Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Magdalena Miłosz mieszka w Londynie, pisze książki i prowadzi całkiem udane życie. Teraz jednak powraca do domu, do Majaków, małego miasteczka nad rzeką – do ukochanej siostry Michaliny, samotnie wychowującej trójkę dzieci, do babci i dziadka, którzy od zawsze byli dla niej opoką. Wraca na ślub matki, choć od dawna ich stosunki nie były nawet serdeczne, jedynie pełne pretensji i niechęci ze strony córki.
Magdalena żyje wspomnieniami o nieżyjącym ojcu, który przez lata w jej oczach urósł do rangi bohatera, człowieka idealnego, najlepszego tatusia pod słońcem, ale nie wie, że pamięć płata jej figle. Magdalena woli nie pamiętać tego, co działo się dwadzieścia lat temu w Domu Kotów.
Tymczasem jej najbliżsi w Majakach robią wszystko, by zatrzymać ją tam na dłużej niż zaplanowane kilka dni; mają nadzieję, że znajoma okolica pomoże jej przypomnieć sobie, co wydarzyło się naprawdę.
Kto zniszczył kapliczkę przy drodze? Kim jest mężczyzna z jej wspomnień? Dlaczego tak ważne jest to, co kiedyś powiedział ksiądz?
Michalina także przeżywa swoje wzloty i upadki po ucieczce od męża alkoholika. Nienawidzi swoich nadprogramowych kilogramów będących wynikiem zajadania stresu, do tego ciążą jej intrygi rodziny zmuszające Magdalenę do pozostania w Majakach. Miłą odskocznią jest dla niej policjant Emil, dawny kolega ze szkoły. Sytuacja wokół niej zagęszcza się, kiedy jej pijany były mąż atakuje Magdalenę na rynku.
„Majaki” to powieść o tym, że prędzej czy później trzeba stanąć twarzą w twarz z traumą, by móc ruszyć dalej. O tym, że psychozy trzeba zaleczyć, przegonić złe duchy i żyć. Po prostu żyć najlepiej, jak się da.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Magdalena Czmochowska, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Magdalena Czmochowska
Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly
Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-618-9
Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
PLAYLISTA
Prolog
2 listopada 1988
Przyciskała dłoń do piersi. Krew wsiąkła już z bluzkę i bawełniany stanik. Kobieta oddychała chrapliwie, czując obezwładniające pulsowanie tam, gdzie brakowało kawałka palca. Nie chciała mrugać, bo za każdym razem, kiedy jej powieki opadały, widziała swój pomalowany na połyskliwy róż paznokieć, świeżo wycięte skórki wokół i nawet to maleńkie skaleczenie, którego nabawiła się zaledwie wczoraj. Gdy mrugała i robiło się ciemno, natychmiast pojawiał się obraz jego ust; wysuwał z nich kawałek jej palca i zasysał językiem, jakby był zbyt szybko musującym cukierkiem, drażniącym delikatną błonę jamy ustnej. A potem go wypluł. Dwa centymetry ciała, które jeszcze kwadrans temu były integralną częścią jej dłoni. Słyszała jego mocny baryton z łazienki. Odgryzł jej palec, a teraz śpiewał.
– Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoooda!
Kobieta oparła się na łokciu, drżąc z szoku i bólu. Zatoczyła się, uderzyła o regał i przyłożyła zdrową dłoń do ust. Kawałek jej palca leżał na podłodze w kałuży krwistej śliny, niecały metr od jej stopy. Zwalczyła mdłości. Udało jej się tym razem. Może na jakiś czas da jej spokój.
Rozdział 1
Magdalena zrobiła głośniej. Auto sunęło gładko, szybko i niemal bezszelestnie. Uśmiechnęła się, w myślach wysyłając podziękowania do Collina i Gary’ego. Gdyby nie ich niespodziewany gest, nigdy nie przyjechałaby do Polski własnym samochodem. Maksimum komfortu, minimum ryzyka, jak rzekł Collin, wręczając jej kluczyki. Reflektory mazdy wyławiały z mroku kolejne drzewa; rozstępowały się przed samochodem jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i znikały w tyle, wtapiając się z powrotem noc.
Wracała do domu. Jeszcze chwila, jeszcze tylko kapliczka z gipsową figurą panienki niebieskiej okolona spłowiałymi, tonącymi w kurzu topornymi różami, które kiedyś były czerwone. Jeszcze chwila, a zobaczy połyskujące w mroku przy kapliczce ogniki zniczy. I wydeptaną trawę na poboczu. I zapiaszczone dechy szumnie nazwane mostkiem, choć przecież były tylko kładką. Za kapliczką, mniej więcej czterysta metrów dalej, skręci w lewo, gdzie będzie czekać otwarta na oścież brama i siatka obrośnięta dzikim chmielem. Przejedzie przez mostek do domu dziadków i jeśli otworzy okno w samochodzie, poczuje roślinny, zalatujący lekko kanalizacją zapach wody w rowie. Jeszcze chwila, a…
– Zjedź! No, zjedź, ćwoku! – krzyknęła Magdalena.
Furgonetka prująca z naprzeciwka była coraz bliżej. Jej przednie światła omiatały raz lewe, raz prawe pobocze drogi. Jechała zygzakiem. Magdalena zacisnęła palce i skręciła kierownicą w prawo. Rozpędzona mazda z wizgiem opon parła prosto na opadające do rowu pobocze i smukłe topole tuż za nim.
– Szlag! – wrzasnęła Magdalena, kiedy poczuła, jak zygzakująca furgonetka zahaczyła o bok jej samochodu.
Mazdą zarzuciło od nagłego impetu, a odgłos prutej blachy rozdarł powietrze. Gdzieś rozwrzeszczał się przestraszony jerzyk. Samochód sunął tyłem w kierunku rowu. Magdalena gwałtownie zaciągnęła hamulec ręczny i drżącą ze zdenerwowania dłonią wyjęła kluczyk ze stacyjki.
– Ja pikolę… – szepnęła, opierając czoło o kierownicę.
W wydychanym powietrzu miała chyba tysiąc promili adrenaliny. Wiedziała, że musi wysiąść z auta nawet na czworakach, zapalić i zadzwonić do Michaliny. Właśnie w tej kolejności.
Otulił ją piękny, ciepły wieczór. Zza lasu dobiegał cichy szum samochodów sunących po autostradzie, wokół cykały świerszcze, rechotały żaby, a ogrodowe spryskiwacze pluskały deszczowo. Nad topolami błysnął żółty księżyc, zupełnie jak pół plasterka cytryny położonego na granatowym obrusie. Nie zdążyła sięgnąć po e-papierosa, kiedy zadzwonił telefon.
– Miśka, proszę cię, zholuj mnie. Jakiś debil wepchnął mnie do rowu, na moje oko sto metrów za kapliczką, jadąc od dziadków. Jak to nie ma kapliczki? To Cezary ma już prawko? Niech przyjedzie nawet z Wackiem, czy Plackiem. Misia, dziękuję – powiedziała zmęczonym głosem i szybko się rozłączyła.
E-papieros działał błogo, ale nie na tyle, żeby nie zaczęła znowu rzucać mięsem, świecąc latarką z telefonu na ogrom zniszczeń. Tył samochodu aż po bagażnik tkwił w rowie pełnym wody. Lakier zdarty był aż do blachy, upstrzony granatowymi albo zielonymi odpryskami z furgonetki. Trudno było ocenić w tym świetle. Rysa ciągnęła się przez niemal metr, a kończyła pęknięciem. Magdalena zaczęła nucić i gotowa była wyśpiewać arię, byle tylko nie ryczeć.
Wbiła wzrok w nieprzeniknioną ciemność, którą ledwo rozjaśniał księżyc.
Na horyzoncie mrugnęły światła samochodu, a Magdalena miała nadzieję, że to nie kolejny pijany amator nocnych przejażdżek, ale jej siostrzeniec Cezary jadący na ratunek.
Michalina: Zapomniałam napisać, że Czarek przyjedzie lawetą.
Przeczytała wiadomość od Misi na Messengerze.
To była laweta, alleluja.
Samochód zatrzymał się niedaleko i z gracją zrobił nawrotkę. Magdalena z podziwem obserwowała umiejętności kierowcy, tym bardziej że tył lawety manewrował niebezpiecznie blisko rowu. Podjechali do niej na wstecznym. Z szoferki wyskoczyło dwóch dryblasów. Jeden w pomiętych szortach w hawajski wzór i koszulce bez rękawów odkrywającej jego szczupłe, ale umięśnione ramiona. Długie włosy zasłaniały mu twarz. Drugi był odrobinę niższy, atletyczny, co tylko podkreślały opięte dżinsy i jeszcze bardziej opięty T-shirt.
– Siema, Zdzichy – rzuciła Magdalena.
– Cześć, ciocia – mruknął chudy zza kotary włosów.
– Aleś ty wyrósł! Matka karmiła cię kurczakami na sterydach?
– Dobry wieczór – odezwał się mięśniak.
– Cholernie dobry. – Zatoczyła koło dłonią, destrukcyjnie napawając się widokiem mazdy poharatanej i tkwiącej w rowie, po czym zwróciła się do mięśniaka. – Masz jakieś imię, dziecko drogie?
– Pani też się nie przedstawiła – odparował.
– Magdalena Miłosz. – Wyciągnęła dłoń, w myślach tnąc twarz mięśniaka designerskimi kieliszkami, które wciąż spoczywały w pudle w tonącym bagażniku.
– Jacek Wielgus. Ta Magdalena Miłosz? – Brwi umięśnionego podjechały niemal na środek czoła, jakby ktoś wczepił w nie haczyki i szarpnął.
– Nie pochwaliłeś się, że masz sławną ciotkę, Zdzichu? Może na wsi czytanie książek jest niemodne, co? – Magdalena zaśmiała się złośliwie.
Zapanowała niezręczna cisza. Czarek przestąpił z nogi na nogę, a Jacek podszedł do mazdy z liną holowniczą.
– To mój najlepszy kumpel – mruknął Cezary.
– Mhm. Wapujesz? – Magdalena wciągnęła porcję dymu, na co Czarek tylko pokręcił głową.
– I czytałem twoją książkę.
– Którą?
– Tę nagrodzoną, Szept Szatana. Jacek pożyczył ode mnie.
– Okej, wyciągamy, tylko ostrożnie! – krzyknął Jacek.
Tym razem Magdalena uniosła brwi, jako że mięśniak wlazł do rowu, nie zważając na wodę sięgającą mu ud. Cezary uruchomił silnik i po kilku minutach to, co jeszcze niedawno było lśniącym, krwistoczerwonym samochodem jak spod igły, stało już na asfalcie. Przyjemnie było patrzeć na napinające się mięśnie Jacka, rozświetlone czerwonym blaskiem tylnych świateł lawety.
– Nie myśl, że nie doceniam twojego poświęcenia – wydusiła.
– Wystarczy zwykłe, ludzkie „dziękuję” – odparł.
– Akurat tej waluty w stosunku do facetów mam mały deficyt.
– A jaką masz?
– Nie chcesz wiedzieć – parsknęła. – Muszę wyciągnąć bagaże z samochodu.
Michalina czekała na nich na mostku przy otwartej na oścież bramie, przy siatce obrośniętej dzikim chmielem. Obok jej nogi siedział wielki pies, nowofunland Witek. Nawet nie drgnął, kiedy Michalina rozpostarła ramiona, żeby zamknąć w nich siostrę.
Rozdział 2
Magdalena przyglądała się, jak jej siostra splata włosy w warkocz. Pulchne, opalone na różowo ramiona Michaliny podrygiwały lekko, jakby udręczone trzymaniem ich w górze. Włosy miała boskie; gęste, gładkie, kasztanowe, w słońcu lśniły jak wypolerowana miedź. Nie to, co skręcone i pospolicie rude loki Magdaleny, które puszyły się przy byle podmuchu wiatru.
– Nie możesz się na mnie napatrzeć, co? Czy raczej nie możesz patrzeć na mnie? Nie bez powodu przez ostatnie lata pokazywałam ci się tylko od szyi w górę – zagaiła Misia, patrząc na siostrę w lustrze.
– Nie mogę się – odparła Magda, podpierając się na łokciu.
Michalina założyła gumkę na warkocz, opuściła dłonie. Zamrugała szybko, jakby to mogło pomóc w cofnięciu łez pod powieki, przygryzła usta. W tym też były dobre; obydwie szybko nauczyły się, że łzy prowokują innych ludzi do robienia z ich emocji sieczki.
– Kiedy ostatnio się widziałyśmy? Trzy, cztery lata temu? Byłaś u mnie jakoś jesienią, nie? – Magda przewróciła się na brzuch na łóżku Michaliny.
– Mhm, rok po tym, jak uciekłam od Wojtka do dziadków – przytaknęła Miśka. – Cztery. W dwa tysiące dwudziestym.
– I przez cztery lata tak przytyłaś? Misiu…
– Pogadamy później. – Miśka uśmiechnęła się dzielnie.
– Muszę zobaczyć, co się dzieje z moim samochodem – zmieniła temat. – Ten koleś załata dziurę w karoserii do przyszłej niedzieli? Bo muszę zgarnąć Collina i Gary’ego z Warszawy i wracamy. Zmywam się zaraz po przyjęciu zaręczynowym. Miśka, a ten jej fagas to jaki jest?
– Przystojny. Pokazywałam ci zdjęcie przecież. – Misia zmarszczyła czoło. – Ale jest w porządku i bardzo mu na mamie zależy. Lubię go. Jest developerem. Jego firma wybudowała ośrodek wczasowy nad Miętówką.
– Mamy ośrodek wczasowy? I co jeszcze? – Magda otworzyła usta ze zdumienia.
– Pójdziemy do dziadków na śniadanie, babcia już pewnie nogami przebiera, żeby ci wszystko opowiedzieć. Czarka nie będzie, bo zrobił kurs ratownika i pilnuje plaży. Ech, Madziu, nie masz pojęcia, ile tu się zmieniło podczas twojej nieobecności. – Michalina uśmiechnęła się łagodnie.
Fakt, Magdalena nie miała pojęcia.
*
Michalina mieszkała w starej stodole. Budynek z murem pruskim jeszcze dekadę temu chylił się ku ruinie, ale kiedy Misia zaczęła przebąkiwać, że jej małżeństwo z mężem alkoholikiem ma destrukcyjny wpływ na dorastającego syna i małe córki, babcia z dziadkiem postanowili natychmiast sprzedać hektary nad rzeką i dać Miśce pieniądze na mieszkanie. Magdalena od czternastu lat mieszkała w Londynie, ale wieści z Polski, choć czasami skąpe, docierały do niej cały czas. Poparła Michalinę z całego serca, wyzywając w mailu Wojtka, jej męża, od chujów, ochlapusów, moczymord i sparszywiałych gnojów. Do dzisiaj nie zmieniła zdania o nim.
Zatem Michalina mieszkała w stodole przerobionej na dom dzięki pieniądzom ze sprzedaży ziemi. Docieplony w środku, z odświeżonym murem pruskim i dachówką – nie żadną tam blachodachówką, jak opowiadał Magdzie przez telefon dziadek – z wybitymi w murze nowymi oknami, prezentował się jak mokry sen celebryty, który na instagramowym profilu opowiadałby o urokach slow life na obrzeżach małego miasteczka. Tak jak przed laty, po murze pięły się różowe malwy, a od strony południowej winorośl z ulubionymi owocami Michaliny: ciemnymi, lekko kwaskowatymi winogronami. Do domu, także od południa, przyklejony był kamienny taras z cieniem rzucanym przez dach – kryty dachówką, nie żadnym tam blaszanym gównem, wykrzykiwał dziadek przez telefon – i drewnianą kratką, całkowicie obrośniętą winoroślą.
Za stodołą, w niezamierzonym chaosie, rosły drzewa owocowe. Jabłka, gruszki i mirabelki, z których babcia niestrudzenie robiła przetwory i wysyłała Magdzie do Anglii. Tam jej dżemy, soki i nalewki robiły furorę podczas spotkań towarzyskich z przyjaciółmi Collina i Gary’ego. Między drzewami wiła się wydeptana ścieżka. Wychodziło się nią na pole obrośnięte wysoką do ramion pszenicą, zaczerwienioną tu i ówdzie makami. Michalina i Magdalena zawsze bawiły się tam w chowanego.
– Nie znosiłam tego. – Przystanęła gwałtownie.
– Czego? – Michalina wygładziła obszerną tunikę, stojąc przed lustrem.
Pociła się jak świnia.
Jak każdy grubas – poprawiła się w myślach.
– Właśnie mi się przypomniało, jak tata zdrabniał moje imię. Dzia. To było, kurwa, beznadziejne. Ale to jedyna rzecz, której w nim nie lubiłam.
– Jak na kogoś, kto pisze książki, używasz bardzo proletariackiego języka. – Michalina się uśmiechnęła. – Wiesz, ja dla męża byłam kurwą numer jeden. Właściwie to w ogóle nie używał mojego imienia.
– Nigdy mi o tym nie mówiłaś. – Magda odwróciła się do siostry.
– Miałaś swoje problemy. A on wytresował mnie w milczeniu. Nawet dziadkowie nie wiedzą wszystkiego. Że o mamie nie wspomnę. No chodź, babcia pewnie nasmażyła jajecznicy z pieczarkami.
– Miśka…
– No chodź, na gadanie mamy czas.
Babcia i dziadek już czekali.
Rozdział 3
Centrum rozległego podwórka oddzielającego ceglany dom dziadków od stodoły stanowił dąb. Jedyną rzeczą, która zmieniła się przez ostatnie czternaście lat, był stół stojący w cieniu dębu; wtedy plastikowy koszmarek, teraz solidna, wyślizgana przez deszcze długa, drewniana ława.
– Babcia! Dziadek! – pisnęła Magdalena i ruszyła przed siebie.
Staruszkowie siedzący na turystycznych krzesłach podnieśli się bynajmniej nie gwałtownie. Babcia wcale nie wyglądała na swoje osiemdziesiąt lat. Myślenie o niej w kategoriach starości było co najmniej niestosowne, jeśli wręcz nie obraźliwe. Ubrana w kolorową sukienkę w stylu boho, z nadgarstkami obwieszoną niewiarygodną liczbą bransoletek i połyskującym kolczykiem w zgrabnym prostym nosie, wyglądała na lekko podstarzałą hipiskę, którą zresztą była. Ufarbowane na ognistą miedź skręcone włosy miała niedbale upięte na czubku głowy, kok ozdabiała sztuczna zielona hortensja. Wciąż dobrze napięta skóra nie zdradzała jej wieku, jedynie stopy zdeformowane halluksami, owszem. Magdalena zarejestrowała niebieski lakier na jej paznokciach i wyjątkowo równe kreski eyelinera na powiekach.
Dziadek stanowił przeciwny biegun; ubrany w lniane spodenki odsłaniające jego masywne łydki, czarną koszulkę bokserkę opinającą się nieprzyzwoicie na jego pękatym brzuchu, wyglądał jak pomarszczony, wiekowy bernardyn. Białe przerzedzone włosy zaczesywał do tyłu, ale jego równie biała broda wciąż była gęsta i starannie przycięta. Niebieskie oczy, ukryte w siateczce drobnych linii, lustrowały obydwie wnuczki, a dłoń pokryta plamami wątrobowymi bezwiednie głaskała łeb nowofunlanda Witka.
– Madzia, Madziulka! – krzyknęła babcia.
Padły sobie w objęcia. Magda nie lubiła się przytulać, ale babcia i dziadek przecież nie byli obcy. Mogła na palcach jednej ręki policzyć osoby, których dotyk był dla niej miły. Michalina, babcia Wanda, dziadek Ignacy, Collin i Gary, kiedyś, dawno matka i ojciec i w innym życiu kilku przelotnych mężczyzn.
– Dziadku. – Magdalena uśmiechnęła się, przytulając się do starszego pana. Zaciągnęła się nieśmiertelnym zapachem klasycznego Old Spice. Tak, przynajmniej to się nie zmieniło.
– Siadajcie, siadajcie, jajecznica stygnie.
Nikomu nie chciało się sprzątać od razu po śniadaniu. Magdalena dorwała się do truskawek stojących w poobijanym durszlaku i napawała chłodem cienia. Dziadek nabił fajkę, a babcia dolała wszystkim kawy.
– Opowiadaj, serduszko, nadal mieszkasz z tymi… z tymi… – zaczął z lekko skwaszoną miną.
– Gejami? – wtrąciła babcia ze złośliwym uśmiechem i zwróciła się do wnuczek. – Wasz dziadek żyje jak za czasów króla Ćwieczka. Homoseksualizm to coś, co nie mieści się w jego wąskim rozumku.
– Nie zaczynajcie znowu – jęknęła Michalina.
– Za to ty taka postępowa! – żachnął się dziadek. – Kto słyszał, żeby tłok z tłokiem? To wbrew naturze. A natura to przedłużanie krwi, żywotność nowych pokoleń, zasiewanie tradycji, idei i kultu rodziny.
– Nie waż się poruszać tematu kultu rodziny! – wrzasnęła babcia.
– A co złego jest w rodzinie, kobieto? – odwrzasnął dziadek.
– W normalnej nic – syknęła babcia. – Ale zważ, ty zacofany kalafiorze, że kiedy na przykład geje zaadoptują dziecko, to to dziecko ma szansę na wzrastanie w szacunku i miłości, i chyba tak jest lepiej, niż gdyby było regularnie obijane przez ojca pijaka i matkę narkomankę, nie?
– To ty naprawdę jesteś hipisowską kalarepą! I czego tacy dziecko nauczą, co? Tu się puknij, o! – Dziadek rąbnął pięścią w czoło.
– No jasne, najlepiej słuchać ojca dyrektora, bo tylko chłopak i dziewczyna to normalna rodzina!
– Mózg ci się zlasował od oglądania NVT!
– A tobie od słuchania siepaczy w reżimowej! – odgryzła się babcia.
– O kurna… – szepnęła Magdalena.
– Przestańcie – poprosiła Michalina, nerwowo skubiąc resztki chałki z masłem. Znikały w jej ustach niczym minipizze w miniaturowym piecu.
Zapanowała cisza.
Dziadek łypał na babcię spode łba, babcia z nonszalancją położyła stopy na wolnym turystycznym krześle i zaciągała się cienkim papierosem.
– Nie mieszkam z nimi od dawna, ale kocham ich mocno – powiedziała po chwili Magdalena. – Collin i Gary to po prostu bardzo dobrzy, wspaniali, wrażliwi faceci i to powinno wyczerpać temat. Nigdy nie odmówili mi pomocy, przyjęli pod swój dach, kiedy miałam pod górkę. Karmili, kupowali ubrania, latali ze mną po urzędach, żebym dostała ubezpieczenie i pracę. Gary nauczył się polskiego, żeby móc czytać moje rękopisy i to on namówił mnie, żebym wysłała je do wydawnictwa. Gdyby nie on, Szept Szatana nigdy nie ujrzałby światła dziennego. Możesz się wściekać, dziadku, ale nie generalizuj.
– Pff – odparł dziadek, na co babcia tylko uśmiechnęła się złośliwie.
– Mieszkam w małym mieszkanku w budynku obok. Salon, dwie mikroskopijne sypialnie, w jednej urządziłam sobie gabinet, wąskie schody, mała łazienka i minikuchnia. Ale mam ogródek, taki dwa na dwa. Niczego więcej nie potrzebuję. Najważniejsze, że Collin i Gary są blisko.
– A hodujesz tam coś chociaż? – zmienił front dziadek.
– Trawę. Collin zamontował mi hamak, a sąsiadka Linda podarowała wielki parasol, gabarytami pokrywa się z ogródkiem idealnie. No, ale teraz jestem tu i muszę sprawdzić, przed kim matka zacznie oficjalnie rozkładać nogi. Może nie jesteśmy w idealnych stosunkach, ale i tak martwię się o nią na swój sposób. A poza tym stęskniłam się za wami i szukam inspiracji do nowej książki, bo w Londynie miałam ostatnio zastój – wyznała Magda.
Ani słowem nie wspomniała o pogniecionej i zaplamionej kopercie bez nazwiska nadawcy i lakonicznym liście napisanym na komputerze. Och tak, ona też nauczyła się milczeć.
*
Schludny szyld „Bracia Wielgus. Blacharstwo – lakiernictwo. Czynne pon. – pt. 9.00 – 17.00” nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że skoro jest sobota, to można co najwyżej pocałować klamkę. Magda oparła ręce na biodrach i z kwaśną miną przyjrzała się zamkniętemu na cztery spusty budynkowi. Na wyjeżdżonym podjeździe stały trzy samochody, w tym mazda, z tego, co można było się zorientować po fragmencie czerwonego nadwozia. Wszystkie zakryte były kocami i plandekami.
– A ten co? Tuli je do snu? – sapnęła niezadowolona do siostry.
– Zapowiadali burzę z gradem. Uważam, że to bardzo odpowiedzialne.
– Elo! Jest tu kto? – wydarła się nagle Magda.
– Co ty robisz?
– Eluję. Eeej, ludzie, klient u bram!
– Madzia, no weź, nie drzyj się. – Zawstydzona Michalina rozejrzała się dookoła.
– Wyluzuj, nie jesteśmy w kościele. O, idzie ktoś.
Magdalena musiała przyznać, choć wbrew sobie, że w świetle dnia mięśniak od lawety prezentował się całkiem, całkiem. Zza okularów lustrzanek obejrzała go sobie dokładnie. Jej mózg zarejestrował czyste dłonie, dość pospolitą, ale za to gładko ogoloną twarz, niewielkie zakola, włosy przystrzyżone bardzo krótko i zielone oczy, które choć wydawały się znużone, to obdarzone inteligentnym spojrzeniem.
– Dzień dobry. Mogę w czymś pomóc? W sobotę mamy zamknięte.
– Siema, Zdzichu.
– Jacek.
– Jacek, Placek, jeden pies. – Magdalena machnęła ręką. – Wyszykuj mi samochód na wczoraj z łaski swojej. Cena nie gra roli.
– Nie da rady. Mam dwa wozy w warsztacie, dwa kolejne do roboty, twój jest piąty.
– No to zrób tak, żeby był pierwszy. W czym problem?
– W tym, Magdaleno Miłosz, że na tym terenie nie jesteś celebrytką z przywilejami, tylko zwykłą klientką. I nie, nie obchodzi mnie, jak bardzo goni cię czas, ale mogę zaproponować dobrego blacharza w zachodniej części Majaków. Ma warsztat na Wareckiej i zdaje się, że z urlopu wróci pod koniec lipca, czy jakoś tak. Podyktować ci jego numer?
– Wsadź go sobie w okrężnicę – mruknęła pod nosem Magda.
Ze złością szarpnęła za klamkę toyoty należącej do Michaliny, wsiadła, syknęła „Ruszaj!” i sekundę później „Stój”.
– Ej, Placek, gadaj, jaki kolor! – krzyknęła za oddalającymi się plecami Jacka Wielgusa.
– Proszę? – Odwrócił się.
– Kolor, który tamta furgonetka była łaskawa zostawić na moim samochodzie – wyjaśniła.
– Zieleń poszycia leśnego w deszczowy letni dzień – odparł z kamienną twarzą.
– Kto tu takim jeździ?
– Śledztwo prowadź na własną rękę.
Wzruszył ramionami, odwrócił na pięcie i poszedł w kierunku małego ceglanego domu. Zatrzasnął za sobą drzwi.
Rozdział 4
Magdalena siedziała na tarasie. Podciągnęła kolana pod brodę i gapiła się bezmyślnie przed siebie. Na niebie, wciąż pomarańczowym po zachodzie słońca, zbierały się nabrzmiałe fioletowosine chmury. Wyraźnie słyszała szum pszenicy; wyzywający i jednocześnie pełen tajemnic. Dąb potrząsał gałęziami przy każdym podmuchu nadal gorącego wiatru; wyglądał jak zabłąkany ent, który zdezerterował z wojska przed bitwą z orkami. Pies Witek leżał na ganku domu dziadków. Oddychał ciężko, zmęczony całodziennym upałem. Różowy jęzor zwisał z jego pyska jak wstążka.
Z otwartych na oścież okien w domu dziadków wypływała kakofonia dźwięków; Magdalena bezbłędnie rozpoznała dżingiel z Teorii wielkiego podrywu, której namiętnym fanem był dziadek. Dziadek jak już się czegoś uczepił, to na amen. Nowofunladowi dał imię po Witoldzie Pileckim, a dwa rozpłodowe i jurne koguty mianował Janem i Pawłem. Magdalena uważała to za zabawnie obrazoburcze, ale nie mogła zaprzeczyć, że dziadek traktował swoje zwierzaki z szacunkiem i miłością. Dbał o nie, karmił frykasami, głaskał, przemawiał czulej niż do babci i nigdy nie zaniedbał żadnej wizyty u weterynarza. Nowy nabytek, czarny kot przybłęda, otrzymał imię na cześć Sheldona Coopera. Dziadek chyba żył w słodkiej nieświadomości, a babcia litościwie nie wspomniała o tym, że Jim Parsons jest facetem, który żyje w szczęśliwym związku z innym facetem.
– Herbaty miętowej? – spytała Michalina, siadając ciężko obok siostry. Jej miękkie, obfite i spocone udo przykleiło się do biodra Magdaleny. Obok postawiła dwie szklanki.
– Kiedy dziewczynki wracają z obozu? – Magdalena sięgnęła po szklankę. Zagrzechotał lód.
– Ledwo wyjechały. Za trzy tygodnie.
– Miśka, pójdziemy jutro do taty na cmentarz?
– Jeśli chcesz.
– A ty nie?
Michalina wzruszyła ramionami.
W oddali huknął grzmot.
Magda zaciągnęła się malinowym wyziewem z e-papierosa.
– Nie tęsknisz za nim? Nie zastanawiasz się czasami, jak wyglądałoby nasze dzieciństwo, gdyby matka tak wcześnie nie owdowiała? Pamiętasz, jak bawiłyśmy się w chowanego w pszenicy? Albo jak nas zabierał zimą do lasu na kulig.
– Mhm – przytaknęła Michalina, przerzucając warkocz na ramię. Skubała go nerwowo.
– Co mhm?
– Kuligi były fajne. A mama świetnie poradziła sobie z samotnym rodzicielstwem, nie sądzisz? Może i wychowywałyśmy się bez ojca, ale babcia z dziadkiem doskonale go zastąpili. Otulili nas ciepłem mądrej miłości.
– To jest jakaś głupia? – Magda uśmiechnęła się krzywo zza kłębu dymu.
– Chyba wiemy o tym obydwie.
Umilkły. Niebo na horyzoncie rozcięła imponująca błyskawica. Witek podniósł łeb, szczeknął tubalnie. Jego futro wyglądało jak naelektryzowane.
Dziadek otworzył drzwi.
– Zaraz lunie jak z cebra! – krzyknął przez podwórko. – Macie świeczki?
– Prognozowana awaria prądu? – zgadła Magdalena.
– Mamy! Pozamykajcie okna! – odkrzyknęła Misia i zwróciła się do siostry. – Chodź, ponoć ma padać grad, zatrzaśniemy okiennice i zjemy romantyczną kolację przy gromnicach. Upiekłam kurczaka na butelce. Czarek się wkurzy, jak mu wywali grę w środku rundy. Ech, czasami nie mogę się dogadać z tym chłopakiem. Leć, wyjmij kurczaka, ja wprowadzę samochód do garażu.
*
Siostry patrzyły na siebie w blasku gromnic. Choć to raczej Magdalena obserwowała Michalinę znad pustej szklanki. Siedziały w kuchni przy starym dębowym stole; Magda zwinięta w kłębek na fotelu, Michalina unosząca raz jeden, raz drugi obfity pośladek, jakby to mogło w jakikolwiek sposób pomóc jej pulchnym biodrom w dopasowaniu się do przestrzeni między wysokimi podłokietnikami.
Magdalena pomyślała, że nawet z taką nadwagą Michalina jest piękna. Może była to kwestia gładkiej, mlecznej cery i pełnych ust? Może całą robotę robiły jej gęste miedziane włosy? A może to ufne spojrzenie łagodnych piwnych oczu; spojrzenie pasujące bardziej do dziecka niż matki trójki dzieci, w tym nastolatka z dowodem w portfelu w tylnej kieszeni spodni.
– Cztery lata temu byłaś chuda jak świeczka – westchnęła Magdalena, patrząc, jak Michalina oblizuje palce po pieczonym kurczaku.
– A ty krótkowłosa. Wyglądałaś jak chłopak z ginekomastią. – Miśka uśmiechnęła się lekko.
– Dziwne. A mnie się wydawało, że byłam śliczna…
– Byłaś. Wciąż jesteś. Podobałaś się sobie?
Magdalena otworzyła usta, bo pytanie Miśki uruchomiło domino myśli. Ostatni klocek zazwyczaj był emocjonalnym detonatorem; bang! Czy się sobie podobała? Nie. Nienawidziła siebie i nie mogła patrzeć w lustro bez uwarunkowanej chęci walnięcia w nie czołem, i to z rozbiegu.
– A co z Wojtkiem? – zmieniła gładko temat. – Ma kontakt z dziećmi?
– Nie.
– Od kiedy?
– Odkąd znowu wpadł w korkociąg. Prawie rok.
– Mogę już otworzyć radlera? Chcesz? Mam rabarbarowego.
– Chcę. Paradoks, co? Muszę sobie dziabnąć, żeby wydusić z siebie kilka słów o alkoholizmie mojego eks. – Michalina zaśmiała się gorzko. W świetle gromnic jej oczy były puste jak plastikowe oczy lalki.
– No, to dzyń, zaczynaj – zachęciła ją Magdalena, stawiając na stole dwie zimne butelki. – Może od tego, czego nigdy mi nie powiedziałaś?
– Wiesz, dlaczego tak się roztyłam? – Michalina pociągnęła łyk i odstawiła butelkę z impetem.
– Babcia zaczęła cię dokarmiać?
– To też. Ale chodzi głównie o to, że po tylu latach przypomniało mi się, że zamiast brudnej ściery zawiązanej w twardy supeł mam żołądek. Od kiedy zamieszkałam tu z dzieciakami, poczułam głód, rozumiesz? Nie taki fizyczny, choć owszem, też, ale głód normalnego samopoczucia. Tego uświadomienia sobie, że nie muszę chodzić po domu na paluszkach ani przemykać z kąta w kąt jak fantom, żeby tylko nie obudzić agresywnego pijaka i nie wdać się w kolejną awanturę. Kiedy Wojtek chlał, ja i dzieciaki schodziliśmy mu z drogi, a i tak byliśmy jak te satelity krążące wokół Ziemi. Bo wszystko kręciło się wokół jego chlania. A ja byłam tak zestresowana, że przez tydzień mogłam nie jeść. Rozumiesz? Ten twardy supeł w żołądku. Cały czas czułam się tak, jakby ktoś mnie wypatroszył, wypchał kamieniami i zaszył byle jak byle jaką nicią, która i tak się strzępiła i pruła. Ciągle byłam czujna, podminowana. Kiedy zwierzyłam się dziadkom, że ja już z Wojtkiem nie wytrzymuję, że nie chcę, aby dzieciaki miały taki antyautorytet, i jeszcze chwila, a on zabije mnie albo ja jego, natychmiast postanowili, że sprzedadzą ziemię i zapewnią nam dach na głową. Zresztą wiesz.
– Sorry, że wtrącę, ale dochody ze sprzedaży ziemi są ogromne. Wystarczyło tylko na remont stodoły?
– No coś ty! Dziadek uwierzył w fundusze inwestycyjne i wysoko oprocentowane lokaty. A dziadkowie młodsi nie będą, a chociaż tyle mogę dla nich zrobić, że jestem pod ręką. Poza tym zawsze opiekowali się dziewczynkami. Chciałam i wciąż chcę być blisko. No i mama przecież się wyprowadziła. Ma swoje mieszkanie na Piłsudskiego zaraz przy rynku, nie wiedziałaś?
– Wiedziałam, coś tam wspominała. – Magda beknęła. W powietrzu rozniósł się lekki zapach rabarbaru.
– Dlaczego… ekhm… właściwie dlaczego twoje i mamy stosunki są takie napięte?
– O tym później. Wałkuj temat, maleńka, a ja otworzę okno. Grad już przestał padać.
– Przez ten długi okres picia Wojtka starałam się zbudować wokół siebie pancerz – podjęła temat Michalina. – Kiedy w końcu uciekliśmy od niego, jeszcze jakiś czas trwało, zanim zeszło ze mnie napięcie. Kilka miesięcy kisiłam się z Czarkiem w jednym pokoju u dziadków, matka spała z dziewczynkami. I wiesz co? Mimo że wpadaliśmy na siebie, ciasno było jak cholera, duszno, hałaśliwie, czułam prawdziwą przestrzeń. W końcu mogłam spokojnie zaczerpnąć oddech bez strachu, że za moment dostanę z pięści w przeponę, bo książę przecież życzył sobie rosół, a nie szczawiową.
– Bił cię?
Michalina skinęła głową. Jej włosy błysnęły miedzią w świetle gromnicy. Magdalena walnęła pięścią w stół; butelka z piwem zachybotała się i przewróciła, a różowy spieniony płyn wypłynął strumieniem.
– Chcesz, kurwa, powiedzieć, że ten żłób cię obtłukiwał, a ty nie puściłaś pary z gęby? Dlaczego? Miśka, dlaczego?
– Puściłam. Raz. – Michalina zwiesiła głowę. Nawet w tak kiepskim oświetleniu wyraźnie było widać łzy spływające po jej pyzatych policzkach.
– Komu?
– Wezwałam policję – wyznała. – Myślałam, że mnie zabije, a rano dzieci znajdą mnie sztywną na podłodze w kuchni. Nie mogę, Madziu… Dokończymy kiedy indziej.
Rozdział 5
Wieczorna burza nie przyniosła ukojenia. Magdalena obudziła się przed piątą z bólem rozłupującym jej czaszkę od wewnątrz. Kawa nie wchodziła w rachubę, popiła tylko dwie tabletki wodą i wyszła z e-papierosem na taras. Trawa wciąż była mokra, pachniała jak głupia, skrzyła się milionami kropel w świetle poranka, nęciła, przyzywała: „Chodź, wytarzaj się we mnie, jak wtedy, kiedy byłaś mała”. Magda przycupnęła na kamiennym schodku, wyciągnęła przed siebie stopy i zaciągnęła się leniwie.
Wczoraj Miśka musiała cierpieć bardziej, niż chciała to przyznać, skoro przerwała w połowie opowieści. Magdalena, nie chcąc jej cisnąć, gładko przekierowała temat na swój poharatany samochód.
– Znasz tu jakiegoś sensownego policjanta?
– Emila.
– Nie kojarzę człowieka.
– Magda, no proszę cię. Emila Kretkowskiego nie pamiętasz?
– Kreta? Gruby Emil w psiarni pracuje? Nic mi nie mówiłaś.
– Wcale nie jest już gruby… – bąknęła Michalina. Nawet w bladym świetle świec było widać, jak jej twarz pokrywa się krwistym rumieńcem. – Zrobię herbatę. I mówiłam.
– Zrób. Masz ochotę na kropelkę taliskera? Miałam ją dać gachowi matki, ale nie znam gościa, więc pewnie nie będzie mi żal. To jedna z lepszych whisky, made by the sea, jak ją nazywają.Pierwszy raz piłam ją w jej ojczyźnie, na wyspie Skye. Musisz do mnie znowu przylecieć, Misia, zabiorę cię tam. To cudowne, wręcz nierealne w swoim uroku miejsce. Kiedyś tam zamieszkam, kupię sobie kamienną chatkę i owce. Będę spacerować całymi dniami w swetrze i kaloszach, do snu ukołysze mnie wiatr i ryk morza, a ja schowam się przed chłodem, paląc w kominku, żłopiąc taliskera i pisząc kolejną książkę. Piękna wizja, co?
– Cudowna. Wiesz, Madziu, byłam strasznie zacietrzewiona złością, zastygła w niemych pretensjach – wyznała Michalina.
– Chcesz wybielić Wojtka i mieć do siebie żal za wściekłość, którą on w tobie wywołał? No, to na zdrowie, siostra. – Magdalena stuknęła słoiczkiem w naczynie Michaliny.
– Nie. Chodzi mi o to, że może byłam akcją poprzedzającą jego reakcję. Rozumiesz?
– Nie rozumiem, bo gadamy o gnoju, dla którego byłaś workiem treningowym!
– Coś ci powiem. Tak trochę o poczuciu winy. Nawet układałam sobie w głowie monologi konfesjonalskie.
– Że co?
– Wyobrażałam sobie, że zwierzam się księdzu. Po prostu tak było łatwiej. Proszę księdza, grzeszyłam, ale miałam swoje powody. Nie spożywaliśmy wspólnych posiłków, a dzieci nie widziały rodziców w czułym uścisku, oddających się pocałunkom. Moje dzieci nie wiedziały i nadal nie wiedzą, że tak można, że tak się powinno, że to normalne. Zawiódł mnie bardzo, proszę księdza, wyniszczył, odwrócił na lewą stronę! Wiem, przedkładam dobro jednostki nad dobro ogółu, ale czyż Bóg nie nakazał szanować życia? Ja swoje szanuję. Czy to mnie czyni gorszym człowiekiem? I mogłam tak bez końca, dopóki nie dałam sobie w pokucie dziesięciu zdrowasiek do wyklepania.
– Przepraszam, ale czego czułaś się winna?
– Wszystkiego. Wojtek miał talent do wpędzania mnie w poczucie winy. Bo Julia przewróciła się i zdarła kolano, bo Justyna połknęła koralik i mało się nie udławiła, bo z Czarka wyśmiewali się koledzy, kiedy przyszedł do szkoły w dwóch różnych skarpetkach. Zatem byłam złą matką. Bo nie posprzątałam w garażu, nie zainteresowałam tym, że skończył się gaz w butli, nie wystawiłam na pobocze śmieci do wywiezienia. Byłam złą gospodynią. Bo nie dałam mu dupy. Bo przeze mnie narzygał do lodówki.
– Miśka, bo mi się samoistnie scyzoryk otwiera…
– Najpierw się na mnie wydarł, że nie ma nic normalnego do jedzenia, a była zupa dyniowa i pierogi z mięsem, a chwilę potem puścił pawia. Zamknął lodówkę, wyzwał mnie od kurew i pojechał na stację po flaszkę. Tak, był pijany, nie wytrzeźwiał w ciągu trzech minut. Madzia, na dzisiaj chyba mamy dość obydwie, co?
– Masz zamiar dawkować mi informacje?
– Tak. Mamy czas. W końcu wyrzucę z siebie wszystko i może jakoś zatrzasnę drzwi za tym rozdziałem mojego życia.
Rozdział 6
Magdalena rozglądała się po centrum Majaków z zainteresowaniem. Kamienice przy rynku, odnowione z dbałością o każdy szczegół, pomalowane były na schludny kolor czystego piasku. Szyldy sklepów i zakładów usługowych nie raziły ohydnym wzornictwem i chaotycznymi czcionkami jak kiedyś, lecz świadczyły o nowej estetyce i szyku tego miejsca. Na jednolicie czekoladowym tle połyskiwały białe proste litery.
Sam rynek, do niedawna betonowy plac z ławkami wiecznie obsranymi przez gołębie i modernistycznym pomnikiem przedstawiającym czaplę, był nie do poznania. Między szpalerami nowo posadzonych drzew postawiono nie tylko nowe ławki, lecz także małe stoliki z kamiennymi szachownicami. Urzędowali przy nich emeryci. Dzieciaki szalały w fontannie wybuchającej co chwila małymi wytryskami wody, a dorośli kryli się w cieniu drewnianych altan.
Po zachodniej stronie, ukryty wśród lip, przycupnął tramwajowy wagon doczepny Lilpop, pomalowany na dyskretny, ciemnozielony kolor. Nalewaki piwa, maszyna do lodów i lekki, a jednak wyczuwalny zapach kawy dawały do zrozumienia, że nie jest to zwykły tramwaj. Turyści zgromadzeni wokół stoliczków pod parasolami raczyli się zimnym piwem, a dzieci, zmęczone gonitwą za gejzerami wody w fontannie, przybiegały do rodziców, marudząc o kolejną porcję lodów kręconych.
– A tam jest galeria handlowa. – Michalina wyciągnęła palec w kierunku nieróżniącej się od innych kamienicy.
– Gdzie?
– No tu. Widzisz szyld „Galeria Majakowska”?
– Widzę. Chcesz powiedzieć, że galeria mieści się w pomieszczeniu o gabarytach kawalerki?
– Coś ty! Zajmuje całą kamienicę. W sumie to dwie, bo wyburzyli ściany pomiędzy. Jutro tam wdepniemy, to sama zobaczysz. Za kamienicami mamy dwupoziomowy parking, prawie jak w cywilizowanym świecie. Zostawimy tam samochód i pójdziemy podlać kwiatki u mamy. – Michalina się uśmiechnęła.
– A potem na cmentarz. Mam silną potrzebę pójść na grób taty. Ja naprawdę za nim tęsknię, wiesz? Ciągle widzę go w snach w tej jego koszuli w czarno-niebieską kratkę. Łapie mnie za rękę i nogę i zaczyna kręcić, a ja wiruję jak samolocik z karuzeli. W mojej głowie mózg zmienia środek ciężkości, ale ja się cieszę tą radością, która rodzi się w trzewiach i powoli ogarnia całe ciało. Widzę jego równe, mocne zęby, gęste włosy i ciemne wąsy. We śnie zawsze jest uśmiechnięty i nawet pod wąsami widać dołeczki w jego policzkach. Może właśnie najbardziej tęsknię za tymi dołeczkami? Czuję szorstkie wnętrze jego spracowanych dłoni na nadgarstku i kostce nogi, a wszystkie kolory wirują razem z nami. Jestem w wielobarwnej bańce. Tylko ja, tata i świadomość, że tatuś mnie kocha.
– Madzia, ale ojciec nigdy… – zaczęła Michalina.
– Co nigdy?
– On nigdy… Oj, zobacz jaka śliczna tęcza nad fontanną! – Miśka wdepnęła hamulec w podłogę.
Obydwie zagapiły się z zachwytem.
Żadna nie zauważyła ciemnozielonego volkswagena transportera z poharataną blachą i odpryskami czerwonego lakieru, wyjeżdżającego z parkingu.
*
Mieszkanie matki mieściło się na pierwszym piętrze, tuż nad sklepikiem Wszystko za 5 złotych. Jakże Magdalena była zaskoczona, kiedy Michalina wyciągnęła z przepastnej torby klucze, otworzyła kratę i drzwi i gestem dłoni zaprosiła siostrę do wewnątrz.
– Będziemy kraść? – spytała.
– To mój sklep, czubku. Mówiłaś, że potrzebujesz japonek, wybierz sobie jakieś – odparła Michalina.
– Jak to twój? O czym jeszcze nie mówiłaś?
– Prowadzę go od dwóch lat. Babcia, widząc, jak snuję się z kąta w kąt, zaproponowała, żebym odkupiła lokal od miasta i coś sobie tam urządziła. Zatem voilà, ekskluzywna chińszczyzna spod znaku mydło i powidło. Znalazłam chińską stronę z bublami za grosze i pomyślałam, że przecież mogłabym nimi handlować. Połowa ozdób w stodole, wszystkie przybory szkolne dziewczynek, kosmetyki i cała reszta pierdół pochodzą z tego sklepu. Niby to chiński badziew, a nic się nie psuje. W dni robocze mam tu tłumy, a szczególnie teraz, w wakacje. Wiesz, turyści kupują impulsywnie i chętnie zostawiają parę groszy w takich sklepach. Zatrudniłam nawet dwie studentki, przychodzą na zmiany tygodniowe. Jedna stoi właśnie z naszym straganikiem przy molo.
– Yyy… mamy molo w Majakach?
– Mamy, przecież ci mówiłam. Zresztą o moim sklepie też. Gadałyśmy wtedy na czacie wideo. Collin sterczał za twoimi plecami i robił głupie miny. Nie widziałaś go i wkurzałaś się na mnie, że cały czas się śmieję.
– Kurde, nie pamiętam. – Zamyślona Magdalena przygryzła wargę i dodała cicho. – Jak i wielu innych rzeczy.
*
Magdalena nie tak wyobrażała sobie mieszkanie matki. Było to pełne subtelnego uroku, jasne sanktuarium rodzinnych fotografii. Zdjęcia były wszędzie. Mała galeria w posrebrzanych ramkach zdobiła ścianę w wąskim przedpokoju. Michalina rzuciła klucze na komodę i podreptała do kuchni, zostawiając siostrę zagapioną na zdjęcia.
– Cholera… – wyszeptała Magda, dotykając palcem fotografii.
Ból za mostkiem złapał ją bez ostrzeżenia; wdarł się zimnym szpikulcem w serce, unieruchomił w skurczu, bez oddechu. Czteroletnia Michalina ostrzyżona na chłopaka, w luźnych spodniach i przykrótkim sweterku trzymała na kolanach mały tłumoczek. Tłumoczek miał twarzyczkę wykrzywioną od płaczu. Obok Michaliny, wsparta półdupkiem o potężny podłokietnik starego dziadkowego fotela, siedziała mama.
Młoda, cudownie niewinna i słodka w tym swoim podwójnym macierzyństwie. Wielkooka, gładkolica, z lekkim uśmiechem, za którym tylko wprawne oko było w stanie dojrzeć przyczajony smutek. Tuliła do siebie starszą córkę gestem zarezerwowanym chyba wyłącznie dla zakochanych w swoich dzieciach matek; ciepłym, czułym, delikatnym i mocnym jednocześnie. Gestem, dzięki któremu cząsteczki matczynej miłości przenikały przez skórę dziecka, jego naczynia krwionośne, mięśnie, nerwy, kości, aż dochodziły do serca i tam zakotwiczały na zawsze. Gestem, którego, jak wydawało się Magdalenie, ona sama nigdy nie zaznała.
Przymknęła oczy, jakby chciała uwięzić pod powiekami szczypiące łzy rozczarowania. Pojawił się obraz nawiedzający ją cyklicznie podczas nocy pod przepoconą kołdrą: wyraźnie zobaczyła twarz matki, tej pięknej kobiety o mlecznej skórze i kasztanowych lokach spływających ognistą kaskadą po plecach aż do pośladków. Twarz wyglądającą niczym ścierka, którą się wyżyma nad zlewem; skręconą złością, z oczami miotającymi błyskawice. Krzyk matki darł jej trzewia na strzępy: „Zostaw te bachory! Wyjedźmy z tego zadupia i bądźmy w końcu szczęśliwi! Sami!”.
– Chciała nas zostawić – powiedziała do siebie jeszcze ciszej Magdalena.
Zacisnęła dłoń w pięść. Na żadnym zdjęciu nie było ojca. Babcia i dziadek pod dębem. Mała Michalina chuda jak patyk w komunijnej sukience. Magdalena uczesana w koczek, na którym krzywo tkwił wianek podczas jej pierwszej komunii. Ślubne zdjęcie babci i dziadka, mnóstwo fotografii, na których matka była młoda, uśmiechnięta, szczupła jak łania. I dzieciaki od chwili narodzin. Ona, Miśka, malutki Czarek na nocniku, bliźniaczki w identycznych ubraniach. Cała rodzina, z pominięciem najważniejszego faceta w życiu Magdaleny – ojca. Tej niewyraźnej postaci odsuniętej przez matkę na boczny tor, znienawidzonej nie wiadomo za co; ojca, który umarł za wcześnie.
– Madzia, chodź zobaczyć resztę mieszkania! – krzyknęła z pokoju Michalina.
– Idę zawapować, będę czekać na dole! – odkrzyknęła Magdalena.
Zamknęła za sobą drzwi, bezskutecznie próbując zrozumieć i ponazywać swoje emocje.
Rozdział 7
Ostatnie miejsce spoczynku ojca Magdalena też zapamiętała inaczej. Gdy patrzyła na niewyróżniający się niczym nagrobek z lastryko, po raz kolejny dotarło do niej, jakie brzydkie figle może płatać wyobraźnia. Nietrudno było się domyślić, kiedy ostatnio ktokolwiek zapalał znicze na grobie, bo na płycie stała szklana choinka z wypalonym wkładem, a dwie następne leżały rozbite na kawałki; może po ostatnich opadach gradu. Przed nagrobkiem stała przekrzywiona drewniana ławka; zielona farba odłaziła z niej płatami. Brudna płyta, pokryta suchymi liśćmi i piaskiem, który jeszcze wczoraj był błotem naniesionym przez ulewę, oraz lekko odłupany krzyż stanowiły obraz nędzy i rozpaczy. Magdalena zacisnęła pięści.
– Dlaczego nikt nie dba o grób ojca? Przecież wysyłałam kasę na wiązanki i znicze! Miśka, na co te pieniądze szły? Matka w ogóle tu przychodzi? Bo dopóki tu mieszkałam, ani razu nie widziałam jej na cmentarzu, pogrzebu nie liczę. – Pioruny w oczach Magdaleny powinny były spalić Michalinę na popiół.
– Usiądźmy. – Michalina opadła na ławkę. – Chodzi o to, że… yyy… No więc Wojtek przez jakiś czas nie płacił alimentów i… przepraszam, było u mnie tak krucho, że wszystko na dzieci szło. Przepraszam.
– Och, Misia, dlaczego mi nie powiedziałaś? – Magdalena przycupnęła tuż obok siostry. Objęła ją mocno w talii i przytuliła policzek do jej ramienia.
– Miałaś swoje problemy – odparła pozornie beztroskim tonem Miśka.
– Ale nie aż takie! A teraz płaci?
– Dostaję kasę z funduszu alimentacyjnego, a Wojtek ma już wielki dług. – Michalina uśmiechnęła się blado.
– Pomogę ci, mam w cholerę oszczędności na rachunku. I dostałam już kolejną zaliczkę za książkę. Miśka, nie może tak być, rozumiesz?
– Jak?
– Tak, że o wszystkim dowiaduję się grubo po fakcie. Przecież jestem, do cholery, twoją siostrą! Nie może być tak, że jedyne, co słyszę, to „miałaś swoje problemy”. Pieprzyć je! To ty wyrwałaś się ze szponów alkoholika i przeżyłaś piekło na ziemi. Moje życie w porównaniu z twoim było i nadal jest po prostu rozkosznie słodkie, milusie jak mały króliczek.
– Słodkie. Milusie. – Michalina uśmiechnęła się smutno. – Och, Madziu, przecież sama pisałaś mi, że znowu nie ułożyło ci się z kolejnym facetem i…
Magdalena bez słowa wstała i skierowała się w stronę bramy cmentarza, zostawiając Michalinę w totalnym osłupieniu.
*
Szła milcząca, wbijając japonki w piasek. Michalina wlokła się kilka kroków za nią, upokarzająco spocona w swojej długiej tunice zakrywającej każdą znienawidzoną fałdę tłuszczu, w legginsach nieudolnie maskujących obfite, obcierające się jedno o drugie uda, z szyją okręconą naszyjnikiem, stanowiącym barierę między jej brzydkim dekoltem a ciekawskimi spojrzeniami ludzi. I tak miała wrażenie, że wszyscy się na nią gapią, szepczą, szumią i chichoczą, zakrywając usta dłońmi. „Patrzcie tylko na tę nalaną gębę, jej oczy wyglądają jak rodzynki wepchnięte w ciasto. A policzki? Świnia ma podobne. Nazywaj siebie świnią, Michalina, bo różnicy nie widać”.
Michalina nie chciała uciszyć głosów w swojej głowie, traktując je jako słuszną karę za to, co zrobiła ze swoim ciałem. To jednak wcale nie przeszkadzało jej w chomikowaniu „zapasowych” batonów kokosowych w torbie. Nigdy nie wychodziła z domu, nie upewniwszy się, że ma przy sobie coś do jedzenia na czarną godzinę.
Zanurzona w myślach w pierwszej chwili nawet nie poczuła łaskotania kędziorów Magdaleny na policzku ani ramion oplatających szyję.
– Misia, przepraszam za tę ciszę – wyszeptała siostra w płatek ucha Michaliny. – Przepraszam. Kwestie damsko-męskie są dla mnie tak trudne, że blokują mi język. Nie potrafię mówić o nich ze swobodą, bo każde słowo jest jak kolec wbijający się w podniebienie. Umiem tylko o nich pisać, bo to mój monolog, a nikomu nie muszę się z niczego tłumaczyć.
Michalina z ulgą przygarnęła do siebie siostrę, pogładziła po lokach, po plecach.
– Dużo masz w sobie złości, Madziu? – spytała cicho.
– Dużo. Wkurza mnie ta moja chwiejność nastrojów. Czasami myślę, że naprawdę mogłabym zrobić komuś krzywdę, a potem rękami unurzanymi we krwi sięgnąć po papierosa i odśpiewać pieśń wojenną. Nie bój się. To siedzi tylko w mojej głowie. Nawet kiedy wybucham, robię to przez grubą warstwę waty. Tłumię emocje z wysiłkiem, ale pracuję nad sobą. I proszę cię, Miśka, nieważne, jak bardzo będę wydawała się najeżona, nie zostawiaj mnie, przeczekaj. Ja zawsze do ciebie przyjdę i przeproszę.
Michalina złożyła spocony pocałunek na czole siostry. Palce Magdaleny wyszukały pulchną dłoń Misi w złocistym od słońca, gęstym od upału powietrzu, obdarzyły dotykiem; nie chciały wybaczenia, tylko zrozumienia.
Usiadły na gorącym piasku. Jak wyjaśniła Michalina, dwa lata temu słychać było tylko powolny turkot ciężarówek jeżdżących w tę i we w tę; zwoziły piach na usypanie plaży. Bezustanny szum doprowadzał Michalinę do rozpaczy, kiedy siedziała za kontuarem w swoim sklepie i próbowała obsłużyć klientów. Magdalena musiała przyznać, że inwestycja faktycznie przysłużyła się Majakom. Biały piasek skrzył się złotymi drobinkami w promieniach słońca. Dorośli wygrzewali się na leżakach i kraciastych kocach, a dzieciaki szalały na dmuchanej zjeżdżalni i wodnym placu zabaw z wytryskującymi co chwilę smukłymi fontannami.
– Zmiany, zmiany, zmiany… – westchnęła Magdalena, dłubiąc w piasku dużym palcem stopy. – Od półtorej dekady moje życie to ciągły pęd. Wiatr przemian szarpie mną jak stateczkiem na rozszalałym morzu. Jak zacznę lecieć w patos, to mnie szturchnij. Miśka, wiesz, że nie handluję towarem, którego nie mam w magazynie. Wiesz o tym? Chcę ci opowiedzieć wszystko, bez ubarwiania, ale chcę też coś w zamian. Historia za historię. Dopóki obydwie nie wyrzygamy z siebie tego, co nas truje od środka.
– Możesz nie chcieć tego słuchać.
– Czternaście lat, cztery wizyty. Garście komplementów, poklepywanie po pleckach, rajd po zachmurzonym Londynie, wypady do muzeów, blablanie o dupie Maryni. Wszystkie rozmowy oblepiałyśmy watą, która miała uczynić słowa łatwiejszymi do przełknięcia, a sprawiła, że krztusiłyśmy się niedopowiedzeniami. Miśka, nie czujesz czasami potrzeby rozprucia się od cipy po gardło i pozwolenia, żeby ta zła czarna maź wypłynęła z ciebie?
– Och, czuję. Od zawsze. Tyle rzeczy pamiętamy inaczej. Na przykład, no nie wiem, naszego ojca. Wiedziałam, że on mnie nie kocha, że jestem dla niego jak jakiś odpad medyczny. Całą uwagę i miłość, o ile potrafił kochać kogokolwiek oprócz siebie samego, scedował na ciebie.
– Oj, kochał cię, Miśka. Dla mnie był wspaniałym ojcem. To takie stereotypowe, ale szukałam go w każdym nowo poznanym facecie.
– I znajdowałaś?
Magdalena wsunęła stopy głębiej w piasek, tam, gdzie otulił je przyjemny chłód. Przyciągnęła kolana do brody i objęła je ramionami.
– Tendencyjne pytanie, siostro. Każdy mój związek był po prostu chujowy – powiedziała cicho.
Tak cicho, że usłyszała niespokojny trzepot czerwonego ptaka uwięzionego w jej klatce piersiowej, jakby serce o ułamek sekundy wcześniej wiedziało, że coś się stanie. Lepkie, nieruchome powietrze, tak gęste, że można było nabierać je łyżką, przeszył kobiecy krzyk.
Rozdział 8
– Magda! Magda!
Magdalena poderwała się z piasku. Przez chwilę była pewna, że woła ją ktoś znajomy, może dawna koleżanka z liceum albo jakaś sąsiadka, której w ogóle nie pamięta, ale naznaczony nutami paniki głos należał do kobiety w średnim wieku. Opalona na karmelowy brąz blondynka w intensywnie różowym kostiumie stała na ręczniku. Dłoń zwiniętą w tubkę przyłożyła do ust, wykrzykując raz po raz: „Magdaaa! Maaagdaaa!”. Wokół kobiety zaczął gromadzić się tłum, więc i Magdalena ruszyła w jej kierunku, wlokąc za sobą posapującą Michalinę.
– Co się stało?
– Nie ma mojej córki! Leżała tu przed chwilą, o, tu, niech pani spojrzy, ręcznik w jednorożce – odparła blondynka. Jej głos drżał, a rozbiegane spojrzenie lustrowało każdą ciekawską twarz pojawiającą się na horyzoncie.
– Może poszła popływać? – zapytała nieśmiało Michalina.
– Nie! Ona nie umie! I bardzo boi się wody! Czekam na męża, poszedł do domku, bo bolała go głowa. Boże, widocznie zasnęłam od tego upału. Madzia leżała obok, przecież zabroniłam jej się oddalać, nasmarowałam ją kremem. Widzi pani? Książka Madzi, ona tak chętnie czyta, to grzeczne dziecko, posłuszne. O Boże, Boże! Magdaaa! Przecież gdyby chciała pójść po loda, tobym z nią poszła! Magdaaa! Madziaaaa!
– Do cholery, przecież jej pani nie znajdzie, przytupując na ręczniku! – wtrąciła Magdalena i zwróciła się do gapiów otaczających blondynkę coraz większym wianuszkiem. – Byliby państwo tak dobrzy i rozejrzeli się po plaży? Szukamy… no właśnie?
– Moja córka ma dwanaście lat. Jest bardzo szczupła, na prawym biodrze ma charakterystyczne znamię w kształcie Australii. Długie włosy splecione w warkocz, bardzo jasne, prawie białe. Niebieski kostium w żaglówki, jednoczęściowy. – Roztrzęsiona kobieta nagle wybuchnęła płaczem.
– Dobra, niech się pani stąd nie rusza, bo może mała zaraz wróci i będzie lipa, jak pani nie zastanie. Gdyby ktoś obcy kazał jej pójść ze sobą, poszłaby? – drążyła Magdalena.
– Nie! Nigdy! – Blondynka zapłakała.
– Może podzielimy się na grupki, przejdziemy między ręcznikami, zajrzymy w każdy zakątek? Niech państwo pytają innych plażowiczów, może mała poszła pogadać z jakąś rówieśniczką.
– Usłyszałaby mój krzyk! Ona nigdy nie oddaliłaby się bez pozwolenia, nigdy! – ryknęła kobieta.
Magdalena sprawnie podzieliła gapiów na małe drużyny, wskazując im dłonią kierunki, w których powinni się udać. Sama złapała siostrę za rękę, kiwnęła głową w stronę stanowiska ratownika. Było puste.
– Cezary? – spytała, wskazując nieznacznym ruchem podbródka na budkę pomalowaną w czerwone i białe pasy.
– Nie. – Michalina przygryzła usta. – Dzisiaj niedziela, ma wolne. Powinien tu być Natan Kwaśniak.
– Chodź, przejdziemy się wzdłuż brzegu. I może w razie czego zadzwoń do…
– Do Emila! Całe szczęście, że dzisiaj jest na służbie! – ucieszyła się Michalina.
Stanęła w cieniu pustej budki, w której Natan Kwaśniak ubrany w obcisłe szorty eksponujące jego nastoletnie pośladki, powinien pełnić obowiązki ratownika.
Wyciągnęła telefon i – co nie umknęło uwadze Magdaleny – uśmiechnęła się bezwiednie, tym lekkim, błogim uśmiechem kobiety, która wie, że za moment usłyszy aksamitny głos mężczyzny biorącego ją we władanie.
Magdalena zostawiła siostrę samą i skręciła w prawo, ku granicy plaży. Oddalała się od zgiełku, piszczących dzieciaków, plusku wody, nawoływań i spanikowanej blondynki w różowym kostiumie, wciąż stojącej na ręczniku jak ożywiony czarną magią posąg. Szła tam, gdzie szumiały szuwary, chyliły się ku rzece w bezrozumnym przyciąganiu. Rozglądała się, szukając czegokolwiek; fragmentu niebieskiego kostiumu w żaglówki, może frotki oplatającej warkocz dziewczynki, może jej klapka, włosa, po prostu czegokolwiek. Nie potrafiła wyjaśnić niepokoju, który właśnie zapłonął w jej trzewiach. Cieniutki jak wędkarska żyłka pierścionek ozdobiony maleńkim delfinem, wisiał zatknięty na gałązkę czereśni ptasiej. Połyskiwał, jakby niewidoczny psotny elf rzucał zajączki lusterkiem.
*
Późnym popołudniem, wyczerpane bezowocnymi poszukiwaniami, rozmową z policją, upałem i obserwowaniem histerii blondynki oraz jej męża, Magdalena i Michalina wróciły do domu. W samochodzie milczały, choć Michalina, najwyraźniej upojona spotkaniem z Emilem, próbowała nawiązać rozmowę. Na to Magdalena, wyjątkowo cicha, pogrążona w zadumie, poprosiła tylko, żeby wszelkie pogaduchy przełożyły na później, kiedy zostaną w trójkę: ona, Miśka i dzban herbaty miętowej.
Zanim Michalina przejechała przez mostek wiodący do posesji, usłyszały pogłos kłótni; idealne sprzężenie dwóch starczych głosów. Dziadek, oparty o pień dębu, machał laską przed nosem babci, ta zaś rozłożona na leżaku, popalająca skręta wetkniętego w kolorową fifkę, wywrzaskiwała pod jego adresem bluzgi godne dobrze zaprawionego meliniarza. Nawet Magdalena nadstawiła ucha i z pewną dozą niedowierzania doszła do wniosku, że mogłaby się od babci uczyć, bo w kwestii inwektyw i rynsztokowego słownictwa nawet nie dorastała jej do pięt.
– Ten twój Sraczyński to pojeb. Za rozdawnictwo się wziął, a myślisz, że komu zabrał? Nam, zwykłym ludziom, socjalista pojebany, tak jak i ty! – ryknęła babcia, dmuchając dziadkowi dymem prosto w twarz.
– Ty durna, stara kalarepo! Marihuana mózg ci wyżarła. Z mafii VAT-owskich wziął, dał ludziom to, co ci twoi komuniści latami kradli! Wiesz, kogo okradali? Nas! ludzi! Jeśli tego nie widzisz, to kup sobie lepsze okulary! Nie pamiętasz, jak było za Jaruzelskiego? Nie pamiętasz, jak wydymali Olszewskiego? Jasne, że nie! Narkomanka, kalarepa! – odparował dziadek.
– Ty za to nie pamiętasz bohaterstwa Wałęsy! Tylko jemu zawdzięczamy wolną Polskę, twoja sraczyńska mać! Gdyby nie on, nie byłoby Solidarności!
– Przecież jego przez płot w stoczni przerzucili, kobieto! Łódką dotransportowali! To wszystko było ustawką od samego początku!
– Ty hipokryto! Mam ci przypomnieć, że sam na niego głosowałeś w dziewięćdziesiątym?
– A na kogo miałem głosować, durna babo? Na jakiegoś fantoma z Kanady, który pojawił się znikąd z czarną teczką i po przegranej zmył się cholera wie dokąd?
– Taaak? Teraz próbujesz mi wcisnąć, że wybrałeś mniejsze zło? Przypomnij sobie, sklerotyku jeden, jak mówiłeś, że w końcu będzie dobrze! A od moich ziółek się odpimpaj, przynajmniej nie zachoruję na Alzheimera! Może sobie buchniesz? To ci pamięć odświeży! – huknęła babcia, gniewnie upychając kłębuszek ziela do fifki.
– Idę wstawić wodę! Kawę zrobię! – wrzasnął dziadek.
Podparł się na lasce i dopiero teraz zwrócił uwagę na to, że obydwie jego wnuczki siedzą w zaparkowanej toyocie i od dobrych kilku minut przysłuchują się kłótni.
– Cały czajnik zagotuj! – odkrzyknęła rozzłoszczona babcia. – Nie dość, że sklerotyk, to jeszcze ślepy! Nie widzisz, że dziewczynki wróciły?
– Ciasta nakroję – warknął, postukując laską, żeby po chwili zniknąć za moskitierą na ganku.
– Siadajcie, maleństwa. – Babcia poklepała podłokietnik leżaka, sugerując, żeby siostry przycupnęły na wolnych krzesełkach. – Czarkowi obiad dałam, bo nie wiedziałam, czy coś gotowałaś. Poszedł znowu spać. Chcecie ziemniaków ze śledziem? Akurat na upał. Jak wam minął dzień, królewny?
– Moglibyście w końcu przestać się kłócić? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Michalina.
Westchnęła z ulgą, kiedy już umościła swoje obfite biodra na krzesełku turystycznym i zdjęła z opuchniętych stóp klapki.
Żywe parówy – pomyślała z niechęcią, przyglądając się swoim palcom.
– Moglibyśmy – odparła wesoło babcia, wypuszczając dym nosem.
Ostry zapach marihuany zawiesił się w powietrzu.
– A ja sądzę… – zaczęła z namysłem Magdalena – że wy po prostu lubicie wkurzać się nawzajem. Wasze kłótnie to jakiś erzac potężnej multiwitaminy forte, utrzymują was w dobrej kondycji.
– Zaiste, Madziu. Im ostrzej się nakręcamy, tym nasze mózgi lepiej pracują. Dziadkowi szwankują oczy, a kiedyś całe dnie siedział nad krzyżówkami. Oczywiście tego nie przyzna, ale do telewizora przysuwa się coraz bliżej. Kupiłam mu luteinę, witaminę A i C, a że dziadek to cichy lekoman, to łyka grzecznie i nawet nie pyta, czy chcę go otruć. Co nam na starość zostało? Ja się spotykam z moimi dziewczynami z kółka trzy razy w miesiącu. Mamy nawet fanpage na Facebooku „Jesteśmy stare i wali nas to”, a dziadek swoje zwierzaki i ogródek. Z podniet zostało nam darcie kotów, oglądanie Teorii wielkiego podrywu tudzież starych polskich seriali i robienie przetworów. Nie mówię, że to jest złe, ale musimy robić wszystko, aby duch bojowy w naszym dwuosobowym narodzie nigdy nie umarł.
Dziadek postawił na stole blaszany dzbanek z kawą, rozlał ją do kubków i dopiero kiedy usiadł, Magdalena wyciągnęła e-papierosa. Michalina westchnęła, rozglądając się za cukrem i tłustym mlekiem, które zazwyczaj przynosili bracia Wasiakowie po porannym udoju. Czarna kawa, do tego gorzka, smakowała jak błoto i przywoływała wspomnienia upokorzenia, które kiedyś zafundował jej Wojtek. Popchnął ją na mieliznę Miętówki przy brzegu, złapał za kark i wciskał jej twarz pod wodę tak długo, jak długo wierzgała, błagając o milimetr kwadratowy powietrza. To był pierwszy raz, kiedy w jego zakonserwowanym alkoholem mózgu błysnęła myśl, że żona go zdradza. Michalina roztarła gęsią skórkę na ramionach.
– Pójdę po mleko – oznajmiła, oddychając szybko.
Magdalena posłała jej zaniepokojone spojrzenie, ale w piwnych oczach siostry zobaczyła komunikat: „Później”. Magdalena odprowadziła ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za moskitierą, i zaciągnęła się głęboko malinowym wyziewem.
– Pytałaś, babciu, jak nam minął dzień. Michalina podlała kwiatki u matki, pokazała mi rynek i swój sklep. A potem poszłyśmy na cmentarz – rzuciła.
– Po co? – Babcia przyszpiliła ją ostrym wzrokiem do krzesła.
– Madzia chciała, ale mniejsza z tym. Słuchajcie, na plaży przy ośrodku zaginęła dziewczynka – wtrąciła szybko Michalina. – Podobno ta mała to spokojne, bardzo grzeczne i posłuszne dziecko. A jednak oddaliła się, nie prosząc matki o pozwolenie. Ta jej matka wyglądała tak, jakby trzymała córkę w złotej klatce. No, Boże, przecież takiej nastolatce trzeba dać trochę swobody, kontaktu z rówieśnikami! A z tego, co ta kobieta, znaczy matka, zeznała, córka właściwie nigdy nie zostawała sama. Szkoła, dom, zero spotkań z koleżankami, żadnej najbliższej przyjaciółki. Nawet ta Magda telefonu nie ma, bo rodzice doszli do wniosku, że te Facebooki i TikToki zrobią wrażliwej córce wodę z mózgu. W domu albo odrabiała lekcje, albo czytała. Ojciec woził ją na francuski i balet. Ciągle przy niej, przyrośnięci jak cienie. Nawet ja wiem, że to chore. Młoda skorzystała z okazji, że ojciec poszedł do domku po okulary, a matka spała jak zabita, i postanowiła zażyć chwili swobody. Matka spanikowana rwała sobie włosy z głowy, a mąż zamiast włączyć się w poszukiwania dziecka, zrobił żonie piekielną awanturę, że przez kwadrans nie potrafiła córki przypilnować. I do tego ponoć świsnęła mu telefon. Kilkoro wczasowiczów przeczesywało plażę i w ogóle całą okolicę, niektórzy nawet poszli na rynek, a po dziewczynce ani śladu. Zadzwoniłam po Emila i zanim przyjechał z patrolem, znalazł się Natan Kwaśniak. Przepraszam, ale Natan to idiota i powinien wylecieć. Beztrosko zszedł z wieżyczki wartownika, bo, jak powiedział, musiał do sracza i było mu za gorąco.
– Ten mały od Kaśki Brudalskiej? – spytała babcia, sięgając po papierosa z paczki leżącej na stole.
Michalina tylko skinęła głową.
– Teraz ja – wtrąciła Magdalena. – Dziewczynkę wcięło mniej więcej cztery godziny temu i z tego, co wiemy, nie odnalazła się do tej pory. Ale jak ten Emil wyprzystojniał swoją drogą! Jest obłędnie piękny! Przyznaję, chociaż nigdy nie chwalę facetów, chyba że są Collinem albo Garym. Nie przypuszczałam, że w ciele Grubego Emila przez całe życie krył się facet, który mógłby nago pozować do kalendarza.
– Magda… – szepnęła Michalina, połykając łzy razem z kawą doprawioną tłustym mlekiem.
– Niestety, jestem tak zdewastowana w środku, że widać tylko gruzy i resztki prętów zbrojeniowych. Tak zaburzona, że jak ćma do ognia lecę do równie zaburzonych. Takich jak mój eks. – Magdalena uśmiechnęła się smutno.
– Wnusiątko moje. – Babcia wyjęła z włosów wielką sztuczną fioletową orchideę i w absurdalnie opiekuńczym, słodkim geście wetknęła ją Magdalenie za ucho. – Może ja i dziadek jesteśmy już stetryczali, ale umysły mamy otwarte, choć dziadek, oczywiście, mniej. I gdybyś chciała wyrzucić z siebie wszystko, wal jak w dym. Śmiało.
– Ja nawet nie wiem, co mam wyrzucać. – Magdalena wzruszyła ramionami. – No, w każdym razie ta dziewczynka jeszcze się nie znalazła, a ja jakoś nie mogę przestać o niej myśleć. Nie dlatego, że to moja imienniczka, tylko…
– Tylko? – spytał dziadek, patrząc na wnuczkę z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
– Czuję, że jest we mnie coś. Nie umiem tego określić, nazwać ani znaleźć. To takie małe coś, ale wcale nie pluszowe i dobre, a raczej gnijące i tak toksyczne, że zjada mnie milimetr po milimetrze. To, że to dziecko wyparowało nagle w biały dzień z plaży pełnej ludzi, poruszyło we mnie strunę. I ona wciąż drga, rezonuje, a to mnie doprowadza do jasnej anielki. Wiecie czemu?
– Bo jest coś, czego nie rozumiesz i boisz się tego niezrozumiałego – odparł dziadek.
Przy stole zapadła cisza.
Tak, Magdalena czuła drżenie w sobie. Czuła je od zawsze, zanim stąd wyjechała i odkąd wróciła. A od kilku godzin huczało jej w trzewiach mocno jak gong.
Rozdział 9
Magdalena z Michaliną poszły do domu, gdzie młodsza z sióstr natychmiast dopadła do laptopa, stęskniona kontaktu z Collinem i Garym, a Michalina zamknęła się w kuchni, by oddać się kompulsywnemu, leczącemu smutki obżarstwu.
– Co mamy w menu? – mruknęła, stając przed wielką lodówką, jej sanktuarium. – Słodkie pikle z ogórków, doskonałe na poczucie winy. Jest i galaretka truskawkowa. Wspaniale! Zjem i poczuję się kochana. Mmm, parmezan smakuje jak dobry seks, jak dotyk, sól na skórze. Jak obietnica czegoś więcej. Boże, jakie to dobre.
Lodówka wchłonęła Michalinę.
*
Magdalena cicho opuściła klapę laptopa, wysłuchawszy kilku zabawnych anegdotek Gary’ego i zadziwiającej deklaracji Collina. „Nie, honey, nie wracamy z tobą. Bawimy się świetnie, poznaliśmy fantastyczne towarzystwo z Belgii, jedziemy z nimi do Wrocławia, a potem zobaczymy. Może Krakół… Kraków, tak? Nie czekaj na nas, baw się wspaniale, dziecinko”. Skoro Gary i Collin chcieli zwiedzać Polskę na własną rękę i wrócić samolotem do Londynu w terminie bliżej nieokreślonym, w porządku. Nawet lepiej. Przecież poharatana mazda i tak stała w warsztacie, czekając na swoją kolej do naprawy. To nie było istotne, naprawdę.
Magdalena nie chciała przyznać nawet przed sobą, że boi się spotkania z matką.
Wszystkich pretensji i żalów, które zapewne wyleją się z niej cuchnącą, niemożliwą do powstrzymania falą. Jedną myśl, tę dotyczącą opuszczenia Majaków najszybciej, jak się da, złapała i schowała pod poduszkę.
*
Babcia oklapnęła ciężko na małżeńskie łoże. Czysty dźwięk gitary z All of My Love Led Zeppelin odbijał się od każdej płaskiej powierzchni i przenikał przez babcię, nerwowo przygryzającą dolną wargę.
Dziadek stał częściowo oparty o futrynę, częściowo o wielki łeb nowofunlanda. Obserwował stopę babci z pomalowanymi na niebiesko paznokciami, usiłującą wykopać spod łóżka pudełko po martensach.
– Chcesz jej powiedzieć? – spytał po chwili.
– A myślisz, że nie powinna wiedzieć? Rzuć mi laskę. Strzyka mi w plecach, nie mogę się schylić. No, wyciągnijże to pudełko!
Dziadek poklepał Witka po puszystym łbie, chwycił laskę i zanurkował nią między stopami babci. Pudełko wyleciało jak wystrzelone z katapulty i wyhamowało przed plecionym dywanikiem ze szmatek. Przez chwilę obydwoje patrzyli na nie jak na aktywną minę przeciwpiechotną.
Dziadek przyklęknął na jedno kolano, stęknął efektownie. Jego starcza dłoń lekko zadrżała, kiedy sięgnął po pudełko, jakby było wypełnione ołowiem.
Położył je tuż obok biodra babci, z nadzieją, że nie zauważyła ulgi malującej się na jego twarzy.
– Nie podoba mi się to – mruknął.
– Ignacy, robimy to, o co prosiła Ania, a przypominam, że córkę mamy tylko jedną i kochamy ją bezwarunkowo. Skoro powiedzieliśmy A, to trzeba powiedzieć do B.
– Nie przełknę. Ani B, ani C, ani dalej – odparł dziadek. – To zardzewiałe wspomnienia, Wandziu.
– Ale to konieczne – westchnęła babcia.
Pozwolili minąć sekundom i minutom, zapatrzeni na wyświetlacz elektronicznego zegara. Przecież tak było łatwiej – dać wygrać zwłoce, nie determinacji. Łatwiej, ale niekoniecznie właściwie, było odwlekać w czasie coś, co dawno powinno było ujrzeć światło dziennie.
– Po prostu rzućmy na to okiem – powiedziała łagodnie babcia, głaszcząc dziadka po masywnym udzie. – Nie zaglądaliśmy do tego pudła od… Ignacy, od ilu lat?
– Odkąd Ania dała nam je na przechowanie. – Dziadek przykrył upierścienioną dłoń babci swoją dłonią. – Od dwudziestu czterech lat.
– Madziulka musi…
– Nie musi. – Dziadek zacisnął pięść.
– Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli. Nie tak to szło, stary kalafiorze? – Babcia uśmiechnęła się smutno.
Nie czekała, aż dziadek odpowie; rąbkiem sukienki starła kurz z wieczka. To, czego obydwoje wypatrywali, leżało na dnie, pod kilkunastoma szkolnymi zeszytami i luźno rozsypanymi pocztówkami z kolonii. Pod tym wszystkim, jakby nigdy nie chciała być odnaleziona, tkwiła fotografia.