Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Mocna. Poruszająca. Prawdziwa. Inspirująca opowieść o sile uczucia, które może zaskoczyć cię w najmniej oczekiwanym momencie.”
Wiktor Krajewski
Od nagłej śmierci ukochanego męża Oliwia udaje, że żyje, choć tak naprawdę wegetuje, pogrążona w depresji. Od miesięcy nie opuszcza swojego zabałaganionego mieszkania, a dom, zamiast azylem, staje się więzieniem.
Jej samotność przerywają jedynie telefony od rodziny, przyjaciółka Gabrysia i tajemniczy sąsiad Mikołaj, z którym Oliwia widuje się tylko przez mleczną szybę oddzielającą ich balkony.
Czy z ich pomocą uda jej się wrócić do świata? I czy ma do czego wracać, kiedy wszystko wskazuje na to, że wyczerpała już limit swojego szczęścia?
To książka o samotności i depresji, ale przede wszystkim o tym, że w każdej sytuacji można odnaleźć nadzieję na lepsze jutro.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 535
Autor: Magdalena Czmochowska
Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Artur Krutowicz
Skład: Izabela Kruźlak
Zdjęcie na okładce: © Lee Avison / Trevillion Images
Redaktor prowadząca: Natalia Ostapkowicz
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Magdalena Czmochowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2021
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl, www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-800-3
Konwersja do eBooka: Jarosław Jabłoński
Jesień, chyba
Plan na dzisiaj: pójść na cmentarz do gościa od tabliczek, zabić się, spiłować paznokcie, rozmrozić lodówkę, zadzwonić do mamy.
Nie, jednak nie jesień. Zmylił mnie (znowu, jak co dzień) kalendarz, na którym od dwóch lat jest październik. Wisi sobie toto na ścianie naprzeciwko łóżka. Gapi się na mnie słodziuchnym zdjęciem, walizeczką taką staromodną z klamrami i pasami, z misiem pluszowym i bukiecikiem róż. To kalendarz z dwa tysiące szesnastego zakupiony tuż po Nowym Roku, kiedy przechodziłam krótką fascynację wszystkim, co jest retro i vintage. Zresztą do tej pory nie wiem, czy powinno się mówić „wintydż” czy „wintaż”. Zresztą – powiedzmy sobie uczciwie – nie jest to moim największym problemem. Niech zatem będzie: cholerna kartka z kalendarza wintydż, tego sprzed dwóch lat, codziennie rano usiłuje mi wmówić, że jest październik. A konkretnie dwudziesty siódmy. Kiedyś zrobiłam wokół tej dwudziestki siódemki aureolkę brokatowym lakierem do paznokci. Serduszko. Czasami odbija się od niego słońce, kiedy wieczorem za bardzo się „zaczytam” (czyli nażłopię amareny) i zapomnę o zasunięciu rolet.
Hmm, spójrzmy w telefon. Przynajmniej on nie kłamie. Tak jak myślałam! Dwudziesty szósty lutego, poniedziałek, godzina trzynasta osiem. Mój telefon subtelnie sugeruje, że powinnam zostać w domu, bo temperatura spadła dziewięć stopni poniżej zera. Wolne żarty! Mróz? W lutym? Dobra, przecież i tak nigdzie się nie wybieram. Po co te nerwy?
– Nigdzie nie idę. Nawet gdyby się okazało, że wygrałam kumulację, nie idę. Nie i basta! – mówię do sufitu.
Jestem sama, więc wolno mi gadać do siebie głośno i dobitnie. Mogę akcentować słowa, przeciągając spółgłoski, jakbym eksperymentowała z akcentem w każdym języku świata. Mogę, żeby było weselej, nawet latać cały dzień nago albo wysmarować się miodem i tarzać po dywanie, kiedy najdzie mnie takie widzimisię.
Zamiast tego wstaję. Z trzynastej osiem zrobiła się trzynasta trzydzieści. Tak, ruszenie się z łóżka było bardzo, bardzo dobrym pomysłem. Moja pościel śmierdzi bezdomnym i jego mokrym psem. Jest przepocona, pełna okruszków. Na środku kołdry wykwitła plama z czerwonego wina. Nie, nie będę ściemniać, to nie było wino, tylko amarena, ta za cztery sześćdziesiąt z Biedronki. Jak się zatka nos i uda, że to Monte Cascas Grande Reserva Douro o cudownym aromacie ciemnych owoców, można pić. Amarena ma tę przewagę nad xanaxem, że robi mi się po niej dość wesoło.
No nic, w każdym razie plama na kołdrze. Wedle moich obliczeń powstała chyba w listopadzie czy jakoś tak. A to oznacza, że nie zmieniałam poszewek od ponad trzech miesięcy. Nie szkodzi, zrobię to później. Po prostu dopiszę do listy rzeczy do zrobienia.
Plan na dzisiaj: pójść na cmentarz do gościa od tabliczek, zabić się, spiłować paznokcie, rozmrozić lodówkę, zadzwonić do mamy. I zmienić pościel.
Może powinnam zmienić kolejność. Trudno byłoby zrobić to wszystko, będąc już nieżywą…
Jesień, chyba. Wrrrróć! Wiem, jest luty, a konkretnie dwudziesty siódmy!
Plan na dzisiaj: pójść na cmentarz do gościa od tabliczek, zabić się, spiłować paznokcie, rozmrozić lodówkę, zadzwonić do mamy. I zmienić pościel.
Najpierw jednak zrobię codzienny obchód po mieszkaniu. To jeden z elementów samobiczowania, który nieszczególnie kocham, a jednak nie potrafię go wykreślić z życia. Jak i innych, mniejszych i większych paranoi. Może kiedyś, na pewno nie dzisiaj.
Idę do kuchni, bo to jedyne miejsce, które lubię. Pewnie dlatego, że wszystko tam lśni nowością. Tak się mówi, choć w moim przypadku to bardzo poważne nadużycie. Nic nie lśni, nie oszukujmy się. Za to cuchnie skwaśniałym mlekiem. Na imitujących drewno płytkach, o które tak się wykłócałam z Łukaszem, są plamy. Jedna po wyżej wspomnianym mleku, które jakoś tak wysmyknęło mi się z rąk (uwaga, byłam po spożyciu amareny!) i rozlało po całej podłodze, druga po kawie (aaaaa, no jasne, przecież mleko miało być do kawy), trzecia, konkretnie ta zaschnięta w zbrązowiałą skorupkę, po przecierze pomidorowym własnej roboty. Nie bardzo kojarzę, co miałam z nim zrobić. No trudno. Nie muszę pamiętać o wszystkim, nie?
Ogarniam przymglonym wzrokiem ślady mojej obecności. Słodka brzoskwinio, jaki syf! To już nie jest kwestia plam na pięknych płytkach imitujących drewno, najgorsze, że ucierpiały moje heksagony! Jak? Kiedy? Odcień deep blue sea, bo tak był opisany w katalogu. Najpiękniejszy głęboki granat z połyskiem! Aktualnie skryty pod zaciekami żółtego tłuszczu. Przypominam sobie, że w zeszłym tygodniu robiłam curry z kurczakiem i kalafiorem. Słoneczne i tłuściutkie perfekcyjne danie na seans kompulsywnego obżerania się. Rondel pokryty zaschniętym tłuszczem i wysuszonymi ziarenkami ryżu stoi przekrzywiony na kuchence noszącej ślady spalenizny.
– Dwieście roboczogodzin szorowania – mruczę pod nosem.
Moja kuchnia była kiedyś taka sterylna. Idealnie białe meble i blaty, lśniący biały zlew ze złocistą industrialną armaturą, drewniane gałki szafek, także w kształcie heksagonów, żeby korespondowały z płytkami na ścianie. I półki, na których eksponowałam piękne miski, kubki, talerze, moździerze. Między kuchenką a zlewem wisi przybornik, teraz nieco zdekompletowany. W zlewie… chyba zaraz puszczę pawia… w zlewie mianowicie, na stercie miseczek i lepkich szklanek po amarenie (jeszcze nie upadłam tak nisko, nie żłopię z gwinta), leży resztka kurczaka, konkretnie udka, z niewiadomych przyczyn surowego. Na udku, śmierdzącym jak pochwa starej prostytutki (co nie znaczy, że kiedykolwiek taką wąchałam), wije się robak. Mała pulchna glista.
Muszę stąd wyjść. Dopisać kolejny punkt do listy.
Plan na dzisiaj: pójść na cmentarz do gościa od tabliczek, zabić się, spiłować paznokcie, rozmrozić lodówkę, zadzwonić do mamy. I zmienić pościel. Posprzątać kuchnię! Bez sensu. Wiadomo, że na cmentarz i tak nie pójdę, skoro cały dzień będę szorować szafki. Wykreślam to, nie będę się dobijać koniecznością wykonania niewykonalnego zadania. Może przy okazji rozmrożę lodówkę. Trochę boję się do niej zajrzeć.
Zatrzymuję się w przedpokoju, żeby odważnie spojrzeć w lustro. Tak na marginesie, przedpokój też był ładny, przytulny w tej swojej gołębiej szarości, z miłym siedziskiem wyłożonym poduszkami, z białymi szafami i kutym wieszakiem. Teraz po prostu tonie w kurzu, jak całe mieszkanie. Nic to, najwyżej rozszerzę nieco moją listę.
– Odwagi, grubasie – mówię dla kurażu.
No to patrzę w lustro i natychmiast tego żałuję. To znaczy jeszcze bardziej mam ochotę się zabić, bo to, co widzę, wcale nie wygląda dobrze. Moja piżama ma szarawe plamy potu pod pachami. Szarawo-żółtawe, dla ścisłości. Widać je wyraźnie, bo jest błękitna w jednorożce. Straszliwie infantylna, za to moja ulubiona. Z prawej nogawki zwisa nitka, wlecze się za mną. Wyobrażam sobie, że gdybym miała biedronkę, to na tej nitce wyprowadzałabym ją na spacer jak na smyczy. Dobra, piżama. O dziwo, nie licząc plam potu, jest znośnie czysta. Tylko śmierdzi. Przenika ją zjełczały smrodek curry z kurczaka i bezdomnego z mokrym psem.
– Jesteś ohydnym, paskudnym, niechlujnym erzacem kobiety – rzucam z pogardą do swojego odbicia w lustrze.
Przeraźliwie przetłuszczone, strąkowate rude włosy sięgają mi mniej więcej do łopatek. To znaczy są rude w połowie, bo od czubka głowy są blond. Mysi blond. Do policzka, z tego co widzę, przykleił się kawałek bekonowego chrupka. Tuż nad wielkim kwitnącym pryszczem, który spokojnie mogę dodać do listy pt. Powody, dla których powinnam nie żyć. Jako naturalna blondynka, od jakiegoś czasu nieodwiedzająca kosmetyczki (ani fryzjera, ani rodziny, znajomych, przyjaciół, o ile ich jeszcze mam, ani cmentarza, ani żadnych sklepów stacjonarnych), brwi także mam nienaturalnie jasne. Wyglądają, jakby ich wcale nie było.
Wyszczerzam zęby na przegląd obiadów z tygodnia. Hmm… kiedy ja ostatnio myłam zęby? W walentynki? Nie, jakoś pod koniec stycznia. Co my tu mamy? Chyba przedwczorajsze curry z kurczaka, bo widzę żółty nalot. Fusy, wiadomo, piłam kawę. Twaróg między jedynkami, kawałek szczypiorku. Na prawej trójce czekolada. Mycie zębów powinnam ustawić na czele listy rzeczy do zrobienia.
Idę do łazienki. W kubku nie ma szczoteczki. Z półki pod lustrem zgarniam palcem warstwę kurzu. W zaułku prysznicowym, pod czarnym sufitem, na dwóch ścianach też pysznią się heksagony, tyle że czarne. Fugi pokrywa mazisty szary grzyb. W łazience dla odmiany śmierdzi ścierką. Na podłodze leży mokry ręcznik, pewnie dlatego. Bo leży tam od kilku dni i jakoś nie może wyschnąć. Dziwne, przecież się nie myłam.
Rzucam okiem do kibelka. Muszla klozetowa jest brązowa od wewnątrz, na upartego można by pomyśleć, że wygląda jak kubeczek po lodach czekoladowych z… ostatnią pralinką, której nikt już nie miał siły zjeść. „Balasek Bogdan”, myślę. Zamykam klapę, spuszczam wodę i wychodzę.
Zaglądam na chwilę do dużego pokoju, który z emfazą nazywaliśmy salonem. No, tam jest całkiem, całkiem. Może dlatego, że prawie do niego nie wchodzę i nie mam jak narobić tam syfu poprzez samo to, że jestem? Malachitowa kanapa narożna, drewno na podłodze, stojące lampy, stolik kawowy, stół, komody, oczywiście białe, całość zwieńczona gęsto tkanymi szarymi zasłonami. Przy drugiej ścianie szafa, obok witryna, a na niej pełno książek kucharskich. Wzruszam ramionami i z powrotem zamykam drzwi.
Wracam do sypialni, do mojej Jaskini Zła. Uparłam się na grafitowe ściany i nawet pokłóciłam się o nie z Łukaszem. „Liwka – krzyczał wzburzony – przecież tu będzie jak w pudełku!” Się znał! Jak kura na pieprzu! I czyje było na wierzchu? Moje. Grafitowe ściany, białe łóżko, dwie białe komody i przewrotnie pomarańczowy dywan. I mnóstwo, całe mnóstwo świetlistych kul led, które dawały cudowne mgliste i ciepłe światło. I zasłony, też pomarańczowe, o dwa tony jaśniejsze od dywanu. Kiedyś miałam nosa do wystroju wnętrz. A do gotowania! Słodka brzoskwinio! Dwa lata prowadziłam blog kulinarny. Ludzie do mnie pisali z podziękowaniami za przepisy, chwalili za zdjęcia, pytali o porady w kwestii domowych przyjęć komunijnych. Ech…
A teraz o, mam robaka na kurczaku w kuchni, koszmarne odrosty, a włosy na nogach tak długie, że mogłabym je spleść w warkoczyki. Bez sensu. Dociera do mnie, że ciągle kłóciłam się z Łukaszem: a to o płytki w łazience, a to w kuchni, a to o kolor ścian. Bez sensu do kwadratu.
Nie posprzątam kuchni, nie mam czym. Dobra, rozpiszę plan od początku.
Plan na dzisiaj: zadzwonić do mamy, zmienić pościel, zamówić w Tesco środki czystości i szczoteczkę do zębów. Może i pastę. Zabić się (xanaxem?). Xanaxem!
Dwudziesty ósmy lutego, szósta jeden
Plan na dzisiaj: zrobić kupę. Na resztę się nie piszę…
Przyznam bez bicia, bo obiecałam sobie, że bez względu na wszystko będę dziewiczo szczera – dziabnęłam wczoraj brzoskwiniową amarenę. Nigdy nie chciałam zostawiać żadnego listu pożegnalnego. Bo wiadomo, mam depresję po śmierci męża, życie straciło sens, nie mam pracy, kończą się oszczędności po Łukaszu, bla, bla, sra ta, ta, ta. Po prostu wiadomo. Gówno gówniane. Wczoraj wieczorem byłam naprawdę pozytywnie nastrojona na… ekhmm… odejście.
Dobry lutowy wieczór. Wciąż zima. A jasne jest, że jesienią i zimą rośnie odsetek samobójstw. Bo najpierw listopad, który w ogóle powinien być wykreślony z kalendarza. Albo być tylko dla chętnych. W listopadzie myśli się za dużo o złych rzeczach. Potem święta, żniwa dla rzucających się z mostów czy zarzucających pętle na szyję. Nowy Rok. Po co żyć, skoro kolejny będzie tak samo sraki jak poprzedni? Jeśli jednak komuś udało się przeżyć listopad, Boże Narodzenie i jakimś cudem sylwestra, przed sobą ma jeszcze walentynki. Przemilczę.
No nieważne. Zatrzymajmy się na tym, że byłam dobrze nastrojona. Włączyłam telewizor, akurat leciała Randka ślepej z głuchym, wzięłam do łóżka dwie butelki amareny, bułkę i opakowanie xanaxu. Nie, nie miksuję alkoholu z psychotropami. Ostatnio po prostu piję. Nikomu nic do tego.
Byłam już bardzo niedzisiejsza, przyznaję, kiedy wycisnęłam (fiu, fiu, jak mi się to udało?) wszystkie osiem tabletek na dłoń. Wepchnęłam do pyska, popiłam resztką amareny i czekałam na śmierć. Randka ślepej z głuchym też się skończyła i to nie tak, jak oczekiwałam. Moim faworytem był rolnik Roman, a ślepa Aneta wybrała głuchego Irka, DJ-a z Małopolski. Może to przez brylantynę lśniącą na jego pofalowanych włosach? Co jest trochę bez sensu, skoro Aneta ich nie widziała? Ale może wywąchała, nie?
A potem spokojnie zasnęłam.
Obudził mnie potworny skurcz jelit. Potworny! Jakby ktoś je wyżymał nad wanną. „Umieram”, pomyślałam podekscytowana. Zupełnie niepotrzebnie spojrzałam na opakowanie po lekach, grzecznie leżące na poduszce cuchnącej jak bezdomny i jego mokry pies.
Xenna… Xenna, kuźwa, Extra.
Byłam tak narąbana, że pomyliłam lekarstwa! Nie mogę w to uwierzyć! Xenna, serio? Po takiej dawce powinnam obsrać się po pachy, wręcz pływać w swoim guanie, a czuję się tak, jakbym miała zaraz pęknąć, a ktoś włożył mi korek w odbyt.
To nie fair! Słodka brzoskwinio. Nie mam wyjścia, muszę napisać do Mikołaja. On, do licha, powinien wiedzieć, co się dzieje, kiedy człowiek przedawkuje leki na przeczyszczenie, w końcu kiedyś sprzątał w przychodni.
Sięgam po telefon. Mój brzuch jest ohydnie wydęty. Odbija mi się sfermentowaną sztuczną brzoskwinią. Muszę rozpiąć górę piżamy w jednorożce. Rozmyślam też o zdjęciu spodni, ale nie mam siły. Bolą mnie bebechy. I dupa.
„Mikołaj!”, przywołuję go konspiracyjnie na Messengerze.
„Czego? Kobieto, daj spać, jest szósta”, odpisuje.
„Cicho. Czekaj. Wzięłam jakby za dużo xenny wczoraj. Jakoś tak osiem tabletek. Boli mnie brzuch. Jest twardy i gorący. Coś się w nim rusza. Jest szansa, że umrę?”
„Jest szansa, że zaraz Xena, wojownicza księżniczka, przepchnie się przez twoją pipkę na wolność”, odpisuje Mikołaj.
„Nienawidzę cię”.
„Oliwia, Boże jedyny. Masz zaparcie. To przejdzie. Jeśli bardzo cię boli, spróbuj się wysrać”.
„Nie mogę”.
„Wezwać pogotowie? Mogę do ciebie przyjść???”
„Dam radę. Śpij”, odpisuję na koniec i wyłączam wi-fi.
Zatem zaparcie. Napiję się wody. Woda rozpuści te wielkie, twarde jak żelazo bloki gówna, które utknęły między jelitem grubym a odbytem.
Słyszę, jak Mikołaj, złorzecząc, wali do drzwi.
– Idź spać! – odwrzaskuję. – Żyję!
– Niech cię gęś! – krzyczy, przykładając usta do wizjera.
– Dziękuję! Jesteś kochany! – odpowiadam.
Nie chce mi się wstać. Do kranu tak daleko. Może trochę poleżę.
* * *
O tym, jak na balkonie poznałam Mikołaja
W marcu zeszłego roku moi sąsiedzi z naprzeciwka postanowili opuścić blokowisko i przeprowadzić się do połowy bliźniaka na obrzeżach Łodzi. Było mi wszystko jedno, mówiąc szczerze, przecież byli to dla mnie tylko obcy ludzie. Nie odwiedzaliśmy się, nie pożyczaliśmy sobie szklanki cukru czy oleju. Ot ludzie, jakich wielu.
Mniejsza z tym. Wyprowadzili się wraz ze swoim wiecznie ujadającym psem. Cóż ja wtedy pomyślałam? „Nareszcie cisza!” Błogostan trwał trzy dni, bo już trzydziestego marca, a był to czwartek (dlaczego to mi tak utkwiło w pamięci, hę?), obudził mnie potworny huk. O nieludzkiej porze! Było prawie południe! Ktoś naparzał wiertarką jak psychiczny. Brr, wrrr, brr, wrrr i tak bez przerwy. Do osiemnastej!
Na drugi dzień to samo, ale z akompaniamentem młotka. I muzyki. Kiedyś były to kobiety, wino i śpiew. Wtedy wiertara, młot i hucząca muzyka, straszliwy basowy skowyt zarzynanego szatana. Bystro zgadłam, że do mieszkania po sąsiadach wprowadził się ewidentnie męczący fan remontów i death metalu. Chciałam z tego powodu zabić siebie i jego.
Rok temu o tej porze, nie ukrywajmy, byłam jeszcze jednolicie ruda i nie snułam się całymi dniami po domu ubrana w przepoconą piżamę, ze szklanką amareny w ręce. Wtedy jeszcze żyłam siłą rozpędu, choć już na resztkach energii. Funkcjonowałam w miarę normalnie, ale mniejsza z tym, jeszcze do tego wrócę.
To był ciepły marzec, dość znośny, w miarę słoneczny. Wyszłam na balkon z czystym słoikiem do odgaszania petów i kieliszkiem mojego ulubionego wina Altadonna Rosalto Toscana. Uwielbiałam rozsmarowywać sobie na języku wszystkie jego nuty; świeże białe brzoskwinie, lepkie maliny, aromat białych kwiatów. Wtedy, jak wspomniałam, byłam jeszcze w jako takiej formie i nawet udawało mi się cieszyć z takich przyziemności jak kieliszek chłodnego różowego wina.
Musicie wiedzieć, że mieszkam na tak zwanym młodym osiedlu, gdzie standardy budowlane w porównaniu do tych z czasów PRL-u są o niebo lepsze. Chociażby proste ściany. I brak wystających prętów zbrojeniowych jako drobnych niedopatrzeń. Czy rur na wierzchu. Balkony należące do sąsiadujących ze sobą mieszkań nie są rozdzielone murkiem, a jedynie taką ni to mleczną, ni to przymrożoną szybą (choć nie wiem, czy to szkło, jest grube na półtora centymetra, oj tam, nieważne).
I kiedy tak stałam grzecznie, opierając się o parapet i wydmuchując dym z cienkiego westa, zobaczyłam za szybą kształt. Ludzki. Zdecydowanie męski. Na moje oko dość wysoki i chyba ubrany w dżinsowe ogrodniczki. Chyba, bo przez to przymrożone mleczne szkło gówno widać. I chyba brodaty. Albo po prostu brudny, przecież robił remont.
Kształt chyba wyczuł aromat mojego westa, bo sam poklepał się po kieszeniach i niby po cichu wyspał: „Kurwa”. Żeby nie było, frustracje kształtu zupełnie mnie nie interesowały, dopóki nie zapukał w szybę.
– Dzień dobry. Jestem pani nowym sąsiadem. Mikołaj Macanek. Przepraszam za hałasy, jeszcze parę dni i skończę. Ma pani może zapalniczkę? – zapytał całkiem miłym głosem.
– Dzień dobry, proszę. – Ukucnęłam i przepchnęłam zapalniczkę pod szkłem.
Nie byłam aż tak niewychowana, żeby nie pomóc smutnemu człowiekowi w nagłej potrzebie. Poza tym moja życiowa siła rozpędu nie zdążyła jeszcze wzniecić we mnie nienawiści do całego rodzaju ludzkiego i w ogóle galaktycznego. Czy coś.
– Oliwia Popławska – dodałam po chwili, bo tak wypadało.
Zapalniczka pstryknęła, rozświetlając szybę małym rozbłyskiem ognia, po czym niemożliwie zakurzone palce przepchnęły ją z powrotem na mój balkon.
– Długo tu pani mieszka? – usłyszałam.
– Pierwszego maja stukną cztery lata – odparłam bez namysłu.
Nie dodałam, że spędziłam w tym mieszkaniu najpiękniejsze trzy i pół roku mojego życia, które skończyło się dwudziestego siódmego października zeszłego roku. Po co miałam o tym mówić, skoro Mikołaj Macanek był dla mnie tylko kształtem zza szyby? No właśnie. Po nic.
Jednak nie byłabym sobą, gdybym nie obczaiła Macanka na Facebooku. To był ten okres, kiedy pewne rzeczy wciąż wzbudzały moją umiarkowaną ciekawość. Jak na przykład niewyraźny nowy sąsiad.
Ze zdjęcia profilowego spoglądał facet z gęstą zmierzwioną brodą. Choć nie, „spoglądał” byłoby niestosownym nadużyciem, bo oczy schował za lustrzanymi okularami. Broda w odcieniu nijakiego brązu nie zdradzała koloru jego włosów, które skrył z kolei pod czapką lekko zsuniętą na tył głowy. Pomyślałam sobie, że to jakiś niedomyty hipster (o, jakże ja się dzisiaj z tego śmieję, ja, która nie kąpała się od ponad dwóch tygodni albo i lepiej). Ówże niedomyty hipster, jak się okazało, był fanem podróży, death metalu (a jakże!), dobrej kuchni (ciekawa byłam, co on wie o dobrej kuchni) i… ta daaa… szydełkowania! Co mnie trochę zbiło z tropu. Zresztą nie tylko to. Mikołaj Macanek miał bardzo bogate CV. Jak doczytałam, za młodu założył firmę sprzątającą, studiował zarządzanie i historię, przez jakiś czas parał się nawet zawodem nauczyciela wiedzy o społeczeństwie, zarządzał firmą zajmującą się eventami, grał w koszykówkę, hodował zioła (bo chyba nie zioło?), ze wspólnikiem prowadził biuro podróży, a w wolnych chwilach uprawiał digital painting. Jego status związku oznajmiał wszem wobec, że „to skomplikowane”.
Po trzech kieliszkach wina Altadonna Rosalto Toscana, zupełnie niechcący, bo przecież wcale tego nie zamierzałam, wysłałam mu zaproszenie do grona znajomych. Zaakceptował.
Faktycznie hałasował jeszcze przez tydzień i okazał się znośnym sąsiadem. Nie wkurzał mnie i nie przeszkadzał w moim nie-życiu. Szacuneczek, mordko. Potem chyba wyjechał, bo od czerwca mniej więcej do połowy września ani razu nie widziałam go na balkonie. Za to kiedy wrócił, zmienił status na „wolny”.
Tak oto poznałam Mikołaja, którego do dzisiaj nie widziałam na żywo. Nie licząc patrzenia przez mrożone szkło, kiedy akurat spotkaliśmy się na papierosie.
Drugi marca, czternasta dwadzieścia
Plan na dzisiaj: rozmrozić lodówkę, zadzwonić do mamy, zmienić pościel, posprzątać kuchnię. Umyć się! Łeb umyć i umówić się na wizytę u fryzjera.
Dzisiaj mija równo sześćdziesiąt sześć dni, odkąd ostatni raz wyszłam z domu. Ależ ten czas zaiwania! Wyobrażacie sobie nie wystawić nawet nosa za drzwi przez dwa miesiące? I z nikim się nie spotkać? Nie wyjść do sklepu na niespieszny spacer wzdłuż regałów? Nie pójść do maka na frytki czy zestaw dla dzieci (teraz mają w ofercie naprawdę fajne świecące figurki zajęcy wielkanocnych, jakkolwiek by patrzeć, za półtora miesiąca święta, więc czas najwyższy)? Wyobrażacie sobie siebie w sytuacji, w której dom, wasz azyl, stał się więzieniem? I to takim, do którego klucz macie wy sami? Nie wyobrażacie? Pfff, cieniasy bez fantazji!
Idę do kuchni na obchód. Nic się nie zmieniło, tylko bardziej śmierdzi. Na myśl o kurczaku z robalem robi mi się niedobrze. Może robal założył już rodzinę i spłodził dzieci? I żeby było weselej, wziął jakiś robalowy kredyt? Nie chce mi się patrzeć na ten syf.
Skręcam do łazienki. Mokry ręcznik chyba wysechł, bo jest sztywny jak papier mâché. I nadal cuchnie ścierą do podłogi. Chcę stąd wyjść.
Wychodzę.
Wracam, czując lepkie pocałunki krwi na udzie. W kroku rozlewa mi się wielka czerwona plama, wsiąka w błękitne spodnie od piżamy i maluje rogi jednorożcom. Ta drobna rzecz, o której zapomniałam, ignorując skurcze ostrzegawcze (nie wiem, czemu wydawało mi się, że to wciąż odpowiedź organizmu na osiem tabletek przeczyszczających), kieruje moje działania na zupełnie nową trajektorię. Zamiast wrócić do łóżka z kubkiem amareny (dzisiaj wiśniowa, nie chcę wpaść w monotonię, bo rutyna to wróg ciekawego życia, nie?) i obejrzeć kolejny odcinek Kredki czy smartfona?, właśnie otwieram szafkę w poszukiwaniu czystego ręcznika.
Słodka brzoskwinio, czy ja mam podpaski? Nie mam. Dobra, napiszę do Mikołaja.
„Macanku, mam alarmową sytuację”, wystukuję.
„Co tym razem? Osiem torebek dziurawca? Szesnaście?”, odpisuje natychmiast.
„Możesz mi kupić podpaski i wrzucić przez balkon?”, pytam błagalnie.
„Zwariowałaś. A nie mogę podać ci normalnie, przez otwarte drzwi?”
Przez chwilę rozważam kwestię podawania sobie rzeczy przez otwarte drzwi, po czym piszę:
„Nie dzisiaj. Wyglądam niewyjściowo. A kupisz ZARAZ?”.
Mikołaj wysyła mi gif, na którym jakiś ciemnoskóry młodzian z wąsikiem robi gest znany jako face palm.
Umyłam się! Naprawdę to zrobiłam! Przez głupią miesiączkę udało mi się odhaczyć dwie rzeczy z zaplanowanych na dzisiaj! Moje włosy pachną! Są puszyste, miękkie, takie… dwukolorowe. Nasmarowałam się nawet balsamem, założyłam czyste majtki, w które upchnęłam spłaszczoną rolkę papieru toaletowego, a w pachy (wciąż nieogolone) wtarłam antyperspirant. I – uwaga! werble – znalazłam czystą piżamę. Mogę śmiało stwierdzić, że wyglądam jak Afrodyta.
– Brawo, Popławska. Jest progres – mruczę dumna do odbicia w zakurzonym lustrze.
Co więcej, jestem na takiej fali, że czekając na podpaski, postanawiam zadzwonić do mamy. Ja i moja rodzicielka mamy niepisaną umowę dotyczącą kontaktów telefonicznych. Weszła w życie pierwszego stycznia tego roku, w bardzo kiepskich okolicznościach. Opowiem o nich przy okazji, z pewnością nie dzisiaj. Nie czekając, aż mi się odwidzi, wyszukuję mamę w kontaktach i dzwonię.
Odbiera po drugim sygnale, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że warowała z telefonem przy uchu, od półtora tygodnia oczekując wiadomości ode mnie.
– Cześć, ptaszyno – mówi z nutą pretensji w głosie.
– Cześć, mamo – odpowiadam i zamykam oczy.
Wyobrażam ją sobie. Siedzi na kanapie otulona kraciastym kocem, na kolanach ma tacę z kawą i miseczkę ciasteczek zabranych z naszej piekarni.
– Co dobrego pałaszujesz? – pytam.
– Kruche z malinami. A ty coś dzisiaj jadłaś? Potrzeba ci czegoś? – dopytuje.
– Kisiel wiśniowy i curry z kurczakiem – kłamię, mając na myśli zeszłotygodniowe curry i wiśniową amarenę, która w zamrażalce zmieniła konsystencję na kleistą, gęstą.
– Martwię się bardzo – wzdycha mama. – Chcielibyśmy w końcu do ciebie przyjść. Oliwia, na Boga, nie widziałam cię ponad dwa miesiące! Dziecko kochane, przecież nie można tak żyć. Powinnaś wyjść do ludzi, zacząć się uśmiechać. Niedługo skończą ci się pieniądze. Pomyślałaś, co będzie dalej? Ja i tata ci pomożemy, oczywiście, ale MUSISZ pójść do pracy. Siedzisz w tym domu i siedzisz, zamknięta w czterech ścianach, zdziczała, samotna. Nie możesz tak funkcjonować, zrozum to w końcu, ptaszyno. Prosiłaś, żebym nie dzwoniła pierwsza, uszanowałam. Prosiłaś, żeby dać ci spokój, uszanowałam. Rozumiem, że jest ci bardzo trudno samej, ale, córeczko… prawie półtora roku żałoby! Nie sądzisz, że już wystarczy? To, że Łukasz umarł, nie oznacza, że i ty masz umrzeć za życia. Masz dopiero trzydzieści siedem lat. Jesteś młoda, jeszcze sobie ułożysz życie. Rozumiesz to, ptaszyno? Bierzesz leki? Kiedy ty ostatnio byłaś u psychiatry?
– Przed Bożym Narodzeniem – mamroczę, nagle rozeźlona.
A było tak miło przez dwie minuty! Zawsze to się tak kończy, po prostu zawsze! „Przecież nie można tak żyć. Powinnaś wyjść do ludzi”. I co jeszcze? Natapirować włosy, założyć kieckę z cekinami, pójść do baru i poderwać sobie kogoś? Pójść do dwugwiazdkowej restauracji, z rozmachem rzucić CV na biurko bufonowatego menedżera i oznajmić: „Prowadziłam blog kulinarny, w związku z tym od dzisiaj u was pracuję”? Czy kogoś teraz dziwi, dlaczego zawsze tak zwlekam z dzwonieniem do mamy?
– Muszę kończyć. Odezwę się – rzucam i z furią wciskam czerwoną słuchawkę.
Jestem beznadzieją córką. Nawet nie spytałam, jak się czuje tata. Potrzebuję papierosa.
„Kupiłem ci dwie paczki. Wielkie na noc i mniejsze pachnące lawendą. Umyłaś się w końcu? Rozmroziłaś lodówkę? Pomóc ci w CZYMŚ???”, Mikołaj zarzuca mnie wiadomościami na Messengerze.
„Chodź na fajkę. Oddam ci kasę”, odpisuję.
Zakładam na głowę poszewkę od jaśka, bo nie wiem, gdzie jest moja czapka, a trochę wstyd przed Macankiem, że jestem taka zaniedbana. Jakkolwiek patrzeć, to jednak facet, wzrokowiec. A ja jestem przekonana, że przez mleczne mrożone szkło doskonale widać biało-pomarańczowe włosy.
Owijam się narzutą i wychodzę.
Plan na dzisiaj: rozmrozić lodówkę, zadzwonić do mamy, zmienić pościel, posprzątać kuchnię. Umyć się! Łeb umyći umówić się na wizytę u fryzjera. Znaleźć czapkę. Zrobić coś ze swoim posranym życiem.
Wcale nie mam jeszcze trzydziestu siedmiu lat, skończę dopiero w lipcu. Nie jestem aż taka stara. Poza tym Gabrysia jest starsza ode mnie o cztery lata. No i co? I to, że wygląda młodo, nie tak jak ja. Nieważne. Nie jestem Gabrysią. O Gabi też opowiem przy okazji.
Kołdra wciąż cuchnie, a ja mam na sobie czystą piżamę. Moje włosy nie mogą, po prostu nie mogą zaabsorbować z poduszki smrodu bezdomnego. Dość tego!
To jednak prawda, że praca fizyczna zamienia wszystkie myślowe rozterki w jedną gładką papkę. Telewizja w sumie odgrywa taką samą rolę. Przeszłam samą siebie. Bo ze mną to jest tak: kilka dni czy tygodni wegetuję w kompletnej, encyklopedycznej wręcz katatonii, a potem nagle mam zryw i zasuwam, jakbym się naćpała mefedronu.
Gdzieś tam w tle szumiała Randka głuchej ze ślepym, a ja zszarpywałam ohydne powłoczki z pościeli. Kiedy strzepywałam je przed złożeniem, po całej sypialni rozszedł się kwaśny odór potu i bąków, które zdążyły chyba w nie wsiąknąć na amen. Posunęłam się nawet tak daleko, że kołdrę i poduszkę wyniosłam na balkon, żeby się przewietrzyły przez noc. Albo kwartał na przykład. Z salonu, z kanapy, przyniosłam sobie awaryjny komplet „dla gości”, założyłam czyściuchne i pachnące poszewki (o dziwo, naprawdę były pięknie uprasowane, przełożone mydłem jaśminowym, tak jak nauczyła mnie mama).
A potem rozłożyłam ramiona, zamknęłam oczy i opadłam na łóżko.
To była pierwsza noc od trzech miesięcy, którą przespałam naprawdę spokojnie.
Trzeci marca, dziewiąta, równo jak w ryj trzasnął
Plan na dzisiaj: rozmrozić lodówkę, posprzątać kuchnię, umówić się na wizytę u fryzjera, znaleźć czapkę, zrobić coś ze swoim posranym życiem. Wykreślam fryzjera, nie jestem gotowa na wyjście z domu. Zamówić w Tesco farbę do włosów, żel pod prysznic, płyn do prania, płyn do płukania, olej sezamowy, ciabatty. I fajki, ze dwie paczki.
Całkiem ładny poranek. Znowu zapomniałam o opuszczeniu rolet czy choćby zasunięciu zasłon, więc promień słońca dźga mnie w oko. Jestem zestresowana, bo nie mam papierosów. Piszę do Mikołaja.
„Przerzut fajek przez granicę?”
„Kobieto, daj spać, jest sobota! Ile?”
„Ze cztery?”, pytam z nadzieją.
„Przerzucam. Idę dalej spać. Nie pisz do wieczora. Bez odbioru”.
Naprawdę bardzo lubię Mikołaja.
Godzinę później. Stoję na balkonie w poszewce na głowie, owinięta narzutą, kiedy dzwoni domofon. Nie popuszczam ze strachu, bo wiem, że to kurier z Tesco. Jego też lubię. Odkąd pierwszy raz przywiózł mi zakupy przed sylwestrem, a ja mu nie otworzyłam i dopiero SMS od niego upewnił mnie, że to on, a nie NIE WIADOMO KTO, umówiliśmy się na sygnał dźwiękowy. Empatyczny chłop. Może też ma w rodzinie introwertyka z fobią społeczną? I skłonnością do prokrastynacji, dodajmy. I depresyjnego świra z ubytkami pamięci? Albo kogoś, kto ma to wszystko razem i jest dokładnie taki jak ja?
Raz, raz, dwa, trzy. Raz.
– Dzień dobry, pani Oliwio, zamówienie – mówi kurier do domofonu.
– Dziękuję, panie Piotrku. Proszę zapukać trzy razy, otworzę – informuję go, zupełnie niepotrzebnie, bo on przecież wie.
System to system, nie?
Co my tu mamy? Dwa litry płynu do kolorów, płyn do płukania o zapachu czarnej orchidei, cztery ciabatty i olej sezamowy, którym lubię sobie taką bułę skropić. Co jeszcze? Dwie paczki westów, bardzo dobrze. Żel pod prysznic o zapachu bergamotki muśnie moją skórę świeżością. I farba…
Słodka brzoskwinio, dlaczego brązowa, nie ruda? Jak ja będę wyglądać taka ciemna z tymi moimi niemal białymi brwiami? A w dupie z tym! Kto mnie będzie oglądał? Dobra, sprzątanie kuchni może poczekać. Idę farbować włosy. Ale najpierw zapalę.
Ujdzie. Nigdy nie miałam brązowych włosów. Zresztą cokolwiek bym na łeb nałożyła, i tak będzie wyglądało o niebo lepiej niż ta biało-pomarańczowa flaga. Nie muszę już wychodzić na balkon w poszewce na głowie! Poza tym znalazłam czapkę; była w łazience, w szufladzie na grzebienie.
Ósmy marca, siódma jedenaście. Urodziny Łukasza
Plan na dzisiaj: rozmrozić lodówkę, posprzątać kuchnię, zrobić coś ze swoim posranym życiem. NIE OGLĄDAĆ ZDJĘĆ! Pójść na cmentarz. Może przy okazji znajdę gościa od tabliczek.
Siedzę na łóżku z laptopem na kolanach i oglądam zdjęcia.
Specjalnie NIE poszłam po pendrive’a do salonu, zamierzałam tylko wyjść na balkon, żeby zapalić. Zapaliłam, a jakże. Moje ręce, które zaczęły chyba żyć jako odrębne, niesłuchające mnie organizmy, wydłużyły się na dwa metry, złapały za gałki górnej szuflady komody stojącej przy malachitowym narożniku i bez pytania o zgodę wyciągnęły pendrive’a. Wepchnęły go za gumkę gaci, chyłkiem przetransportowały do sypialni i wetknęły w gniazdo USB.
No to siedzę i oglądam. Troszkę drżą mi dłonie, ale – o dziwo – nie wylewam ani kropli ze szklanki po brzegi wypełnionej amareną. Świadomość, że mam czystą pościel, bardzo trzyma mnie w ryzach. Nie jem także ciabatty skropionej olejem sezamowym, którą przyniosłam sobie z kuchni. Z ekranu laptopa patrzy na mnie Łukasz. Właściwie patrzymy na mnie obydwoje, bo przeglądam właśnie naszą sesję ślubną.
Dwudziesty siódmy października dwa tysiące dwunastego roku. Tego dnia stanęliśmy przed ołtarzem. To była piękna, słoneczna, choć zimna październikowa sobota. Miałam na sobie śnieżnobiałą sukienkę i pantofelki na płaskim obcasie, bo Łukasz, choć był obłędnie przystojny, to wzrostem nie grzeszył. Kiedy dobry Bóg rozdawał talenty, mój mąż ustawił się w kolejce po smykałkę do interesów. I zgrabne dłonie o długich palcach. Łukasz, jak twierdził, miał skundlonych i wielorasowych praprzodków, co jakby tłumaczyło jego śniadą karnację i ciemne, niepoważnie jak na faceta gęste włosy. Nosił je zawsze bardzo krótkie, zmierzwione na czubku, przez co wyglądał jak ten aktor, Paul Walker. Przy jego cerze w kolorze kawy z mlekiem ciekawie wyglądały bardzo niebieskie oczy. Niewinnie. Wyglądał dzięki nim na dobrego i porządnego człowieka, jakim rzeczywiście był.
Patrzę na nas. Fotograf zabrał do parku kraciasty koc i zrobił nam zdjęcie znienacka, kiedy owinęliśmy się nim aż po uszy. Na zdjęciu widać tylko moje odkryte prawe ramię, kołnierzyk białej koszuli Łukasza, klapę garnituru. I nasze twarze. Wyszczerzone ze szczęścia, zaróżowione zarówno od chłodu, miłości, jak i setki nalewki z pigwy dziabniętej na spółę. Nie dla kurażu, tylko na rozgrzewkę. Byliśmy pijani sobą.
Potrzebuję przerwy. Biorę potężny łyk amareny i idę na fajkę.
Poznaliśmy się latem dwa tysiące jedenastego roku, kiedy mój młodszy brat Olgierd doszedł do wniosku, że pilnie potrzebuje samochodu. Akurat miałam tydzień urlopu. W tamtym roku menedżerowałam w całkiem fajnej meksykańskiej restauracji, jednocześnie eksperymentując w domu z nowymi przepisami. Ja i Olgierd mieszkaliśmy jeszcze wtedy z rodzicami. To, co nami kierowało, było czystym wygodnictwem. W każdym razie pojechałam z nim do komisu, największego w Łodzi. Cieszącego się renomą i nieposzlakowaną opinią. Rzecz jasna wygooglowałam sobie wszystko w necie. Luk Ideal Cars nie sprzedawał samochodów, lecz marzenia. Klasyki, wozy sportowe, ekskluzywne. Komis nie był spłachetkiem pola gdzieś przy drodze dojazdowej do Łodzi, z trzęsącą się przy podmuchach wiatru wiatą zamiast biura i fiatami uno rozsianymi po wyjeżdżonym błocie, o nie! Oczywiście sprzedawali także samochody na każdą kieszeń i te rzeczywiście stały na wyłożonym równiutką kostką dziedzińcu, jednak drogie modele (a naliczyłam wtedy szesnaście sztuk, w tym trzy porshe 911 i dwa fordy mustangi) stały w salonie wystawowym, nad którym mieściło się przestronne biuro. Nie powiem, byłam pod wrażeniem. Tym bardziej że poczęstowano nas wyborną kawą. A wtedy, rzecz jasna, zwracałam uwagę na takie niuanse.
Od razu wpadliśmy sobie w oko. Mimo że Olgierd nie kupił ani ekskluzywnego, ani sportowego samochodu, a kilkuletnie audi, Łukasz potraktował go z szacunkiem, jakby miał do czynienia co najmniej z prezesem banku. To też mi się spodobało. Miał klasę i zdecydowanie wiedział, jak prowadzić biznes.
Byłam wtedy nie dość, że ogniście ruda, to jeszcze o prawie dwadzieścia kilo lżejsza. A Łukasz, tak się szczęśliwie złożyło, wciąż był kawalerem. To mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że nie ma czegoś takiego jak przypadek. Los chciał, żebym wybrała się wtedy z Olgierdem po samochód. W każdym razie wymieniliśmy się numerami telefonów, a potem zaczęliśmy spotykać.
Jak widzicie, to historia, jakich wiele. Bez fajerwerków, za to z pięknymi emocjami. Zakochaliśmy się w sobie; dwoje samotnych ludzi w podobnym wieku, o różnych zainteresowaniach. Przez cztery miesiące ja zabierałam go do ulubionych restauracji, a on mnie na przejażdżki za miasto. Jeździliśmy do Warszawy, Wrocławia, Krakowa. To był dobry czas, intensywny.
Pierwszy raz zaprosiłam go na kolację kilka dni po Zaduszkach i naprawdę nie spodziewałam się, że przyjdzie z pierścionkiem i glebnie na kolana przede mną i moimi rodzicami, żeby prosić o moją rękę. Mama, która chyba pogodziła się z myślą, że zostanę starą panną i będę na jej garnuszku, dopóki nie wyzionie ducha, popłakała się jak bóbr. Tata podał do kolacji trzydziestoletnią starkę. Chyba cieszył się jeszcze bardziej niż mama.
– Pamiętam, co wtedy ugotowałam – mamroczę, dotykając opuszkami ekranu laptopa.
Zamykam na chwilę oczy, wyobrażając sobie szorstkość zarostu Łukasza. Lubiłam go z krótkim kłującym meszkiem, pasował mu bardziej niż ta gładka pupcia niemowlaka, którą miał dla klientów. Z zarostem był taki męski! Choć jak dla mnie ogolony czy zarośnięty i tak składał się ze stu dziesięciu procent testosteronu.
– Podałam pappardelle z borowikami, kurczakiem i białym winem. Na przystawkę kanapeczki z orzechowym twarożkiem, pestkami słonecznika, koperkiem i białym pieprzem. Do tego sałatka z marynowanej dyni i grillowanego halloumi z lekkim miodowym sosem. Pamiętasz? Ja pamiętam, jak co chwilę zamykałeś oczy, nasycając rozkoszą kubki smakowe. Pamiętam, jak układałeś usta na kieliszku z białym prosecco, jak śmiały się twoje oczy. Łukasz, ja wciąż to wszystko pamiętam! Pamiętam każde „kocham cię”, każdy pocałunek, twój oddech na mojej szyi, kiedy tuliłeś się do mnie po ciężkim dniu. Pamiętam, jak smakował twój język, jak zlizywałam z ciebie pot, kiedy się kochaliśmy. Kiedy mnie tu przywiozłeś, położyłeś na mojej dłoni klucze i powiedziałeś: „Póki co mieszkanie, niedługo kupię nam dom”. Jak droczyłeś się ze mną i nazywałeś „Rudą”. Twoje dłonie ze stwardniałymi opuszkami, wodę kolońską, dżinsy, w których twój tyłek wyglądał jak milion dolców. To, jak ziewałeś, wykrzywiając szczękę w prawo. Jak patrzyłeś na mnie w półmroku, kiedy leżeliśmy w ciszy, niemal zderzając się nosami. Pamiętam, jak mówiłeś, że wypełniłam puste miejsce w twoim życiu. Jak poszliśmy na sanki, a ty skręciłeś kostkę. A to, jak nasrał na ciebie gołąb, kiedy wychodziliśmy z kościoła po ślubie Olgierda i Dagmary? I jaki byłeś tym zniesmaczony, a ja starłam gówno wiązanką. Łukasz, strasznie za tobą tęsknię! Nie chce mi się bez ciebie żyć. Nie mam siły, nie radzę sobie. Mówiłeś, że cię wypełniam, a masz pojęcie, jak ty wypełniałeś mnie? I jak bardzo jestem pusta, odkąd cię zabrakło? Masz pojęcie, jak bardzo mnie nie ma bez ciebie? – wyję.
Łzy wylewają się ze mnie, przelewają nade mną, aż w końcu tonę w nich zasmarkana. Opadam na dno tęsknoty za życiem, które już nigdy do mnie nie wróci.
– Wszystkiego najlepszego, kochanie.
Plan na dzisiaj: rozmrozić lodówkę, posprzątać kuchnię, zrobić coś ze swoim posranym życiem. NIE OGLĄDAĆ ZDJĘĆ! Pójść na cmentarz. Może przy okazji znajdę gościa od tabliczek. Umrzeć albo cofnąć czas.
Dziesiąty marca, dziewiąta trzy
Plan na dzisiaj: rozmrozić lodówkę, posprzątać kuchnię, zrobić pranie, pójść na cmentarz, pogadać z gościem od tabliczek. Po cholerę piszę, że mam PÓJŚĆ na cmentarz, skoro i tak nie wyjdę? Wykreślę to. Mam jeszcze butelkę amareny i jedną ciabattę. Dzisiaj sobota.
Mówiąc szczerze, chyba umknęła mi ostatnia doba. Właściwie dwie. A mogłam nie oglądać zdjęć! Mogłam, nie? Najwyraźniej nie jestem na to gotowa. Pendrive’a schowałam tak, że już nigdy go nie znajdę.
Stoję na balkonie w piżamie, wieje lekki ciepławy wiatr, przynosi znad trawników zapach wilgotnej ziemi i psich gówien. Wciągam w nos dym z westa, kiedy słyszę skrzypnięcie drzwi na balkonie Macanka. Po chwili pojawia się on, we własnej osobie. Przez mrożone mleczne szkło widzę zarys dżinsów i jeśli mnie wzrok nie myli, to wszystko. Nie oznacza to, że na balkon wyszła zaledwie dolna część kadłuba Mikołaja, tylko że od pasa w górę jest goły! Bez koszulki. I boso!
– Cześć – mówi on.
– Cześć – odpowiadam.
– Fajne zdjęcie wstawiłaś na profilowe. W końcu wiem, jak wyglądasz. Fiu, fiu, lisiczka taka. Ile lat miałaś na tej fotce? Siedemnaście? – Macanek krztusi się dymem.
A mnie robi się słabo, niedobrze i gorąco jednocześnie. Znacie ten stan, kiedy ktoś was za coś chwali albo co gorsza gani, a wy nie macie kompletnie, ale to kompletnie fioletowego pojęcia, o co może chodzić? Można to porównać jedynie do ekstrakcji zęba, ale w pełnym znieczuleniu. Obudzony człowiek spodziewa się co najwyżej suchego zębodołu, ale nie tego, że stomatolog powie: „Gratuluję, urodziła pani pięknego syna”. I ta refleksja: „Halo, a kiedy to ja niby byłam w ciąży?”.
– Jakie zdjęcie tak konkretnie? – pytam ochryple.
– No na Facebooku. Dałem ci nawet serduszko. Idę ogarnąć sypialnię – informuje Macanek i wraca do mieszkania.
– A ja zmieniłam pościel! – krzyczę za nim nie wiadomo po co.
Nie dość, że nie wiem, gdzie jest pendrive, to jeszcze gdzieś posiałam telefon. W tej rozdzierającej ciszy wyraźnie słyszę, jak ktoś gmera kluczem w zamku. W moich drzwiach! Napiszę do Mikoła… a gówno tam! O Boże, Boże, Boże. Ktoś do mnie idzie! Ku mnie! O Boże.
Panika sparaliżowała mnie tak, że zamknęłam się w łazience, drzwi zastawiłam koszem na pranie i sztywnym ręcznikiem. Po czym zaczęłam rozglądać się za czymś do obrony. Odświeżacz powietrza? Pusty. Antyperspirant w aerozolu? Pusty. Jeśli ktoś jednak sforsuje przeszkody i jakimś cudem dostanie się do łazienki, po prostu gwałtownie ochlapię go wodą z mojego niemytego od bardzo dawna kibla. Może przez ten czas rozwinęła się w nim śmiercionośna flora bakteryjna? Mam taką nadzieję. Zupełnie zapomniałam, że drzwi łazienkowe otwierają się na zewnątrz, więc zastawianie ich koszem na pranie było średnio dobrym pomysłem.
A teraz Gabrysia stoi i gapi się na mnie klęczącą przy muszli klozetowej, z ręką zamoczoną po łokieć w tejże. Ja również gapię się na nią z kompletnym, bezgranicznym niezrozumieniem.
– Siema, stara – mówi i wcale nie wydaje się zdziwiona tym, co robię.
(A co ja robię? Jestem przygotowana do samoobrony, rzecz jasna).
– Gabi… – wzdycham słabym głosem.
– Przywitamy się dopiero, jak umyjesz rękę. Wiem, że zapomniałaś, że byłyśmy na dzisiaj umówione. Dzwoniłam. Wysłałam SMS z przypomnieniem i nawet napisałam ci na Messengerze. Nie odpisałaś. Nie, buba, nie dziwię się. W każdym razie jestem, zwarta i gotowa do pracy. Zaczynamy od kuchni czy łazienki? Iga jest ze mną.
– Ale jak ty się tu dostałaś? – pytam zbaraniała.
– Dałaś mi klucz po śmier… po pogrze… no, w każdym razie dałaś mi komplet kluczy Łukasza. Pamiętasz? Widzę, że nie. To nic. Chodź, zrobię kawę i ogarniemy ten bajzel. – Uśmiecha się i dodaje: – Możesz już wyjąć rękę z kibla.
Wyciągam, bo jakoś tak faktycznie głupio. Szoruję ją cytrynowym mleczkiem do czyszczenia wanny i dopiero idę się przywitać.
Gabi stoi na środku kuchni, a jej piękny, arystokratycznie zadarty nos zatyka się samoistnie, kiedy do naszych nozdrzy wdziera się smród gnijącego kurczaka z robalem. Przez chwilę jest zdezorientowana, niezdecydowana i najzwyczajniej w świecie przerażona ogromem zniszczeń, do których doprowadziłam swoim niechlujstwem. A do niechlujstwa doprowadziła mnie nieleczona od prawie czterech miesięcy depresja, ale mniejsza z tym.
Ale muszę o tym wspomnieć, byście mieli jakikolwiek obraz sytuacji. Gabrysia, mimo że w styczniu skończyła czterdzieści jeden lat, ma figurę trzydziestolatki i jest absolutnie przepiękna. Jej córka Iga, żeńska część duetu bliźniaczego, jest jej młodszym o dwadzieścia siedem (czy sześć, czy jakoś tak…) lat klonem. Może widzieliście w necie zdjęcia Cindy Crawford z córką Kaią? No, to mniej więcej wiecie, jak wyglądają Gabi i Iga. To wygląd, którego ja z moją… z moim wszystkim raczej nie osiągnę.
– No dooobrze – odzywa się po chwili Gabrysia. – Zrobimy tak. Po pierwsze, rękawiczki. Ja poproszę te długie. Po drugie, buba, ty wskakujesz w jakieś robocze ciuchy, bo szkoda piżamy, Iga pod prysznicem wyszoruje czajnik, a ja pójdę wywalić śmieci.
Iga, to piękne czternastoletnie (a może piętnastoletnie?) dziewczę, przytula mnie nagle mocno, a mnie się robi tak miło, tak ciepło pod wpływem jej serdeczności i zwykłej-niezwykłej bliskości czyjegoś ciała, że obejmuję ją mocno, w duchu szczęśliwa, że zdążyłam się umyć.
– Ciocia – mówi Iga. – Kiedy mamy nie było, przeczytałam chyba wszystkie artykuły o depresji, jakie znalazłam. O objawach, o leczeniu. O towarzyszących dolegliwościach. O tym, jak postępować z chorym i… no chciałam ci powiedzieć, że jesteśmy, pomagamy. Milczymy, kiedy trzeba. Kiedy trzeba, przytulamy i RO-ZU-MIE-MY.
(Chcę zapytać gdzie była Gabi, kiedy jej nie było, ale przypomina mi się, że jakoś tak w ubiegłym stuleciu wspominała mi o Teneryfie).
– Dziękuję – mówię po prostu, bo nagłe wzruszenie ściska mi gardło.
I naprawdę bardzo się w tej chwili cieszę, że nie śmierdzę.
Pracowałam w takim skupieniu przy zeskrobywaniu ohydnych, cuchnących śladów grzyba z moich czarnych heksagonów, że w ogóle nie usłyszałam Gabrysi.
– Stara! – huknęła. – Mamy problem z lodówką.
– Miałam ją rozmrozić. Nawet poczyniłam stosowną notatkę na liście rzeczy do zrobienia – przyznałam ze skruchą.
– Chodzi o to, buba, że w dwóch górnych szufladach zamrażalnika masz sam lód.
– Znaczy oblodzone jest? Normalka, przecież to zamraża…
– Nie, że oblodzone, tylko kloc lodu od dna do góry. Kloc. Znalazłam młotek, ale nim też nie idzie.
– Znalazłaś młotek? Gdzie był? – ucieszyłam się, bo całkiem niedawno rozważałam pozbawienie się życia za pomocą młotka właśnie.
Planowałam po prostu walnąć się w czoło. Tak raz, a dobrze.
– W przedpokoju, w szafce na buty. – Gabi machnęła ręką w lekceważącym geście. – Buba, potrzebujemy cięższego kalibru. Masz może wiertarkę? Spróbujemy go skuć, rozwiercić.
Czy my w ogóle mieliśmy wiertarkę? Łukasz nigdy nie lubił majsterkować, ja – wiadomo. Choć taka wiertarka… czy ktoś kiedykolwiek próbował popełnić samobójstwo za pomocą wiertarki? Teoretycznie byłoby to wykonalne, tyle że bardzo nieestetyczne.
– Macanek chyba ma. W zeszłym roku remontował – mówię zamyślona. – Ale ja do niego nie pójdę!
– Nie wygłupiaj się, to twój sąsiad – zaczyna Gabrysia i natychmiast milknie. – No dobrze, rozumiem, buba. Igi też nie puszczę, bo nieletnia. Dobra, idę ja.
– Dlaczego… Nic… Mi… Nie… Powiedziałaś… Że… Mieszkasz… Obok… Takiego… Ciacha? – stęka Gabrysia między jednym wierceniem, a drugim.
Wielka wiertara z wielkim wiertłem kojarzy mi się z jakąś śmiercionośną megaosą obdarzoną sztuczną inteligencją. W drobnych dłoniach Gabi prezentuje się podwójnie przerażająco.
Przytrzymuję szufladę od spodu i bardzo bolą mnie zęby od tych dziwnych wibracji, które opanowują moje ciało przy każdym przełączeniu guzika wiertary na pozycję on. Co zresztą daje mi tak po freudowsku do myślenia, że zawsze jest jakiś ON, który w jakiejś NIEJ wywołuje wibracje. Jednak z przyjemnością obserwuję, jak kloc lodu pęka na kilka mniejszych kawałków, które można połupać młotkiem na jeszcze drobniejsze i bez problemu wrzucić do miski.
– Muszę odpocząć. – Gabrysia odkłada narzędzie, a Iga natychmiast łapie za młotek.
– Jakie tam ciacho? Chłop jak chłop. Poza tym widziałam go tylko na profilowym na Facebooku, a tam ani oczu, ani włosów, nic. Tylko ta broda paskudna i lustrzanki. Gdzie ci ciacho? – pytam gramatycznie.
– Oczy, stara, to on ma piwne – mówi Gabi i ociera czoło wierzchem dłoni. – A włosy lśniące bardziej od moich. Jak z reklamy szamponu. Ciemny szatyn. I gdyby tak ogolić mu brodę… ej, wiesz, kogo by mi przypominał? Tego, który grał Janosika! I tego drugiego, który tak ci się podobał w Grze o tron.
– Jason Momoa grał Janosika w Grze o tron – odpowiadam natychmiast. – Tyle że Janosik Momoa wygląda bez brody niekorzystnie. Jason, znaczy Jason Momoa.
– Ale ten twój Macanek ma brodę. W domu ma czysto, wręcz tak sterylnie, rzekłabym. Minimalizm, dużo szarości. Jak mu powiedziałam, że od ciebie przychodzę wiertarkę pożyczyć, to tylko zbladł i spytał, czy nic ci nie jest. Uważam, że to słodkie. A mieć takiego sąsiada, to jak znaleźć gar ze złotem na końcu tęczy.
– Telefon – mówię nagle, bo naprawdę muszę wiedzieć, jakie cholerne zdjęcie wrzuciłam na fejsa, że aż Jason Macanek-Perepeczko dał mu serduszko.
Jestem pełna złych przeczuć.
Po chwili ciszę popołudnia rozrywa grzmot wiertarki. Tak sobie myślę, zginęłabym bez Gabi. To jedyna osoba, z którą widuję się bez schizowania i ubierania moich paranoi w wydumane teorie.
Znalazłam! Razem z pendrive’em! Wsunęłam go między dżemy na środkową półkę w tej, no… yyy… garderobie na słoiki. No jak to się nazywa? Spiżarnia! Ostatnio wciąż umykają mi słowa. Pamięć wysącza się ze mnie jak woda z nadtłuczonej szklanki. Trochę mnie to martwi, trochę nawet przeraża. To znaczy inaczej: pamiętam doskonale o rzeczach nieważnych, niepotrzebnych, błahych, bzdurnych. Bez problemu przywołuję każde wspomnienie związane z Łukaszem (choć staram się nie robić tego zbyt często), za to gubię na przykład część doby. Albo godzinę czy dwie z wczoraj czy przedwczoraj. Nie pamiętam, że zaktualizowałam zdjęcie profilowe na Facebooku, nie pamiętam, że garderoba na słoiki to spiżarnia. Nie wiem, co mi jest. W mojej rodzinie, z tego co wiem, nigdy nie było przypadków alzheimera.
– To przeciążenie organizmu – mówi Iga, stawiając czajnik na lśniącej, wyszorowanej do czysta kuchence. – Czytałam, że długotrwały stres może uszkodzić pamięć. Ale wiesz, ciocia, spróbuj porozwiązywać krzyżówki albo zapamiętać numer konta bankowego. To znaczy nie wszystko naraz, powoli. Małe kroczki. Chodzi o to, żeby nie wypadać z obiegu. Co nam jeszcze zostało?
– Ekspres. – Gabi macha łyżeczką w kierunku mojego kiedyś ukochanego kuchennego sprzętu.
– Kibelek. Ale to sama posprzątam. I salon. Ale tam wystarczy wytrzeć kurze, bo ja w nim wcale nie bywam. Znaczy nie przebywam.
– I cała sypialnia. – Uśmiecha się łagodnie Gabi. – Może zmienimy zasłony? Ale najpierw wypadałoby umyć okna. Iguś?
– Umyję. Zamówmy pizzę, okej?
Robi mi się głupio, bo w lodówce miałam tylko amarenę, resztki pleśniejącego sera i lepkiego curry z kurczakiem. I ciut więcej amareny. Gabi pozostawiła to bez komentarza, za co byłam jej bardzo wdzięczna. Macham głową, że się zgadzam, jak najbardziej, że może być pizza z kiełbasą i kiszonym ogórkiem, wszystko mi jedno, byle było jej dużo.
– Obiecaj mi, że nie zapuścisz mieszkania – prosi Gabi, kiedy żegnamy się koło północy. – Napisz, jeśli będziesz potrzebowała pomocy. Jakiejkolwiek. Poskładaj pranie, jak już wyschnie. Zmiotkę i szufelkę masz na balkonie, umyte, obsychają. Nie będę dzwonić, obiecuję. Napiszę. Przypięłam ci do lodówki karteczkę, że wpadnę w przyszłą sobotę. Może tym razem z Igorem. I Gwidona też wezmę. Tak na chwilę chociaż. I zacznij się normalnie odżywiać. W zamrażalniku masz dwa opakowania lasagne, pierogi ze szpinakiem, bo wiem, że lubisz. Mikrofalówka czysta, spokojnie możesz odgrzewać. W lodówce sok wielowarzywny i pomidorowy z chili. Pij, wzmocnisz się trochę.
– Dziękuję, dziewczyny. – Tulę do siebie Gabi i jej córkę. Tulę mocno. – Kocham was. Naprawdę.
– Wiemy. A my ciebie – mówi Gabi nad moją głową.
Wychodzą. Zostaję sama w czystym, lśniącym i pachnącym mieszkaniu.
Jedenasty marca, ósma dwadzieścia jeden, niedziela
Plan na dzisiaj: zlikwidować profil na Facebooku, ćwiczyć pamięć. Przecież nie mogę wciąż nazywać jeża „tym małym iglastym borsukiem”!
W końcu mój telefon piknął, że ma naładowaną baterię. Wczoraj, przyznam szczerze, nie miałam odwagi go włączyć. Pierwszy raz od trzech miesięcy nie zakończyłam dnia szklanką amareny, tylko zwykłą herbatą. Wszystko tak mi pachniało! Gabi przytachała torbę z Ikei wypchaną detergentami i jedzeniem i teraz nie dość, że mam czyściuchną, zapełnioną żarciem lodówkę, to znad podłogi unosi się aromat mydła marsylskiego. Meble wciąż roztaczają trochę już wiotki, ale nadal dobrze wyczuwalny zapach ylang-ylang. Czuję się, jakby ktoś zdjął mi z barków paręnaście kilogramów ołowiu. Długo rozmyślałam o tym, co powiedziała mi Iga. O tym, że czytała, jak należy postępować z takimi depresyjnymi ludźmi jak ja.
Przez tę swoją depresję ze wszystkimi jej bonusami, takimi jak idąca w bardzo złym kierunku fobia społeczna i powracające ataki lęku, z jednej strony czuję się jak kwiat paproci czy jajko kurki złotopiórki. Jak wyjątkowa, krucha, delikatna rzecz, do której są przypisane specjalne przywileje, którą trzeba chronić i której bronić przed całym złem tego świata. A z drugiej? Jak pospolita, zdrowo pierdolnięta (wybaczcie) baba. Mało tego! Zabawny los już w łonie matki uczynił ze mnie introwertyka. A półtora roku temu, no niezupełnie, w każdym razie jakiś miesiąc po śmierci Łukasza, kiedy pierwszy raz poszłam do psychiatry po niemal pięcioletniej przerwie, pani doktor Zuza zrobiła mi test, z którego wynikało, że mam „wyjątkowo wrażliwą osobowość”.
Takie skupisko nieszczęść, ot co.
Patrzę i nie wierzę! Naprawdę wstawiłam profilowe na Facebooka. Już nikogo z moich osiemdziesięciu znajomych nie straszy ponury anioł z czarnymi skrzydłami, straszy ich za to moja gęba. Choć tak Bogiem a prawdą wtedy wcale nie wyglądałam tak źle. Miałam delikatny makijaż, tak sprytny, że moje szare oczy wydawały się zielone. Nad nimi pięknie wyregulowane brwi. Gładka skóra, lekko muśnięta pudrem, policzki zaróżowione od chłodu i łyka pigwówki, zadziorne usta pokryte ceglastą szminką. Rude loki, spływające łagodnie na ramiona, a na głowie ślubny wianek z jaskrów i aksamitek.
Naprawdę wyglądałam ładnie. Ślicznie wręcz! Promieniałam szczęściem na tysiące kilometrów, bo jakkolwiek by patrzeć, to był najlepszy dzień mojego życia. Ostatnie godziny bycia panną Tabęcką, przede mną lata, aż do śmierci, jako pani Popławska.
A pod zdjęciem prawie trzydzieści lajków! W tym serduszko od Mikołaja. Hmm. W sumie to miłe. Tylu osobom podoba się lepsza wersja mnie!
Uch, trzy wiadomości na Messengerze.
„Oliwia, zarąbista fota. W końcu wiem, jak wyglądasz”, pisze Macanek.
„Stara, zgodnie z obietnicą jedziemy do Ciebie z Igą. Do zobaczenia”, to od Gabi, z wczoraj.
„Cześć. Powiedz mi, jakim cudem Twój brat, który w firmie jest tytanem intelektu i pracowniczego ogarnięcia na najwyższym poziomie, w domu zamienia się w totalną popierdółę? No fuck, naprawdę. I przede wszystkim: jak się czujesz? Kiedy będę mogła do ciebie wpaść? Nie trzeba ci czegoś?”, pyta Dagmara, moja bratowa.
Lubię Dagmarę, nawet bardzo. Ale opowiem o niej przy okazji, okej? Odpisuję jej w pierwszej kolejności:
„Gabi i Iga były u mnie, ponad dwanaście godzin doprowadzałyśmy mieszkanie do porządku. Mam czysto! Jestem umyta!”, odpowiadam i przez chwilę waham się, czy zaproponować jej wizytę w przyszłym tygodniu, ale jednak piszę: „Wpadnij w sobotę. I pisz, co Olgierd odwalił”.
„Skręcił nogę w kostce. Nie zgadniesz jak! Uparł się, że sam pomaluje pokój. Wybrałam farbę, właściwie to dwie, taką jasną, lekko szarą i bananową, bo skoro nie chcemy znać płci dziecka, niech sobie ten pokój dla malucha będzie uniwersalny, nie? Tłumaczyłam mu jak krowie na polu, że to nie jest dobry pomysł, żeby rozejrzał się za kimś od wykańczania wnętrz, kto nam to zrobi profesjonalnie i w try miga. Ale znasz Olgierda. No właśnie. Żeby jeszcze spadł z drabiny i skręcił nogę, to nawet bym zrozumiała. Ale nie, on po prostu wdepnął w wiadro z farbą. Wdepnął i przechylił tak niefortunnie, że coś mu w kostce chrupnęło. I wiozłam dzisiaj rano tego głąba na pogotowie. Straszny obciach, bo musiałam mu na kopyto założyć kilkanaście worków foliowych, żeby samochodu nie upaćkał. Oliwia, no powiedz mi, jak można skręcić kostkę W WIADRZE?”
Uśmiecham się do telefonu, bo to takie dla mojego brata typowe!
„To jeszcze nic. Kiedy byliśmy młodsi, wbił sobie finkę w goleń. Ot tak machał nią, machał i bum. Ostrze weszło mu w kość mniej więcej na centymetr”, odpisuję.
„Boże! Myślisz, że to jest dziedziczne? Tak na marginesie cudowne profilowe! Jak się czujesz?”, ponawia pytanie Dagmara.
„Znośnie. Miałam kryzys ósmego, bo Łukasza urodziny. Wiesz, skończyłby trzydzieści dziewięć lat. Ale jest okej, przeżyłam”, odpisuję i pytam: „A jak Ty się czujesz?”.
„Jak bawół. To już prawie koniec szóstego miesiąca, a ja mam dość. I ciągle żrę ciastka, więc boję się wejść na wagę. Dobra, idę, Olgierd się drze, żebym mu kawy przyniosła. Ma gips do kolana, a zachowuje się tak, jakby mu nogę w pachwinie amputowali. Buziak”.
Dagmara jest już offline, więc odpisuję Gabrysi.
„Bardzo DZIĘKUJĘ. Za wczoraj, za pomoc, w ogóle za wszystko. Nie wiem, jak ja to przeżyję, znaczy nalot takiej grupy pod wezwaniem, ale zapraszam. Znaczy przyjdźcie wszyscy, tylko wiesz…”
„Wiem”, odpisuje Gabi. „Jak zobaczę, że masz dość, to zgarnę ich pod byle pretekstem”.
„Idę na balkon, omiotę go trochę”, chwalę się.
Gabrysia wysyła mi uśmiechnięte emotki przeplecione serduszkami.
„Palimy? Bo akurat idę na balkon”, piszę do Mikołaja.
Nie odpisuje, pewnie jeszcze śpi. Pewnie nie sam, biorąc pod uwagę odgłosy, które aż za wyraźnie dolatywały wczoraj z jego mieszkania. Późno już było, tak może po drugiej, kiedy usłyszałam na korytarzu najpierw chichot, ewidentnie pijacki, potem brzdęk upadających kluczy, następnie trzaśnięcie drzwi. I jakieś dziesięć minut później: „Oooch, taaak, taaak!”, wykrzyczane dziewczęcym głosem. Przez chwilę łudziłam się, że Macanek może włączył sobie pornola, dopóki ów dziewczęcy głos nie zawył rozdzierająco: „Weź mnie jak sukę!”. Siedziałam osłupiała, będąc akustycznym świadkiem łóżkowych popisów Macanka vel Jasona Perepeczki (podobno, przecież do tej pory nie wiem, jak on wygląda na żywo). Odczułam też chyba coś na kształt oburzenia, choć ostatnio mam problem z definiowaniem swoich uczuć i emocji. Potem położyłam sobie na głowie poduszkę i usiłowałam zasnąć, mając nadzieję, że mój sąsiad był sam i JEDNAK oglądał pornola o jakimś niewinnym tytule, na przykład Wielkie sanie Mikołaja czy Rozpal mnie jak kominek. Bożonarodzeniowy film bez dialogów.
Poszłam pozamiatać balkon, wypaliłam spokojnie mentolowego westa, oraz – uwaga – zadzwoniłam do mamy, chociaż wcale nie miałam tego na liście rzeczy do zrobienia!
Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
– Cześć, Oliwciu – powiedział tata, zanim zdążyłam się odezwać. – Mama tłucze kotlety, dać ci ją?
– Cześć, tato, nie trzeba – odparłam szybko.
– Jak się czujesz? – zapytał.
W tle usłyszałam pstryknięcie zapalniczki. Chyba też wyszedł na balkon.
– Dzisiaj? Naprawdę nieźle – odparłam.
Opowiedziałam mu o wizycie Gabi, o tym, że wpadnie do mnie za tydzień i to z całą rodziną. I że zaprosiłam Dagmarę z Ol…. Kuźwa, przecież to wypada dokładnie w tę samą sobotę! Muszę koniecznie kogoś odwołać, nie dam rady spędzić godziny w towarzystwie sześciu osób, nie przebrnę przez to, nie ma bata.
– Oliwciu, ja wiem, że masz z mamą trochę na pieńku – wtrącił tata. – Ale my naprawdę się o ciebie martwimy. Ja rozumiem twoją niechęć do spotykania się z nami. Z ludźmi w ogóle. Ale nie niszcz się, córcia, proszę. Powinnaś regularnie brać leki. Dobrze sypiasz?
– Doskonale – skłamałam i zrobiło mi się na tyle głupio, że spytałam bez krztyny pomyślunku: – A może i wy przyjedziecie w sobotę? Bo, tato, ja… no wiesz. Kocham was, ale…
– Mówisz poważnie? I wpuścisz nas do domu? – zapytał.
Zrobiło mi się przykro, że był tym tak wstrząśnięty.
Tak oto wrąbałam się w wizytę ośmiu osób. Ja, która od kwartału unikałam ognisk ludzkich skupiających więcej niż dwie człowiecze sztuki. Kiedyś, mimo swojego zrypania, byłam zadaniowa. Co miało być zrobione, robiłam. A teraz unikam i odwlekam w czasie, jak tylko mogę. To będzie dla mnie największe wyzwanie od zeszłorocznego Bożego Narodzenia. Chyba znowu potrzebuję papierosa.
Ale może oni wszyscy mają rację. Może powinnam znowu zacząć brać leki, zrobić coś z napadami lęku i każdą ze swoich fobii. Ze swoim życiem. Co ma być, i tak będzie. Niech się stanie.
* * *
Krótka opowieść o tym, dlaczego tak kocham Gabrysię
Będę się streszczać, obiecuję. Gabrysię poznałam w podstawówce i to naprawdę cudem. Nasza osiedlowa szkoła, w której rozpoczynałam przygodę z nauką, była tak mała, że mogła pomieścić raptem sześć klas, po dwie pierwsze, dwie drugie i dwie trzecie. Dlatego też z nastaniem kolejnego roku szkolnego rodzice byłych już trzecioklasistów (w tym mnie) wysłali swoje pociechy do molocha, który był kiedyś zespołem jakiś tam szkół, a który mógł pomieścić pięć setek bachorów w najgorszej rozpiętości wiekowej. Była zatem cała masa czwartoklasistów i po kilka klas od piątej wzwyż, na ósmej kończąc.
I w ósmej C uczyła się właśnie Gabrysia. Gdybym wtedy znała określenie „wygląda jak milion dolców”, to opisując Gabi, właśnie jego cały czas bym używała. Do tego była wysoka, co dodatkowo podkreślały jej obłędne, przepiękne włosy sięgające tyłka. Ciemny blond z jasnymi naturalnymi pasemkami, mokry sen każdej fryzjerki. Lśniły w słońcu jak sople lodu, a do tego wiły się na końcach.
Gabrysia, jak mi się wydawało, strasznie zadzierała nosa. Co wcale nie było prawdą, o czym przekonałam się później. W każdym razie w murach szkolnych spotkałyśmy się dopiero, kiedy ja miałam jedenaście, a ona piętnaście lat. Chłopcy też byli wtedy inni i preferowali końskie zaloty, nie to, co młodzież wyprawia dzisiaj. Nieważne.
Otóż Gabi, poprzez swoją nietuzinkową urodę, już wtedy wzbudzającą szacunek, o dziwo wcale nie miała u płci brzydkiej przerąbane. Nikt jej nie ciągnął za włosy, nie podstawiał nóg, nie szarpał za plecak. Chyba jako jedyna w szkole była traktowana łagodnie. A do tego dobrze się uczyła. Miała rozległe plany nie tylko na najbliższe licealne lata, lecz także na studia. W każdym razie u chłopaków miała spokój. My, nowy narybek w molochu, już nie.
Nigdy nie uważałam siebie za piękność, zresztą przy Gabrysi chyba każda z nas prezentowała się jak zmęczona życiem pomywaczka, ale nie powiem, w wieku lat jedenastu i ja mogłam pochwalić się wyjątkowymi włosami. Otóż były one białe jak u wiewiórki albinosa. To mnie niestety wyróżniało. Niestety, bo jeden chłopak z siódmej klasy, niejaki Badulski zwany Badylem, wziął mnie na celownik. Zapewne było mu głupio przed kolegami, że wpadła mu w oko taka smarkula, bo jego końskie zaloty z dnia na dzień stawały się po prostu świńskie. To już nie była tylko kwestia podwijania mi spódniczki, tak że wszyscy widzieli moje majtki, czy szarpania za kitkę. To były drobiazgi, naprawdę. A ja nie umiałam się bronić, więc Badulski poczynał sobie coraz śmielej i śmielej. Któregoś dnia złapał mnie za pączkujące piersi, ot tak, podczas długiej przerwy. Koledzy bili mu brawo, a ja przeryczałam dwadzieścia minut w kiblu, bo nigdy wcześniej nikt mnie tak nie upokorzył.
I taką zastała mnie Gabi. Spytała, kto mi to zrobił, wskazując na odcisk dwóch brudnych dłoni na koszulce, pod którą odznaczał się niewielki stanik.
– No mów, buba, zaraz dzwonek na lekcję – ponagliła, kiedy tylko stałam w kącie między drzwiami i umywalką i nie mogłam wydobyć z siebie głosu.
– Badyl z siódmej be – wydusiłam cicho.
Gabrysia skinęła głową, po czym ściągnęła przez głowę różowy sweterek i mi podała.
– Załóż, nikt nic nie zauważy. Tak w ogóle jestem Gabi. Widuję cię czasami na osiedlu. – Uśmiechnęła się, mierzwiąc mi włosy.
– Oliwia – bąknęłam onieśmielona.
– Oliwia. Ładnie. Swetrem się nie przejmuj, oddasz mi jutro. Spadamy, ja mam teraz polski, a ty?
– Plastykę. I dziękuję.
Gabi pstryknęła tylko palcami w moim kierunku, a godzinę później, kiedy wychodziłam ze szkoły, zauważyłam na przystanku Badulskiego ze świeżym siniakiem na policzku. Pośrodku fioletowej bulwy miał dość rozległe rozcięcie. Nawet na mnie nie spojrzał, stał ze zwieszoną głową i rękami w kieszeniach. Od tamtego dnia omijał mnie na korytarzu szerokim łukiem.
Tego samego roku ja i Gabrysia zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Nigdy nie przeszkadzało jej to, że jestem o cztery lata młodsza. Wpadałyśmy do piekarni i mama zawsze dawała nam malutkie ciasteczka obsypane makiem i przełożone marmoladą. Żarłyśmy je tonami. Gabi pozwoliła mi się czesać, więc kiedy przychodziła do mnie, plotłam jej warkoczyki albo nakręcałam włosy na lokówkę mamy. Słuchałyśmy muzyki z magnetofonu i gadałyśmy o głupotach, tak jak zazwyczaj robią to nastolatki. Kiedyś spytałam, czy mogłabym ją odwiedzić w domu, i wtedy pierwszy raz Gabrysia dosłownie sflaczała tak, jakby zeszło z niej całe powietrze.
– Buba, wiesz… moja mama… to znaczy z nią się coś dzieje. Odkąd zmarła babcia, mama strasznie zamknęła się w sobie. Tak to chyba mogę określić. Nie chodzi do pracy, bo jest na zwolnieniu, ale ja myślę, że ją wywalili, bo już za długo to trwa. Czasami ugotuje obiad, coś tam wypierze, wyprasuje, nawet obejrzy film w telewizji, ale tak to całe dnie leży w pokoju i nawet zasłonek nie odsunie.
– Boże. To straszne! – pisnęłam, bo nie mogłam sobie wyobrazić, że moja mama mogłaby się tak zachowywać. – A co twojej mamie jest, tak dokładnie?
– Nie wiem. Jest takie słowo jak melancholia, znasz?
Pokiwałam głową, że tak, choć nie do końca miałam pojęcie, o czym Gabi mówi. Ale byłam tak przejęta dopuszczeniem mnie do jej rodzinnej tajemnicy, że nie przyznałam się do indolencji.
– To trochę tak, jakby cały czas było ci smutno, wiesz? – wyjaśniła. – Mama jest bardzo cicha od śmierci babci. To znaczy pyta, jak było w szkole, czy mam coś zadane, i cieszy się, kiedy mówię, że znowu dostałam piątkę. Z tatą też niby normalnie gada, ale… Buba, nie obraź się, nie chcę zapraszać cię do siebie, bo…
– Myślisz, że się zarażę? – przerwałam jej podekscytowana.
– Nie. Chodzi o to, że u mnie w domu ten smutek mamy zaczął tak jakby wsiąkać we wszystko. A ty jesteś słodką dziewczynką i po co masz to czuć?
Zrobiło mi się smutno. Powiedziałam wtedy Gabi, że w takim razie musi przychodzić do mnie jak najczęściej, żeby smutek w nią nie wsiąkł. Uśmiechnęła się.
Cztery lata później, kiedy ja kończyłam podstawówkę, a Gabrysia zdała maturę z najwyższymi ocenami, jej matka w końcu wypisała się z życia. Podcięła sobie żyły. Podejrzewam, że od dawna stała pod ścianą i tak długo waliła głową w mur, że przestała cokolwiek czuć. Ani smutku, ani radości, ani współczucia, ani nadziei. Gniewu, żalu, szczęścia, wzruszenia. Nic. Została tylko pustka. I była to jedyna rzecz, której obecność czuła tak wyraźnie. Może to było tym okruszkiem cegły, który za którymś tam walnięciem dostał się do mózgu i kazał podjąć decyzję o samobójstwie?
Kiedyś długo i często rozmawiałam z Gabi na ten temat. Byłyśmy niedoświadczone, ale za wszelką cenę chciałyśmy zrozumieć. Kilkaset godzin rozmów o tym jednym potwornym „dlaczego?”. I czy można było coś zrobić, żeby ją powstrzymać.
Gabi tyle lat żyła pod jednym dachem z osobą chorującą na depresję, że od podszewki poznała wszystkie mechanizmy. Mamie nie umiała pomóc, bo nie wiedziała jak. Działała intuicyjnie, bez podręcznikowej wiedzy, którą ma teraz. Dlatego i mnie pomaga, a ja… nie, nie zabiję się. Czasami chcę, bo nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Nie mam planów, nie mam marzeń, bo wszystkie moje marzenia pochowałam do trumny razem z Łukaszem. Czasami i ja stoję pod ścianą, tylko nie walę w nią głową, bo między moim czołem a cegłami jest miękka ręka Gabi. Nie pozwala mi się za bardzo pokaleczyć.
Rok przed śmiercią mamy Gabrysia została dostrzeżona na ulicy przez tak zwanego łowcę talentów. To było piękne lato, tuż po zakończeniu roku szkolnego. Piotrkowska pełna młodzieży, która – upita nie tylko czerwcowym słońcem – oblegała wszystkie kwietniki, ławki i bramy. Tam wypatrzył Gabrysię fotograf i dwa miesiące później w letnim numerze „Dziewczyny” ukazało się jej zdjęcie. I to na okładce.
Tak zaczęła się trwająca kilkanaście lat kariera. Zdarzało jej się wędrować po wybiegu, kiedy studenci naszej łódzkiej ASP szukali modelek prezentujących ich dyplomowe stroje, a zdjęcia Gabi zdobiły później nie tylko okładki „Dziewczyny”, ale i nomen omen „Olivii”, „Przyjaciółki”, „Kobiety i życia”, a raz nawet „Twojego Stylu”. Gabi reklamowała szampony do włosów, podpaski, rajstopy, pasty do butów i bieliznę. Dzięki temu poznała Igora Nabożniaka, swojego męża.
Ale to już inna historia.