Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Majcek z szafirowej mgły. Po prostu. Chcesz go poznać? Nic prostszego. Zajrzyj do środka, a on otworzy drzwi. I być może twoje oczy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Kupczak
Majcek z szafirowej mgły
Imprint: Alma Viva
Projekt okładki: Anna Kupczak
Zdjęcie na okładce: Krzysztof K.
ISBN 978-83-957247-6-3
Copyright©: Anna Kupczak
Filaczku, to dla Ciebie.
Dawno, dawno temu...
Owszem, wszystko zaczęło się dawno temu, ale niech drogiego Czytelnika ów zwrot nie sprowadzi na manowce. Wiem, wiem, tylko bajkom przysługuje. Opowieść, którą chcę przedstawić, to jednak nie bajka. Cóż z tego, że Majcek jest skądś (bądź z czegoś), jak większość bohaterów najpiękniejszych bajek: z zamku, lasu, doliny, jeziora, nawet z wielkiego miasta, w którym można, dajmy na to, sprzedawać zapałki. I wyciskać łzy z niewinnych ocząt, wciąż wierzących, że ta bajka, jak większość innych, skończy się dobrze. Nie, nic z tych rzeczy.
Majcek jest prawdziwy. Czyli realny. Z krwi i kości. Ma też mózg, nawet jeśli wciąż wielu w tę jego przypadłość powątpiewa. Co oznacza, że nie z bajki, choć trudno w to uwierzyć. I nikt z nas, nawet ja, zakończenia nie przewidzi. Jak to w życiu.
Chcecie go poznać? Przejdźcie zatem gościnnie otwarte drzwi pociągu wyobraźni, usiądźcie wygodnie, przymknijcie oczy i przenieście się tam, gdzie Majcek ma swój świat.
Czyli tymczasem na podwórko. Dużej, rozłożystej kamienicy z oficyną, przestrzenne, z chodnikiem na udeptanej ziemi, prowadzącym wzdłuż oficyny aż pod same jej drzwi. Ogarniamy je wzrokiem dopiero po przekroczeniu szerokiej bramy-tunelu, z dwojgiem czerwonych drzwi po obu stronach, brudnej i odrapanej, cuchnącej moczem i rzygowinami, bo jej otwarte wrota są niejako zaproszeniem dla każdego pijaka, wracającego z położonej na rogu ulicy knajpy do swych pieleszy, które wydają się być zbyt daleko, aby do nich donieść wydzieliny, eksplodujące gwałtownie pod wpływem nadmiaru spożytego właśnie alkoholu.
Bramy się zamyka? Owszem, teraz. I tylko w prywatnych, strzeżonych kamienicach. A my przenieśliśmy się do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, wtedy, jeśli ktoś jeszcze nie wie, wszystko było wszystkich, czyli niczyje, a jako takie podlegało prawu używania, niszczenia, zawłaszczania, obszczywania i tylko o porządkowaniu nikt nie myślał. No, może było parę wyjątków.
Zajrzyjmy zatem na owo podwórko. Z lewej jego strony ciągnęła się w dal (zwłaszcza dla dziecięcych oczu) długaśna oficyna, w połowie przedzielona bramą wejściową, zakończona prostopadle przylegającą przybudówką, w której rozsiadł się magiel, całymi dniami pełen bab w różnym wieku, skrzeczących jak przekupy i wiecznie wojujących z dzieciarnią, która podwórko uważała za swoją własność, nie przestając, na przykład, kopać piłki nawet wówczas, gdy taszcząc swoje wiklinowe kosze, pełne świeżo wypranej, wykrochmalonej bielizny, baby usiłowały przez wrzeszczący gąszcz przedostać się na drugi koniec podwórka.
Obok magla stały gołębniki. Dwa. W jednym swoje rysie, garłacze, białogony i licho wie, co jeszcze, hodował pan Daszkiewicz, repatriant ze Lwowa, zajmujący mieszkanie na ostatnim piętrze oficyny, to po lewej stronie, przylegające do kamienicy właściwej. Miał żonę, która wciąż hołubiła swe wielkopańskie nawyki i mienie, uratowane cudem podczas długiej podróży wagonem towarowym, w towarzystwie innych przedwojennych inteligentów, ale też prostszych ludzi, taszczących chudobę w tobołkach, nie posiadających żadnych mebli (bądź pojedyncze sztuki), za to zasmradzających wagony swoim żywym inwentarzem, o który troszczyli się bardziej, niż o brudne, zasmarkane dzieciaki, zbijające się w grupki i patrzące na wszystko przerażonym wzrokiem. Miał też syna. Późne dziecko. O nim jeszcze opowiem. Zapewne niejednokrotnie.
W drugim gołębniku trzymał swe ptaki pan Szulc, rodowity Ślązak, który przed i podczas wojny inaczej pisał swoje nazwisko i miał dziwny odruch podnoszenia wyprostowanej ręki na sam widok niemieckich mundurów, ale on gorliwie się tego wypierał. Stracił na wojnie żonę i syna. Ona zmarła na tyfus, a chłopak służył w wojsku i zginął śmiercią bohatera. Pan Szulc utrzymywał, że wojsko było polskie, bił się w piersi, przysięgając na wszystkie świętości, choć wszyscy wiedzieli, że śląskie chłopaki, chcieli czy nie, siłą byli wcielani do niemieckiej armii. Bez niczyjej winy. Zwłaszcza ci, którzy mieszkali w niemieckiej części miasta, przedzielonego granicą. Tuż za nią żyli krewni o tym samym nazwisku, które pisali na polską modłę. Taka była rzeczywistość, więc niepotrzebne są żadne tłumaczenia.
Teraz pan Szulc mieszkał z córką, zięciem i trójką wnucząt, na drugim piętrze kamienicy właściwej, które to mieszkanie kiedyś było własnością jego rodziców. Jak i cała kamienica. Zięć pana Szulca też był ze Lwowa. Dzieciaki zaśmiewały się do łez, kiedy obaj siadali na podwórku, aby w sobotnie popołudnie osuszyć butelkę lub dwie, a w miarę postępowania zamierzonego procesu każdy z nich zaczynał mówić swoją gwarą i za nic nie potrafili się zrozumieć. Małolaty rozumiały wszystko. Wychowywane w dwoistej społeczności kamienicznej, wyrastały, czując się świetnie w każdej z kultur. Także językowej. Wyciągając zatem brudne łapki po drobniaki, oferowali się tłumaczyć, bo miękkie języki teścia i zięcia za nic nie chciały wrócić do zwykłej polszczyzny.
Oj, natłumaczyliśmy się zacnie. Choć to raczej niewłaściwe słowo, bo rzadko przedstawialiśmy im właściwą treść wymawianych przez adwersarza słów. Wymyślaliśmy niestworzone historie, bawiąc się świetnie, gdy łapali za kołki lub wręcz noże i zawsze uchodziło nam to na sucho, bo i tak na drugi dzień ani jeden, ani drugi nie pamiętał, dlaczego obili się nawzajem. Dopiero po kilku miesiącach córka pana Szulca położyła kres naszym zdolnościom translacyjnym, gdy wreszcie odkryła, dlaczego w każdą sobotę musi swoim panom opatrywać rany. Wtedy dopiero nam się dostało... Może opowiem o szczegółach, gdy nadejdzie właściwy czas, choć chwały nijakiej dzieciarni to nie przysporzy.
Wróćmy na podwórko. Po prawej stronie, tuż za załamkiem kamienicy właściwej, stał trzepak, kubły na śmieci i rząd komórek, w których ci, dla których brakło piwnic, trzymali właściwe piwnicznym akcesoria, głównie węgiel i drzewo na opał, ale też różne graty, które już raczej nie były potrzebne, wciąż jednak żal je wyrzucić.
W rogu, między gołębnikami a komórkami, rósł wybujały już mocno krzak bzu, najczęstsza roślina kamienicznych podwórek. Otoczona stykającymi się ramionami płotu, a właściwie muru, wytworzyła się oaza, ulubione miejsce pierwszych pocałunków, nauki palenia papierosów, edukacji niedozwolonej małolatom i innych skrytych czynności. Zaciszne, ocienione, wiosną pachnące. Dzieciarnia zawarła między sobą niepisaną umowę, że jest to świątynia ich dorastania i nie wolno jej kalać w żaden sposób. Gdyby komuś nagle przyszło do głowy, że musi się wysikać, a pokonanie trzech pięter na zbyt długo oderwałoby go od zabawy, więc ulży sobie tam, gdzie nikt nie widzi, dostałby solidny wycisk. Pamiętny. Na długo. Byli tacy, którzy przekonali się o tym osobiście, więc każdy przychodny dzieciak, odwiedzający dziadków lub ciocie, od razu dowiadywał się o zasadzie. Nic nie było ważniejsze.
Oaza to też ulubione miejsce Marcela. Wówczas.
Spójrzmy jednak na grupę baraszkującą swobodnie, radosną, choć środowisko nie wskazywało na możliwość bycia w nim szczęśliwym. Co tam jednak środowisko wie. Poznajemy grupkę w momencie, gdy lato chyli się ku wrześniu, czyli końcówka wakacji. Najstarsze z łobuziaków liczy sobie piętnaście wiosen, najmłodsze pięć. To Marcel. I Zbyś, wnuk pana Szulca. Ma przywilej zabawy ze starszymi, bo ciągną go za sobą brat i siostra, bliźniaki dwunastoletnie, Kornel i Kornelia, jakby już nie dało się durniej nazwać swoich dzieci.
Tam, na trzepaku, wisi głową w dół dziewczę niesforne, nazywane przez wszystkich chłopczycą, trzynastoletnie. Ma krótkie, rozczochrane włosy, spodenki i czerwoną koszulkę, więc na pierwszy rzut oka można byłoby ją wziąć za chłopaka.
To ja. Mariola. Dziecię drugiej śląskiej rodziny, która przetrwała wojnę we własnych pieleszach, oddając je potem swojej progeniturze. Mówią o mnie, że jestem krnąbrna. Zadziorna. Często wredna. Wyszczekana i niepanująca nad językiem, także tym nieparlamentarnym. Wiecie, co? Mają rację. Taka jestem. Nieprzewidywalne reakcje obronne często sprowadzają dzieci na ścieżki źle widziane oczami dorosłych.
Dzieciaki po większej części mnie lubią. Teraz już tak. Kiedyś jednak... Ale do tego wrócimy. Później. W tym momencie już dość, bo to nie jest opowieść o mnie. Główny bohater ukrywa się tam, w oazie. Nie widzicie go? Właśnie o to mu chodzi. Nikt go nie widzi, poza dziećmi, które zwyczajnie wiedzą, że on tam jest. Ma zamyśloną minę na skrzywionej twarzy, podpartej nieudolnie przykurczoną dłonią. Przymyka oczy, jakby chciał przenieść się w jakąś inną rzeczywistość. Gdy któryś gołąb znienacka zagrucha mu nad głową, zrywa się gwałtownie, choć doskonale zna owe ptasie zwyczaje. Zawsze tak się zrywa wyrwany z zadumy. Po chwili znów opiera twarz na przykurczonej dłoni, drugą podkładając pod nogę. Siedzi? Tak. Na czym? Macie w oazie też fotel? Nie. To prywatny fotel Marcela. Na kółkach.
Kim jest Marcel? To mój brat. Zawsze tak duma, gdy zdarzy mu się jakaś przykrość. Wiem, co gnębi go teraz, ale nie chcę zaburzać chronologii. Zresztą ja zawsze wiem, co go gnębi. Jeśli chcecie, mogę opowiedzieć, ale muszę zacząć u źródeł, inaczej nikt niczego nie zrozumie.
Gotowi? Posłuchajcie.
Opowieść pierwsza. Środowisko Marcela. Historycznie.
Gubliczowie z córką zajmowali duże, parterowe mieszkanie w kamienicy Szulców. Mieli gosposię na stałe, kobiecinę przywiezioną onegdaj ze wsi, w której jeszcze dziadek Gublicza wybudował letnią daczę, aby upały spędzać poza miejską dżunglą, w ciszy i zapachu natury. Mieszkała w służbówce przy kuchni i zajmowała się dbaniem o żołądki państwa. A gotowała wyśmienicie. Mieli też pokojówkę, młodą panienkę ze zubożałej rodziny, która - oprócz usługiwania na pokojach - uczyła małą Gertrudę, Trudkę - tak na nią wołali, gry na pianinie. Herbert Gublicz był wysokim urzędnikiem magistratu, jego żona, Gizela, oddawała się całą sobą funkcji pani domu.
Wybuch wojny niewiele zmienił w ich trybie życia. Miasto było niemieckie, choć ludność podzielona. Wielu Ślązaków uciekało na stronę polską, aby nie trafić do niemieckiej armii. Gubliczowie zostali, bo Herbert miał zasługi magistrackie i sztywną nogę po postrzale na polowaniu, więc się do wojska nie nadawał. Unikali hajlowania, jak mogli, ale wówczas pisali swoje nazwisko Gublitch. Podobnie jak Szulcowie - Schultz. Nikt nie wymagał od nich podpisywania folkslisty, bo jako wieloletni mieszkańcy miasta traktowani byli przez Niemców jak swoi. Musieli tylko zmienić służbę, bo kucharka wróciła do siebie na wieś, a panienka pokojowa zaciągnęła się do polskiego wojska w charakterze sanitariuszki, ginąc na polu bitwy w pierwszym dniu aktywnej służby. Trudno o większego pecha. Kuchnią zajęła się siostra żony właściciela magla, a na pokoje przyjęli mrukliwą starą pannę, daleką krewniaczkę Gizeli, która jednak szczerze pokochała małą Trudkę i też potrafiła wiele ją nauczyć.
Walki wyzwoleńcze pozostawiły miasto zniszczone; poszczególni obywatele tracili szyby, zegarki, cnotę czy nawet cały majątek. Wiele niemieckich rodzin uciekło, zanim dotarli bracia radzieccy. Kolejne wyjeżdżały, gdy stało się faktem, iż miasto do Niemiec nie wróci. Zabierając bowiem Polsce wschodnie ziemie, radzieccy wujaszkowie wspaniałomyślnie darowali jej nie swoje okręgi. Puste poniemieckie mieszkania, często w pełni umeblowane, jeśli szabrownicy do nich nie dotarli, zajmowali repatrianci ze wschodu. Tak bowiem, jak Niemcy nie wykazywali chęci mieszkania w Polsce, tak Polacy ze wschodu, choć z bólem wielkim w sercu, zostawiali swoje rodzinne strony, aby ich dzieci nie musiały modlić się po rosyjsku.
Początki były koszmarne, zwłaszcza dla takich, jak Gubliczowie czy Szulcowie. Nie chcieli wyjeżdżać, bo choć świetnie mówili po niemiecku, czuli się Ślązakami. I tego języka, wspólnie z polskim, chcieli używać. Ci jednak, którzy właśnie zajmowali miasto, mieli o nich swoje zdanie. Konwencje zabraniały usuwania ich siłą, więc tak umilali im żywot, że wielu wyjechało jeszcze nawet kilka lat po wojnie.
Herbert stracił pracę w magistracie i trudno było mu znaleźć nową. Musieli zacząć obywać się bez kucharki; krewna nie miała dokąd pójść, więc została i pomagała, jak mogła. Któregoś jednak dnia wpadła pod rozpędzony samochód i zginęła na miejscu. Zostali we trójkę. Żeby jednak nie było im smutno, władze uznały, iż metraż mają stanowczo za duży, więc zakwaterowali w czterech pokojach dwanaście obcych osób, zostawiając im tylko jeden. Wielkie to było dla nich poniżenie. Niekończące się kolejki przed łazienką i kuchnią zmusiły Herberta do sprzedaży części biżuterii i zamontowania drugiej, mniejszej łazienki w pokoju, który im pozostał. Działanie owiane było jednak wielką tajemnicą, aby nikt się nie doczepił jego tak zwanej legalności. Powiększyli także jedno z okien, robiąc z niego oszklone drzwi, z których zaczęli korzystać, aby nie obijać się o tłumy obcych w korytarzu. Mieszkanie miało wprawdzie dwa wejścia już wcześniej, jedno centralne i drugie przez kuchnię, ale oba były używane przez dodatkowych lokatorów.
Smutnieli i marnieli z dnia na dzień. U Szulców było to samo. Może i gorzej, bo zostali tylko we dwójkę, on i niedorosła jeszcze córka, Hildzia, z którą Trudka, choć nieco starsza, chodziła do szkoły i przyjaźniła się od dziecka, więc z przydziału dostał im się mniejszy pokój, bez szans na jakąkolwiek dobudówkę.
Szulc się wykaraskał. Psychicznie też. Gubliczowie wciąż chylili plecy, choć ani głodu, ani chłodu nie czuli. Degradacja mocno ich przytłaczała. Nadszedł jednak wreszcie czas, gdy ich przymusowi lokatorzy dostawali własne mieszkania i wyprowadzali się, jeden po drugim. Dorosła już wówczas Trudka poszła do Urzędu Miasta, aby dowiedzieć się, co dalej. Czy mogą już odzyskać resztę swojego lokum? Urzędnik, który ją obsługiwał, był młody, mówił ze śląskim akcentem i widniało coś w jego uśmiechu, co uginało Trudce nogi. Patrzył na nią bardzo intensywnie, a po wysłuchaniu jej problemów, obiecał, że się wszystkim zajmie.
Obietnicy dotrzymał. Przyszedł sam, aby nowinę obwieścić. Przy okazji zaprosił Trudkę na kawę i ciastka, z czego ta skorzystała ochotnie, bo wciąż nogi jej odmawiały posłuszeństwa na jego widok, a poza tym nie wypadało odmawiać komuś, kto sprawił, że całe mieszkanie wróciło do Gubliczów. Zdemolowane, rozkradzione, cuchnące, ale wróciło. Nie pytali nawet, jak tego dokonał, bo i po co. Czasy były takie, że lepiej wiedzieć jak najmniej i siedzieć cicho.
Rok później Trudka już nie nazywała się Gublicz, tylko Szmit, a wniebowzięty urzędnik imieniem Witold, wprowadził się ochoczo i remont mieszkania ruszył z kopyta. Znajomości wówczas były podstawą przetrwania. Gubliczowie trochę odetchnęli, ale już się nie podnieśli. Rozległy zawał zabrał Herberta w rok po ślubie córki, a trzy miesiące po nim odeszła Gizela. Cichutko, we śnie. Nikt nie wiedział, dlaczego. Trudka mówiła, że pękło jej serce. Każdy wierzył. Podobne przejścia mogły taki objaw spowodować.
Szmitowie zostali sami na pięciu ogromnych pokojach, dwóch łazienkach, kuchni i dodatkowym pomieszczeniu, zwanym kiedyś służbówką. Do mieszkania mieli teraz trzy wejścia. Kuchenne zamurowali, bo pijaczki z niedalekiej knajpy, otwartej kilka lat po wojnie, i tam zostawiali swe cuchnące wydzieliny. Okratowali wszystkie okna i szklane drzwi, aby chronić szyby przed agresją pijanej hołoty od strony ulicy, a kopaną piłką od strony podwórka. Zamontowali też w przedpokoju drugie, wewnętrzne drzwi wejściowe, tworząc małą przestrzeń między nimi, aby odgrodzić się od głosów z bramy i wścibstwa różnorakiej społeczności kamienicznej.
Ktoś mógłby pomyśleć, że barykadują się przed całym złem owego świata i ludźmi z kamienicy. Ale to nie tak. Wychodzili wszak chętnie do ludzi. Społeczność kamieniczną po większej części stanowili dobrzy, uczciwi ludzie, choć mieszanka wieku, wykształcenia i podejścia do rzeczywistości mogła wskazywać na bombę z opóźnionym zapłonem. Nic z tych rzeczy. Znali się wszyscy, spotykali na podwórku, aby wypić halbkę, czy półliterkę, w zależności od miejsca pochodzenia; zagrać w karty, przy czym Ślązacy uczyli lwowiaków zasad skata, bo ci dotąd nawet kart podobnych nie widzieli; zaśpiewać, a to “Karolinkę”, a to “Tylko we Lwowie”; powspominać stare czasy, kiedy to przyjezdni poznawali historię i obyczaje swojej nowej małej ojczyzny, a miejscowi nadziwić się nie mogli opowieściom jak z tysiąca i jednej nocy o tym, jaki to Lwów był piękny, wspaniały, niezapomniany, zroszonym obficie łzami tęsknoty, podsycanej uporczywą zmorą braku nadziei na powrót czy chociaż wizytę na starych, ukochanych śmieciach. Trochę czasu zabrało, zanim społeczności z dwóch różnych światów zaczęły żyć ze sobą, zamiast obok siebie. Pierwsi otwarli się przybysze. Lwów był miejscem kosmopolitycznym, więc wielość nacji, obyczajów, języków i zachowań weszła im w krew, nie wzbudzając żadnych negatywnych odczuć. Ślązakom było trudniej. Nawykli do pewnych schematów, kochali je i trzymali się ich kurczowo, jakby rządził nimi strach przed utratą bezcennego skarbu. Jednak szczery, otwarty i przyjacielski sposób bycia nowych Ślązaków, zwanych skrycie przez tych starych “łapańcami”, skruszył wreszcie wszelkie zapory i społeczność połączyła się w stawianiu czoła trudnej codzienności.
Trudka wciąż przyjaźniła się z Hildzią, choć tylko jedna z nich zdążyła wyjść za mąż. Hildzi bardzo podobał się Tońko, kuzyn Bolcia Zająca, który z liczną rodziną zajmował mieszkanie na ostatnim piętrze lewej strony frontalnej. Tońko często go odwiedzał, bo mieli wspólną babcię, która już od jakiegoś czasu nie wychodziła z domu. Bariera schodów, niekończących się w ogromnej kamienicy, była dla niej zbyt wielka. Siadywała za to na balkonie, obserwując ludzi w pobliskim parku szpitalnym, albo w oknie swojej sypialni, gdy na podwórku odbywano sobotnie biesiady. Uczestniczyła w nich z góry, racząc się kieliszeczkiem czystej z pieprzem. Albo i dwoma.
Hildzia też wpadła Tońkowi w oko. Był jednak strasznie nieśmiały, a Hildzi przez myśl nawet nie przeszło, że to ona mogłaby zrobić pierwszy krok. Ojciec by ją chyba zabił. Patrzeli więc tylko na siebie przeciągle, czerwieniąc się i gotując wewnętrznie, aż wreszcie sam Szulc nie wytrzymał.
Którejś soboty, gdy już odczuł ciepło alkoholu w żyłach, przysiadł się do niego.
- Gryfny z ciebie karlus. Chciołech dla Hildzi jakiegoś Alojza abo Honzika, ale ta moja roztomiła dziouszka ci przaje jak gupio. Ni byda jeij lagą gonił, chce wschodnigo, niech mo. Ino musisz jej pedzieć, że chcesz se ją wziyńć, nim sie dzioucha pensyi doczka.
Tońko wyglądał przez chwilę jak gęś z kluską w gardle. Nie zrozumiał ani jednego słowa, ale z intonacji głosu wywnioskował, że ojciec Hildzi jest mu przychylny. Spojrzał na niego trochę nieprzytomnie, potem na Hildzię, która znów się spłoniła i spuściła oczy, uśmiechając się cudnie pod zbyt krótkim noskiem. Tak, chyba jest przychylny. A może tylko się nabija? Tońko nagle uznał, że musi się upewnić.
- Panie Szulc - prawie zaśpiewał swym lwowskim akcentem - czy mógłby mnie pan to wszystko jeszczy raz powiedzić, ali po polsku?
Towarzystwo zaśmiało się gromko. Wciąż bawiły ich słowne nieporozumienia między sąsiadami. Szulc też przez chwilę rechotał, ale spoważniał szybko.
- Mówiłem, żebyś się oświadczył, nim Hildzia emerytury doczeka.
- Skąd pan wie... - znów się zaczerwienił - że...
- Chopie, mosz to na pysku wyryte! - Stary Alojz Rebran, z pierwszego piętra lewej oficyny, klepnął Tońka w plecy tak mocno, że ten aż się zgiął. - Żyń sie, bydzie z was gryfno para. - Alojz zauważył, że Tońko znów nic nie kuma. - Mówię, że chętnie wszyscy popijemy na waszym weselu.
- Hildziu, czy to prawda?
- Prowda, Tońku.
- Idźcie se tam pod bez, ino bez takich! - Szulc popchnął lekko potencjalnego zięcia, który wstał, cały w pąsach, wziął za rękę równie rumianą Hildzię i poprowadził w kąt podwórka.
- Naprawdę mnie kochasz?
- Ja. Znaczy tak.
- I wyjdziesz za mnie?
Hildzia spojrzała lekko niepewnie.
- Kaj mom wyjść? Znaczy gdzie?
- Za mnie. To znaczy zostać moją żoną. Chcesz tego?
Pokiwała głową, spuszczając oczęta.
- A ty?
- Tak, bardzo chcę. Ale nie wierzyłem, że ci ojciec pozwoli wyjść za łapańca.
Nagle złapał ją obiema dłońmi za twarz i przylgnął ustami do jej ust. Nie broniła się wcale. Pierwszy promyk szczęścia właśnie się zapalił, choć historia trwała jeszcze kilka lat. Tońko musiał wypełnić wojskowe zobowiązania, zanim wreszcie mógł zacząć żyć swoim życiem. Pobrali się dopiero, gdy na świecie był już Marcel. Czekała cierpliwie, a chwile, gdy przyjeżdżał do Bolcia, aby babci rączki ucałować i Hildzi usteczka, osładzały jej całą późniejszą tęsknotę.
Trudka i Hildzia przyjaźniły się też ze Stazyjką Rebran, wnuczką Alojza i Dziunią Napierowicz, która z rodzicami, czwórką braci i starą ciotką zajęła po przyjeździe mieszkanie nad Gubliczami. Najstarszy brat wciąż męczył się gdzieś na dalekiej Syberii. Ruscy wywieźli go w czterdziestym piątym, za walkę w oddziałach AK. Kiedy umarł Stalin i nastała tak zwana odwilż, choć nagle ich województwo zmieniło nazwę z katowickiego na stalinogrodzkie, odzyskali nadzieję, że Julian wróci, nawet jeśli w listach opisywał swoje szczęście z miejscową kobietą i wcale nie wykazywał wielkiej chęci pozostawienia tam swojego syna, którego mu urodziła. Przecież nie mógł zapomnieć, że jest praktycznie w niewoli. A z tej trzeba wszelką mocą się wyrwać.
Tak, śmierć Stalina będą w kamienicy pamiętać. Na chwilę społeczność się podzieliła. Byli bowiem tacy, którzy opłakiwali go rzewnymi łzami i przez nich ponad dwa miesiące reszta nie mogła balować na podwórku. Spotykali się więc w mieszkaniach, za każdym razem w innym, aby sobotni rytuał mógł być podtrzymany. No i mieli co świętować. Ostatni raz podobną radość odczuwali, gdy nastał koniec wojny. Przez krótki czas prawie sięgali ręką wolności, bo skoro tyran już w piekle się smaży, nikt rozsądny wszak nie będzie się upierał, że Polska, choć nieoficjalnie, musi wciąż być radziecką republiką. Starzy lwowiacy marzyli o powrocie w rodzinne strony, Ślązakom marzyła się niepodległość i kraj śląski, ich własny, bez niemieckich i polskich łap, wciąż trzymanych na ich węglu i przemyśle.
Czas upływał. I choć jakoś lżej się oddychało, żadne zmiany nie następowały. Wrócili więc do swoich kieratów, jakby pogodzeni z losem, znów razem, choć przecież każdy z osobna.
I wtedy podwórko wielkiej kamienicy zawrzało. Nad ranem, głośno płacząc, Stazyjka wpadła przez bramę, biegnąc w kierunku wejścia do oficyny. W oknach ukazało się kilka twarzy, zdziwionych i wielce zaniepokojonych. Stazyjka pół roku wcześniej wyszła za mąż i wyprowadziła się kilka ulic dalej, moszcząc sobie gniazdko w mieszkaniu teściów, którzy - po długim namyśle - wyjechali jednak do Niemiec.
Nikt już nie mógł zasnąć. Ten i ów wyszedł na podwórze, jakby w nadziei, że ktoś od Rebranów się pokaże i wytłumaczy. Jakoż po chwili wyszedł Jorguś, brat Stazyjki i wszystko im opowiedział. Otóż do mieszkania młodych wtargnęła ubecja, wyciągnęli Alberta z łóżka i zabrali go w piżamie, wrzeszcząc, że akowskie świnie wszystkie zostaną wyłapane, skoro sami nie mieli zamiaru się ujawnić, gdy był na to czas. Bercik zdążył tylko powiedzieć Stazyjce, żeby poszła na czas jego nieobecności do wuja Stacha i znikł, zanim ta zdążyła wykrztusić z siebie chociaż słówko. Sęk w tym, że ani ona, ani on nie mieli wujka o tym imieniu.
- Trzeba przeszukać dokładnie rzeczy Bercika. Dziw, że ubecja tego nie zrobiła. - Trudka spojrzała na męża, jakby szukając potwierdzenia, ale ten milczał i dziwnie patrzył przed siebie.
- Widać ktoś na niego doniósł. Czy Stazyjka wiedziała, że Bercik walczył w AK? - Szulc ściszył głos przy ostatnich słowach, niebezpiecznie było ich używać.
- Tak, wszyscy wiedzieliśmy. Ale nie chciał się ujawniać. Nikomu nie powiedział, gdzie był jego oddział, a w oddziale nikt nie zdradzał swoich danych. Bercik myślał, że w domu będzie bezpieczny.
- Co za szuja, tyle lat po wojnie, wciąż donosi na bohaterów? - Dodał Daszkiewicz, który szedł do swoich gołębi, ale zatrzymał się wobec owych strasznych wieści. - Idźcie jak najszybciej do ich mieszkania, zanim ubecja je przetrzepie.
Jorguś kiwnął głową. Znikł w drzwiach oficyny, aby po kilku chwilach ukazać się w nich ponownie, tym razem z ojcem i Stazyjką, która tak zapuchła z płaczu, że trudno było ją poznać. Trudka, Hildzia i Dziuńka uściskały nieszczęśliwą przyjaciółkę serdecznie, nic nie mówiąc, bo słów na podobną okazję znaleźć było trudno.
W mieszkaniu niczego nie znaleźli. Widać ubecja wcześniej miała już podobne doświadczenia, skoro zabrali Alberta bez przekopania każdej dziury. Jedna tylko rzecz zastanowiła Jorga. Zdjęcie szwagra z jakimś gościem, podpisane z tyłu: “Ja i Stach Paszko, Stroszek”.
- Stazyjka, znasz tego Stacha?
- Nie, w życiu go nie widziałam.
- A z opowieści?
- Nic Bercik o nim nie mówił. W ogóle o kumplach. Jakby się bał, że jedno nieostrożne słowo może komuś zrobić krzywdę. A ja nie pytałam. Po co. Było nam dobrze, więc... Teraz żałuję, może powinnam była.
- Dobrze zrobiłaś. O przeszłość wojenną nie wolno nikogo pytać, zwłaszcza w takich czasach, jak dzisiejsze. Dam to zdjęcie Szmitowi, on jest szychą w magistracie, może czegoś się dowie.
Stazyjka kiwnęła głową twierdząco. Rzuciła przelotne spojrzenie na zdjęcie i widok uśmiechniętego męża znów wywołał cały potok łez.
- Nie becz już, trzeba pomyśleć, co dalej.
- Ale ja jestem w ciąży. A on nawet o tym jeszcze nie wie. Dziś miałam mu powiedzieć, na kolacji.
Rebran i Jorg objęli ją z dwóch stron. Niby nowina radosna, ale jak tu się cieszyć?
- Już dobrze. - Jorg pierwszy się otrząsnął. - Chodź do nas, sama tu zwariujesz.
Szmit wziął zdjęcie od Jorga bez mrugnięcia okiem.
- Znajdę go, ale nie oficjalnymi kanałami. Rozumiesz?
- Tak. Pewnie. Jeszcze mu zaszkodzimy. O czym ja właściwie myślałem? Masz rację. Może sam go poszukam?
- Nie, ja to zrobię. Nikomu nie mówcie ani o tym zdjęciu, ani o poszukiwaniach. To bardzo ważne.
- Dobrze, zaraz im powiem. Witek...
- No?
- Czy Bercik jeszcze wróci?
- Nie wiem.
- Witek...
- Serio, nie wiem. To zależy od tego, co na na niego mają, kto go wsypał i ile z niego wyduszą.
- Jezu...
- Idź do domu, zanim rozniesie się nowina o zdjęciu. Dam znać, gdy czegoś się dowiem. Nie mów Stazyjce, że Bercik jest tak straszliwie narażony na ból i nawet śmierć.
- W życiu. Ona jest w ciąży, jeszcze poroni i dodatkowe nieszczęście gotowe.
Szmit pokiwał głową.
- Pilnujcie jej i nie róbcie głupstw. Przyjdę, kiedy czegoś się dowiem.
- A co z Trudką? Bo na pewno będzie pocieszać Stazyjkę, razem z tymi dwoma innymi psiapsiółkami.
- Jej też nic nie mówcie.
Uścisnęli sobie dłonie i Szmit znikł za drzwiami swojego mieszkania, a Jorg, postawszy jeszcze chwilę, jakby przetrawiając decyzję o zawierzeniu urzędnikowi z magistratu, wrócił do siebie. Nie ma co myśleć zbyt wiele. I tak już za późno, Witold nie zapomni, nawet gdyby Jorg się wycofał. Niech ma zatem szansę pokazać, ile tak naprawdę jest wart.
Po dwóch dniach Szmit wywołał Jorga na podwórko. Gnany niepewnością młody Rebran wypadł jak z procy, ale ukochany mąż Trudki powstrzymał go ruchem ręki i cichym głosem.
- Nie wariuj, zaraz cała kamienica się zleci. Bądź dziś o ósmej w knajpie u Szmula, wiesz, gdzie to jest?
- Tak, na rogu Wolności i Drzymały. Ale czemu u Żyda?
- Wszystkiego się dowiesz. Wracaj do domu.
Szmit uśmiechnął się neutralnie i wrócił do domu, zostawiając Jorga z drżeniem łydek i galopadą serca. Iść? Nie iść? W jaką stronę zadziałał ten dziwny sąsiad, który chodził do kościoła, ale potrafił załatwiać rzeczy i sprawy zupełnie dla innych niedostępne? Nawet poradzić się nie ma komu, skoro tamten wymaga dyskrecji. Myśli paliły, jak ogień, ale Jorg, mimo obaw i niepewności, postanowił iść do żydowskiej knajpy, choć pojęcia nie miał, po co.
Szynk u Szmula tylko z nazwy był knajpą żydowską. Obecny właściciel, wnuk rzeczonego Szmula, nazywał się Marian Przybylski i był katolikiem. Różnie mówiono na jego temat, ale pośród opowieści najczęściej przebijała się ta, w której nastoletni Mosze, wywieziony przez rodzinę Przybylskich do Stanów Zjednoczonych tuż przed rozpoczęciem wojny i tam przez nich adoptowany, wrócił odmieniony w czterdziestym siódmym i odkupił po cichu lokal od obecnych najemców, którzy chcieli go przerobić na bar mleczny. Marian jednak nie zamierzał na to pozwolić. Cała jego rodzina, dziadkowie i babcie, rodzice, pięcioro rodzeństwa, ciotki i wujkowie z rodzinami, wszyscy zginęli w komorach gazowych. Tylko on, którego matka, okropnie płacząc, pozwoliła jednak wywieźć z kraju, przeżył. Nie miał innej możliwości, aby ich upamiętnić, jak tylko otworzyć knajpę znów pod żydowskim szyldem, choć jej wyszynk nie był koszerny. Tak połączył pamięć o obu swoich rodzinach.
W strasznym tłoku, dymie i smrodzie, Jorg usiadł pod ścianą z kuflem piwa i czekał, choć nie wiedział, na co. Po dłuższej chwili dosiadł się facet, też z kuflem w ręce.
- Siedź i reaguj jak na starego kumpla.
Pokiwał głową ze zrozumieniem i uśmiechnął się szeroko, wyciągając dłoń, którą przybysz uścisnął.
- Jestem Stach Paszko.
Teraz dopiero Jorg dostrzegł podobieństwo do gościa ze zdjęcia.
- Czy Wit...
- Ciii - przerwał mu, łapiąc go za rękę. - Żadnych imion czy nazwisk. - Zdążył w ostatniej chwili.
- Co to znaczy? - Jorg nie mógł ukryć zdziwienia w rozszerzających się oczach.
- Byłem dowódcą twojego szwagra. Wycisnęli to z niego, ale zdążyłem, odpowiednio wcześnie uprzedzony, zwiać. Cóż to był za wspaniały chłopak... - Stach rozmarzył się najwyraźniej. - To mówisz, że się ożenił? - Nikły półuśmiech zabłąkał się na chwilę pod wydatnym nosem.
- Tak, z moją siostrą. Jezu...
- Żadnych imion. - Znów mu przerwał. - Tego też. Czy mógłbym ją zobaczyć?
- Oszalałeś? Jak mam to zorganizować? Nie wiem, czy mnie obserwują, ale ją na pewno.
- Ciebie nie. Jeszcze. Ale teraz, kiedy już o mnie wiedzą, na pewno zaczną... Masz rację, musimy to przeczekać. Jak właściwie do mnie trafiliście?
- Bercik kazał jej iść do wuja Stacha, kiedy go wywlekali w piżamie. Nikt z nas nie miał pojęcia, co to znaczy, ale znaleźliśmy zdjęcie z podpisem. Wygląda na to, że wiedział, co go czeka...
- Z pewnością. Kochany Bert... Już drugi raz uratował mi życie. Raz podczas wojny, na akcji. I teraz...
- A reszta oddziału?
- Rozsypali się po świecie. Nie wiemy, gdzie są, więc nic im nie grozi.
- A wy? Po co zamieszkaliście tak blisko siebie? Wiedząc w dodatku wzajemnie o sobie niemal wszystko?
Paszko uśmiechnął się znów przelotnie i zapalił papierosa.
- Nie mogliśmy sobie tego odmówić. Wiesz, jak to jest. Czasem robi się idiotyzmy, aby tylko do tęsknoty za przyjacielem nie dopuścić. Kto by zresztą przypuszczał, że tyle lat po wojnie jeszcze swołocz zdradziecka będzie donosić?
Zamyślił się na chwilę i zgasił papierosa.
- Znajdę tego chuja. I nosem mu gówno wycisnę. Jeśli coś się stanie z Bertem, to samo zrobię najpierw jego rodzinie, żeby sobie popatrzył, co czeka zdrajców.
Jorg spojrzał z lekkim zdziwieniem na gładko ogoloną twarz byłego dowódcy szwagra.
- Jak chcesz go znaleźć? Masz podejrzenia? Konkretne?
- Wiem, gdzie cię szukać. Niech żona Berta nie wraca do domu, pod żadnym pozorem. I nigdzie nie chodzi sama. Najlepiej wcale niech nie wychodzi. Pilnujcie jej i siebie nawzajem, bo pomysłowość ubecji nie zna granic.
Pocałował palec i przytknął go delikatnie do ust Jorga, który żachnął się i chciał walnąć go w rękę.
- Spokojnie. To dla żony mojego najlepszego przyjaciela, nie dla ciebie. Przekaż jej. Bert by się ucieszył.
Stach Paszko znikł, jakby rozpłynął się w tłumie, a Jorg, choć gnało go do domu, zamówił jeszcze jeden kufel piwa i zatonął w myślach. Nie wszystko zrozumiał z właśnie zakończonej sceny. Ale jak dzwon kołatały mu w głowie, sercu i nawet brzuchu słowa Stacha: “Znajdę tego chuja. I nosem mu gówno wycisnę.” I jeszcze raz. I znów. Rozterka cięła go jak batem. Tak nie wolno! - Krzyczał w nim chrześcijanin. Pomogę ci. - Dopowiadał brat biednej Stazyjki i szwagier jeszcze biedniejszego w tej chwili Alberta. Czy to się nigdy nie skończy? Dopił piwo duszkiem i prawie biegł, wydostawszy się wcześniej z zatłoczonej knajpy. Ostatecznie odnalezienie szpicla graniczy z cudem, nawet podziemie aż tak wysoko odnóżami nie sięga.
Dwa tygodnie później Stazyjka dostała list z ubecji, w którym poinformowano ją, że Albert zmarł w areszcie na zawał serca, oczekując na rozprawę sądową. Jako zdrajcy ojczyzny nie przysługują mu prawa obywatelskie, więc zwłoki nie zostaną wydane rodzinie. Biedna kobieta zemdlała z rozpaczy i - oczywiście - natychmiast poroniła. Szok był zbyt silny. Lekarz w szpitalu opanował krwawienie i stwierdził, że żadna patologia nie wystąpiła, więc będzie mogła normalnie mieć dzieci. Była to może jakaś pociecha, ale dla nich nic się w tym momencie nie liczyło, poza okropną wiadomością z ubecji. Stazyjka przepłakała kilka dni, wyła po nocach, aż wreszcie zapadła w stan odrętwienia. Nie chciała z nikim rozmawiać, nikogo widzieć. Rozumieli to wszyscy. Świat jej się zawalił, musi pozbierać gruz, oczyścić pole i dopiero wówczas zacząć stawiać nowy gmach życia.
Kilka tygodni później gruchnęła wieść, że pod miastem, w willi zajmowanej przez esbeckiego wycierucha, dobrze znanego wszystkim wokół, znaleziono zwłoki całej jego rodziny: żony, brata, trójki dzieci i nawet psa. On sam, ukrzyżowany na drzwiach garażu, miał rozcięty brzuch i jelito przeciągnięte przez gardło, usta i nos. Żył ponoć, gdy sprawca rozcinał go i karmił własnym gównem.
Jorg doznał ataku paniki. Cóż z tego, że drania, a nawet jego bliskich, nikt nie żałował. Ponoć i jego potomstwo zapisało się do esbecji, więc czort z nimi. Ale sama myśl, że pił piwo z osobnikiem, który to mógł zrobić, przyprawiała go o mdłości. Z drugiej strony czuł ulgę, że Bercik został pomszczony. Ech, gdybyż tak mógł komuś o tym powiedzieć... Wszystkie zwłoki były zbezczeszczone grubym kijem, miały połamane kości, wybite zęby i zerwane paznokcie, co, jak się później okazało, miało miejsce jeszcze za ich życia. Jakby zabójca chciał, aby szpicel zobaczył, co ubecja robi z więźniami, kiedy chce wydusić z nich informacje. I napawał się jego wyciem podczas trwania tych okrutnych tortur. Tylko pies zginął od strzału w głowę, więc się nie męczył. Przez kilka dni o niczym innym ludzie nie byli w stanie rozmawiać, a w maglu aż huczało od babskich przypuszczeń i opowieści. Milicja stawała na głowie, aby zdjęcia nie wyciekły, ale i tak jakiś wścibski reporter zdołał coś do swej gazety wrzucić. Okropność. Nakład szybko wycofano, jednak wiele egzemplarzy zdołano powielić i przekazywano je sobie teraz z rąk do rąk. Jedno pytanie, wciąż pozostające bez odpowiedzi, nurtowało społeczność: za co taka krwawa i okrutna zemsta? Wiadomo, że kapusiom nikt dobrze nie życzył, ale żeby aż tak? I całą rodzinę, nawet psa?
Sprawcy nigdy nie odnaleziono, choć prokurator poruszał niebo i ziemię, aby tego dokonać. Wiedział, że jeśli sprawa pozostanie bez procesu i kary, znacznie skurczy się grono obecnych informatorów i współpracowników, przynajmniej tych jawnych. Strach jest silniejszym motywem, niż pieniądze, nawet największe.
Stach zjawił się po roku. U Stazyjki, która wróciła do małżeńskiego mieszkania kilka miesięcy wcześniej i próbowała żyć w miarę normalnie. Pracowała jako szwaczka, szyjąc paniusiom ciuchy z zagranicznych katalogów, więc zarabiała krocie. Nikt inny w okolicy tego nie potrafił, mogła dyktować własne ceny. Żony ubeckie obdzierała wręcz ze skóry. Z początku miała opory i nie chciała z nimi mieć nic wspólnego, ale Dziuńka wypaliła kiedyś, że gdyby była na Stazyjki miejscu, wydusiłaby z dziwek każdy grosz. Po namyśle poszła za jej radą. A gdy teściowie, z którymi wciąż utrzymywała kontakt, zaczęli jej wysyłać z NRF i nowe katalogi, i materiały na ubrania, pod jej drzwiami prawie ustawiła się kolejka.
Przyszedł wieczorem, gdy już miała się kłaść do snu. Poznała go natychmiast, choć widziała wcześniej tylko na zdjęciu. Dziwiąc się samej sobie, wpuściła go do mieszkania. Obiegł wzrokiem ściany i zatrzymał się przy dużym portrecie Alberta, który wisiał na ścianie sypialni.
- Przepraszam, musiałem przyjść, zanim zniknę na zawsze. Chcę cię o coś prosić, to dla mnie bardzo ważne, ale nie będę cię zmuszał.
Zanim zdołała się żachnąć na jego bezpretensjonalne zwracanie się do niej jak do starej znajomej, usłyszała własny głos.
- Chcesz seksu pod jego portretem?
Trudno było orzec, kto uległ większemu zdziwieniu na te słowa. Ani ona, ani on się ich nie spodziewali.
- Skąd wiesz? Czy Bert mówił ci o mnie?
- Mówił mi o seksie w oddziale, gdy całymi tygodniami, nawet miesiącami, nie widzieliście kobiet.
- Tylko tyle? - Aż zamachał rękoma. - Uczucia w lesie zostawił?
- Tak mi powiedział. Tam były, ale musiał się z nimi rozstać.
Na twarzy Stacha przelotnie objawił się wyraz wielkiej ulgi.
- Musiał? Nie - chciał?
- Pewnie i trochę chciał. Choć niezupełnie, skoro ratował cię do samej śmierci. Tylko wielka miłość jest do tego zdolna. Ale on i mnie kochał, może nawet bardziej. Na pewno inaczej.
- Kiedy to wszystko zrozumiałaś?
- Gdy całe miasto gorączkowało się szpiclem nakarmionym własnymi bebechami. Wtedy zrozumiałam. Trochę było mi żal, że zrobiłeś to sam, beze mnie, ale potem uznałam, że mogłabym ci tylko przeszkadzać, więc żal minął.
- Zawsze byłaś taka zimna? Nie wierzę, aby Bert zakochał się w kimś takim.
- Byłam ciepła, dobrze wychowana, miła, kochająca go od stóp do głów. A tamten szpicel mi go zabrał. Nawet jego dziecka nie byłam w stanie utrzymać. - Głos jej się załamał, ale szybko wróciła do normy. - To on mnie schłodził. Może kiedyś znów będę sobą... Dziś jednak nie sądzę, aby tak się stało.
Usiadła na łóżku.
- Dam ci ten seks, w takiej postaci, jakiej zechcesz. Niech to będzie moja forma podziękowania za pomszczenie śmierci Bercika.
- Rozmawiałaś z kimś o tym?
- Z kim? Jest na całym świecie jeszcze ktoś, kto mógłby to zrozumieć?
- Nie wiem, może z księdzem?
- Przestałam chodzić do kościoła. Jeśli naprawdę jest jakiś bóg i dopuszcza do takich sytuacji, nie chcę mieć z nim nic wspólnego.
- Co na to twoja rodzina?
- Ciężko im. Ale przywykną. Będą musieli. Jak chcesz...
- Przestań już mówić o tym seksie. Zamknij oczy i pozwól się pocałować, myśląc, że to Bert.
Westchnęła głęboko, ale zrobiła, o co prosił. Dotknął najpierw jej twarzy, jakby szukał po omacku, a później ją pocałował. Identycznie, jak Bercik. Łzy puściły się jej z oczu nieprzerwaną linią.
- Tak... - wykrztusiła, gdy wreszcie przestała beczeć. - Kochał nas oboje, skoro całował jednakowo. Możesz to zrobić jeszcze raz?
- Tylko już nie płacz.
Znów poczuła Bercika, choć Stach miał inny kształt ust i całkiem inaczej pachniał. Całował jednak identycznie.
- Możesz obnażyć tyłeczek? - Szepnął cicho. - Nie otwieraj oczu i nic nie rób, tylko przechyl się do przodu.
Nie miała zamiaru ich otwierać, bo wzrok natychmiast padłby na Bercika i pod jego wpływem gotowa się rozmyślić. Nie utrudniała Stachowi niczego, choć sama wolałaby, żeby trafił w inną dziurę, jeśli już musiał to zrobić. Gdy wreszcie krzyknął w spazmach i ją uwolnił, szybko się ubrała, siadając z powrotem na łóżku, jakby nic nie zaszło. Otworzyła oczy. Stach też już był ubrany. Stał przed nią i patrzył załzawionymi oczyma na portret ich wspólnego ukochanego.
- Jak myślisz, uwolnimy się kiedyś od niego? - Zachrypiał przez łzy.
- Nie. Odszedł zbyt brutalnie, aby o wszystkim zapomnieć. Jeśli nawet, w co wątpię, kiedyś jeszcze ustanowimy z kimś parę, on zawsze będzie w środku.
- Wiesz... Może to i dobrze, że poroniłaś. Wiem, wiem - szybko dodał, widząc jej gniewny wzrok - brzmię jak szaleniec, ale pomyśl: co powiedziałabyś dziecku, gdyby pytało o ojca? A zrobiłoby to na pewno.
- Prawdę.
- Czyżby? Umiałabyś tak bez żenady wszystko o Bercie opowiedzieć?
- Wszystko. Oczywiście dopiero wówczas, gdy już byłoby w stanie zrozumieć. On nie wiedział...
- O ciąży?
- Tak. Chciałam mu powiedzieć tamtego dnia, przy kolacji. Czasem żałuję, że czekałam zbyt długo, bardzo by się ucieszył. Kiedy indziej znów jestem temu rada, bo jeszcze trudniej byłoby mu w mękach umierać, gdyby wiedział, że zostawia mnie samą z dzieckiem...
- Pójdę już. Dziękuję.
- Dokąd odchodzisz? Zobaczymy się jeszcze?
- Wyjeżdżam za granicę. Tu jest zbyt gorąco. Nie wiem, czy się zobaczymy, to mało prawdopodobne. Ale będę cię pamiętał. Prawie tak, jak Berta. Bywaj zdrowa i trzymaj się ciepło.
Zaśmiała się lekko.
- Bercik też tak zawsze mówił. I ty na siebie uważaj.
Tak, ten rok zapamiętali na zawsze.
Stazyjka już nie była częścią kamienicy, ale wciąż spotykała się tam ze swoimi przyjaciółkami. Hołubiła ich dzieci, szyła im ciuchy, śpiewała na sobotnich podwórkowych nasiadówkach, nie żałując sobie alkoholu. I tylko oczy miała zawsze strasznie smutne. Puste. Nieobecne. Bez barwy i wyrazu. Jakby odeszła razem ze swoim ukochanym Bercikiem i jego nienarodzonym dziecięciem.
Odeszły też wreszcie echa tamtych wydarzeń, choć ostry cierń w kilku sercach wciąż tkwił boleśnie. Inni powoli zapominali, wracając do swojej codzienności. Jednak zbyt długa cisza w maglu mogłaby zwiastować koniec świata, więc baby szybko znalazły nowy temat do dyskusji.
- Nie wiecie, co się dzieje z Daszkiewiczową? Dawno jej nie widziałam.
- Prawda. Wczoraj do swojego mówiłam, że powoli zapominam, jak ona wygląda.
- Może jest chora?
- Eee, coś by Daszkiewicz powiedział.
- Pewnie pojechała na wczasy.
- Sama?
- No a jak. On i tak gołębi przecież zostawić nie może.
- A w zeszłym roku zostawił. Szulcowi. Gołębi szlag nie trafił, a i Szulc był wniebowzięty.
- To może do sanatorium?
- Pochwaliłaby się, nie?
- Ona nigdy zbyt dużo nie mówi.
- Ale taki wyjazd? Poprosiłaby kogoś, żeby na jej męża miał baczenie.
- A ja wam mówię, że facet dość miał takiego milczka w domu i dosypał jej strychniny do bigosu.
- Oni nie jedzą bigosu. Gardła zbyt jaśniepańskie.
- Ojej, to do jakiejś ichniej potrawy, bo ja tam wiem, co sobie na talerze kładą.
- I co, pozbył się milczka, żeby teraz mieć już zupełną ciszę w domu?
- Przynajmniej nikt spod byka nie patrzy.
- Wszystko jest możliwe.
- Dajcie spokój, Daszkiewicz to chodząca dobroć i uprzejmość, muchy by nie skrzywdził.
- A co my tam wiemy? Czy oni coś o sobie w ogóle opowiadają? Nawet w soboty on rzadko wychodzi na podwórko. Ona nigdy.
- Jak ktoś jest skryty, to nie znaczy, że zły. Może mają jakieś bolączki, o których nie chcą opowiadać. Każdy coś chowa tylko dla siebie.
- Coś - tak, ale oni niczego o sobie nie mówią.
- Mnie to nie przeszkadza. Daszkiewicz zawsze chętnie pomaga każdemu i nikomu nie wadzi w żaden sposób. Po co go tak obgadywać?
- Dobra. No, ale co z nią?
Dobrych kilka dni baby o niczym innym gadać nie umiały. Aż temat dotarł do rodzinnych stołów i chłopy zaczęli z lekka pukać palcem w głowę. Dyskusje przeniosły się pod gołębnik.
- Ogłupiały nam żoneczki.
- I córki.
- Nawet mamy i synowe.
- Ale swoją drogą, ona naprawdę już od miesiąca się nie pokazuje. Daszkiewicz robi zakupy, wiesza pranie na strychu, sprząta i sam chodzi na spacer. Widział to świat, żeby chłop się całym domem zajmował, chodząc w dodatku do pracy?
- Eee, co to za praca, osiem godzin w biurze. Przepychanie się między tłumem bab na targu to dobra gimnastyka po takim zgnuśnieniu.
- Tylko patrzeć, jak okna zacznie myć.
- Nie, do tego mają babę wynajętą.
- Trza go na skata wywołać i wypytać.
- Ale on nie gra w skata.
- Właśnie. Gdyby grał, nie moglibyśmy z nim pogadać, więc to dobry pretekst. Próbował kiedyś, pamiętacie?
- No. Stwierdził, że to trochę do brydża podobne, ale musiałby mieć czas, żeby się do kart przyzwyczaić.
- A może lepiej nie w sobotę? Baby tam będą, chłop może nie chcieć przy nich mówić.
- Właśnie. Lepiej złapmy go tu, przy gołębniku, kiedy już magiel zamkną.
I jeszcze przez kilka dni opowieści narastały. Stanęło na tym, że Daszkiewicz to dobrze zakamuflowany, seryjny morderca. Wywiózł żonę do lasu, tam zabił i zakopał. Doszło do tego, że zaczęli mu się podejrzliwie przyglądać, aż sam w końcu to zauważył. Następnego dnia, wczesnym rankiem, złapał Szulca przy gołębniku.
- Panie Szulc, co się ludziom stało? Dziwnie na mnie patrzą.
Szulc popadł w lekki popłoch, wszak planowali dorwać Daszkiewicza większą grupą, w pojedynkę jakoś dziwnie. A jeśli on faktycznie... E, tam. Babskie fanaberie.
- To przez pana żonę, panie Daszkiewicz. Dawno jej nikt nie widział i zaczęły krążyć dziwne opowieści. Wie pan, takie z magla. - Mrugnął porozumiewawczo i zaśmiał się lekko.
- A czemu mnie nikt nie spytał?
- Mało państwo byli dotąd rozmowni, a że nikt inny z takiej wysokiej klasy się nie wywodzi, śmiałości nie mieli.
- Teraz już nie ma żadnych klas, panie Szulc. Robotnicy rządzą. Na wszystkich szczeblach.
- Co nie znaczy, że każdy się z jakiejś klasy nie wywodzi. Niech im pan powie, co z żoną, bo gotowe obławę na pana zrobić, jak na wampira.
- Dobrze. Proszę powiedzieć wszystkim zainteresowanym, że przyjdę w sobotę z półliterkiem i chętnie ich wtajemniczę.
Chyba po raz pierwszy w sobotę na podwórko wylegli wszyscy dorośli. Nawet babcia kazała Bolusiowi znieść się na dół, żeby ani słowa nie uronić. Daszkiewicz objął wzrokiem siedzące na przyniesionych z domu stołkach audytorium i uśmiechnął się szeroko. Jakże tajemnica potrafi ludzi zjednoczyć... Puścili w obieg kieliszki i butelki, szybko, po jednym dla kurażu i zastygli w bezruchu, zamieniając się w słuch.
- Nigdy o tym nie mówiliśmy, ale podczas wojny przyszło nam pochować dwoje naszych dzieci. Syn poszedł do partyzantki, choć młody był jeszcze i zginął podczas jakiejś akcji. Córkę zastrzelił Ukrainiec, bo nie chciała dać się zgwałcić. Nauczyłem ją, jak się bronić jednym porządnym kopnięciem w konkretne miejsce. Ileż razy potem tego żałowałem... Żyłaby, gdyby mu pozwoliła. Ale ona miała dopiero czternaście lat. Wychowywana była do wyższych celów, a nie do zabaw z chamskimi żołdakami.
Daszkiewicz przerwał na chwilę, bo głos mu się załamał. Wokół panowała cisza, jak makiem zasiał. Ktoś jednak szybko podsunął mu pełny kieliszek, z którego to zaproszenia chętnie skorzystał.
- Niedawno była rocznica. Żona nigdy nie wróciła do własnej skóry, rozpacz z odrętwieniem wciąż toczą w niej bój i trudno znaleźć coś, co przywołałoby choćby uśmiech na jej twarz. A teraz... Cóż, nie my pierwsi, nie ostatni. Będziemy mieli dziecko.
Zrobił się lekki szumek, z którego Daszkiewicz wyłapywał niektóre słowa i zdania.
- Tak, to prawda, dziadkować nam prędzej, niż własne chować, ale już się nie odstanie. Żona myślała, że przechodzi klimakterium. Aż pewnego dnia poczuła ruchy... Lekarz powiedział, że jeśli chce donosić ciążę, musi leżeć i zachowywać spokój. Cóż, z tym pierwszym problemów nie ma, tym bardziej, że ona strasznie się wstydzi. Ale spokój? Zbyt bolesne było dla niej posiadanie dzieci, aby decydować się na następne. I wciąż płacze, że matki w tym wieku przeważnie rodzą dzieci z zespołem Downa. A jeśli nawet nie, to czy zdąży je wychować? Czy nie będzie w jakiś inny sposób uszkodzone? Usuwać nie chce, zresztą i tak już na to za późno. Uznała, że Bóg sobie z nas uczynił klub diabolicznej rozrywki i raz chce umrzeć, innym obiecuje przewrotnemu jej zdaniem bogu, że jeśli dziecko będzie zdrowe, zacznie znów chodzić do kościoła.
- Nie wiem, czy bóg się wtrąca w nasze życie. - Odezwał się Maniek Karwot, z mieszkania na pierwszym piętrze od frontu, z lewej strony.
- Odezwał się znawca. - Odparował Alojz Rebran. - Zamiast do kościoła, chodzi na zebrania partyjne, a głos zabiera. Pewnie, że się wtrąca. Wszystko idzie jego głową i według jego planu.
- To po co nam dawał rozum i wolną wolę?
- Żebyśmy mądrze wykorzystywali jego plany.
- Do tego rozum nie jest potrzebny. Ale do robienia własnych planów - i owszem.
- Skończcie z tym, bo to nie miejsce i czas na przerzucanki ideologiczne. - Witek Szmit urwał i zwrócił się do Daszkiewicza. - Czy możemy jakoś pomóc? Każdy zauważył, że sam pan się wszystkim zajmuje, a nas tu tyle jest, że bez żadnej ujmy we własnych obowiązkach, możemy ulżyć panu w pańskich.
- Tak, jasne. - Kilkanaście głosów żwawo poparło pomysł Szmita. - Zrobimy plan dyżurów. Dopóki żona będzie musiała zostać w łóżku, każdego dnia inna rodzina zrobi panu zakupy i ugotuje obiad.
- Świetny pomysł! - Helenka Zającowa aż klasnęła w ręce. - Zgłaszam się jako pierwsza. Na jutro.
- A ja druga.
- I ja.
- Ja następna.
Głosy się posypały, więc żeby sytuację uporządkować, Witek wyniósł z domu arkusz szarego papieru, ołówek i linijkę, a Bauman stolik. Sprawną ręką Szmit zrobił grafik na najbliższy miesiąc i po kolei wpisywał zgłaszające się rodziny. Nikt nie robił uników, nawet Mirka z wolnej komuny u Andrzeja Zagrodzkiego, posiadającego mieszkanie na trzecim piętrze prawej strony frontowej kamienicy i starsza pani Krasińska, która niedawno owdowiała, z parteru prawej strony oficyny. Jakby nowe życie w nią wstąpiło na myśl, że znów będzie miała jakiś obowiązek. Przychodziły do niej wprawdzie wnuki, czasem zostawały na kilka dni czy nawet tygodni w lecie, ale taka odmiana zdawała jej się być jakimś darem od losu.
- Na kiedy żona ma termin?
- Za trzy miesiące. Ale...
- Świetnie. Zaraz przyniosę kolejne arkusze i od razu zrobimy grafik do końca, każdy sobie będzie mógł odpisać swoje terminy.
- Panie Daszkiewicz, a nie będzie wam przeszkadzać wodzionka i karminadle? Macie inną kuchnię...
- Panie Karwot, chętnie poznamy waszą, jeśli już państwo tacy łaskawi. Jedzenie to jedzenie. Kto głodował, nigdy więcej nie będzie wybrzydzał. Większość z nas zna to uczucie po latach wojny... - Mnóstwo głów zachwiało się w geście przytwierdzającym. - Ale czy naprawdę możemy się tak narzucać? Nikomu nie jest lekko. Chciałbym się jakoś odwdzięczyć.
- No, jeszcze tego brakowało, żebyśmy szukali wdzięczności za miskę strawy. Pan nigdy nikomu pomocy nie odmówił, panie Daszkiewicz. Wszyscy o tym wiedzą.
- Gotowe. - Szmit podniósł w triumfalnym geście trzy arkusze papieru, zapełnione grafikami sąsiedzkiej pomocy. - Wywiesimy to zaraz w korytarzu przy skrzynkach pocztowych z lewej strony. Panie Wacku - zwrócił się do Napierowicza - chodź pan, pomożesz mi to zrobić.
Długo jeszcze w noc, już bez obecności Daszkiewicza, który wrócił do żony, trącali się kieliszkami i cieszyli życiem. Nic tak nie jednoczy ludzi, jak wspólnie przedsięwzięty dobry uczynek. Po cichu jednak nie mogli uwierzyć, że córkę Daszkiewiczów zabił Ukrainiec, choć lwowiacy mogliby więcej podobnych historii opowiedzieć.Ale czy aby na pewno nie Niemiec? Przecież to niemożliwe, żeby ktoś ze wschodu, sąsiad prawie... Rozglądali się trwożnie, nikt jednak Daszkiewicza nie posądzał o kłamstwo czy przeoczenie. Mieli zatem o czym myśleć w najbliższym czasie.
Daszkiewiczowa urodziła syna. Bez żadnych komplikacji. Dali mu na imię Cezary i matka chłopca nareszcie zaczęła się uśmiechać. Dumnie paradowała z wózkiem, przede wszystkim na podwórku, gdzie zaczynała rozmawiać z sąsiadkami. Ostrożnie i powoli, ale to już był postęp. Chodziła też do parku, ale od czasu, gdy jakaś inna mama, znacznie młodsza, zaczęła się zachwycać urodą, jak to określiła, Daszkiewiczowej wnuczka, wolała przebywać tam, gdzie ludzie wiedzieli i nie szczędzili życzliwości.
Opowieść druga. Marcel się zjawia.
Wczesnym rankiem, tuż po wyjściu do pracy wszystkich wypełniających owo zadanie, kobiety, których zajęciem było dbanie o dom, męża i dzieci, wychodziły na pobliski targ, aby uzupełnić zapasy w spiżarniach. Wracały obwieszone siatkami plecionymi z plastiku lub koszykami wiklinowymi, w zależności od upodobań. Niedługą chwilę później zaczynało pachnieć potencjalnym obiadem. Prawie każdego dnia czuć było kapustę, dla niektórych zapach, dla innych odór; jedli ją wszyscy, i ci ze wschodu, i miejscowi. Pod różnymi postaciami. Biała, modra (lub czerwona, jak zwał, tak zwał), kiszona, młoda, włoska, przetwarzana na mnóstwo sposobów. I to był jedyny zapach, który zabijał na jakiś czas odór moczu w bramie wjazdowej i klatkach schodowych. W niedzielę dodatkowo pachniało mięso, bo wszyscy gotowali rosół. Następnego dnia lwowianki robiły z niego pierogi, Ślązacy ajntopf, czyli jednodaniową mieszaninę wszystkiego, co mogło razem znaleźć się w garnku. W piątek królował ostry aromat czosnku z wodzionki, który tak zagłuszał inne zapachy (choć odór moczu przez niego się przebijał), że trudno sobie po latach przypomnieć, co wtedy jedli lwowiacy. Pewnie były to placki, ziemniaczane lub racuchy, albo ziemniaki z jajkiem sadzonym, względnie z jajkiem na twardo w sosie koperkowym, czego za nic Ślązacy nie mogli zrozumieć. Jajko z ziemniakami? Uchowaj Boże! Nie wolno.
Zanim obiad ugotował się do końca, tu i ówdzie migały szmaty, miotły, dywany, zwinięte, przewieszone przez ramię, niesione do trzepaka, aby usunąć z nich kurz. Starsze pokolenie czyściło w ten sposób dywany nawet wówczas, gdy wszyscy już mieli w domach odkurzacze. No i zapach mydlin, też codzienny, bo - choć na strychach było mnóstwo miejsca i sznurów - trudno byłoby dwudziestu lokatorkom suszyć tam pranie w jeden dzień. Odgłos szorowanej na tarach bielizny i bulgot mydlin, w których gotowało się głównie pościel, był nieodłącznym towarzyszem każdego (oprócz niedzieli) dnia tygodnia w naszej kamienicy. I, na całe szczęście, do magla było blisko.
Któregoś dnia Trudka, pożegnawszy całusem Witka, wyłamała się z codzienności. Zamiast na targ, pobiegła do przychodni lekarskiej, bo spóźniał jej się okres. Już o dwa miesiące. Nie posiadała się ze szczęścia, tym bardziej, że i mdłości ją męczyły, i piersi bolały, i jakieś dziwne nastroje czy zachcianki czepiały się jej, jak rzepy. Tyle lat po ślubie! Już przestali wierzyć, że mogą mieć dzieci. Trudka chciała nawet, aby poszli się przebadać, ale Witek był przeciwny. Nie chciał wiedzieć, kto z nich jest bezpłodny, aby z tego powodu kiedyś jakieś kwasy między nimi nie powstały. Położył to na karb przeżyć wojennych i trudnych lat zaraz po niej, różnie organizmy ludzkie reagowały na taką ilość przeciwności losu.
Witek zauważył w niej zmiany, przede wszystkim ciągły dostęp miłosny, bez comiesięcznych krwawień. I te huśtawki nastrojów... To on kazał jej iść do lekarza, aby mieć pewność. Strasznie się wtedy zaczęła wypłakiwać.
- Tak, do lekarza, dobrze ci mówić. Chcesz, abym się rozkraczyła na specjalnym fotelu i pokazała obcemu facetowi to, co należy tylko do ciebie?
- To idź do lekarki.
- Jasne, lekarki. Tylko gdzie taką znaleźć. A jak będzie lesbijką?
- Trudka, przestań szukać dziury w całym. Rodzić też chcesz po ciemku? Musisz iść do lekarza i to kilka razy, jeśli się okaże, że naprawdę jesteś w ciąży.
- Wcale nie muszę. Kiedyś ciężarne kobiety na oczy lekarza nie widziały.
- I połowa z nich umierała przy porodzie. Na to w życiu nie pozwolę. Mam cię zaprowadzić za rączkę?
- Pewnie, jeszcze mi wstyd będziesz robił przy ludziach. Wiciu... Zlituj się nade mną. - Łasiła się jak kotka, całując go w szyję.
- To na nic. - Wcale się nie odsuwał, objął ją nawet, bo kiedy całowała go w szyję, zawsze od razu nabierał ochoty. - Chodź.
- Figa z makiem. - Odskoczyła nagle.
- Trudka! - Nie lubił, gdy podniecała go, a potem nagle zostawiała samemu sobie.
- Pójdę, jeśli powiesz, że nie muszę iść do lekarza.
- To wredne metody.
- Zwykle działają...
- Zwykle tak. Ale nie tym razem. Jutro masz iść do lekarza, albo będziemy się gniewać. Jeśli jesteś w ciąży, skrywasz w sobie też moje dziecko i muszę o was dbać. Koniec. Kropka.
Trudka westchnęła głęboko.
- Jesteś tyranem.
- Jeszcze mi podziękujesz.
- Skąd będziesz wiedział, czy naprawdę byłam? Przecież mogę cię ocyganić.
- Przyniesiesz książeczkę ciążową. Założą ci ją od razu.
- Skąd ty wiesz o takich rzeczach? Podsłuchujesz baby w maglu?
- Wiesz, że jestem ciekaw świata. I muszę być z nim obeznany, jeśli chcę pracować dalej tam, gdzie pracuję.
Trudka nagle zbladła i szybko wybiegła z pokoju. Po chwili doszły jego uszu odgłosy wymiotów i uśmiechnął się szeroko. Natychmiast zabił ten uśmiech, wszak to podłe, cieszyć się ze złego samopoczucia najdroższej osoby, ale nie mógł się opanować. Radość przemogła. Trudno. Taki już babski los. Jakoś to wytrzyma, jest silna, zdrowa, wspaniała. A on we wszystkim będzie ją wspierał. Nareszcie. Będą mieli dziecko! Wcześniej wydawało mu się, że uznał los za fakt dokonany i nie oczekiwał już dłużej cudownych nowin. Teraz jednak radość chciała rozerwać mu piersi, choć jeszcze nic nie jest potwierdzone.
- Wiesz, że lekarz może ci coś zapisać na te wymioty? - Spojrzał z ukosa, uśmiechając się lekko pod nosem, gdy znów weszła do pokoju.
- Pewnie. - Opadła na fotel i piła duszkiem herbatę, stojącą obok od samego rana. - Tylko po co? Po trzech miesiącach samo przejdzie. Podobno.
Dyskutowali jeszcze jakąś godzinę i poszli spać bez konsensusu. Witek z przekonaniem, że ciąża odebrała jego żonie zdolność myślenia, a Trudka z przekorą powtarzająca w duchu, że nigdzie nie pójdzie, ale już z zupełnie innym postanowieniem.
Lekarz potwierdził diagnozę. Czerwona ze wstydu, ale przeogromnie szczęśliwa, odebrała książeczkę ciążową, zalecenia, skierowanie na badanie krwi i do szkoły rodzenia. Na tę ostatnią lekko się zaśmiała.
- Kogo trzeba uczyć, jak urodzić dziecko? Przecież ono i tak wyjdzie. Moja mama umarłaby ze śmiechu.
- Nie zawsze samo wychodzi. I o tym właśnie tam dowie się pani w szczegółach. A także o pielęgnacji noworodka i wielu innych sprawach, związanych z ciążą, porodem, połogiem i macierzyństwem.
Wgapiała się w niego jak sroka w gnat.
- Rety. Przecież to każda kobieta wie, od matki i z natury. Bóg w nas to zaszczepił, abyśmy dobrze spełniały swoją rolę.
- To przestarzały sposób myślenia. Nauka bardzo się rozwija, na wiele sposobów możemy pomóc, ulżyć, ratować to, co kiedyś było wyrokiem.
Wzruszyła ramionami.
- A mnie po co to wiedzieć? Od tego są lekarze. - Westchnęła. - Ale niech się pan nie martwi, mój mąż jest też taki nowoczesny, więc na pewno zmusi mnie do tej szkoły.
- Może chodzić z panią.
- O, jeszcze czego. Żeby mi wstydu narobił?
- Dlaczego? Dużo kobiet przyprowadza swoich mężów. Nigdy tego nie żałują. Mężczyzna, który wie dokładnie, co się dzieje z kobietą i dzieckiem podczas ciąży i porodu, a także nauczy się na przykład przewijać dziecko, jest dużo bardziej pomocny, niż kompletny w tej dziedzinie dyletant.
- Pan wie swoje, a ja swoje. I tak w sumie to on o tym zdecyduje... Czy na pewno wszystko jest w porządku? Tak długo czekaliśmy na tę ciążę...
- W jak najlepszym.
- Do kiedy mogę... No, wie pan... Z mężem?
- Na razie do następnego badania. A jeśli cały czas wszystko będzie w porządku, to nawet do samego porodu. - Lekarz uśmiechnął się szeroko.
- Naprawdę? Słyszałam, że trzeba przestać sześć tygodni przed terminem.
- Nie trzeba.
Wracała do domu jak na skrzydłach, podśpiewując pod nosem i kochając cały świat. W bramie wpadła na Dziuńkę, która wybierała się do miasta na jakieś spotkanie w sprawie nowej pracy. Znudziło jej się wstawanie o piątej, aby na siódmą dojechać do huty, chciała sobie znaleźć jakieś biuro bliżej domu.
- Wygrałaś w Karolinkę? Co się tak wyszczerzasz?
- Nie. Ale nagroda jest dużo cenniejsza. - Uśmiechnęła się tajemniczo, dotykając brzucha, a potem złapała Dziuńkę za ręce i okręciła się z nią ze trzy razy.
- Naprawdę? Trudka, gratuluję! A myślałaś, że jesteś bezpłodna. Cudownie! Wstąpię po drodze do Stazyjki i jej powiem, a ty zaraz goń do Hildzi. Jest w maglu.
- Wolałabym najpierw mężowi powiedzieć, a potem w maglu, skąd po godzinie wieść rozejdzie się na całe miasto.
Zaśmiały się głośno.
- Masz rację. Ale Stazyjce mogę powiedzieć?
- A nie będzie jej przykro?
Spoważniały na chwilę.
- Racja. - Dziuńka masowała palcem nos. Zawsze tak robiła, gdy pojawiał się dylemat. - No, ale ona przecież i tak się w końcu dowie, prawda? Choćbyś nie wiem, jak chciała, ciąży nie ukryjesz.
Pokiwały głowami.
- Dobrze, to jej powiedz.
- Na kiedy masz termin?
- Na kwiecień.
- To już ci się prawie trzeci miesiąc kończy? I nikt dotąd nic nie wie? Trudka! Jak to zrobiłaś?
- Nie chciałam zapeszać. Ale lekarz powiedział, że jest wszystko w porządku, więc już mogę się cieszyć.
- Cudnie. To lecę.
- Ucałuj Stazyjkę.
Witek chciał zachować dostojną powagę, ale jego postanowienia wzięły w łeb. Tak bardzo się cieszył! Aż łezkę puścił ze wzruszenia. Tulił Trudkę i skakał na przemian, słów nie mógł znaleźć.
- Musimy wybrać imiona.
- Nie. Najpierw chcę je zobaczyć. Będzie dużo czasu, zanim pójdziesz je zameldować.
- Tak, całe trzy dni. Dwa, jeśli mam zdążyć.
- To nic, i tak chcę poczekać.
- Jak myślisz, to chłopiec czy dziewczynka? Podobno matki to jakoś czują.
- Uhm... Zawsze tak mówią po porodzie, gdy już znają płeć swego dziecka. Ja nic w tej sprawie nie czuję. I jest mi wszystko jedno, byle było zdrowe.
Mijały dni i tygodnie. Szmitowie kompletowali wyprawkę dla dziecka, którą później Trudka prała, prasowała i układała w szafie. Pokój koło sypialni opróżnili z wszelkich sprzętów, wymalowali i wyposażyli w meble potrzebne dziecku od urodzenia do jakiegoś piątego roku życia. No, może siódmego, nim pójdzie do szkoły. Przez znajomego dyplomatę, choć po cichu, Szmit ściągnął z Anglii wózek, który w niczym nie przypominał niskich, na małych kółkach, drewnianych lub tekturowych, prawie pozbawionych resorów, ówczesnych wózków w Polsce. Ten, który przywiózł do domu, omal Trudki nie przyprawił o palpitacje serca z radości. Był wysoki, miał ogromne kółka (przednie nieco mniejsze od tylnych), głęboki i pojemny, a resory tak bajeczne, że lekkie tylko dotknięcie od razu kołysało dziecko do snu. Był jasnogranatowy, nowiutki, wyposażony w mięciutki materacyk i pokrycie przeciwdeszczowe z szybką przy budzie. Nikt w całym mieście nie mógł swojego dziecięcia w takim luksusie obwozić na spacerach. Trudka kilkanaście razy na dzień wyciągała go ze schowka (dawniejszej służbówki) i paradowała z nim po domu, aż któregoś dnia przyuważyła ją Luśka Stankiewicz, z drugiego piętra prawej oficyny.
- Nie kołysz pustego wózka - zajrzała przez otwarte okno.
- Czemu? Nie mogę się nim nacieszyć.
- Bo ci później diabeł będzie dziecko kołysał.
Trudkę przeleciał zimny dreszcz.
- Co ty tam wiesz! - Broniła się, głównie przed tym nieprzyjemnym uczuciem. - Dzieci nie masz i z zazdrości pleciesz byle co.
- Nie mam. - Luśka zapatrzyła się w pustkę. - Ale miałam, przed wojną. Dwoje. Zmarły w niemowlęctwie, nikt nie wie, dlaczego. A babcia mi mówiła, żebym przed porodem wózka nie kupowała i nie huśtała nim bez dziecka. Też nie chciałam wierzyć.
Trudka już całkiem straciła rezon.
- Nie wierzę w takie bajdy.
- Wierzysz, wierzysz, Wszyscy wierzą. One nie biorą się znikąd. Coś musi być na rzeczy, skoro są aktualne tyle wieków. Mówię ci, schowaj to cacko i nie wyciągaj, póki dziecka nie masz w domu. O ile już nie jest za późno.
Machnęła ręką, zgasiła butem niedopałek papierosa, którego właśnie skończyła i powlokła się do swojej oficyny. Trudka tymczasem szybko schowała wózek do służbówki, ale długo nie mogła się otrząsnąć z tych złowróżbnych słów. Dopiero Witek ją uspokoił, po powrocie do domu.
- Jak będziesz słuchać bajań każdego babsztyla, osiwiejesz, zanim urodzisz. Klechdy klechdami, ale teraz mamy nowoczesny kraj i takie życie, bajki możemy dzieciom na dobranoc opowiadać, ale nie jedna dorosła kobieta - drugiej. Połóż się, muszę pogadać ze swoim potomkiem.
Przyłożył ręce do wydatnego już brzucha Trudki, który ruszał się raz po raz i zaczął opowiadać, co będą razem robić, gdy podrośnie. Zwracał się do brzucha jak do syna, a potem przykładał do niego ucho i odpowiadał na wyimaginowane słowa dziecka, bezpiecznie, póki co, schowanego przed światem.
- Nie chcesz łowić ryb? Że co - zbyt nudne? A co chciałbyś robić? Piłkę kopać? Nie lepiej porzucać do kosza? Nie? No, dobrze, to będziemy kopać. Podwórko jest duże, zaszalejemy.
Trudka nigdy mu nie przeszkadzała w owych konwersacjach, choć śmiała się w duchu, że wyskoczy z niej dziewczynka i od razu powie: stary, ja chcę do szkoły baletowej, ale ty nigdy mnie tak naprawdę nie słuchałeś! Bardzo ją śmieszyły owe wizje. Uwielbiała jednak te momenty, lecz nadziwić się im nie mogła. Żaden znany jej potencjalny tatuś, choć dumny z zaistniałej sytuacji, nie bawił się brzuchem ciężarnej żony w podobny sposób. Po co. Od tego jest baba, żeby dziecko przechować dziewięć miesięcy, a oni się o nie zatroszczą później, gdy zobaczą już konkretny obraz swojego potomka.
Trudka chciała rodzić w domu. Witek nawet o tym nie chciał słyszeć. Miesiąc mu zajęło wytłumaczenie jej, że porody w domu to anachronizm, który bardzo często prowadził do śmierci dziecka, matki albo i obojga. Wciąż przywoływał aktualną nowoczesność, wspaniałe wyposażenie ciągle zwiększającej się liczby szpitali i wykazywał troskę o bezpieczeństwo dwóch najbliższych (i jedynych) mu osób. Dość już krewnych stracił na wojnie. Teraz nie wolno bezmyślnie się narażać, kiedy stwarzane są świetne warunki opieki nad rodzącymi.
W przerwach między jedną kłótnią o miejsce porodu, a drugą, Szmitowie siedzieli przytuleni, patrząc na ośnieżone okna oficyny albo drzewa z drugiej strony domu i marzyli, kim będzie ich dziecko, jak dorośnie. Planowali wszystko, od koloru kaftaników niemowlęcych i śpioszków, poprzez szkołę, którą mu wybiorą (może do muzycznej? Pianino w domu jest, mógłby uczyć się grać. A jeżeli nie będzie miała słuchu? Ja też się uczyłam, ale nic zagrać porządnie nie potrafię), aż do kierunku studiów, jeśli się okaże, że faktycznie do muzyki mu daleko. Zaplanowali nawet współmałżonka i liczbę dzieci, które będzie mieć. Czasem takie plany były przyczyną ich śmiechu, ale przeważnie podchodzili do nich poważnie. Dlaczego nie? Wszak w kraju wszystko szło w dobrym kierunku. Coraz więcej było kolorowych czasopism. Powstawały świetne filmy, na przykład ten, który obejrzeli razem w kinie Człowiek na torze, czy później drugi, przejmujący Kanał o powstaniu warszawskim; zaczęto produkcję prawdziwie polskiego samochodu Syrena; do kraju, dzięki porozumieniu obustronnemu, wracają wysiedleni przed laty Polacy (kto wie, może i Julian Napierowicz wróci?); odzyskaliśmy ołtarz mariacki Wita Stwosza (po tylu latach od zakończenia wojny! A jednak się udało!). Wszędzie wszystko rosło i rozwijało się jak na drożdżach, przyszłość, przynajmniej w ich wyobrażeniu, miała wiele pięknych kolorów. Ich dziecko już wojny nie zazna i powinno umieć wykorzystać szansę na dobre życie w rozwijającym się kraju.
- A może byśmy kupili telewizor? - Wypalił nagle Witek, tuż po otwarciu oczu w ciemny, styczniowy poranek.
W kamienicy jeden telewizor już był, oczywiście u Karwotów, którzy z racji pozycji partyjnej Mariana mieli też telefon i samochód, landarowatą Warszawę na radzieckiej licencji, którą parkowali przed kamienicą, żeby wszyscy widzieli. I całe szczęście. Nikt nie chciał, aby podwórko było okupowane przez rozsiewający wokół odór benzyny wielki samochód, który i dzieciakom uniemożliwiłby zabawę, i reszcie lokatorów sobotnie nasiadówki. Ale każdy chętnie szedł pooglądać nadawany program, jeśli tylko Karwotowie mieli dobry dzień i zapraszali gości na seans.
- Lepiej zrób centralne. Palenie w sześciu piecach plus pod bakiem w łazience jest naprawdę męczące. - Trudka okrywała się pierzyną, aby jeszcze choć na chwilę zatrzymać resztki ciepła w wyziębionym przez noc pokoju.
- Zrobię. Latem, teraz nie ma sensu rozwalać mieszkania. I w ogóle chcę zainstalować urządzenie grzewcze, wiesz, taki kocioł, na gaz. Wtedy i woda będzie ciepła. Także w kuchni.
- Skąd weźmiesz taki kocioł?
- Jeszcze nie wiem, bo dopiero teraz owa myśl wpadła mi do głowy. Dowiem się jak najszybciej, żeby być gotowym na lato.
- Gdzie chcesz go postawić?
- Najlepiej w służbówce. I tak tam mieliśmy zainstalować piec do centralnego. Pomyśl tylko: wstajesz rano, włączasz gaz pod kotłem i za kilkanaście minut, bez roboty, masz ciepło w całym mieszkaniu. I wodę do kąpieli.
- Nigdy się rano nie kąpiemy.
- A ja zrobiłbym to chętnie przed pracą. No i dla dziecka jednakowa temperatura w całym mieszkaniu też będzie lepsza od tych ciągłych skoków.
- W nocy się i tak wyziębi.
- To będziemy zostawiać mniejszy płomień, aby choć kaloryfery były letnie.
- Opłaty za gaz nas zrujnują.
- O to się nie martw. Gaz jest tani, a ja dobrze zarabiam. I będę jeszcze lepiej. Kupno węgla nam odpadnie. Wstajemy?
- Za chwilkę. Jest niedziela, niech się chociaż dzień zrobi. Chodź pod moją pierzynę.
Ochoczo przesunął się do łóżka obok, znikając pod pierzyną i jeszcze bardziej ochoczo zabierając się do igraszek.
- A co z tym telewizorem? - Mruczała Trudka, jakby z innego świata.
- Później... Później, Trudka...
Kupili telewizor w marcu. Nazywał się Belweder i w całości był polski. Miał, w przeciwieństwie do Wisły Karwotów, większy ekran, pokrętła z przodu i przyciski do zmiany kanałów, choć akurat w tym czasie jeszcze nie były potrzebne. Przez tydzień salon gościł coraz to innych sąsiadów, którzy dostali teraz możliwość wyboru, bo ani Karwotowie, ani Szulcowie, nie mieli zamiaru nikomu bronić wstępu na seanse telewizyjne. Trudka wręcz odczuwała niesamowitą uciechę, brylując ze swym wielkim już brzuchem między sąsiadami i częstując ich, czym się dało, choć oni zwykle też ze sobą przynosili napitki i zagrychę. Dla nikogo nie było ważne, że czarno-biały obraz rozmazywał się często, krzywił i rwał; że manewrowanie anteną wcale nie ułatwiało osobie wykonującej tę czynność oglądania, czy też że nikt z początku raczej nie wiedział, co ogląda, bo ważniejsza była sama fascynacja posiadaniem radia z obrazem i spotkanie towarzyskie z tej okazji, niż rzeczywisty program nadawany tylko przez chwilę każdego dnia po południu. Prawdziwą wartość przekazu telewizyjnego zaczęli doceniać nieco później, wraz z pojawianiem się filmów, teatru telewizji bądź cykliczności takich programów, jak Kabaret Starszych Panów czy Eureka. Wtedy już jednak prawie w każdym mieszkaniu stał na honorowym miejscu ten dziwny sprzęt. Początkowo nie przeszkadzał w towarzyskich spotkaniach. Z czasem jednak... Ale to dopiero za kilka lat. Może nawet kilkanaście.
Poród się przedłużał. Mimo całkowitego rozwarcia i regularnych skurczów partych, główka maleństwa bardzo wolno przesuwała się w kanale rodnym. Wymęczona kilkunastogodzinną akcją porodową Trudka nie miała siły przeć, więc położne krzyczały na nią i uciskały brzuch od góry, jakby chciały wypchnąć maleństwo same. Witek deptał pod szpitalem w tę i z powrotem, dzwoniąc co piętnaście minut z portierni na oddział porodowy.
- Dlaczego to tak długo trwa? - Trudka przez łzy wyjęczała, opadając na łóżko po kolejnej próbie urodzenia przy - jak zapewniała położna - może już ostatnim skurczu. Trudka dawno straciła rachubę, ile miała tych “ostatnich” skurczów partych. - Zróbcie coś, błagam, bo mi się dziecko zmarnuje.
- Dziecku nic nie jest. Musisz mocniej przeć, bo inaczej do rana nie urodzisz.
Wystraszona Trudka parła więc z całych sił, których już i tak niewiele jej pozostało, a główka wciąż tkwiła w kanale rodnym.
- Pomóżcie mi... - Ledwie słyszalnie błagała.
Aż nadszedł moment, gdy na porodówce rozpoczęła się gonitwa, jak w ulu. Trzy położne, dwóch lekarzy, stolik z jakimś sprzętem, mnóstwo niezrozumiałych dla Trudki słów, wśród których przewijał się zwrot kłujący jak rozpalone żelazo: tętno zwalnia, tętno zwalnia, tętno zwalnia... Trudka już nie rozróżniała własnych odczuć. Ból skurczów, nacinanego krocza, metalu wkładanego głęboko w krocze zlewał się w jedną udrękę, przyćmiewaną jakkolwiek przez ból największy: tętno zwalnia, tętno zwalnia, tętno zwalnia...