Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grupa licealistów, dorastających w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, próbuje przejść z podniesioną głową najtrudniejszy okres życia. W ich paczce znajdują się osoby niewierzące, ale też takie, które są głęboko religijne. Kłócą się i wspierają, razem imprezują, organizują jasełka i przeżywają rekolekcje oazowe. Codzienność miesza się z marzeniami, a pierwsze uczucia z niechcianymi wypadkami losowymi.
Czy Wojtek znajdzie wreszcie dziewczynę, która go nie zawiedzie? Czy Marzena spojrzy na Michała łaskawszym okiem? Czy Gośka zainteresuje się czymś innym, poza operą? Czy Edyta zrozumie, że nie jest pępkiem świata?
Młodzież bez smartfonów. Dziś wydaje się to utopią, ale czy naprawdę aż tak bardzo różnią się od młodzieży dzisiejszej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Rok wydania: 2020
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Obiad, jak zwykle, był zimny; zupa, której konsystencja nie przypominała niczego znajomego, wzbudzała tylko wstręt w i tak pozbawionej apetytu Dagmarze. Nawet nie próbowała dotykać sztućców; westchnęła, wzruszywszy ramionami, wstała i poszła do łóżka.
- Nie jesz? – sąsiadka Dagmary okropnie siorbała, co jeszcze bardziej zniechęcało do jedzenia. – Powinnaś coś jeść, wyglądasz jak szyba.
Działała Dagmarze na nerwy ta głupia paplanina sąsiadki, najchętniej kazałaby jej się wypchać, jedynie znaczna różnica wieku powstrzymywała wybuch złości. Czyż ona tego nie widzi, że Damara nie ma ochoty na zawieranie bliższych znajomości, zwłaszcza z kimś, kto drażni ją każdym otwarciem ust?
- Zakochana, co? – siorbała Lewandowska. - Pewnie to ten piegowaty okularnik zawrócił ci w głowie. Coś ty w nim zobaczyła, taki jakiś… chudy i w ogóle. Ale samą miłością nie można żyć, zwłaszcza, kiedy coś dolega.
Dagmara przekonała się już kilkakrotnie, że wszelka polemika z sąsiadką prowadzi do sprzeczek i złości, więc postanowiła nie podnosić rzucanych rękawic i zbywać milczeniem docinki Lewandowskiej. Żółć się w niej zagotowała na obrzydliwą krytykę Wojtka, ale przegryzła i to. Wiedziała, że pozbawiona odpowiedzi gadatliwa sąsiadka w końcu da jej spokój i w duchu gorąco modliła się, aby ta chwila nadeszła jak najszybciej. Zdjęła szlafrok i wśliznęła się pod koc, z ulgą umieszczając osłabione członki w najbardziej wygodnej pozycji.
- Znowu będziesz spać? Ależ ty jesteś niemrawa, taka młoda, a zupełnie bez życia! Zagrałabyś lepiej ze mną w karty, umieram z nudów.
Dagmara nie znosiła kart, nie cierpiała tej głupiej baby i w ogóle nienawidziła całej tej podłej sytuacji, w ramiona której nagle ją wepchnął jakiś złośliwy los. Jedynie w obecności Wojtka czuła się względnie dobrze, jakby trochę zapominała o otaczającej ją rzeczywistości. Ale przecież nie mogli być stale razem, ostatecznie znajdowali się w szpitalu, nie na wakacjach. Dagmara odwróciła twarz do okna, dając tym samym do zrozumienia, że monolog sąsiadki uważa za zakończony. Na szczęście została zrozumiana; Lewandowska ze stukiem poskładała talerze i wyszła na papierosa. Dagmara westchnęła z ulgą; całe szczęście, że wreszcie się wyniosła. Zanim zasnęła, pomyślała jeszcze o lekarzach, którzy jakoś dziwnie kiwali nad nią głowami; nic nie mogła zrozumieć z ich półsłówkowej, szeptanej konwersacji, ale odniosła wrażenie, że coś im się w niej nie podoba. Karta gorączkowa nie zawierała ani rozpoznania, ani żadnych wyników badań; jedynie wykreślano na niej ciągle niską temperaturę Dagmary i kolejne dni pobytu. Czego oni chcą, przecież czuję się dobrze, tylko te dziwne zawroty głowy i jakieś niebywałe osłabienie… Wyśpię się dobrze i na pewno mi przejdzie. Nie zdążyła już pomyśleć, że śpi bardzo dużo, a jednak to nie przechodzi, bo nagle znalazła się w jakimś dziwnym miejscu, jakby na szerokiej, bardzo długiej alei, na końcu której stało coś, co mocno przypominało widywany na zdjęciach Łuk Triumfalny. „Skąd się wzięłam w Paryżu? W dodatku boso i w nocnej koszuli…” Rozejrzała się, zawstydzona, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Sznur samochodów i tłum przechodniów był doskonale obojętny. „Podobno za tym Łukiem jest osiedle, najnowocześniejsze w Europie, z drugim, zupełnie modernistycznym, Łukiem. Muszę to zobaczyć, skoro udało mi się tutaj znaleźć.” Szła coraz prędzej; biegła prawie, ale ulica ciągle się wydłużała, a Łuk oddalał. „Co się dzieje?” – dyszała, lecz ciągle biegła za uciekającą budowlą. Nagle znalazła się pod wieżą Eiffla i z przerażeniem skonstatowała, że ta niesamowita kupa żelastwa przechyla się i za chwilę upadnie prosto na nią. Usiłowała wrzeszczeć, jednak żaden głos nie wydobywał się z jej gardła. Znów szybko przebierała nogami, mając jednak wrażenie, że stoi w miejscu; mijało ją mnóstwo ludzi, którzy biegli, ale w ogóle nie odczuwali zmęczenia. Zauważyła Edytę, która, przebiegając obok niej, śmiała się szyderczo; potem Wojtka, który patrzył smutno i wyciągał do niej ręce, ale także się oddalał; wreszcie Gośkę, która strasznie płakała i gryzła rękaw swojej bluzki. Wieża stale się przechylała i kiedy już miała sięgnąć bruku, Dagmara ze straszliwym wrzaskiem zerwała się z łóżka, spocona i spłakana, dysząc ciężko i trzymając się za głowę.
- Na miłość boską, co ci się stało? – Beata objęła ją i posadziła na łóżku. – Miałaś pewnie brzydki sen, co?
Wzięła ręcznik i otarła Dagmarze twarz; potem wyjęła z szafki koszulę i kazała jej się przebrać. Dagmara dyszała jeszcze chwilę, wreszcie odkleiła od ciała mokrą koszulę i okryła je suchą. Opadła na poduszki. Beata przykryła ją i usiadła na łóżku, sprawdzając dłonią ciepłotę czoła i szyi kuzynki. Były lodowate i ciągle jeszcze mokre.
- Brzydki sen – Dagmara uśmiechnęła się blado. – To zbyt delikatnie powiedziane. Koszmar, o, teraz lepiej brzmi. Najpierw biegłam ku życiu, a ono uciekało przede mną, a potem uciekałam przed katastrofą, stojąc, niestety, w miejscu. Ogromnie jestem zmęczona tym pokrzepiającym odpoczynkiem.
Westchnęła. Beata, nie patrząc jej w oczy, wyjęła z szufladki termometr i włożyła Dagmarze pod pachę; potem ujęła przegub jej ręki i przez chwilę patrzyła w tarczę zegarka, nic nie mówiąc. Wpisała tętno do karty i z powrotem usiadła na łóżku.
- Znów dzisiaj nic nie jadłaś – schowała w swoich dłoniach zimną łapkę Dagmary. – Nie możesz tak robić, wykończysz się przecież.
- Jakoś nie mam apetytu. Może gdyby jedzenie było inne, poczułabym głód, ale za nic nie mogę się przekonać do tych mdlących pomyj, którymi nas tutaj raczą.
- Powiedz Gośce, niech przyniesie ci coś z domu, oni myślą pewnie, że zadowalasz się szpitalnym żarciem, ciągle przecież mówisz, że niczego nie potrzebujesz i wszystko jest ok.
- Bo jest ok. – prychnęła.
- Przestań, myślałam, że masz więcej rozsądku. Niepotrzebnie się zgrywasz, nikomu tym nie zaimponujesz. Nie mam jednak zamiaru prawić ci kazań, chciałam tylko cię poinformować, że jutro o dziesiątej masz zejść na chirurgię, będą robić ci punkcję.
Dagmara przestraszyła się nie na żarty. Wyrwała termometr spod pachy i usiadła na łóżku.
- Jaką punkcję? Po co?
Beata wzięła termometr i wpisała odczyt na kartę. Strzepała go i schowała do szufladki.
- Punkcję mostka, o, tu – pokazała miejsce gdzieś w połowie drogi między szyją a przeponą. – pobiorą odrobinę szpiku kostnego do badania.
- Szpiku? Przecież mnie kości nie bolą.
- Tu nie chodzi o kości, ale o szpik, który produkuje krwinki.
- To chyba boli, co? – wzdrygnęła się na samą myśl o igle, która dokonuje inwazji na biedną kość.
- No, może trochę, ale można przeżyć, takich badań wykonuje się mnóstwo, nikt jeszcze przy nich nie umarł – usiłowała zażartować, ale Dagmarze wcale nie było do śmiechu.
- Dlaczego nic nie mówią, przecież są już chyba jakieś wyniki, ta ciągła niewiedza i niepewność rozsadzają mi wnętrzności. Powiedz, czy coś jest nie w porządku?
Beata ściągnęła usta.
- Lekarze mają wyniki u siebie, nie widziałam ich, ale na pewno wszystko będzie dobrze.
Dagmara westchnęła i przymknęła oczy.
- Wiem, wiem, tobie nie wolno rozmawiać z pacjentami o istocie ich chorób, jestem w stanie to zrozumieć. Ale możesz mi chyba powiedzieć, jakie jeszcze tortury, poza punkcją, czekają mnie w najbliższym czasie?
- Naprawdę nie wiem, doktor Kostecki decyduje o kolejnych badaniach po otrzymaniu wyników poprzednich. Aha, miałaś oddać kał, czemu zwlekasz? Masz kłopoty z wypróżnieniem?
- Nie – Dagmara skrzywiła się. – Z nabraniem. Rzygam przy każdym do tego podejściu.
Beata pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Zawołaj mnie lub inną pielęgniarkę, kiedy następnym razem nie uda ci się podejście, dobrze? Zajmiemy się tym.
- Coś ty, taki wstyd!
- Daj spokój, nie jesteś jedyna, bardzo często musimy się tym zająć. Tylko się nie denerwuj, naprawdę dla nas to chleb powszedni.
Dagmara znów westchnęła.
- Dobrze, chociaż trudno pogodzić się z takim poniżeniem.
- Ech, ty, filozofie podwórkowy, jakie poniżenie? To takie proste: jedni są chorzy, drudzy pomagają im wyzdrowieć i łagodzą cierpienie. Zadręczasz się zupełnie bez powodu, zamiast wziąć się w garść i pomagać naturze. Jeśli nie zjesz kolacji, osobiście naskarżę doktorowi Kosteckiemu i twojej mamie, niech dadzą ci w skórę i przywołają do porządku.
- O jej, uwzięłaś się dzisiaj na mnie, zamęczysz mnie na śmierć. Ale dobrze, spróbuję zabrać się za siebie. Czy możesz zadzwonić do Gośki?
- Pewnie, żaden problem.
- Powiedz jej, żeby zrobiła mi naleśników z serem, jest mistrzynią tego dania. Myślę, że z naleśnikami sobie poradzę.
- Świetnie! A może chcesz coś jeszcze?
- Nie, tylko te naleśniki, i tak na niczym nie potrafię się skupić. Ale może jeszcze przynieść kawałek sera z dziurami na jutrzejsze śniadanie.
- Dobrze, to lecę, żeby zdążyła z kolacją.
- Dzięki.
Beata wyszła, a Dagmara usiadła na łóżku i z ulgą stwierdziła, że wreszcie przestało jej się kręcić w głowie. Przeczesała włosy i narzuciła szlafrok. Zajrzał Wojtek; świat wreszcie zajaśniał.
- Nie śpisz już? – przez szparę w drzwiach przecisnęła się reszta chłopaka. – Mam świetną wiadomość.
Usiadł na krześle i położył prawą stopę na lewym kolanie.
- Właśnie wyszedł Darek. Wiesz, co sobie wymyślili? Imprezę kostiumową u Michała z podwójnej okazji: twoich urodzin i mojego powrotu do świata. Bomba, nie? Musimy pomyśleć o przebraniu.
- Imprezę? Okropnie abstrakcyjnie to zabrzmiało. Czy ja stąd wyjdę kiedykolwiek?
- Daj spokój, Dagmara, bzdury jakieś opowiadasz. Nic a nic się nie cieszysz?
Uśmiechnęła się blado.
- Ależ tak, pewnie… tylko mnie tak jakoś przywaliła perspektywa jutrzejszej punkcji, do jasnej niefarbowanej, ja zwyczajnie się boję! Nic już nie rozumiem…
Wojtek spoważniał.
- Punkcji? Będą robić ci punkcję?
Pokiwała głową. Wojtek po chwili machnął ręką.
- Niepotrzebnie się boisz, przecież to tylko igła, jak zwyczajny zastrzyk.
- Zwyczajnych zastrzyków nikt nie podaje do kości, Rzygi, wstawiasz mi ciemnotę, ale przebaczam, bo robisz to w dobrej intencji. Dlaczego wszystko przestało mnie interesować? Mam wrażenie, że życie toczy się gdzieś obok, a ja nie biorę w nim udziału, tylko przyglądam się z boku, w dodatku przez szybę. Wiesz, jaki miałam sen?
Wzdrygnęła się, ale opowiedziała go Wojtkowi ze wszystkimi szczegółami i zinterpretowała tak, jak Beacie.
- To dziwne, że dokładnie pamiętam każdy detal, nie mogę otrząsnąć się z tego koszmaru.
- Kiedy człowiek ma problemy, śnią mu się zawsze jakieś bzdury. Byłaś w Paryżu?
- Nie, ale zawsze o tym marzyłam. Do dzisiaj. Już chyba nie spojrzę na żadne zdjęcie, zrobione w stolicy świata, mam serdecznie dosyć wieży Eiffla, Pól Elizejskich i wszystkiego, co wiąże się z owym miastem. Nigdy w życiu nie byłam tak przerażona, jak w tym nieszczęsnym śnie!
Wojtek mocno splótł palce obu dłoni, aż strzeliły kości.
- Wiesz, kiedy dowiedziałem się o… no, o Teresie, śniło mi się, że siedzę skulony w kącie, a nade mną stoi jakieś potężne bydlę z pistoletem i strzela raz za razem, trafiając mnie w brzuch, klatkę piersiową, nawet głowę. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ciągle żyję, dobrze, że nie odczuwałem bólu, ale ze strachu przed nim tak bardzo chciałem już umrzeć! Potem jednak śniło mi się, że uciekam przez podwórka jakichś starych kamienic, a na mnie leci z przerażającą prędkością ogromny samolot. Tego strachu nie da się z niczym porównać! Samolot w końcu spadał gdzieś za moimi plecami, a ja chodziłem po jego szczątkach i zastanawiałem się, dlaczego tam chciałem umrzeć, a tu tak bardzo śmierci się bałem. Do dzisiaj tego nie rozumiem.
- Może wiąże się to z twoją, dość chwiejną, naturą, sam przyznasz, że twoje życie jest bardzo podobne do huśtawki, prawda? Góra, dół, góra, dół… Często mdli cię od tego huśtania, ale wciąż popędzasz, znów góra, znów dół… Dlatego i tutaj, bałeś się i pragnąłeś, chciałeś, ale umierałeś ze strachu. Coś musi być w tych snach, prawda?
Do pokoju wróciła Lewandowska i z miejsca na nich napadła.
- Znowu siedzicie razem? Amorów im się zachciało, patrzcie ich, nudziarze! Zagramy w karty?
Wymienili szybkie spojrzenia i bez słowa wyszli na korytarz. Usiedli przed zgaszonym telewizorem i Dagmara zacisnęła pięści.
- Zwariuję z tą karcianą kretynką. Po co ona w ogóle przyszła do szpitala? Podobno ma wrzody na żołądku, ale sądząc po ilościach i jakości zżeranych przez nią produktów, ma żołądek ze stali, a wątrobę słonia. Wolałabym już leżeć sama, chociaż to też nie jest zbyt przyjemne. Jeśli przyjdzie z kartami tutaj, wyrzucę je przez okno.
Wojtek poklepał ją lekko po zaciśniętej piąstce.
- Nie jest zbyt miła, fakt, ale niepotrzebnie tak się denerwujesz, szkoda twojego zdrowia na bzdurne nieprzyjemności i nieodpowiedzialne indywidua. Rozchmurz się, bądź ponad to, wiem, że doskonale to potrafisz. Pamiętasz? „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy…”
Zanucili cichutko razem i Dagmara rozluźniła się trochę. Gdzieś w głębi duszy dziękowała Bogu, że skoro musiała być w podobnym dołku, to dobrze, wspaniale wprost, iż postawił koło niej to drogie, kochane serce, które teraz cudownie wywiązywało się z powierzonego mu zadania.
Pogrążeni w rozmowie nie zauważyli Beaty, która z drugiego końca korytarza wskazywała na nich, tłumacząc coś z uśmiechem szałowemu facetowi. Po chwili mężczyzna stanął przed nimi i dopiero wtedy podnieśli głowy.
- Dobry wieczór – uśmiechnął się uroczo do lekko zdziwionej młodzieży.
Mógł mieć najwyżej dwadzieścia dwa, trzy lata; Dagmara w życiu nie widziała nikogo tak przystojnego, jak ów nieznajomy. Musieli mieć lekko niemądre miny, bo mężczyzna zaśmiał się i znów podjął konwersację.
- Macie prawo do zdziwienia, ale zaraz wszystko wyjaśnię. Nazywam się Feliks Ruciński, nie mieszkam w tym mieście, ale często tędy przejeżdżam, odwiedzając babcię. To ja przywiozłem cię tutaj po ciężkim, ulicznym omdleniu, ale wtedy musiałem szybko odjechać, więc dopiero dzisiaj przybyłem, aby zobaczyć, jak się czujesz. Ty jesteś Dagmara, tak?
- Tak, Dagmara Stenclik, a to Wojtek Nachwałek, mój przyjaciel – uśmiechnęła się blado. – Pewnie powinnam okazać wyrazy wdzięczności, ale… Tak bardzo nie cierpię szpitali, że czasem czuję do pana złość, przecież mógł mnie pan tam ocucić, a nie wieźć od razu tutaj…
- Dagmara, co ty pleciesz! – Wojtkowi z wrażenia przekrzywiły się okulary.
- Nic się nie stało – Feliks Ruciński najwyraźniej był bardzo wyrozumiałym człowiekiem. – Rozumiem, że szpital nie należy do najprzyjemniejszych miejsc, ale czasem… czasem jest wyjściem nieuniknionym. Ludzie z ulicy są świadkami, że mocno próbowałem ocucić cię tam, niestety, nie dawałaś żadnego znaku życia. Przestraszyłem się i bez namysłu dostarczyłem cię do najbliższego punktu medycznego.
Dagmara spuściła oczy.
- Przepraszam… czuję się tutaj tak podle, że czasem nie wiem, co mówię.
Z drugiego końca korytarza dziecięcy głos zapiszczał „Dagmara” i niewielka strzałka, furkocząc, przeleciała, aby wreszcie wylądować w siostrzanych objęciach.
- Adaś! Ty mały Smurfie… - całowała go po szyi, tuląc do siebie. – Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęsknię.
Ruciński uśmiechał się, patrząc na nich i słuchając powitań. Dagmara postawiła Adasia na podłodze i zwróciła się do Rucińskiego.
- To mój braciszek Adaś. A to jest pan Feliks, on uratował mi życie, wiesz, brzdącu?
Adaś poważnie podszedł do Rucińskiego.
- Cześć. Musisz być bardzo dobrym człowiekiem, skoro tak zrobiłeś.
Powaga Adasia rozbawiła Feliksa, ale nie dał nic po sobie poznać.
- Jestem pewien, że zrobiłbyś to samo na moim miejscu – wyciągnął rękę do malca. – Każdy prawdziwy mężczyzna tak by postąpił.
Podeszła Gośka i oczy rozszerzyły jej się z zachwytu. Dagmara znów dokonała prezentacji, po czym Ruciński okazał wyraźny zamiar odejścia.
- Przyniosłem ci coś na osłodzenie gorzkich dni w szpitalu – wyciągnął z teczki bombonierkę olbrzymich rozmiarów. – Dbaj o siebie, siostro, abyś nie odeszła, jak krucha Mimi, jesteś im potrzebna. Jeśli pozwolisz, odwiedzę cię jeszcze.
Poszedł. Gośka długo patrzyła w pusty już korytarz, aż Dagmara i Wojtek roześmiali się w głos. Adaś tymczasem bez skrępowania otworzył bombonierkę. Gośka złapała się za głowę.
- Mężczyzna, który zna opery! W dodatku taki przystojny. Chyba śnię! Czy on tu naprawdę był?
- Uhm – wymruczało coś z czekoladowych ust Adasia.
Rzeczywiście, bombonierka była materialnym dowodem na jego istnienie.
- Coś mi się wydaje, że moja siostrzyczka utraciła spokój serca! Czy twój świat od dzisiaj będzie miał na imię Feliks?
Gośka westchnęła, wracając na ziemię.
- Daj spokój, gdzie mi tam do niego! Masz, jedz, póki gorące – wyciągnęła z torby naleśniki, dobrze zawinięte, aby nie straciły zbyt szybko ciepła.
Tym razem Dagmara westchnęła; nie czuła głodu, ale przecież nie mogła kazać Gośce zabrać tego z powrotem do domu. Robiąc mądre miny zjadła dwa i odstawiła rondelek.
- Adasiu, nie jedz więcej, rozboli cię brzuch – Gośka zabrała malcowi opróżnioną do połowy bombonierkę.
- Kiedy są takie dobre! – rozłożył rączki bezradnie, patrząc z żalem na zamknięte pudełko.
- Weź je do domu, będziesz miał na jutro – Dagmara pocieszyła braciszka. – Tylko jeszcze poczęstujemy Wojtka, dobrze?
Zgodził się z radością. Siedział na krześle, wywijając nóżkami; zaciekawiony, rozglądał się wokół. Nie interesowała go rozmowa o jakichś ukłuciach, a potem zabawach, właściwie to mogliby już wracać do domu, Dagmara przecież zjadła, na co jeszcze czekają?
- Adasiu, jak się czuje twoja Studentka? – Wojtek pierwszy zauważył znudzenie malca.
- Świetnie! To najmądrzejsza świnka na świecie. Wiesz, czasem myślę, że jest nawet mądrzejsza od Pawła.
- Na pewno – Gośka bezmyślnie przytaknęła i zrobiło się wesoło, bo zaraz wyobrazili sobie, jak Adaś rozpowiada wszystkim o swojej mądrej śwince, mądrzejszej od władającego całym przedszkolem kolegi.
- Nachwałek! – usłyszeli spod drzwi Wojtkowego pokoju. – Zastrzyk, wracaj do łóżka. Zresztą zaraz będzie wizyta.
- Beata, mogę popatrzeć? – Adaś zerwał się, zachwycony.
- Chodź. – Beata mrugnęła znacząco i w trójkę znikli za drzwiami.
- Dagmara – Gośka ujęła twarz siostry w obie dłonie. – Nie przejmuj się, proszę, zrób coś z sobą, bo naprawdę znikasz w oczach. Rodzice się zamartwiają, nie mogą zrozumieć, dlaczego tak straciłaś ochotę do życia.
- Kiedy… sama nie wiem, co się dzieje. Najchętniej kładę się i śpię, nigdy nie przypuszczałam, że można aż tyle spać i ciągle czuć potrzebę snu… Spróbuję, ale to naprawdę nie będzie łatwe.
- Gosia, Gosia! – Adaś leciał przejęty. – Wiesz, Wojtek ma tu, o – wskazał miejsce nad pośladkiem – taaakiego siniaka, a nawet się nie skrzywił, kiedy Beata go kłuła! Jak on to zrobił?
- Jest odważny, pewnie dlatego – Dagmara uściskała malca. – Idźcie, lekarz zaczął obchód.
- Do jutra – Gośka pocałowała siostrę. – Trzymaj się, przyjdę z knedlami, dobrze? A może chcesz jakiegoś mięsa?
Dagmara skrzywiła się niemiłosiernie.
- Nie, mdli mnie na samą myśl. Ale możesz przynieść trochę dżemu.
Poszli w końcu; Dagmara powlokła się na swoją salę, myśląc z przerażeniem o przymusowym towarzystwie Lewandowskiej. Ta jednak przygotowywała się już do wieczornej wizyty i tak była pochłonięta sobą, że nawet nie zauważyła, kiedy Dagmara wsunęła się do pokoju. Doktor Mrozek, młody, wesoły blondas o wielkich, jasnoniebieskich oczach, nie kazał czekać na siebie zbyt długo.
- Panie doktorze – Lewandowska nie pozwoliła mu nawet otworzyć ust – tak mnie tu ściska i boli, że robi mi się słabo. O, tu – pokazała okolice żołądka. – Może zapisze mi pan coś przeciwbólowego i na spanie, bo następną noc przejęczę i przestękam.
Dagmara uniosła oczy ku niebu, jakby chciała sprawdzić, czy czasem nie nadlatuje stamtąd anioł z mieczem, który obciąłby tej zakłamanej jędzy język i w ten sposób wybawił ludzkość od jej obłudy i tępoty. Lekarz uśmiechnął się tylko i pokiwał głową.
- Dobrze, pani Lewandowska. Zrobimy na noc zastrzyk.
- Zastrzyk? – skrzywiła się szpetnie. – A nie można tabletki?
- Przy wrzodach tabletki raczej nie są wskazane.
Westchnęła jak męczennica i rozłożyła bezradnie ręce; cóż, jeśli musi znosić takie tortury, trudno, nie będzie się skarżyć.
- Jak tam, młodzieży? Co słychać u bladolicej rusałki?
- Ona znowu nie jadła obiadu! – wypaliła Lewandowska, niczym rekrut z zardzewiałego karabinu.
Dagmara uśmiechnęła się blado.
- Wszystko w porządku, panie doktorze.
Mrozek podszedł do niej i – ściągając dolne powieki – sprawdzał stan śluzówki jej oka. Potem ruchem ręki zasugerował jej pozycję leżącą i lekko ugniatał brzuch tuż pod żebrami, z obu stron.
- Wiesz, że masz jutro punkcję?
Pokiwała głową w odpowiedzi.
- Boisz się?
- Trochę – przełknęła głośno ślinę.
Uśmiechnął się serdecznie.
- Bardzo trochę, jak widzę. Ale niepotrzebnie; doktor Kostecki znieczula do zabiegu i robi to fachowo, zobaczysz, wszystko będzie w porządku.
- Spróbuję się pozbierać, wiem już, że to konieczne, może do jutra uda mi się w pełni tę konieczność zaakceptować.
- Świetnie. Śpij dobrze. Dobranoc.
- Dobranoc.
W duchu wzruszyła ramionami; na pewno znów będzie spała jak kłoda, żeby tylko sny były spokojniejsze, to wszystko jakoś się ułoży…
Ranek okazał się jeszcze bardziej przerażający, niż wieczór; toaleta, wizyta, śniadanie… Przepływała przez nie jak we śnie, cały czas myśląc o czekającym ją zabiegu. Spała twardo, jednak nie była wypoczęta; ziewała co chwilę i tarła oczy, odnosząc wrażenie, że pod powiekami przesypują się całe transportery piachu. Ręce jej drżały, kiedy owijała szlafrokiem osłabione ciało i choć odrobinę pocieszała ją perspektywa znieczulenia, bała się bardziej, niż wizyty u dentysty. Powoli schodziła szerokimi schodami, przesuwając ręką po drewnianej, wyślizganej poręczy; miała jeszcze trochę czasu, ale podświadomie chciała, aby stało się to jak najprędzej, żeby już było po wszystkim. Myśli zaprzestały gonitwy; zamarły, skulone, jakby bały się najmniejszej oznaki istnienia. Automatycznie szła w kierunku gabinetu zabiegowego, gdy nagle usłyszała swoje imię, wykrzykiwane przez drobniutką, siwą właścicielkę lekko matowego sopranu. Odwróciła się, zdziwiona i zaciekawiona zarazem.
- Ciocia Zocha!
Przywitały się serdecznie. Starsza pani była najwyraźniej ucieszona spotkaniem córki swojej siostrzenicy.
- Dziecko drogie, cóż ty robisz w takim nieciekawym miejscu, w twoim wieku zdobywa się najwyższe szczyty, a nie szpitalne posadzki!
Dagmara westchnęła i rozłożyła bezradnie ręce.
- Niektórym zdobywcom los płata brutalne figle, ciociu, więc zamiast zdobywać, szlifuję kontakty z ludźmi w bieli, żeby odzyskać paliwo utracone po ciężkich zmaganiach z wrogiem o wstrętnym imieniu: brak zdrowia. Uwięzili mnie tu w celu zrobienia badań i obserwacji, choć – daję słowo – całkowicie niezgodnie z moją wolą.
Ciocia Zocha pociągnęła Dagmarę na swoją salę.
- Widzisz, dziecko, a ja przyjechałam przedwczoraj wieczorem. Miałam atak woreczka żółciowego, chyba będą mi wycinać kamienie, boją się jakichś, jak to mówią, konsekwencji lekceważenia aktywnych kamieni pęcherzyka żółciowego, czy coś w tym sensie.
Wyciągnęła z szafki banany i podała Dagmarze, która, dziwiąc się samej sobie, wzięła jednego i z przyjemnością poczuła mączną słodycz w pozbawionych od dawna takiej radości ustach. Lubiła ciocię Zochę, emerytowaną nauczycielkę matematyki, która swoją dobrocią i czułością potrafiła ciągnąć za sobą całe rzesze uczniów, zaprzeczając tym samym wszelkim utartym stereotypom matematyczek. Dagmara rozejrzała się po sali; stało tam pięć łóżek, z których tylko trzy były zajęte. Zaabsorbowała ją osoba leżąca pod oknem, której ciało, dokładnie osłonięte bandażami i gipsem, pokazywało tylko dziurki nosa i fragmenty ust. Lewa noga na wyciągu wyglądała tak, jakby była większa od reszty ciała.
- Biedactwo – półgłosem stwierdziła, pokazując głową w jej kierunku. – To musiała być niezła kraksa.
Przesunęła się cicho w stronę wiszącego gipsu.
- Wypadek? – ciocia machnęła ręką. – Gorzej. Napad! Pobili ją i pocięli żyletkami; ma złamaną nogę, kilka żeber i obojczyk; powybijane zęby i dokładnie całe ciało zorane, jak ziemię pod siew. Aż się wierzyć nie chce, do czego ludzie są zdolni! Co ja mówię, ludzie, przecież to bandyci, a nie ludzie!
Dagmara wzdrygnęła się wewnętrznie; tyle razy wracała do domu wieczorem, nie myśląc zupełnie o podobnych „wyczynach”, pewnie teraz już nigdy nie odważy się na samotne, wieczorne przechadzki. Spojrzała na kroplówkę; glukoza wchłaniała się powoli, kropelki spadały z ociąganiem, jakby od niechcenia.
- Co tam w domu słychać, zdrowi wszyscy?
Przytaknęła.
- Kupiliśmy „Poloneza” na Gwiazdkę. Najbardziej zadowolony z niego jest Janusz, bo będzie mógł więcej spraw pozałatwiać, niż dotychczas. Adaś rośnie; jest przekomiczny. Nazwał swoją świnkę morską Studentka, żeby Januszowi zrobić przyjemność. A u cioci?
- Ach, świetnie, od października pilnuję Filipa, mojego prawnuczka; za nic na świecie nie chciał być w przedszkolu, więc teraz przyprowadzają go do mnie. Jest taki słodki! Uwielbiam Filipa, chociaż ma takie śmieszne imię… Podobno teraz tak modnie, co?
- Uhm… Ale mnie się podoba.
Odruchowo wzięła do ręki kartę gorączkową pozawijanej pacjentki i natychmiast odwiesiła ją na poręcz, jakby chciała wytłumaczyć swoje postępowanie. Przez ułamek sekundy zatrzymała jednak wzrok na karcie…
- O Boże wszechmogący!
Biała, jak kreda, wytrzeszczyła oczy i z przerażeniem patrzyła raz na bandaże, raz na kartę.
- Co ci się stało, dziecko drogie? Znasz tę kobietę?
- Ciociu… Błagam, proszę o nic nie pytać, tłumaczenie w tej chwili jest ponad moje siły. Idę na punkcję… ale pewnie obie jeszcze trochę tu zabawimy, więc wszystko cioci opowiem. Nie mogę uwierzyć…
Spojrzała raz jeszcze. O wątpliwościach nie było mowy; drukowane litery wyraźnie obwieszczały światu, że tu, na tym właśnie łóżku, przekracza ostry zakręt życiowy Teresa Lisikiewicz…