Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maksymilian M. Kolbe – „Szaleniec Niepokalanej”
Mówiono o nim, że posiada niezwykły umysł, jest genialnym organizatorem i wielkim wizjonerem. Nie ma wątpliwości, że był także kapłanem, który głęboko przyjął do serca ewangeliczną prawdę o tym, iż nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie oddaje za przyjaciół swoich. Ale pojawiały się też opinie o jego antysemityzmie, twardym charakterze i bezkompromisowości.
KIM TAK NAPRAWDĘ BYŁ JEDEN Z NAJWIĘKSZYCH POLSKICH ŚWIĘTYCH?
Katolicki publicysta i filozof Tomasz P. Terlikowski przez wiele lat tropił wszystkie wątki życia i działalności ojca Maksymiliana Kolbego. Zafascynowany dokonaniami zakonnika zbierał zapiski, dokumenty kościelne, fotografie, nagrania i relacje świadków. Dzięki temu dotarł do wielu nieznanych faktów z życia świętego, które zaskakują i w zupełnie nowym świetle przedstawiają jego fenomen. Autor bada fascynujące życie kapłana, jego duchowość, powołanie, zaangażowanie społeczne oraz wizjonerskie podejście do nowych technologii. Przede wszystkim jednak staje twarzą w twarz z oskarżeniem ojca Kolbego o antysemityzm. Ta książka jest nie tylko fascynującą opowieścią o zakonniku tworzącym pierwsze kościelne imperium medialne, ale przede wszystkim jest próbą zrozumienia człowieka, którego życie jest niezwykłym świadectwem wierności najważniejszemu z przykazań – przykazaniu miłości Boga i bliźniego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 703
Copyright © Tomasz P. Terlikowski, 2017
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Esprit 2017
All rights reserved
Wszystkie fotografie zostały opublikowane za uprzejmą zgodą Archiwum M.I. w Niepokalanowie.
REDAKCJA: Magdalena Mnikowska, Justyna Zarzycka, Agnieszka Zielińska
ISBN 978-83-65706-84-3
Wydanie I, Kraków 2017
WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O. O.
ul. Przewóz 34/100, 30-716 Kraków
tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Moim dzieciom, by miały odwagę naśladować radykalizm Maksymiliana
Święty Maksymilian, choć jego świętość została uhonorowana dwiema koronami – czystości i męczeństwa, bowiem beatyfikowany był jako wyznawca, a kanonizowany jako męczennik – znany jest wciąż bardziej jako ofiara nazizmu, człowiek, który oddał swoje życie za Franciszka Gajowniczka, niż wielki ewangelizator, wydawca, lider opinii i wreszcie misjonarz. Te ostatnie aspekty jego biografii przesłania niezwykłe męczeństwo. A szkoda, bo przecież było ono tylko zwieńczeniem biografii ojca Maksymiliana M. Kolbego, jej chwalebnym zakończeniem, a nie jedynym jej elementem. Jakby tego było mało, dopiero po zapoznaniu się z całością biografii można zrozumieć, jakim gigantem ducha, intelektu, duszpasterstwa – ale też organizacji – był męczennik z Polski.
To on stworzył przecież największy (a w istocie jedyny) katolicki dziennik i najpotężniejszy religijny miesięcznik – a wszystko to w niespełna kilkanaście lat, w dodatku zaczynając od wydawania pisma za wyżebrane pieniądze. On po zsyłce (bo tym właśnie było wysłanie redaktora naczelnego „Rycerza Niepokalanej” z Krakowa do Grodna) nie tylko powołał do życia na obrzeżach Polski gigantyczną drukarnię, ale też później stamtąd zaczął tworzyć nowy klasztor, który wkrótce stał się największym dziełem franciszkanów konwentualnych, więcej: kuźnią nowych powołań i nowego stylu życia duszpasterskiego. A wszystko to w klasztorze-fabryce z jednej strony zorganizowanym wedle najnowocześniejszych reguł zarządzania przemysłem, z drugiej – kultywującym ludowo-rzemieślnicze wzorce polskiej pobożności, które wielu intelektualistom wydawały się prostackie i niegodne wyższych sfer. To ojciec Maksymilian, zupełnie nie znając języka ani miejsca, gdzie będzie pracował, wyjechał z grupą towarzyszy na misje, by po kilku tygodniach zacząć tam wydawać pismo w tymże nieznanym języku i wybudować klasztor, co po kilkunastu latach nie tylko zaowocowało prowincją franciszkańską w Japonii, ale też wieloma dziełami podejmowanymi z myślą o biednych z tego kraju. On wreszcie – i to jeszcze jako kleryk – stworzył ruch Rycerstwa Niepokalanej, który nie tylko głęboko przeorał życie zakonne w Zakonie Braci Mniejszych Konwentualnych, lecz również zainspirował (i nadal inspiruje) miliony ludzi na całym świecie do przemiany życia i poświęcenia go Niepokalanej.
Byłoby jednak błędem sprowadzanie działań ojca Kolbego tylko do organizacji. Ten schorowany franciszkanin był bowiem nie tylko znakomitym organizatorem, ale także duszpasterzem, a może, używając współczesnego języka, lepiej powiedzieć: ewangelizatorem, który był gotów porzucić wszystko, włącznie z troską o własne zdrowie, by pozyskać choć jedną duszę. I nie chodzi jedynie o działania medialne, lecz również o przedłużające się rozmowy w pociągach czy pomoc umierającym na gruźlicę studentom. W takich sytuacjach ojciec Kolbe był nieustępliwy – i gdy wyrzucano go drzwiami, wchodził oknem.
Ale i to nie wyczerpuje bogactwa jego osobowości. Był bowiem także św. Maksymilian znakomitym apologetą, który poziom swojej argumentacji dostosowywał do odbiorców, jednocześnie niemal zawsze odwołując się do najwybitniejszych filozofów i teologów współczesności. Prostota argumentacji czy słowa nie oznaczała braku głębi. Ojciec Kolbe był przecież wybitnym teologiem, a jego mariologiczna książka, gdyby udało się ją skończyć, byłaby – co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości – summą mariologii. Niestety nigdy nie miał czasu, by dzieło życia napisać, stąd jesteśmy skazani na analizowanie rozsianych po różnych pismach, a potem zebranych w Pisma przez franciszkanów listów, artykułów i konferencji; i one dają przedsmak tego, czym byłoby mariologiczne dzieło ojca Kolbego.
Był wreszcie męczennik z Auschwitz mistykiem. Niewiele wiemy o tym wymiarze jego życia, lecz rozproszone w różnych miejscach wspomnienia pokazują, że ojciec Kolbe otrzymał i taki dar. I nie chodzi tylko o wizję dwóch koron, w której Maryja objawiła mu dwa rodzaje świętości, jakimi został ukoronowany, ale także o zaskakująco trafne przewidywanie przyszłych wydarzeń czy własnej śmierci. Nikt nie ma też wątpliwości, że w modlitwie ojciec Kolbe zawsze pogrążał się całkowicie i nigdy nie brakowało mu na nią czasu, a jego kontakty ze świętymi były, ujmując rzecz zupełnie wprost, niezwykle bliskie.
Całe to bogactwo życia św. Maksymiliana nie jest oczywiście tajemnicą dla tych, którzy lepiej znają jego postać, lecz w potocznym odbiorze gdzieś to wszystko niknie. Dla części Polaków ojciec Kolbe pozostaje tylko przedwojennym antysemitą, który w czasie wojny oddał życie za innego człowieka, czym zmył swoje przedwojenne grzechy. Ten obraz w pewnym stopniu podzielałem i ja, zanim po raz pierwszy – dzięki prośbie ojca Piotra Cubera – zająłem się św. Maksymilianem i zacząłem czytać jego biografię. Od tego momentu nie mogę się oderwać od tego świętego. Jego postać nie tylko inspiruje, ale i wciąż na nowo wciąga w dialog, a jego pisma towarzyszą mi na różnych etapach mojego życia. Ta książka jest wyrazem tej fascynacji, którą – mam nadzieję – podzielą jej czytelnicy.
Warszawa, 9 września 2016
Kiedy rozpoczyna się historia świętości Rajmunda Kolbego? Kiedy wkracza on na drogę, która poprzez zakonny nowicjat, studia w Rzymie, zaangażowanie w Krakowie, Grodnie, Niepokalanowie, Nagasaki, ponownie Niepokalanowie i wreszcie w Auschwitz doprowadza go do męczeńskiej śmierci i chwały ołtarzy? Pismo Święte, gdy mowa o tego rodzaju przeznaczeniu, nie pozostawia wątpliwości: „Powołał Mnie Pan już z łona mej matki, od jej wnętrzności wspomniał moje imię” (Iz 49, 1); „Ty bowiem [Boże] stworzyłeś moje wnętrze i utkałeś mnie w łonie mej matki” (Ps 139, 13). Bóg znał drogi, którymi poprowadzi Rajmunda Kolbego, jeszcze zanim ten przyszedł na świat 8 stycznia 1894 roku. Ale to, co oczywiste dla Boga, wcale nie musiało być takie dla bliskich późniejszego świętego. Rodzice nie dostrzegali w małym Mundku przyszłego kapłana ani tym bardziej aniołka. Chłopiec był cholerykiem, często i chętnie sprzeciwiał się dorosłym. Aż nagle, pewnego dnia – do tej pory trudno stwierdzić, kiedy dokładnie się to stało – Niebo zainterweniowało w życiu chłopca po raz pierwszy.
Obraz, przed którym modlił się Rajmund, Pabianice
Historia zaczęła się zupełnie banalnie. Wściekła na chłopca matka zadała mu pytanie, jakie setki tysięcy rozbrykanych dzieci słyszą od swoich zatroskanych rodzicielek: „Mundziu, nie wiem, co z ciebie będzie?”. Nie wydaje się, by pytanie to wiązało się z jakimś szczególnie złym postępowaniem dziecka. Nie wiadomo nic o żadnym potężnym przestępstwie dziesięcioletniego (może trochę młodszego) chłopca. Ot, zwyczajnie niesforny dzieciak zdenerwował matkę, a ona wyrzuciła z siebie żal i frustrację. Tyle że te słowa zadziałały w umyśle i sercu małego Mundka inaczej niż w sercach i umysłach jego rówieśników. On się nimi naprawdę przejął i zaczął zadawać Bogu to pytanie w czasie modlitwy przed obrazem Najświętszej Maryi Panny w miejscowym kościele.
Odpowiedź przyszła w nieoczekiwanej formie. Pewnego dnia podczas modlitwy chłopcu ukazała się Maryja. Nie przekazała mu wówczas żadnego konkretnego przesłania, nie uczyniła go swoim posłannikiem, jak to miało miejsce w przypadku Maksymiliana i Melanii w La Salette czy Łucji, Hiacynty i Franciszka z Fatimy. Ona po prostu stanęła przed nim i pokazała mu dwie korony – białą i czerwoną – i zadała pytanie, którą z nich wybiera... Rajmund, jak kiedyś św. Tereska z Lisieux, był zachłanny na świętość i wybrał obie. Koronę męczeństwa i koronę czystej miłości zakonnej. Czy wiedział wówczas, na co się decyduje? Czy rozumiał w pełni symbolikę obu koron? Nie jest to jasne, ale wiadomo na pewno, że od momentu tego pierwszego w jego życiu objawienia zaczął się zmieniać. Więcej milczał, mniej sprzeciwiał się rodzicom, jeszcze częściej się modlił. Matka była zaniepokojona, obawiała się choroby (co pokazuje, jak nagła i radykalna musiała być zmiana), aż wreszcie wymogła na synu wyznanie, co naprawdę się stało. Od tego momentu ani ona, ani on nikomu o wizji nie opowiadali. Ale, jak przyznawała kobieta w liście napisanym do franciszkanów już po męczeńskiej śmierci syna, „zawsze był tym [co mu się przydarzyło – T.P.T.] przejęty i w każdej sposobności z rozpromienioną twarzą wspominał o swojej upragnionej śmierci męczeńskiej”1. Można więc przyjąć, że to właśnie wtedy, gdzieś między ósmym a dziesiątym rokiem życia, Bóg poprzez Niepokalaną po raz pierwszy wkroczył w życie małego Rajmunda. I zaczął lepić go z gliny środowiskowych uwarunkowań, ludowej rodzinnej pobożności, specyfiki miejsca, w jakim chłopiec się urodził, gorącego patriotyzmu jego rodziców i ich franciszkańskiego zakorzenienia.
Dom rodzinny w Zduńskiej Woli, obecnie Muzeum – Dom urodzenia się św. Maksymiliana Kolbego
Korzenie
Wszystko w życiu Rajmunda-Maksymiliana zaczęło się w Zduńskiej Woli. I wiara się zaczęła, i franciszkanizm się zaczął, i miłość do Niepokalanej, i zaangażowanie misyjne oraz społeczne, i świadomość, że bez mediów przegra się walkę o duszę zwyczajnych ludzi. I nie chodzi tylko o rodzinny dom świętego, choć to w nim kształtowała się jego tożsamość religijna i społeczna, ale także o miasto, w którym przyszedł na świat. Zduńska Wola była jakby stworzona, by urodził się w niej i wychował człowiek, który w przyszłości – by posłużyć się amerykańskimi terminami – stanie się ewangelizatorem medialnym, działaczem społecznym i kapłanem walczącym z masonerią i komunistami o dusze, głównie miejskiej klasy robotniczej. Dlaczego? Po pierwsze, życie tam, o ile to możliwe w Polsce, mocno przypominało warunki, w jakich kształtowali się radio- i teleewangeliści w Stanach Zjednoczonych. Miasto błyskawicznie się wówczas rozwijało – i to w stylu, jaki charakteryzował ówczesny dziki kapitalizm w amerykańskim wydaniu. Po drugie, tamtejsza wieloetniczna, wieloreligijna i wielojęzykowa społeczność bardzo szybko się polonizowała i katolicyzowała. Po trzecie wreszcie – w Zduńskiej Woli jak w soczewce skupiały się wszystkie trudności życia małomiasteczkowej biedoty i klasy robotniczej, do której później zwracał się franciszkanin Maksymilian Maria Kolbe.
Zduńska Wola jeszcze w XVIII wieku była wioską, którą zamieszkiwały 33 rodziny żydowskie i polskie. U progu wieku XIX zaczęli się w niej osiedlać tkacze, a w roku 1816 jej właściciel Stefan Prawdzic Złotnicki zaczął sprowadzać kolejnych rzemieślników, próbując uczynić ze swojej miejscowości ośrodek tkacki. Każdy z osiedlających się, niezależnie od tego, czy pochodził z Czech, Saksonii czy Wielkopolski, otrzymywał od właściciela miejscowości dwie morgi ziemi, ogródek, kilka sosnowych kloców, 2000 sztuk cegieł i 27 talarów na budowę domu. W zamian miał uruchomić warsztat i płacić czynsz na rzecz dworu. Gdy okazało się, że warunki te nie budzą entuzjazmu potencjalnych mieszkańców, Złotnicki sam zaczął budować im domy, i do roku 1823 zbudował ich 130. Krótko potem uzyskał dla Zduńskiej Woli prawa miejskie i od tego momentu miasteczko zaczęło się dynamicznie rozwijać. Do roku 1830 liczba ludności wzrosła dziesięciokrotnie i wynosiła 3600 osób. Większość z nowych mieszkańców stanowili ubodzy tkacze, którzy albo zatrudniali się u bogatszych przybyszów (którzy z czasem zaczęli tworzyć fabryki), albo dzięki pożyczkom dziedzica otwierali własne warsztaty tkackie i tam wykonywali prace dla większych firm. Dynamiczny rozwój Zduńskiej Woli przerwało powstanie listopadowe, a dokładniej: jego ekonomiczne i polityczne konsekwencje, czyli zamknięcie wschodnich rynków zbytu. Szybko jednak miejscowi przekwalifikowali się z sukiennictwa na tkactwo bawełniane. Zaczęły powstawać manufaktury scentralizowane, a do miasteczka napływali kolejni majstrowie i tkacze. Wielu spośród nich było zarobkowymi emigrantami z Czech czy Saksonii. I z taką właśnie grupą z czeskiego Bekersdorfu przybył w okolice Zduńskiej Woli – jako kilku-, kilkunastoletni chłopiec – około 1840 roku pierwszy zamieszkujący ziemie polskie przodek św. Maksymiliana: Paweł Kolbe. Gdy dorósł, wybrał sobie, także spośród czeskich płócienników, żonę Teresę Nisig. Ich ślub odbył się w parafii Korczew w ziemi sieradzkiej. Młodzi zamieszkali w Izabelowie i tam prowadzili nieźle funkcjonujący zakład tkacki. 8 lutego 1848 roku przyszedł na świat ich najstarszy syn Jan, dziadek św. Maksymiliana. Po nim małżonkowie Paweł i Teresa Kolbe mieli jeszcze dwoje dzieci – Józefa (ur. 21 maja 1850) i Teresę (ur. 18 czerwca 1852)2.
Jan Kolbe wychował się w Polsce. Czech nie pamiętał. Ale i on przyszłą żonę – Helenę Grajbich – wybrał ze społeczności czeskich emigrantów i tkaczy. Ślub zawarli w dynamicznie już rozwijającej się Zduńskiej Woli 26 czerwca 1870 roku w kościele pw. Najświętszej Maryi Panny. Był to czas, w którym samodzielni tkacze coraz częściej przyłączali się do większych zakładów pracy. Swoje prace nadal wykonywali w domowych warsztatach, ale ich wytwory trafiały już do fabrykantów, którzy je później sprzedawali. Około 1900 roku w mieście działało już pięć fabryk, zatrudniających ponad 100 robotników, oraz kilka niewielkich fabryk. Ogromna grupa taniej siły roboczej zwróciła także na Zduńską Wolę uwagę łódzkich fabrykantów, którzy zaczęli otwierać w tej niewielkiej miejscowości własne zakłady pracy. Niestety to zainteresowanie wcale nie oznaczało polepszenia losu mieszkańców Zduńskiej Woli. Tysiące robotników pracowało 14–16 godzin na dobę, a gdy pogarszała się sytuacja na rynkach zbytu, natychmiast tracili pracę. Część z nich wyemigrowała, choćby do Brazylii czy Stanów Zjednoczonych, ale część pozostała na miejscu i albo głodowała, albo kradła, albo utrzymywała się z trudem na powierzchni wyłącznie dzięki pomocy charytatywnej utworzonego w 1876 roku Komitetu Pomocy Bezrobotnym. Sytuacja była tak dramatyczna, że pisano o niej nawet w gazetach warszawskich. „A gdy wybije godzina bezrobocia – mrą z głodu bez żadnej z figur retorycznych. Zjawisko podobne ma obecnie miejsce w Zduńskiej Woli i jej okolicach. Skutkiem ogólnej stagnacji liczba robotników pracujących w fabrykach z 2000 spadła do 500, a tygodniowe zarobki z 2 rubli 50 kopiejek zmniejszyły się do 80 kopiejek, a nawet 60. Z czego tu żyć? – zapytasz, czytelniku”3 – pisał Bolesław Prus w „Kurierze Warszawskim” z 20 stycznia 1877 roku.
Wszystko jednak wskazuje na to, że kryzys nie dotknął młodych czeskich osadników. Jan i Helena byli bardzo oszczędni, pracowici, a gdy było trzeba, przeprowadzali się w nowe miejsce. Tuż po ślubie zamieszkali w Stęszycach, potem na krótko przenieśli się do rodziców, by na koniec zamieszkać w Zduńskiej Woli. To tam 29 maja 1871 roku urodził się ich pierworodny syn Juliusz, ojciec św. Maksymiliana (po nim mieli jeszcze troje dzieci – Teresę, Adolfa i Annę). Zduńska Wola nie była jednak ostatnim miejscem ich zamieszkania. Krótko po narodzinach Juliusza wynajęli dom w Rozomyślu, gdzie założyli pracownię tkacką, która przynosiła na tyle niezłe dochody, że pozwoliły one zakupić małżonkom niewielki dom we wsi Nowe Miasto. Ale i tu Jan i Helena nie zagrzali długo miejsca: udało im się kupić większy dom w Henrykowie. Tam spędzili ponad 20 lat, a w 1909 roku powrócili do Rozomyśla, gdzie kupili czteromorgowe gospodarstwo4.
To pokolenie rodu Kolbów straciło już w zasadzie kontakt z Czechami. Mały Juliusz był chowany w duchu całkowicie polskim i wyrósł na gorącego patriotę. Miłość do Polski wpajał także swoim synom, opowiadając im polskie legendy, przybliżając historię Ojczyzny i przywołując postaci wielkich bohaterów5. Proces szybkiej polonizacji w środowisku mieszanym etnicznie i wyznaniowo był charakterystyczny dla ówczesnych ziem polskich, od prawie stu lat pozostających pod zaborami. Imigranci niekiedy w pierwszym – a niemal zawsze w drugim – pokoleniu przyjmowali atrakcyjną polską kulturę i całkowicie się asymilowali. I nie dotyczyło to tylko przedstawicieli narodów, które podobnie jak Polacy nie miały własnego państwa (tak było w przypadku Czechów), ale także Niemców – niezależnie od wyznania. Było to tym prostsze, że polski patriotyzm, a nawet polski nacjonalizm w jego wydaniach skrajnych, nigdy nie miał biologistycznego czy darwinowskiego charakteru. Tożsamość narodu opierała się nie tyle na jedności krwi (jak często miało to miejsce w romantycznym nacjonalizmie niemieckim), ile na jedności kultury i języka. Polski etos, ukształtowany przez Rzeczpospolitą wielu narodów, nie był zbudowany na pochodzeniu etnicznym, a opierał się na wyborze i przylgnięciu do dziedzictwa politycznego i kulturowego. Tym, co go kształtowało, była literatura, a nie siła, i kultura, a nie krew. Wydaje się to wynikać nie tylko z historii Rzeczypospolitej, ale także z odmiennego charakteru polskiego oświecenia i romantyzmu. Obie te epoki nie doprowadziły do zdetronizowania Boga i zastąpienia Go rozmaitymi surogatami, „wicekrólami”, którzy mieliby zająć Jego miejsce6. Społeczeństwo polskie mimo wszystkich swoich wad pozostało wierzące, a Kościół w narodowej mitologii był uważany za ostoję polskości – to w sposób zasadniczy wpłynęło na rozwój polskiego ruchu narodowego i pojmowanie narodowości.
Rodzina ojca Maksymiliana ze strony matki również zajmowała się tkactwem, ale – w odróżnieniu od Kolbów – pochodziła z ziemi sieradzkiej i tam od wielu pokoleń zamieszkiwała. Franciszek i Anna Dąbrowscy, czyli rodzice Marianny, matki świętego zakonnika, mieli własną pracownię tkacką, najpierw w Zduńskiej Woli (gdzie urodziła się Marianna), a później we wsi Zduny, gdzie pracowali i mieszkali w wynajętym czteroizbowym domu. Mimo tej różnicy w pochodzeniu obie rodziny – zarówno Kolbów, jak i Dąbrowskich – były do siebie, jak wykazuje franciszkanin konwentualny ojciec prof. Leon Dyczewski, w pewnych kwestiach podobne, choć w innych raczej się uzupełniały:
Rodzina Kolbów była typową rodziną imigrantów: energiczna, zaradna, pracowita, nie bała się ryzyka, łatwo wchodziła w nowe środowisko, wciąż poszukiwała lepszych warunków życia. Rodzina Dąbrowskich była równie pracowita, ambitna i dynamiczna, bardziej stabilna, silnie związana ze swoim środowiskiem i pielęgnująca więzi rodzinne. Pod względem materialnym obydwie rodziny utrzymywały dobrą pozycję, nieco lepszą niż przeciętna wówczas rodzina tkacka. Uprawiając tkactwo raz mieszkały na wsi, raz w mieście. W życiu codziennym łączyły w sobie cechy rodziny rzemieślniczej i chłopskiej. W stosunku do rodziny chłopskiej wyróżniały się wyższymi aspiracjami w dążeniu do zapewnienia dzieciom takiej szkoły, jaka była dla nich dostępna7.
Ten krótki opis kulturowego DNA rodzin, z których pochodził ojciec Maksymilian, pokazuje, że przynajmniej część jego cech charakterologicznych, które przemieniał później Duch Święty, kształtując wielkiego świętego, ma swoje źródło właśnie w rodowych cechach Kolbów i Dąbrowskich. Nieustanny ruch, chęć zmiany, poszukiwanie nowych wyzwań charakterystyczne dla całego życia św. Maksymiliana to wyraźnie spadek po imigranckiej rodzinie Kolbów; zaś pracowitość, dążenie do poprawy sytuacji, stawianie sobie i innym coraz wyższych aspiracji – to spadek po rzemieślniczo-chłopskim pochodzeniu obu rodzin.
Podobnie gorącą i głęboką religijność ojciec Maksymilian (tak jak jego bracia) zawdzięczał zarówno rodzinie Dąbrowskich, jak i Kolbów. Niedzielna msza święta, a także niedzielne nieszpory były absolutnym standardem w obu rodzinach. W obu też wychowywano dzieci w kulcie Najświętszej Maryi Panny, co później ukształtowało osobowość św. Maksymiliana. W rodzinie Dąbrowskich (zwyczaj ten przeniosła matka świętego także do swojego domu) na ścianach wisiały liczne obrazy Pana Jezusa, Matki Bożej i świętych, a w rogu znajdował się domowy ołtarzyk z wizerunkiem Matki Bożej Częstochowskiej. Dziadkowie św. Maksymiliana palili przed nim olejną lampkę w środy, soboty i niedziele, a ponadto we wszystkie święta Matki Bożej8. To przed tym ołtarzykiem zarówno dzieci, jak i dorośli wspólnie się modlili, odmawiając różaniec czy śpiewając nabożne pieśni.
Dom
Dwie tak różne, a jednocześnie tak do siebie podobne rodziny tkackie zetknęły się w osobach Juliusza Kolbego i Marianny Dąbrowskiej. Nieco starsza Marianna urodziła się 25 lutego 1870 roku i dorastała w Zdunach. Dziewczyna wychowana była w duchu surowej pobożności, lubiła chodzić do kościoła i modlić się, uczęszczała – jak wspominają świadkowie jej życia – na nabożeństwa majowe i codziennie na klęczkach odmawiała noszony zawsze przy sobie różaniec. Tak jak wszyscy członkowie jej rodziny nosiła szkaplerz. Świadkowie zapewniają, że – choć nie stroniła od zabaw – nigdy nie przekraczała granic i nie była zainteresowana zalecającymi się do niej chłopcami9. A wszystko dlatego, że poważnie myślała o wstąpieniu do zakonu. „Wolę umrzeć niż pójść za mąż”10 – miała mówić, wyrażając w ten sposób głębokie pragnienie życia zakonnego.
Tyle że w tym czasie wcale nie było to proste. Władze carskie skasowały większość funkcjonujących na terenach Polski zgromadzeń, zarówno żeńskich, jak i męskich. Po listopadzie roku 1864 męskie życie zakonne w zaborze rosyjskim w zasadzie przestało istnieć. Działania te nie były motywowane wyłącznie wrogością prawosławnej Rosji wobec katolicyzmu, ale uznaniem, że męskie i żeńskie zgromadzenia zakonne pozostają ostoją polskości. Nie bez znaczenia było też to, że wspólnotowe życie – z punktu widzenia władz rosyjskich – o wiele trudniej było kontrolować i inwigilować, a jednocześnie miało ono znacznie większy wpływ na wiernych, gdyż przynajmniej część zakonników prezentowała wysoki poziom intelektualny i duchowy. Z tych powodów carat nie tolerował jawnego życia zakonnego11. I choć bł. Honorat Koźmiński rozwijał życie zakonne ukryte, to najwyraźniej wieści o jego poczynaniach nie dotarły do Zdunów, gdzie wychowywała się Marianna. Nie miała ona również szans na to, by wstąpić do jawnie działających w tym czasie zgromadzeń w zaborze austriackim (choć i tu sporo z żeńskich klasztorów zostało skasowanych lub ograniczono ich aktywność), to bowiem musiałoby się wiązać z przekroczeniem granicy oraz wpłaceniem sporego wiana, niezbędnego, by przyjąć młodą dziewczynę do zgromadzenia kontemplacyjnego – na to zaś, mimo że trudno uznać rodzinę Dąbrowskich za biedotę, nie było stać ani jej samej, ani jej bliskich. Dlatego, choć przez kilka lat Marianna oddalała kolejnych zalotników, w końcu musiała zrezygnować z marzenia o życiu zakonnym.
Ostatecznie skłonił ją do tego młodszy od niej o niespełna rok Juliusz Kolbe, z którym poznała się w kościele w Zduńskiej Woli. Mężczyzna nie palił papierosów ani nie pił wódki, co już samo w sobie było dla Marianny zaletą. Poza tym miał fach w rękach, był pogodny, lubił ludzi, był także człowiekiem szczerej wiary i pobożności. Regularnie przystępował do komunii świętej, chodził co roku na pielgrzymki na Jasną Górę, a we wczesnej młodości rozważał pójście do zakonu. Ostatecznie tego nie zrobił, wstąpił natomiast do Trzeciego Zakonu św. Franciszka. Członkiem tej samej organizacji była także Marianna.
Po ślubie małżonkowie zamieszkali w Zduńskiej Woli przy ul. Browarnej 9. Dom był parterowy, kryty papą, jednoizbowy, niczym nie różnił się od okolicznych, budowanych pod wynajem dla tkaczy i nieco bogatszych robotników12, ale od początku wypełniały go pokój, miłość i wiara. Świadkowie życia państwa Kolbów zapewniają, że byli oni zgodnym i kochającym się małżeństwem. Juliusz nie pił, nie awanturował się i – jak wszystko na to wskazuje – był niezwykle ustępliwy wobec żony. To ona sprawowała niemal niepodzielne rządy w domu, a on – nawet jeśli niekiedy stawiał na swoim i przekonywał żonę do zmiany miejsca zamieszkania czy podjęcia nowego wyzwania – gdy ona się przy czymś upierała, zwykle jej ulegał. „Marianna Kolbowa zajmowała się gospodarstwem domowym [...]. W jej domu był zwyczaj, że codziennie oboje małżonkowie z czeladnikiem chodzili do kościoła, odległego o pół kilometra, na Mszę świętą na godzinę 8.00, a potem dopiero spożywali śniadanie. Czy latem, czy zimą, bez różnicy praktykowali ten zwyczaj”13 – wspomina siostra Marianny Kolbe, Anna Kubiak. W tym pierwszym okresie ich życia Juliusz Kolbe nie zajmował się pracą w warsztacie, od tego miał pracowników. On szkolił czeladników, kontrolował ich pracę, a także przyjmował materiały i pracę od żydowskich fabrykantów, a potem odstawiał im gotowy towar. Życie prywatne i zawodowe przenikało się w tej samej izbie. W jednym rogu stały warsztaty tkackie, w drugim była kuchnia. Jeden z kątów był przegrodzony i tam właśnie znajdował się „pokoik” małżonków. W jego centrum znajdował się domowy ołtarzyk z obrazem Matki Bożej Częstochowskiej, stojącym krzyżykiem, posążkami aniołów i lichtarzami. Przed ołtarzykiem płonęła – dokładnie jak w domu rodzinnym Marianny – w środy, soboty i niedziele, a także święta maryjne, lampka oliwna.
W tej niewielkiej izbie, w której od szóstej rano do szóstej-siódmej wieczorem trwała praca, przyszło na świat dwóch pierwszych synów państwa Kolbów. Pierwszym był Franciszek, który urodził się niespełna rok po ślubie, 25 lipca 1892 roku. Wybór imienia nie był przypadkowy. Zarówno Juliusz, jak i Marianna jako członkowie Trzeciego Zakonu św. Franciszka otaczali ogromnym kultem założyciela zakonu serafickiego. Nie jest wykluczone, że już wtedy mieli nadzieję, że ich pierworodny syn zostanie kapłanem, czemu w późniejszym okresie dawali wielokrotnie wyraz. Po półtora roku, w nocy z niedzieli na poniedziałek, 8 stycznia 1894 roku, na świat przyszedł drugi syn – Rajmund. Poród odbierała starsza siostra Marianny, Rozalia Langer. Kilka godzin później ojciec wraz z dwojgiem chrzestnych zaniósł dziecko do chrztu. Stosowne potwierdzenie udzielenia tego sakramentu wystawił – w języku rosyjskim – ks. Feliks Kapałczyński14.
Próby budowania choćby relatywnej stabilizacji finansowej młodego małżeństwa zbiegły się z niezwykle dramatycznymi wydarzeniami w Zduńskiej Woli. Kryzys na rynkach włókienniczych, który rozpoczął się jesienią roku 1889, doprowadził do pierwszej w tym mieście fali strajków i niszczenia przez majstrów włókienniczych wyprodukowanego już towaru. Do protestów przeciwko wyzyskowi dołączyli się też tkacze pracujący we własnych warsztatach, nic jednak nie wiadomo, by był wśród nich Juliusz Kolbe. Po trwającym dwa tygodnie buncie właściciele większych zakładów ustąpili pracownikom, zgodzili się na dziesięcioprocentową podwyżkę płac dla robotników, a ponadto na wprowadzenie ksiąg pozwalających na dokładne sprawdzenie ilości powierzonego surowca, czasu pracy i wysokości wynagrodzenia. Sukces nie okazał się jednak trwały. Wkrótce okazało się, że pracodawcy, fabrykanci i nakładcy zlecający pracę samodzielnym warsztatom nie zamierzają wywiązywać się z podjętych zobowiązań. Jakby tego było mało, szybkie uprzemysłowienie Zduńskiej Woli prowadziło do stopniowej likwidacji mniejszych, domowych zakładów rzemieślniczych. Ich właściciele ubożeli i z samodzielnych rzemieślników przekształcali się w zwyczajnych robotników fabrycznych. Taki los spotkał, niespełna rok po narodzinach Rajmunda, także państwa Kolbów. Sprzedali swoje warsztaty tkackie i w poszukiwaniu lepszego życia wyprowadzili się do Łodzi.
Ziemia nie taka znów obiecana
Łódź przeżywała w tym czasie swój drugi boom demograficzny. Od roku 1864 do 1914 liczba jej mieszkańców wzrosła niemal dwunastokrotnie, z niespełna 40 000 na początku tego okresu do 478 000 pod jego koniec. Początkowo do miejscowości tej napływała głównie ludność pochodzenia niemieckiego, później dołączyli do niej Żydzi, a z czasem osiedlali się też coraz liczniej Polacy, w tym zubożali tkacze, których rzemieślnicze zakłady trzeba było sprzedać, a których, jako fachowców, chętnie zatrudniano w łódzkich fabrykach – i to na nieźle płatnych stanowiskach. Tak stało się i z Juliuszem Kolbem, który prawdopodobnie około roku 1895 zamieszkał wraz z rodziną w Łodzi. Historycy wciąż spierają się o to, w którym dokładnie miejscu się osiedlił. Ojciec Leon Dyczewski sugeruje, że była to centralna ulica Piotrkowska15, co mogłoby dowodzić dobrego statusu materialnego rodziny, ale ojciec Sotowski przekonuje, że nie mamy na to przekonujących dowodów16. Niezależnie jednak od tych sporów jedno nie ulega wątpliwości: to właśnie w Łodzi urodził się 29 stycznia 1896 roku trzeci syn Juliusza i Marianny – Józef (późniejszy ojciec Alfons). Ochrzczono go kilka dni później, w uroczystość Matki Bożej Gromnicznej, 2 lutego, w kościele pw. św. Krzyża.
Łódź, miasto błyskawicznie się rozwijające, wieloetniczne i wchłaniające przybyszów, mogła się niewątpliwie podobać Juliuszowi Kolbemu. Dawała mu przecież nie tylko nieźle płatne miejsce pracy, ale również względną stabilizację jego rodzinie. A jednak... krótko po narodzinach Józefa Kolbowie opuścili to miasto i osiedlili się w Pabianicach. Skąd taka decyzja? Cytowana już siostra Marianny, Anna Kubiak, sugeruje, że powodem było złe znoszenie pracy fabrycznej przez przyzwyczajonego do własnego warsztatu pracy Juliusza17. Inni świadkowie przekonywali, iż przyczyną była niechęć do życia miejskiego, jaką okazywała Marianna. Jej zdaniem przebywanie w środowisku, w którym coraz dynamiczniej rozwijały się organizacje robotnicze, w tym także socjalistyczne i komunistyczne18, gdzie kwitła prostytucja i związki niesakramentalne, ale także na porządku dziennym były kradzieże, nie sprzyjało życiu religijnemu i właściwemu wychowaniu dzieci. Juliusz, choć nie przeszkadzało mu życie w mieście (co udowodnił wiele lat później, osiedlając się i nieźle prosperując w Częstochowie), ustąpił (chciałoby się powiedzieć: jak zwykle) swojej żonie i przeniósł się z całą rodziną do Pabianic, a konkretnie do sąsiadującej z Pabianicami niewielkiej wioski Jutrzkowice, którą w krótkim czasie włączono do miasta.
Pabianice, choć znacząco mniejsze niż Łódź, były w gruncie rzeczy do niej podobne: to kolejne błyskawicznie się rozwijające miasto włókiennicze (w drugiej połowie XIX wieku liczba jego mieszkańców wzrosła ośmiokrotnie, do 48 000), podporządkowane interesom wielkich fabrykantów i nie tylko wieloetniczne, ale i wieloreligijne. U początków przemysłowego rozwoju Pabianic stali protestanci – zarówno reformowani, jak i luteranie – którzy w pewnym momencie stanowili 34% mieszkańców miasta. Nie wszyscy byli Niemcami, bowiem znaczącą grupę wśród nich stanowili kalwini z pobliskiego Zelowa, a także bracia morawscy (wiernymi tego wyznania protestanckiego byli założyciele najważniejszych zakładów przemysłowych, Rudolf Kindler i Beniamin Kursche). Obok nich często osiedlali się niemieccy katolicy z Saksonii, a także Czesi. Od połowy XIX wieku do miasta zaczęli przybywać coraz liczniej także osadnicy żydowscy. W efekcie pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, gdy rodzina Kolbów osiadła w Jutrzkowicach, skład etniczny i religijny miasta był już ukształtowany. Większość jego mieszkańców, bo 67,5%, stanowili Polacy (często o imigranckim pochodzeniu, spolonizowani Czesi czy Saksończycy), zazwyczaj katolicy; Żydów było tam niemal 20%, Niemców (najczęściej, choć nie zawsze, luteranów) – 12,2%; niemal niezauważalną mniejszością byli prawosławni Rosjanie, których w całym mieście było 0,5%. Tak różnorodne otoczenie sprawiało, że Rajmund Kolbe od pierwszych lat swojego życia musiał uświadamiać sobie własną tożsamość, zarówno narodową, jak i religijną, a także – co nie jest bez znaczenia – przynależność do klasy robotniczej19.
Pierwszy okres pobytu w Pabianicach był, co do tego nie ma wątpliwości, najlepszym finansowo czasem w życiu małżeństwa Kolbów. Z oszczędności założyli sklepik, w którym zakupić można było „mydło i powidło”, chleb, młotek czy gwoździe. Dodatkowo, przynajmniej w pierwszym okresie, dorabiali, pracując na warsztatach tkackich i uprawiając kawałek wydzierżawionej ziemi. Szybko jednak z tego zrezygnowali, poświęcając się wyłącznie prowadzeniu sklepiku (Juliusz) i wychowaniu dzieci (Marianna). W miarę stabilna sytuacja sprzyjała pojawianiu się dzieci. 11 listopada 1897 roku na świat przyszedł kolejny syn – Walenty; zmarł jednak po 20 dniach życia. Trzy lata później, 19 maja 1900 roku, urodził się kolejny chłopak w rodzinie, Antoni, ale i jego Pan powołał do siebie po czterech zaledwie latach. Marianna bardzo przeżyła śmierć syna i choć zawsze z pokorą przyjmowała nieszczęścia, tym razem w rozmowie z przyjacielem rodziny czyniła mu wyrzuty: podobno kiedyś ów przyjaciel, obserwując małego Antoniego, powiedział, że to chyba niemożliwe, by tak pięknie modlące się dziecko długo żyło. „No i wyprorokował mi pan śmierć syna”20 – miała mu wypomnieć krótko po chorobie i śmierci Antoniego.
Względna stabilizacja finansowa nie trwała długo. Ani Juliusz, ani Marianna nie byli stworzeni do handlu. Pieniądz, choć żyli bardzo oszczędnie, się ich nie trzymał. Gdy widzieli osobę potrzebującą, dzielili się z nią tym, co mieli, biedakom dawali towary na kredyt i nie byli w stanie – ani mentalnie, ani duchowo – domagać się zwrotu pieniędzy. Na ich brak umiejętności handlowych nałożył się dodatkowo gigantyczny kryzys ekonomiczny, fala strajków i zwolnienia robotników z miejscowych fabryk. Sklep, prawdopodobnie w roku 1904, zlikwidowano, a rodzina została z długami i bez środków do życia. Jak przyjmowali to państwo Kolbowie? Marianna wielokrotnie podkreślała, że jej rodzina zawsze pragnęła żyć w ubóstwie, „bogactwo bowiem stanowi przeszkodę dla życia prawdziwie duchowego”21. Juliusz natomiast, z właściwym sobie zaufaniem do Boga i ludzi, sprzedał to, co zostało ze sklepu, wymówił wynajem domu w Jutrzkowicach i przeprowadził się z rodziną do jednego pokoju w centrum Pabianic. Mieszkanko było o wiele za małe dla trzech chłopców, dlatego rodzina Kolbów wielokrotnie się później przenosiła, szukając nie tylko większego, ale i w miarę taniego mieszkania. Gdy zaś warunki ich życia się pogarszały (bo na przykład wszyscy synowie uczyli się w szkołach), ponownie szukali niedużego i niedrogiego domu. W ciągu kilku lat rodzina Kolbów cztero-, a może pięciokrotnie zmieniła miejsce pobytu. Każde z nich było dla nich tymczasowe i do żadnego się nie przywiązywali.
Z powodu bankructwa Marianna musiała wrócić do pracy zarobkowej. I ona, i jej mąż zatrudnili się w fabryce Towarzystwa Akcyjnego Fabryk Wyrobów Bawełnianych Krusche-Endera. Praca zaczynała się o 6.00 rano, a kończyła o 19.00, pracownicy mieli jedną godzinną przerwę na obiad i dwie piętnastominutowe na śniadanie i podwieczorek. Dla dzieci oznaczało to, że ciepły rodzinny dom, w którym zawsze była mama, w zasadzie przestał istnieć. Marianna, która dotąd skupiona była całkowicie na wychowaniu dzieci, teraz musiała przebywać całymi dniami poza domem. Praca obojga przynosiła rodzinie stabilny dziesięciorublowy dochód, który nie tylko pozwalał na zaspokojenie najbardziej koniecznych potrzeb, ale także na pomoc innym. Trzej pozostający w domu chłopcy byli od tego momentu mocno włączani w obowiązki. Mieli przyrządzać posiłki i utrzymywać porządek. Gdy nadchodziła pora przerwy obiadowej, wszyscy chłopcy udawali się pod fabrykę, w której pracowali rodzice, i prowadzili ich za ręce do domu, gdzie często czekał już ugotowany przez nich obiad. Zdarzało się także, że Rajmund czy Franciszek pomagali rodzicom w samej fabryce, poznając z bliska trud pracy robotników, ale również metody zarządzania wielkimi przedsiębiorstwami. Metody, które wiele lat później zostały, w schrystianizowanej formie, zastosowane przez ojca Maksymiliana w jego drukarniach, a wreszcie w klasztorze-fabryce w Niepokalanowie.
W szkole Maryi
Wychowanie dzieci w takich warunkach i w miejscu, w którym w istocie nie działała kontrola społeczna, było niezmiernie trudne. Marianna miała na to jednak swój sposób: powierzyła dzieci Matce Bożej. „Co do wychowania mych synów, to nie roszczę sobie żadnego prawa do pochwał ani zasług, bo ja nie byłam zdolna być dobrą matką [...]. Czując nieudolność swoją, prosiłam Matkę Bożą, by mnie zastąpiła”22 – pisała po wielu latach do Niepokalanowa Marianna Kolbe. Maryja to zaproszenie przyjęła. Franciszek, Rajmund i Józef od dziecka wzrastali w niezwykle maryjnej atmosferze. I choć brak dowodów, by poza jednym, tak ważnym dla Rajmunda, objawieniem maryjnym miał on – przynajmniej w dzieciństwie – kolejne, to nie ulega wątpliwości, że od wczesnego dzieciństwa darzył Matkę Bożą szczerą miłością. „Jeszcze pamiętam – pisał we wspomnieniu o powołaniu do życia Rycerstwa Niepokalanej – że jako mały chłopiec kupiłem sobie za kilka kopiejek figurkę Niepokalanej”23. Tych kilka kopiejek mały Rajmund miał dostać na łakocie w święto Przemienienia Pańskiego, jednak jego miłość do Matki Bożej już wtedy była tak ogromna, że wydał je na figurkę Maryi. Gdy przyniósł ją do domu, matka poprosiła, by ją ucałował i by zawsze oddawał jej cześć24.
Pobożność małego Rajmunda (a także jego braci) budowana była przykładem ich rodziców. Jeszcze w Zduńskiej Woli codziennie uczestniczyli oni w mszy świętej o godzinie 8.00 rano (robiąc krótką przerwę w pracy); gdy przeprowadzili się do Pabianic i pracowali od 6.00 do 19.00, często wstawali o 4.00 rano, byle zdążyć na mszę o 5.00 w swoim parafialnym kościele. Tam też starali się regularnie przystępować do komunii świętej. Wieczorem, gdy wracali do domu po ciężkim dniu, także wstępowali na nabożeństwa wieczorne25. Modlitwą przed domowym ołtarzykiem rozpoczynali i kończyli dzień, a do pacierzy dodawali często także różaniec, Anioł Pański, litanie, a także specjalne pieśni, do których Juliusz przygrywał na skrzypcach. Świadkowie ich życia wspominali, że „gdy weszło się do nich w czasie modlitwy, żadna głowa się nie odwróciła, dopóki modlitwy nie skończyli”26. Rajmund i jego bracia mogli też obserwować głębokie zaangażowanie ojca w życie parafialne. Oprócz Trzeciego Zakonu św. Franciszka Juliusz należał do Żywego Różańca, osobiście przygotowywał też adorację niedzielną mężczyzn, zainicjował i prowadził adorację u Grobu Pańskiego, a ponadto chodził z parafialną pielgrzymką do Częstochowy27. Jego synowie, obserwując taki styl życia, chłonęli go i gdy tylko stało się to możliwe, służyli do mszy świętej jako ministranci. Wielką radością był w rodzinie także moment, gdy Franciszek i Rajmund razem przystąpili do Pierwszej Komunii Świętej: starszy z nich miał wtedy trzynaście, a młodszy jedenaście lat28.
Maryjność w domu Kolbów ściśle łączyła się z patriotyzmem. Chłopcy od najwcześniejszych lat byli uczeni miłości do polskiej literatury, którą ojciec czytywał im wieczorami, a ponadto zaangażowania na rzecz społeczeństwa. Tak jak w przypadku religijności, najważniejszym elementem wychowania był przykład. Juliusz Kolbe – mimo niebezpieczeństwa carskich represji – rozprowadzał konspiracyjne pisma i książki, między innymi „Kilińskiego”29 oraz „Polaka”30. Już tylko te dwa tytuły nie pozostawiają wątpliwości co do narodowego nastawienia Juliusza Kolbego. Gdy jednak w Pabianicach pojawiły się organizacje chadeckie, to właśnie w ich tworzenie i promowanie włączył się aktywnie ojciec św. Maksymiliana. Był on aktywnym członkiem Chrześcijańskiej Demokracji i Stowarzyszenia Robotników Chrześcijańskich. Ta ostatnia organizacja – założona przez ks. Marcelego Godlewskiego – aktywnie walczyła z wyzyskiem robotników przez fabrykantów. Jego zdaniem robotnicy zostali zdani
na łaskę i niełaskę fabrykanta i administracji fabrycznej. A nawet i wówczas, gdy prawo bierze w obronę pracującego, przedsiębiorcy potrafili prawo obejść bez względów żadnych, nawet czysto ludzkich. Chęć osiągnięcia jak największych zysków zagłusza wszelkie uczucia. Na robotnika patrzono więc tylko jako na siłę roboczą, jako na maszynę czysto mechaniczną, z której chciano wycisnąć jak największą korzyść. Wówczas, gdy robotnik zarabiał zaledwie tyle, aby tylko z głodu nie umarł, to kierownicy fabryk otrzymywali pensje aż nazbyt wygórowane31.
Marianna Kolbe, 1919 r.
Stowarzyszenie Robotników Chrześcijańskich aktywnie udzielało pomocy, organizowało koncerty, odczyty, przedstawienia teatralne, a nawet kursy czytania i pisania dla analfabetów. Od samego początku prowadziło także działalność gospodarczą i wydawniczą. Wszystko to sprawiło, że już w niespełna dwa lata po powstaniu organizacji (założono ją w roku 1905, ale oficjalnie zarejestrowano w 1906) działało w niej ponad 22 000 robotników, skupionych w 79 kołach32. Juliusz Kolbe był zaangażowany w jej prace od samego początku, bowiem, jak pisał w jednym ze swoich tekstów opublikowanych w „Pracowniku Polskim” – „bardzo nam tu potrzeba takiego chrześcijańskiego związku, bo jednostki pozostawione same sobie zawsze są chwiejne i łatwo chylą się ku tym, którzy coś obiecują, choćby dla zamydlenia oczu”33.
Ojciec św. Maksymiliana nie tylko dystrybuował prasę czy prowadził niewielką domową biblioteczkę, z której mogli korzystać inni, ale angażował się też w protesty i strajki, o ile popierane były przez Ligę Narodową i chadeckie stowarzyszenia robotnicze. Taki strajk – ostatecznie wsparty przez wszystkich niemal robotników z fabryki Krusche-Endera, w której pracował wówczas Kolbe – odbywał się na przełomie października i listopada roku 1905, a największa masowa manifestacja wyszła na ulice 10 grudnia tego roku. „Ulicami miasta ciągnęły wówczas tłumy ludzi, niosąc sztandary z Białym Orłem – symbolem niepodległej Polski i Matki Boskiej Częstochowskiej”34 – opisywał tamte wydarzenia ojciec Leon Dyczewski, franciszkanin konwentualny, i dodawał, że uczestniczył w nich także Juliusz Kolbe, którego nawet aresztowano. Marianna obawiać się miała jego wywózki czy długotrwałego więzienia i modliła się z synami o wolność dla męża, która zresztą szybko nadeszła.
Marianna Kolbe, choć główne jej aktywności dotyczyły domu, również była osobą zaangażowaną społecznie: pomagała jako akuszerka. Porody odbierała niezwykle fachowo, rodziców zachęcała do modlitwy, a gdy było trzeba, sama chrzciła dzieci, których życie było zagrożone. Zdarzało się nawet, że robiła to wbrew woli rodziców – ochrzciła na przykład żydowskie dziecko z rodziny Rosenstein, które niebawem zmarło35. Rodzice mieli do niej o to ogromne pretensje, dla niej jednak było to spełnienie chrześcijańskiego obowiązku i wielka radość. Warto przypomnieć, że w tamtych czasach tak właśnie rozumiano obowiązek misyjny, i że nie tylko Marianna Kolbe, ale także wielka polska mistyczka, św. Faustyna Kowalska, zachowywała się w ten sposób:
Dzień dzisiejszy jest dla mnie tak wyjątkowy, pomimo że doznałam tyle cierpień, ale dusza moja opływa w radość wielką. W sąsiedniej separatce leżała ciężko chora Żydówka; przed trzema dniami byłam ją odwiedzić, odczułam w duszy ból, że już niedługo umrze i łaska chrztu św. nie obmyje jej duszy. Pomówiłam z siostrą pielęgnującą, że jak będzie się zbliżać ostatnia chwila, żeby jej udzielić chrztu św., ale była ta trudność, że zawsze Żydzi byli przy niej. Jednak uczułam w duszy natchnienie, aby się pomodlić przed tym obrazem, który mi Jezus kazał wymalować; mam broszurkę, a na okładce jest odbitka z tego obrazu Miłosierdzia Bożego. I rzekłam do Pana: Jezu, sam mi powiedziałeś, że udzielać będziesz wiele łask przez obraz ten, więc proszę Cię o łaskę chrztu św. dla tej Żydówki; mniejsza o to, kto ją ochrzci, byle została ochrzczona. – Po tych słowach dziwnie zostałam uspokojona i mam zupełną pewność, że pomimo trudności woda chrztu św. spłynie na jej duszę. I w nocy, kiedy była bardzo słaba, trzy razy do niej wstawałam, aby czuwać na stosowny moment, w którym by jej tej łaski udzielić. Rano czuła się jakby lepiej, po południu zaczęła się zbliżać ostatnia chwila; siostra pielęgnująca mówi, że trudno będzie jej udzielić tej łaski, ponieważ są przy niej. I nadszedł moment, że chora zaczęła tracić przytomność, a więc zaczęli biegać jedni po lekarza, inni znowuż gdzie indziej, aby chorą ratować, i tak [się stało], że pozostała sama chora, i siostra pielęgnująca udzieliła jej chrztu św. I nim się wszyscy zbiegli, to jej dusza była piękna, ozdobiona łaską Bożą i zaraz nastąpiło konanie. Krótko trwało konanie, zupełnie jakby zasnęła. Nagle ujrzałam jej duszę wstępującą do nieba w cudnej piękności. O, jak piękna jest dusza w łasce poświęcającej; radość zapanowała w mojej duszy, że przed obrazem tym otrzymałam tak wielką łaskę dla tej duszy36.
I nawet jeśli współcześni katolicy mają poczucie niestosowności takiego zachowania, to trzeba mieć świadomość, że wynikało ono – zarówno w przypadku Marianny, jak i Faustyny – z głębokiej miłości do drugiego człowieka i pragnienia zbawienia dla niego. Chrzest jest przecież sakramentem, który otwiera nam drogę do zbawienia, oczyszczeniem z grzechu pierworodnego, a udzielony na łożu śmierci staje się przepustką do nieba. Tak traktowały go obie święte kobiety.
Świadkami wszystkich tych wydarzeń byli Franciszek, Rajmund i Józef Kolbowie. Rodzice nigdy niczego przed nimi nie ukrywali. Chłopcy często siedzieli przy ojcu, gdy ten rozmawiał z innymi robotnikami, pomagali mu przy książkach (ich dorastanie łączyło się z wielkimi sukcesami wydawniczymi Henryka Sienkiewicza, którego powieści z pewnością czytali), a także obserwowali, jak matka, rzucając niekiedy wszystko, wybiega z domu, by pomóc kobietom przy porodzie. Wiedzieli też, że pomimo często zaglądającej im w oczy biedy rodzice zawsze byli gotowi dzielić się tym, co mieli, z innymi i nigdy nikogo o nic nie oskarżali. Najlepszym tego świadectwem jest opowieść Józefa Lenickiego: „W czasie nieobecności Kolbego zakradł się do jego mieszkania złodziej. Ktoś go zauważył i dał znać policji. Policja sprowadziła Kolbego z fabryki. Kolbe nie okazał się mściwy. Z miejsca chciał sprawę umorzyć, twierdząc, że nie ma nic cennego w domu, a chlebem zawsze może się z potrzebującym podzielić. W czasie rozprawy również poprosił, aby tamtemu darował”37. I właśnie takie wydarzenia czy rozmowy były najlepszą szkołą maryjności i franciszkanizmu, jaką mogli odebrać chłopcy. Marianna i Juliusz, jak Matka Boża, zawsze mieli czas dla innych, potrafili rzucić swoje obowiązki, by pomagać ludziom, nie troszczyli się o pieniądze i pokładali ufność w Bogu – i tylko w Bogu. Ich życie, choć bardzo proste, uformowało charakter synów i niewątpliwie stało się dobrym fundamentem kapłaństwa i życia zakonnego ojców Maksymiliana i Alfonsa.
Franciszek, Rajmund, Józef, Pabianice 1907 r.
To nie on był nadzieją
Ciekawe tylko, że to nie oni byli szykowani na kapłanów i zakonników. „Rajmund był ładnym chłopcem i rodzice bardzo go kochali. Całą jednak ich nadzieją był [najstarszy] Franuś. Mieli nadzieję, że to on w przyszłości zostanie księdzem”38 – opowiadała siostra Marianny Kolbe Anna Krakowska. Rajmund miał natomiast w przyszłości przejąć zawód ojca: zostać tkaczem i robotnikiem fabrycznym. Ten podział, nawet jeśli miał jakieś źródła w emocjach rodziców, wynikał z zupełnie przyziemnych spraw. Robotniczej rodziny nie było stać na pełne wykształcenie wszystkich synów. Musieli więc wybierać. Niezależnie od przyczyn czy ekonomicznego uwarunkowania decyzji, jaką podjęli Juliusz i Marianna, trzeba jasno powiedzieć, że dla małego Rajmunda miała ona bardzo konkretne skutki. O ile rodzicom zależało na tym, by ich dzieci miały elementarną wiedzę i dlatego – po roku lub dwóch nauki w domu – posłali je do przyfabrycznej szkoły Krusche-Endera, o tyle po jej zakończeniu musieli dokonać trudnego wyboru, którego z synów kształcić dalej; przynajmniej jeden z nich, w tym przypadku średni Rajmund, był skazany na pozostanie w domu i najpierw pomoc rodzicom i opiekę nad młodszymi braćmi, a później wykonywanie pracy rzemieślnika czy wykwalifikowanego robotnika. Nie jest jasne, dlaczego – mimo iż Marianna wiedziała o szczególnym objawieniu Rajmunda – zdecydowała wraz z mężem o tym, że kształcić na księdza będą akurat Franciszka. Czy wydawał się on wówczas spokojniejszy i lepiej się uczył? Czy może wygrało naturalne starszeństwo? A może były jeszcze inne powody, o których nie mamy obecnie pojęcia. Niezależnie od odpowiedzi na te pytania, nie ma wątpliwości, że gdyby nie łut szczęścia (albo raczej: Boża opatrzność) Rajmund Kolbe wykonywałby zawód swoich rodziców i nie powstałyby ani Rycerstwo Niepokalanej, ani „Rycerz Niepokalanej”, ani Niepokalanów. Nie jest natomiast wykluczone, że kapłanem zostałby Franciszek, choć i tego nie możemy – biorąc pod uwagę jego charakter – być pewni.
Tak się jednak nie stało. Pewnego dnia bowiem Marianna Kolbe wysłała syna po środki potrzebne do opieki nad jakąś kobietą. Chłopiec wbiegł do apteki i poprosił o faenum graecum. Aptekarz, pan Kotowski, zaskoczony tym, że malec znał łacińskie określenie, zadał mu proste pytanie:
– Skąd ty wiesz, że to się nazywa faenum graecum?
– Bo tak to się nazywa po łacinie – odpowiedział rezolutnie Rajmund.
– A skąd wiesz, że po łacinie tak się nazywa? – drążył temat Kotowski.
– Bo my chodzimy do księdza na lekcje łaciny – rzucił Rajmund. A potem, jak opisuje to wydarzenie Marianna Kolbe, opowiedział jeszcze aptekarzowi, że „brat chodzi do szkoły i jest w pierwszej klasie handlówki, a jeżeli Bozia pozwoli, to starszy brat będzie księdzem”.
– A ja muszę w domu pomagać, bo nas rodzice nie mogą obu kształcić, bo nie są tacy zamożni, a na dwóch trzeba dużo pieniędzy – miał mówić wówczas Rajmund. I te jego proste słowa, inteligencja widoczna w oczach i żar, z jakim mówił o nauce, sprawiły, że aptekarz zdecydował się mu pomóc.
– Przychodź tu do mnie, a ja ci będę dawał lekcje, tak że w końcu roku dogonisz swojego brata i razem zdacie do drugiej klasy – zaproponował Kotowski i wyznaczył chłopcu konkretne godziny, w których go dokształcał. W nauce łaciny pomagał zaś wówczas Rajmundowi (a także jego starszemu bratu) ks. Władysław Jakowski39.
Matka, która w liście do Niepokalanowa relacjonuje to wydarzenie, podkreśla, że Rajmund przybiegł do domu jak na skrzydłach. Reakcja rodziców mogła mu jednak owe skrzydła podciąć. Domowa edukacja miała się bowiem zakończyć zdaniem egzaminów do klasy drugiej szkoły handlowej (jedynej, do jakiej mogły wówczas uczęszczać dzieci z Pabianic), do której chodził już Franciszek Kolbe. I choć rodzice zgodzili się, by Rajmund lekcje pobierał, to jednocześnie podawali w wątpliwość jego zdolności40. Rajmund wspominał to nie bez lekko wyczuwalnej goryczy już jako kapłan. „Przypominam sobie Mama jeszcze jak miałem zdawać egzaminy do handlówki, Mama powiedziała, że jeżeli je zdam, zostanie królową; a Tata mówił, że zostanie biskupem. Ja przy Bożej pomocy, przez Niepokalaną, je zdałem”41 – pisał do Marianny Kolbe 20 kwietnia 1919 roku. Trudno zrozumieć, skąd ten sceptycyzm rodziców co do możliwości średniego syna. Jego wyniki w szkole podstawowej były niezłe, a chłopiec był niezwykle pracowity. Czy miała być to forma zdopingowania go do pracy? A może były to tylko niewinne żarty, którymi Rajmund za bardzo się przejmował? Odpowiedzi na te pytania oczywiście nie poznamy, bo św. Maksymilian, poza tą jedną wzmianką wyrażoną przy zupełnie innej okazji, nie wracał do tego momentu, a najważniejsze zapiski Marianny pochodzą z okresu po męczeństwie. Wtedy już wiadomo było, że faworyzowany i przeznaczony do kapłaństwa syn poszedł inną drogą, a Rajmund, który miał przejąć warsztat rodziców, został nie tylko kapłanem i zakonnikiem, ale także jednym z najbardziej wpływowych liderów opinii w Polsce i wreszcie, zgodnie z tym, co wybrał, męczennikiem. W takiej sytuacji trudno o obiektywne spojrzenie na wydarzenia sprzed wielu lat.
Niezależnie jednak od przyczyn lekkiego sceptycyzmu (a może łagodnej ironii) rodziców Rajmundowi udało się – po niespełna rocznej nauce w domu – zdać trudne egzaminy do szkoły handlowej i w roku szkolnym 1904/1905 uczęszczał do klasy drugiej Gimnazjum Handlowego w Pabianicach. Razem z bratem chodzili w czarnych mundurach szkolnych z zapinanymi pod szyją kołnierzami (z wyszytymi zielonymi wyłogami z żółtymi kotwicami). Mundur uzupełniony był czarną czapką z zielonym otokiem i kotwicami. Jak wspominają ich koledzy, zarówno Franciszek, jak i Rajmund uczyli się świetnie. „Celem ich była tylko nauka. Koledzy ich chodzili na bilard itp. Oni natomiast pilnowali tylko książek. Ponieważ ojciec i matka pracowali w fabryce, więc jeden z nich musiał gotować obiad [...]. Czas mieli wyliczony na naukę i zajęcia domowe. Nie mogli włóczyć się z kolegami i tracić czasu”42 – wspomina braci Kolbów ich szkolny kolega Adam Zalewski. Ten spokój nie wynikał jednak z odseparowania się od życia Franciszka i Rajmunda. Powody były inne. Chłopcy z biednej rodziny doskonale wiedzieli, ile kosztuje ich nauka, i nie mogli tracić czasu na sprawy nieistotne. To przywiązanie do każdej minuty pozostało zresztą Rajmundowi (a w zasadzie już ojcu Maksymilianowi) do końca życia.
Od małych rzeczy wiele zależy – mówił św. Maksymilian w Niepokalanowie do braci franciszkanów 12 czerwca 1937 roku – w sprawie uświęcenia duszy trudno nazwać jakąkolwiek rzecz małą, gdyż ze względu na ważny cel – wszystko jest bardzo ważne. Tak jak w samolocie agrafka może mieć ogromne znaczenie, tak samo i w rzeczach duchowych, aby się wznosić bliżej Pana Boga, drobnych rzeczy należy bardzo przestrzegać i są one bardzo ważne43.
I choć oczywiście świadomość wagi nawet najdrobniejszych wyborów wpisana jest w życie zakonne, to wiele wskazuje na to, że uczyć się takiego podejścia do obowiązków zaczął św. Maksymilian już w domu rodzinnym.
Od zawsze rycerz
Jedenastoletni Rajmund w Gimnazjum Handlowym uczestniczył w pierwszych działaniach społecznych: 7 lutego 1905 roku rozpoczął się strajk szkolny. Nauczyciele i uczniowie walczyli o wprowadzenie języka polskiego do nauczania, zniesienie w szkołach ograniczeń narodowych i wyznaniowych oraz policyjnego nadzoru nad młodzieżą. Rajmund Kolbe zaangażował się w wydarzenia w Pabianicach, a „uczestnicząc w tłumie strajkujących, doświadczył duchowej siły, jaka wytwarza się na skutek zjednoczenia ludzi tymi samymi ideami, pragnieniami i przeżyciami”44. Strajk, a dokładnie cała seria strajków szkolnych w Królestwie Polskim zakończyła się sukcesem i 30 kwietnia 1905 roku car Mikołaj II wydał ukaz tolerancyjny, który pozwolił na spolszczenie szkoły. Już w roku szkolnym 1905/1906 Rajmund i Franciszek Kolbowie uczestniczyli w zajęciach odbywających się wyłącznie po polsku. Zmiany jednak nie dotyczyły tylko języka: w tym samym roku połączono dwa gimnazja handlowe (męskie i żeńskie) w jedno, koedukacyjne. I o ile ta pierwsza zmiana bardzo się państwu Kolbom podobała, o tyle druga nie budziła już takiego entuzjazmu. Marianna Kolbe obawiała się, że koedukacja może przyczynić się do zniszczenia naturalnej czystości jej synów i do przedwczesnego zainteresowania dziewczętami45.
Nic jednak nie świadczy o tym, by tak się stało – przynajmniej jeśli chodzi o Rajmunda. On już wtedy – choć wiele wskazuje na to, że powołanie kapłańskie i zakonne dopiero się w nim powoli rodziło – zafascynowany był Matką Bożą i to Ją darzył chłopięcym jeszcze, ale szczerym i mocnym uczuciem. Może (choć we wspomnieniach brak po tym śladu) przydarzyło mu się to samo co Maksymilianowi, jednemu z wizjonerów z La Salette, który pytany o to, dlaczego – mimo że nie został kapłanem – nigdy się nie ożenił, odpowiadał, że gdy zobaczyło się kobietę tak piękną jak Maryja, to żadna inna już się nie podoba. Rajmund Kolbe doświadczył podobnego spotkania i choć wiemy o nim niewiele, to jedno pozostaje niewątpliwe: wpłynęło ono na jego życie i naznaczyło je bardzo głęboko. Niewątpliwie w Gimnazjum Handlowym w Pabianicach Rajmund nie miał jeszcze wystarczająco jasnej wizji własnej przyszłości, ale wiedział już, że będzie zawsze walczyć dla Matki Bożej46. Widać w tym szczególnym dążeniu ślady zarówno lektur Henryka Sienkiewicza (przypomnijmy, że właśnie w roku 1905 pisarz otrzymał literacką Nagrodę Nobla), jak i pojmowania życia mężczyzny jako walki, rycerskiego poświęcenia się damie swojego serca i ofiarowania jej tego, co najważniejsze. Rozumienie celu życia mężczyzny u Maksymiliana Marii Kolbego było oczywiste. Był on przekonany, że jego życie ma być rycerską walką dla Niepokalanej. Walką, z której nic – poza śmiercią – nie może go zwolnić. „Umrzeć w boju – to jest dopiero normalny stan, a tak to jakoś po dziadowsku”47 – mówił do braci franciszkanów w Niepokalanowie 30 stycznia 1938 roku. Rajmund Kolbe, późniejszy ojciec Maksymilian, na zawsze pozostał wojownikiem.
1 P. Maxence, Maksymilian Kolbe. Kapłan, dziennikarz, męczennik, tłum. J.M. Kłoczowski, Warszawa 2013, s. 22.
2 L. Dyczewski OFMconv., Źródła wielkości, Niepokalanów–Lublin 2011, s. 10.
3 Cyt. za: S. Lepczyński, Historia Zduńskiej Woli, http://lepczynski.eu/strona/o-miescie/historia-zdunskiej-woli?showall=&start=2 [dostęp: 13.10.2016].
4 L. Dyczewski OFMconv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 11.
5 P. Maxence, Maksymilian Kolbe, dz. cyt., s. 18.
6 „Historia nowoczesności jest obok innych rzeczy poszukiwaniem Bożego wicekróla. Rozum, przyroda, Geist, kultura, sztuka, wzniosłość, naród, państwo, ludzkość, Byt, społeczeństwo, Inny, pragnienie, siła życiowa i stosunki osobiste – wszystkie te rzeczy działały okresowo jako formy wypartej boskości” (T. Eagleton, Kultura a śmierć Boga, tłum. B. Baran, Warszawa 2014, s. 51).
7 L. Dyczewski OFMconv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 12.
8 P. Sotowski OFMConv., Opowieść o św. Maksymilianie, Niepokalanów 2011, s. 14.
9 Tamże.
10 P. Maxence, Maksymilian Kolbe, dz. cyt., s. 12.
11 E. Jabłońska-Deptuła, Legenda polska. Kościół – religia – naród 1764–1864, Warszawa 2015, s. 133.
12 L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 17.
13 Cyt. za: P. Sotowski OFMCOnv., Opowieść o Maksymilianie, dz. cyt., s. 15.
14 L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 18.
15 Tamże, s. 23.
16 P. Sotowski OFMConv., Opowieść o Maksymilianie, dz. cyt., s. 15.
17 Tamże.
18 W Polsce agitacja socjalistyczna i komunistyczna nie przybierała zazwyczaj formy antyreligijnej czy agresywnie ateistycznej. O wiele częściej odwoływano się do ludowego i rzemieślniczego antyklerykalizmu. W związku z tym „postawa lewicowego działacza robotniczego była możliwa do pogodzenia z wiarą i praktykami religijnymi” (M. Gawin, Przemiany cywilizacyjne na ziemiach polskich w XIX wieku, [w:] Historie Polski w XIX wieku, t. I, red. A. Nowak, Warszawa 2013, s. 223).
19 L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 25.
20 P. Sotowski OFMConv., Opowieść o św. Maksymilianie, dz. cyt., s. 17.
21 P. Maxence, Maksymilian Kolbe, dz. cyt., s. 14.
22 Cyt. za: L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 37.
23 M.M. Kolbe, Jak zaczęła się Milicja Niepokalanej, [w:] tenże, Pisma, cz. II, Niepokalanów 2008, par. 1105, s. 559.
24 C.R. Foster, Rycerz Maryi. Misja i męczeństwo św. Maksymiliana Marii Kolbego, tłum. K. Janik-Pniak, Niepokalanów 2007, s. 20.
25 L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 43.
26 P. Sotowski OFMConv., Opowieść o św. Maksymilianie, dz. cyt., s. 17.
27 L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 44.
28 P. Sotowski OFMConv., Opowieść o św. Maksymilianie, dz. cyt., s. 17.
29 Był to organ Narodowego Związku Robotniczego, czyli organizacji narodowej związanej początkowo z ruchem narodowym. Po roku 1908 NZR zerwał współpracę z ruchem narodowym z powodu jego przesadnej orientacji prorosyjskiej.
30 Pismo przygotowane przez Ligę Narodową dla pozyskiwania ludności wiejskiej.
31 R. Łętocha, Wiara, praca, godność. Ksiądz Marceli Godlewski i Stowarzyszenie Robotników Chrześcijańskich, [w:] tenże, O dobro wspólne. Szkice z katolicyzmu społecznego, Kraków 2010, s. 185.
32 Tamże, s. 191.
33 J. Kolbe, Pabianice, „Pracownik Polski” 1907, nr 19, cyt. za: L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 55.
34 Tamże
35 C.R. Foster, Rycerz Maryi, dz. cyt., s. 36.
36 F. Kowalska, Dzienniczek, Kraków 2011, par. 916, s. 481.
37 Cyt. za: L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 34.
38 Cyt. za: P. Sotowski OFMConv., Opowieść o św. Maksymilianie, dz. cyt., s. 18.
39 Na podstawie listu Marii Kolbe do Niepokalanowa z 12 X 1941 r., [w:] L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 60–61.
40 C.R. Foster, Rycerz Maryi, dz. cyt., s. 35.
41 M.M. Kolbe, List do Marii Kolbe, Rzym, 20 IV 1919, [w:] tenże, Pisma, cz. I, Niepokalanów 2007, par. 23, s. 58.
42 Cyt. za: L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 62.
43Konferencje świętego Maksymiliana Marii Kolbego, Niepokalanów 2009, s. 120.
44 L. Dyczewski OFMConv., Źródła wielkości, dz. cyt., s. 65.
45 C.R. Foster, Rycerz Maryi, dz. cyt., s. 36.
46 A. Wojtczak OFMConv., Ojciec Maksymilian Maria Kolbe, Niepokalanów 2008, s. 19.
47Konferencje, dz. cyt., par. 120, s. 173.
To miały być kolejne misje ludowe w kościele parafialnym w Pabianicach. Uczestniczyli w nich także – co nie powinno być zaskoczeniem – Franciszek i Rajmund, uczniowie klasy drugiej Gimnazjum Handlowego. Kaznodzieją był ówczesny prowincjał galicyjski franciszkanów konwentualnych, ojciec Peregryn Haczela, który w czasie kazań poinformował, że we Lwowie jego prowincja zakonna otworzyła małe seminarium duchowne, w którym polscy chłopcy mogą zdobyć wykształcenie i zacząć przygotowywać się do kapłaństwa i życia zakonnego. Te słowa szczególnie mocno przemówiły do obu braci Kolbów. Niemal od razu chcieli wstąpić do seminarium i natychmiast po powrocie do rodzinnego domu zaczęli przekonywać rodziców, by pozwolili im na ten krok; rodzice jednak z wielu różnych powodów nie byli tą propozycją zachwyceni. Rajmund miał wówczas niespełna trzynaście lat, Franciszek piętnaście. Marianna i Juliusz wcale nie chcieli się z nimi rozstawać, i to nie wiedząc, czy jakikolwiek kontakt z przebywającymi po drugiej stronie granicy dziećmi (bo przypomnijmy: Lwów znajdował się w Galicji, czyli po stronie austrowęgierskiej, a Pabianice w zaborze rosyjskim) będzie możliwy. Po drugie nauka w małym seminarium także była płatna, a biedna rodzina Kolbów niekoniecznie miała pieniądze na utrzymanie dwójki synów w internacie i szkole. Po trzecie, o ile w przypadku Franciszka rodzice nie mieli wątpliwości, że powinien się kształcić na kapłana i gotowi byli wysłać go do szkoły we Lwowie, o tyle w przypadku młodszego Rajmunda wciąż nie byli tego pewni. Czy rzeczywiście wypuszczać z domu także młodszego? Czy nie powinien jednak pójść drogą rodziców, która od początku była mu przez nich przypisywana?
Rajmund jednak nie poddawał się. Prosił rodziców, namawiał ich, opowiadał o swoich marzeniach przyjaciołom rodziny. I wreszcie, nie bez wpływu przyjaciela domu, ks. Włodzimierza Jakowskiego, Marianna i Juliusz zdecydowali się: obaj chłopcy wstąpią do małego seminarium we Lwowie. Mocnym argumentem było wsparcie finansowe, jakiego udzielił im ks. Jakowski, który zobowiązał się do pokrycia wpisowego. Decyzja zatem zapadła, ojciec Haczela potwierdził przyjęcie obu chłopców, a oni wraz z rodzicami zaczęli szykować się do radykalnej zmiany życia. Mieli opuścić dom i zamieszkać poza nim, w zasadzie bez możliwości powrotu przed ukończeniem szkoły1.
Zerwanie
Rodzice, choć pogodzili się z taką decyzją, nie mieli w sobie dość energii i woli2, by wspierać synów w przygotowaniach. Nie chcieli się z nimi rozstawać. Większość koniecznych formalności załatwił więc proboszcz parafii. Ostatecznie chłopcy wyruszyli pieszo w drogę z ojcem w okresie żniw. Granicę między zaborem rosyjskim a austriackim przekroczyli ukryci w furze zboża w Miechowie i dalej poszli do Krakowa. Tam nastąpiło pożegnanie, a Rajmund i Franciszek udali się – już sami (ojciec wrócił do Pabianic), tym razem pociągiem – do Lwowa. Podróż koleją opłacił jakiś anonimowy darczyńca, którego ojciec Maksymilian wspominał w modlitwie podczas każdej mszy świętej do końca życia3. Nastrój przygody zapewne niósł chłopców, ale czy mieli oni świadomość, jak głęboko zmieni się od tego momentu ich życie? Nie mogli przecież wiedzieć, że gdy na przełomie sierpnia i września 1907 roku opuszczali pabianickie mieszkanie, to było ich ostatnie na nie spojrzenie. Nie podejrzewali nawet, że za kilka lat ich najmłodszy brat do nich dołączy, małżeństwo ich rodziców się rozejdzie (ze szczytnych religijnych powodów), a oni nie będą mieli dokąd wracać nawet na wakacje. Ranek, kiedy pożegnali się z matką i ruszyli w drogę z ojcem, był ostatnim, jakiego doświadczyli w normalnym, ciepłym, religijnym domu. „Wyjeżdżając do Małego Seminarium we Lwowie – podsumowywał tamten moment życia przyszłego świętego ojciec prof. Leon Dyczewski – Rajmund definitywnie zamknął za sobą jeden okres swojego życia: okres dzieciństwa. Z materialnych rzeczy zabrał ze sobą tylko tyle, ile mógł w chłopięcych rękach unieść”4. I tak mu już zostało. W kolejnych latach Rajmund – później już jako Maksymilian – wciąż ruszał w drogę z pustymi rękami, ale wyposażony w wiarę, nadzieję i miłość, które otrzymał w domu rodzinnym. I nigdy, lub niemal nigdy, nie oglądał się za siebie.
Aby jednak uświadomić sobie, jak głębokie było to zerwanie, trzeba przypomnieć, że już rok później do małego seminarium we Lwowie trafił także najmłodszy syn małżeństwa Kolbów, czyli Józef, a rodzice 9 lipca 1908 roku podpisali dokument, w którym Juliusz Kolbe zrzekał się swoich praw małżeńskich i wyrażał zgodę, by jego żona wstąpiła do klasztoru. On sam miał podobne plany: chciał jako franciszkański tercjarz zamieszkać przy jakimś klasztorze i tam spędzić resztę życia5. Nie była to nieprzemyślana decyzja. Wiele wskazuje na to, że Marianna i Juliusz (chyba bardziej ona niż on) nosili się z nią od dawna. Wcześniej, krótko po narodzeniu ostatniego z dzieci, oboje złożyli ślub wstrzemięźliwości seksualnej i odtąd żyli jak brat z siostrą. A gdy wypuścili ostatnie dziecko z domu, zdecydowali się na kolejny krok ku pełnemu poświęceniu się Bogu. I choć współczesnego człowieka taka decyzja może szokować, a i wówczas wcale nie była oczywista, to wypływała ona z głębokiego pragnienia całkowitego poświęcenia się Bogu. Wiele świadczy o tym, że to pragnienie silniejsze było w Mariannie, ale i Juliusz je podzielał. Nic też nie wskazuje, by powodem rozstania było wygaśnięcie miłości małżeńskiej. Świadkowie są zgodni, że Marianna i Juliusz bardzo się kochali, i nie widzieli w ich związku kłótni czy sporów. W pewnym momencie jednak zwyciężyło w nich silniejsze pragnienie: pragnienie pójścia do klasztoru. I Marianna w nim wytrwała.
Juliusz natomiast, choć po rozstaniu z żoną próbował kilkukrotnie życia przy rozmaitych franciszkańskich klasztorach (we Lwowie, Kalwarii Pacławskiej, Czyżkach i Krakowie), ostatecznie powrócił do życia świeckiego i zamieszkał – samotnie – w Częstochowie, gdzie pomagał w działaniach społecznych ks. Włodzimierzowi Jakowskiemu i prowadził niewielką księgarenkę. Błyskawicznie, jak w innych miejscach, pozyskał tam nowych znajomych, a jego zaangażowanie w sprawy robotników spotykało się z ogromną sympatią. Odwiedzał też synów, zarówno we Lwowie, jak i w Krakowie6