Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co się dzieje za zamkniętymi drzwiami domu Terlikowskich? On, płachta na byka feministek, ona, matka pięciorga dzieci. Czy życie w rodzinie żarliwych katolików to radość czy męczarnia? Z opowieści Terlikowskich wynika że jedna wielka przyjemność. Tłum dzieci rządzi. Wrzawa, harmider i kolejne zabawne sytuacje. Jakby czytelnik znalazł się w świecie przygód Mikołajka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Copyright © Małgorzata Terlikowska, Tomasz P. Terlikowski, Czerwone i Czarne
Zdjęcie na okładce Bartłomiej Molga
Redaktor prowadząca Katarzyna Litwińczuk
Korekta Małgorzata Ablewska
Skład Tomasz Erbel
Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A.Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. S.K.A. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki
ISBN 978-83-7700-175-2
Warszawa 2015
Tomek:
To my: patologia!
Stop! Na taki początek nie ma zgody mojej żony.
– Nie wolno takich rzeczy mówić. Nawet jeśli to ironia, to utrwala szkodliwe stereotypy – oznajmia Małgosia tonem belferki, którą nigdy nie była (może to wpływ jej teściowej, a mojej mamy, która przez lata uczyła w szkole, a może owoc zbyt częstego przebywania w rozmaitych programach z feministkami, które też tym samym tonem wypowiadają opinie na temat krzywdzących stereotypów).
Małgosia:
Z tym belferskim tonem to jednak bym nie przesadzała. Choć faktycznie posługiwanie się stereotypem, że wielodzietność to patologia, weszło ludziom wkrew na dobre. A ja jestem dość wyczulona na ten temat, żeby nie powiedzieć: przeczulona. Kiedyś przysłuchiwałam się rozmowie dwóch młodych kobiet:
– Wiesz, byłam z synem na placu zabaw i przyszła kobieta z piątką dzieci. Wcale nie wyglądali na patologię.
Albo inna sytuacja. Moją przyjaciółkę, mamę wielodzietną, dopadła pewnego razu w parku pewna kobieta:
– Ojej, jakie ładne dzieci i jak czysto ubrane! Pewnie pomoc społeczna dała pani te ubrania.
I na nic zdały się tłumaczenia koleżanki. Bo przecież wiadomo: wielodzietni to patologia, sami sobie nie radzą i wszelkie możliwe instytucje społeczne muszą tych nieodpowiedzialnych nieudaczników wspierać.
Tomek:
Odwołuję się więc do dzieci, ale i one są mocno zdziwione takim postawieniem sprawy.
– Jaka patologia, tato? – pyta zdumiona Isia. – My?
– Napisz lepiej, co robimy – domaga się Zio. – I pochwal nas za to, że sprzątamy w pokoju...
– Zio droga, ale to ma być literatura faktu, a z tym waszym sprzątaniem to nie jest aż tak dobrze, żeby uznać, że ono jest faktem – odpowiadam.
– Oj, tata – Isia jest nieubłagana – bez przesady, trochę fikcji można dopisać, a do tego przecież sam wiesz, że my wiemy, że sprzątać się powinno...
– …ale między powinnością a rzeczywistością jest pewna przepaść – mówię.
– Powi co? – do rozmowy wtrąca się Młody.
– Powidła są znakomite – podchwytuje Fiki, który miałby zapewne coś jeszcze do powiedzenia, ale właśnie potknął się o Urę, która przyraczkowała i chciała wdrapać mi się na kolana, ale nie dała rady, bo Fiki ją odepchnął. A ona w płacz.
– Co jej zrobiłeś, jak mogłeś! – wtrąca się Isia. I już chciała przytulić najmłodszą siostrę, bliżej była jednak Zio, która zrobiła to wcześniej, a jako że sześciolatce czasem brakuje wyczucia w rękach, to zapewne uczyniła to za mocno. I Ura zamiast się uspokoić, zaczęła szlochać jeszcze głośniej. Na to Isia wyrywa niemowlaka z rąk Zio i od tego momentu płaczą już dwie dziewczynki: Ura, bo nadal nie wzięli jej na ręce rodzice, i Zio, bo nie przytula już młodszej siostry. Chwilę później do chóru wyjców dołącza Fiki, bo Młody, który postanowił rycersko wziąć w obronę najmłodszą siostrę, kopnął brata w kostkę. Hałas robi się jeszcze większy, gdy Fiki odgryza się (całkiem dosłownie) Młodemu i ten przybiega do mnie z informacją, a może lepiej powiedzieć z donosem:
– A on mnie ugryzł!
– A ty go kopnąłeś – spokojnie przypominam i przytulam. Młody zaczyna krzykiem wyjaśniać, że musiał, bo Ura była stratna i ktoś ją musiał pomścić. Przestaje tłumaczyć, gdy odstawiam go na podłogę, a sam idę po Urę, którą zabieram Isi. Wtedy płaczą już wszyscy. Isia, bo zabrałem jej Urę, Zio, bo Urę zabrała jej wcześniej Isia, Fiki, bo został kopnięty, Młody, bo go brat ugryzł, a Ura, bo jeszcze nie zakomunikowała wystarczająco wyraźnie, że jest jej smutno i źle, że rodzice tak długo czekali z przytuleniem jej.
Małgosia:
Od paru lat nieprzerwanie próbuję zgłębić ten fenomen. Dlaczego wszystkie dzieci płaczą równocześnie w tym samym czasie? Solidarność? Empatia? Nie mam pojęcia. Faktem jest, że jak pięć syren wyje wniebogłosy, mnie ogarnia przerażenie i z niepokojem czekam, aż w końcu jakiś urzędnik do nas zapuka pod hasłem, że dzieciom dzieje się krzywda. Dodatkowo próba uspokojenia towarzystwa w samym środku histerii powoduje wręcz przeciwny skutek. Robi się coraz głośniej. Nic, trzeba przeczekać. Choć łatwo nie jest.
Tomek:
Jednym słowem... masakra. Tyle że nie trwa zazwyczaj długo. Po minucie Ura przestaje płakać. Zaczyna szczerzyć ząbki, a dokładnie dolne i górne jedynki, bo tyle na razie ma, i rozglądać się błyszczącymi wielkimi oczami po pokoju. Isia zaczyna ją więc zaczepiać, licząc, że najmłodsza siostra zacznie się do niej chichrać. I nie myli się. Wtedy na moje plecy wdrapuje się Zio, a Fiki z Młodym stają naprzeciwko i zaczynają skakać jak pajace. A Ura się śmieje... Głośno, donośnie, aż piszcząc, gdy przenosi się na ręce do Małgosi. I wtedy jest jak w raju. No prawie, bo pracować się nie da. Wszyscy stoją bowiem przy moim biurku, co zdecydowanie utrudnia pisanie książki.
– No dobra – oznajmiam. – Teraz będę pisał.
– Nie – protestuje Zio. – Jesteś ojcem i to jest twoje najważniejsze powołanie – dodaje, cytując słowa, a nawet naśladując intonację, którą gdzieś kiedyś zasłyszała, gdy na jakimś spotkaniu opowiadałem o naszym życiu... A ona teraz uświadomiła mi, że – jak w amerykańskim filmie – wszystko może być użyte przeciwko mnie i że nie zazna spokoju, kto się decyduje na życie w rodzinie wielodzietnej.
Małgosia:
Była cisza. A potem obudziły się dzieci. Tak najkrócej można podsumować to, co dzieje się w naszej rodzinie. Bo cisza to towar deficytowy. Od rana do wieczora ktoś czegoś chce, opowiada, dzieli się wrażeniami. Czasem narzeka, kłóci się, ale częściej się śmieje. Bywają dni, że ciszę można znaleźć jedynie w drodze do śmietnika (bo nawet nie w toalecie). Wtedy wyjście ze śmieciami jest jak święto. Wcale nie przesadzam. Spytajcie innych wielodzietnych mam. Też tak mają.
Tomek:
– Małgosiu! – odwołuję się do jej autorytetu. Ale i ona wyraźnie jest po stronie dzieci.
– Chciałeś mieć dzieci, to teraz pracuj z nimi – mówi mi uśmiechnięta od ucha do ucha. – Spokój będziesz miał w niebie – dodaje. – Jeśli do niego pójdziesz, bo zaniedbywanie dzieci jest grzechem – to wyczytuję już z jej twarzy, bo taki atak na ojcowski autorytet jest zakazany... Chwilę później jednak dzieciaki opuszczają pokój, a ja mogę wrócić do przerwanej myśli, pamiętając o tym, że o patologii nie może być mowy. I dlatego, żeby nie utrwalać szkodliwych stereotypów, ujmę rzecz inaczej: to my, dziwacy, których życie obserwuje się w mediach, jak kiedyś Bronisław Malinowski obserwował życie seksualne dzikich, a państwo Gucwińscy życie zwierząt we wrocławskim zoo.
I nie udawaj, drogi czytelniku, że nigdy nie pomyślałeś o wielodzietnych (jeśli sam taki nie jesteś) jako o dziwakach. Takie rodziny jak nasza opisuje się przecież jako rozsadnik biedy, a rodziców, którzy wychodzą poza standardowego jedynaka, no – co najwyżej dwójeczkę, uważa się za dzieciorobów. W wersji bardziej wyszukanej, inteligenckiej, ta opinia jest oczywiście lekko przesłonięta, wyrażana raczej za pomocą pytań:
– A państwo to tak świadomie?
Kiedyś bardzo kulturalni państwo, lekarze z dyplomami i jednym, bardzo późnym dzieckiem, zapytali podczas proszonej kolacji naszych przyjaciół o powody, dla których zdecydowali się na ósemkę dzieci. I oczekiwali pewnie jakiegoś długiego wykładu, dzięki któremu ojciec tychże dzieci (bo z jakiegoś powodu to właśnie mężów zazwyczaj oskarża się o to, że „nie dają spokoju” swoim żonom) usprawiedliwi jakoś swoją kompletnie niezrozumiałą decyzję.
Ale on, niezwykle sympatyczny historyk, który na życie zarabia w biznesie, nie miał ochoty się z niczego tłumaczyć. I dlatego, przeżuwając kawałek kotleta, odpowiedział przez zęby:
– Po prostu: popęd seksualny...
I nie mam wątpliwości, że jego rozmówcy uwierzyli. No bo przecież dziecioroby nie mogą mieć głębszych intencji i zapewne po prostu nie potrafią się opanować.
Już sam widok rodziny wielodzietnej wprowadza bowiem ludzi w zadziwiający dygot i rodzi w nich zaskakujące zachowania. Można dostać stówę od sympatycznej starszej pani, która jest tak głęboko przekonana, że wielodzietność oznacza kłopoty z pieniędzmi, że nawet nie zastanawia się, czy rzeczywiście my tych pieniędzy potrzebujemy. Ona wie, że przecież tyle dzieci to patologia, bo w telewizji tak powiedzieli.
Małgosia:
Tak, to zdarzyło mi się kiedyś, gdy po niedzielnej mszy dzieci biegały na skwerku pod kościołem, a ja karmiłam piersią Urę. Najpierw pani, która dłuższy czas nas obserwowała, nieśmiało zadała mi moje ulubione pytanie:
– Czy te wszystkie dzieci są pani?
Zgodnie z prawdą przytaknęłam. Pani dociekała dalej:
– Ale czy pani sobie radzi?
– Pewnie, że sobie radzimy – grzecznie odpowiedziałam.
Ale chyba mojej rozmówczyni to nie przekonało, bo odeszła na chwilę, po czym podbiegła do wózka i wrzuciła mi tam stuzłotowy banknot. Na słodycze dla dzieci. I szybko się oddaliła. Próbowałam tłumaczyć, że naprawdę pieniędzy nie potrzebujemy, ale pani już nie było. Gonić jej nie dałam rady, bo Ura ciągle jeszcze jadła.
Inny stały temat rozmów ze mną na ulicach to zdziwienie, że mam makijaż i normalne ciuchy. Tak jakby istniał jakiś wzorzec matki wielodzietnej. Bez zębów, z tłustymi włosami i może jeszcze w rozciągniętym i poplamionym dresie? Ile razy już słyszałam, że nie wyglądam na mamę pięciorga dzieci. Nie wiem, co ludzi dziwi. Znam sporo matek licznego potomstwa iwszystkie one dbają o siebie, zdecydowana większość – te, które lubią – się malują, a nawet robią manicure i pedicure. My naprawdę nie jesteśmy z kosmosu, a traktuje się nas niemal jak ufo. Kilka dni temu, gdy przemieszczałam się z całą naszą piątką w kwartale ulic wokół naszego osiedla, podeszła do mnie starsza pani. I jak zwykle padło pytanie, czy to wszystko moje dzieci i czy sobie znimi radzę. To akurat było widać. Dopiero wyszliśmy z domu, więc na buziach, koszulkach i kolanach nie było jeszcze śladów placu zabaw. Dzieciaki szły obok mnie i, o dziwo, nikt się nie kłócił ani nie popychał rodzeństwa. Co oczywiście normą nie jest. Bo na przykład wszyscy chcą trzymać rączkę wózka niemowlęcia z prawej strony. A dlaczego nie z lewej? Bo nie. Bo dziś z prawej. Kurtyna. Ale grunt to dobry PR. I dlatego, gdy wychodzę z domu, to na mojej twarzy rozkwita uśmiech numer 5 (tylko Tomek wie, że akurat ten nie musi wcale oznaczać nic dobrego), włosy są uczesane, aja im bardziej wściekła, tym lepiej ubrana. Wiedzą o tym już nasze najmłodsze dzieci, które gdy tylko – nie daj Boże – zobaczą mamę odpicowaną, zapobiegliwie nie zbliżają się szczególnie blisko, a wszystkie sprawy załatwiają z tatą.
Wróćmy jednak do rozmowy z panią. Odpowiedziałam jej z uśmiechem, już nie służbowym, ale zwyczajnym, i po raz niezliczony w ostatnich latach:
– Dajemy z mężem radę.
– Ojej, a moja córka zjednym nie daje sobie rady. A pani to nawet umalowana – zakończyła zaskoczona babcia jedynaka.
Tomek:
Innym rodzajem tego samego pytania, które ukrywa głębokie przekonanie, że coś z nami musi być nie tak, jest ukradkiem zadawane: a czy nasze dzieci wiedzą, że są z nienormalnej (ewentualnie w wersji kulturalniejszej „innej”) rodziny? Odpowiedź jest oczywista: nie wiedzą, bo dla nich wielodzietność jest normą. Ich koleżanki i koledzy zazwyczaj też pochodzą z dużych rodzin, bo takich kontaktów mamy najwięcej. Dla nich odmienne jest więc raczej jedynactwo czy nawet „dwojactwo”.
Małgosia:
Zabawna historia przydarzyła mi się pewnego dnia, kiedy do naszych drzwi zadzwonił kurier.A konkretnie pani kurier lub w stylu genderowym – kurierka.
– Przepraszam, że nie dzwoniłam wcześniej, ale wiedziałam, że do 17.00 to panią na pewno zastanę.
– Do 17.00? Ja tu jestem 24 godziny na dobę. Ja tu mieszkam.
– Naprawdę? Zawsze tyle tu dzieci, to myślałam, że pani tu żłobek prowadzi.
Grzecznie wytłumaczyłam, że dzieci, które wybiegły sprawdzić, z kim rozmawiam, są wszystkie moje i mojego męża i tu mieszkają z nami, a nie są w żłobku. Pani chyba uwierzyła, bo zaczęła mnie bardzo przepraszać, ale nie mieściło jej się w głowie, że tak można. Cóż, pewnie była i tak przekonana, że na dziwaków trafiła.
Tomek:
Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś w piaskownicy Fiki usłyszał, że obok niego bawi się chłopiec o takim samym imieniu jak on.
– Jeśli to jest Fiki, to gdzie jest jego Zio? – zapytał wówczas. I był absolutnie zdumiony, że ktoś może nie mieć rodzeństwa.
Jednym słowem, dzieci nie tylko nie czują się inne, ale wręcz odwrotnie – mają poczucie normalności. I ja też mam takie poczucie.
Chyba jednak najwyższy czas, żeby przedstawić nasze dzieci.
Tomek:
Najstarsza, powoli wchodząca w trudny wiek nastolatki. Długo, bo pięć lat, była jedynaczką i niestety czasem sobie o tym przypomina. Wtedy zaczyna się wściekać, użalać nad sobą („a bo wy tylko z maluchami”) i obraża się. Swoim zadartym nosem rysuje wówczas sufit. Żeby dać nam do zrozumienia, jaka jest nieszczęśliwa, idzie do swojego pokoju, gdzie zaczyna pisać epistołę.
„Szanowni Państwo Rodzice,
Wy mnie już w ogóle nie kochacie, bo każecie mi sprzątać książki i zeszyty. A maluchom nie. To jest niesprawiedliwe.
Wasza córka”.
List, gdy już powstanie, zostaje podrzucony do pokoju, w którym aktualnie pracujemy, a sama Isia czeka wówczas (udając, że nasza reakcja na jej pisanie w ogóle jej nie obchodzi) gdzieś w przedpokoju. I wtedy nie ma innej rady, niż przytulić ją i udobruchać.
Ale poza tymi chwilami (u nas w domu nic nie trwa długo, a już na pewno nie kłótnie) jest czystą empatią i zainteresowaniem.
Małgosia:
Isia oczywiście się żali i opowiada, jak to jest strasznie nieszczęśliwa i jak to by było jej dobrze, gdyby nie miała rodzeństwa. Ale to tylko teoria, bow praktyce jest zupełnie inaczej. Kiedyś, w ramach odpoczynku od rodzeństwa, postanowiła przenocować na działce z dziadkami. Wszystko było w porządku do momentu pójścia spać. Wtedy zaczął się płacz. Bo ona przecież tęskni i chce do rodziców i nawet do Zio.
– Jak to: chcesz do Zio, przecież tylko na nią narzekasz? – przypomniał jej dziadek.
– Narzekam, ale to przecież siooostraaa... – wyszlochała Isia.
I choć boczy się czasem na młodsze siostry, to trzyma z dziewczynami sztamę.
Tomek:
Ura, gdy ją widzi, aż piszczy z radości i wyrywa się do niej. A Isia uwielbia bywać dla niej drugą mamą. Kiedy zaś już jej się znudzi zajmowanie siostrą, idzie do siebie i tam czyta. Bez książek jej życie straciłoby sens. W efekcie są rozrzucone po całym domu. Jedna w salonie, druga w sypialni, kolejna w samochodzie, bo przecież w drodze do szkoły też można parę stron zawsze przeczytać, a trzy inne u młodszego rodzeństwa w pokoju – i oczywiście wszystkie czytane jednocześnie. Bałagan w książkach nie jest wyjątkiem, bo Isia porządnicka zdecydowanie nie jest. Ubrania, pościel, nie wspominając już o długopisach czy kredkach, zawsze rozrzucone są po całym pokoju, a gdy Małgosia próbuje zmusić ją do sprzątania, nieodmiennie słyszy:
– Ale co mam sprzątać? Tu nic nie leży, a pościel jest rozrzucona, bo niedługo idę spać!
W szkole bałaganiarstwo jest zresztą jej znakiem rozpoznawczym.
– Psze pana, znalazłam rajstopy w szatni – oznajmiła mi kiedyś koleżanka Isi z klasy. – To pewnie jej, bo ona zawsze wszystko gubi – dodała.
I choć wtedy nie były to akurat rajstopy Isi, to nie ma co ukrywać, że opinia ta pokrywa się z rzeczywistością.
Małgosia:
Isia ma pomysł na życie. Chciałaby być pisarką. A że talent trzeba ćwiczyć i rozwijać, swoje próbki literackie zapisuje w setkach zeszytów oraz na tysiącu karteczek i karteluszek. Zupełnie jak Tomek.
Tomek:
Nasza domowa pięknisia i kokietka, nazywana niekiedy w szkole „maleńką laleczką”, bo rzeczywiście wiele jej w kwestii wzrostu i tuszy brakuje. Ma dopiero sześć lat, ale już troszczy się nieustannie o to, żeby wszystkie elementy ubioru pasowały do siebie i żeby przypadkiem nie wyjść potargana z domu. Gdy tylko pojawia się na balkonie, natychmiast wokół niego gromadzi się tłum chłopców, a ona zaczyna z nimi, kręcąc paluszkiem loczka, rozmawiać. W tym jest zresztą całkowitym przeciwieństwem Isi. Ta ostatnia z chłopakami głównie się kłóci, a jej największym marzeniem jest szkoła żeńska.
– Pójdę do niepokalanek do gimnazjum – perorowała kiedyś Isia w samochodzie. – A potem do liceum i może na koniec zostanę zakonnicą.
– I tak całe życie bez chłopaków? – Zio, gdy usłyszała opowieść siostry, nie potrafiła ukryć zdziwienia.
To nadmierne – szczególnie z perspektywy ojca – zainteresowanie chłopcami wynikać może ze specyficznej sytuacji samej Zio. Dwóch jej braci jest od niej młodszych odpowiednio o rok i trzy miesiące i o trzy lata. W efekcie dla obu jest (a przynajmniej do niedawna była) niekwestionowanym autorytetem. Ona wymyśla zabawy, ona rozkazuje i ona decyduje, kiedy nadchodzi kres jej zaangażowania. A oni chodzą za nią jak psiaki. Taka pozycja sprawia, że Zio jest urodzonym dyrektorem, który świetnie rozdziela pracę, doskonale koordynuje jej wykonanie i rzadko kiedy sam się przepracowuje.
Małgosia:
– Chłopcy, sprzątamy zabawki. Ja z podłogi, ty ze stołu, a Młody ma posprzątać w pokoju – szybko dysponuje pracę Zio.
I jest chyba naszym jedynym dzieckiem, dla którego zrobienie porządku nie jest przesadną katorgą. Lubi też z chłopcami bawić się w szkołę. Wtedy ich rozsadza na krzesełkach, a sama jest oczywiście panią nauczycielką. Ona rządzi iwszystko ma być pod jej dyktando. I chłopcy zazwyczaj na to idą.
Tomek:
Szczególne więzy łączą ją z Fikim. Ona i on byli do pewnego momentu paczką absolutnie nierozłączną, a i teraz – choć chodzą do różnych klas – Zio wpada czasem do zerówki brata, żeby go tam pozdrowić. Często też – choć zdarza jej się donosić na niego – bierze go w obronę.
– Zmęczony był – tłumaczy, gdy Fiki ugryzie młodszego brata.
Ale powoli widać już rodzącą się więź ze starszą siostrą. Jako dwie dziewczyny mają wspólne tematy, wspólne zabawy i wspólny pokój, do którego od czasu do czasu nie wpuszczają chłopaków. I wtedy zaczyna się afera. Sygnałem jest ryk Fikiego (a naprawdę potrafi on krzyczeć jak mało kto).
– Oneee nas nie wpuszczają! – krzyczy.
Wchodzę więc do pokoju dziewczyn i pytam, o co chodzi. I wtedy obie panienki zarzucają mnie gradem słów wypowiadanych zresztą tonem przemądrzałych pensjonarek, który mnie doprowadza do szewskiej pasji.
– Tato, jesteśmy dziewczynkami i mamy prawo do własnej prywatności – oznajmia Isia.
– Właśnie – potwierdza identycznym tonem Zio.
– Ale chłopcy... – próbuję przerwać.
– Oni niech się zajmą sobą, my tu mamy dziewczyński wieczór (ranek lub popołudnie) – tłumaczy Isia.
– To może wam przyniosę Urę – proponuję złośliwie. Ale źle trafiam. Na Urę dziewczyny zawsze (no, prawie) mają ochotę. Szczególnie Zio, która trzyma ją jak lalkę i wygląda, jakby miała ją za chwilę upuścić (trzeba przyznać, że nigdy jej się to na szczęście nie zdarzyło).
A, i jeszcze jedno: Zio, choć podobna do nas, jest – jak to ujmują pozostałe dzieci – „wyrodkiem”. Jako jedyna – po dziadkach – ma bowiem niebieskie oczy, a do tego nie nosi okularów, co zresztą jest nieustannym powodem jej żalów.
Tomek:
Nasz domowy przystojniaczek. Tajemniczy gość, który nie rzuca słów na wiatr (co najwyżej krzyczy), ale cedzi je niczym Humphrey Bogart. Oczy mu się śmieją, gdy widzi Zio, a błyszczą, gdy może z Młodym coś zbroić. Długo wydawał się wyjątkową gapą, jako dwulatek ciągle był poobijany, ale wszystko wróciło do normy, gdy sprawiliśmy mu okulary. Od tego momentu o nic nie zawadza, a jeśli ma jakieś ślady, to co najwyżej po bójkach z bratem (w których jest często stroną inicjującą).
W szkole nie wyrywa się do odpowiedzi, ale przeszkolony przez Zio już czyta lepiej od niej (ona, obdarzona niezwykłą pamięcią, raczej zapamiętuje czytanki, zamiast uczyć się je czytać), a po hiszpańsku (którego to języka się jeszcze nie uczy) liczy, bo raz usłyszał, jak robi to starsza siostra. W szkole cichy, ale gdy wraca do domu, w zasadzie nie przestaje biegać, krzyczeć i zaczepiać rodzeństwa.
Małgosia:
– Młody, bawimy sięw policjantów i złodziei. Ja teraz ciebie gonię – obwieszcza Fiki.
Chłopcy dosiadają pojazdów – jeden jeździdło, drugi koparkę – i jeżdżą w kółko po kuchni i salonie, robiąc przy tym hałasu co niemiara. A mnie od samego patrzenia na tę jazdę bez trzymanki kręci się w głowie. Zanim chłopcy się zmęczą (co wcale nie przychodzi szybko), zdążą się ze trzy razy pokłócić. Jak już pokłócą się na przykład o to, że Młody jeszcze nie był policjantem i że nie chce być złodziejem, wpadają szybko na inny pomysł. Przecież sypialnia rodziców jest pusta i tam można poskakać po łóżku (mama tego nie znosii nieczęsto się godzi na te szaleństwa. W sypialni mamy biurko do pracy, poukładane stosy kartek i biada temu, kto je dotknie lub, nie daj Boże, zrzuci na podłogę. Gniew rodziców gwarantowany). Ale czasem zakradną się tam niezauważeni. Niezauważeni chwilowo przez mamę, bo najmłodsza siostra doskonale widzi, co się święci, i na czworakach próbuje ich dogonić. Mnie serce zamiera, czy w tym szaleństwie zauważą raczkujące niemowlę. Jak już wykurzę towarzystwo z sypialni, pada propozycja zabawy w chowanego albo w berka. I znów bieganie na całego. A w zasadzie do upadłego.
Tomek:
I tak to trwa aż do chwili, gdy po myciu i modlitwie przykłada głowę do poduszki. Zasypia w kilka chwil. I wtedy jest jak aniołek. Przed snem przypomina zaś raczej osiołka, bowiem zmuszenie go do czegokolwiek graniczy z cudem. Nawet zamknięty za karę w pokoju nie poprosi o możliwość wyjścia, ale będzie w nim siedział tak długo, aż ktoś nie przyjdzie do rodziców w jego imieniu... Albo dopóki nie zmiękną rodzice (a nie jesteśmy łatwi w dyspensach).
Osiołkowatość widać także w tym, że kiedy Fiki coś postanowi, to konia z rzędem temu, komu uda się go przekonać do czegoś innego. Tak było z traktowaniem Isi, której przez całe lata, odkąd stał się świadomy, nie zauważał. Zio była jego całym światem, a Isia nie istniała. Nie odzywał się do niej, nie kłócił się z nią, po prostu omijał. I tak to trwało gdzieś do czwartego roku życia, gdy Fiki odkrył, że starsza siostra też potrafi się bawić i niekoniecznie jest całkowicie bezużyteczna z powodu swojego zaawansowanego, z jego perspektywy, wieku.
Tomek:
Słowotwórca i mistrz gierek słownych. Ten trzy i pół latek posługuje się językiem, którego nie powinien jeszcze znać. Gdy udaje się do toalety (no bo przecież on nie chodzi, jak inni, do kibelka), oznajmia:
– Pojawiłem się tu we własnej osobie.
I choć czasem język mu się plącze i myli znaczenie słów, nie ustaje w tworzeniu grepsów, które później powtarzane są przez wszystkie pozostałe dzieciaki. Poza tym jako najmłodszy z tych, którzy już biorą udział w zabawach (Ura jest na to jeszcze za mała), wciąż musi komuś dorównywać. A to bratu, który już jeździ na dwukołowym rowerze, a to Zio, która potrafi liczyć do stu, i to w trzech językach, a to jeszcze komuś innemu. Walczy więc nieustannie, próbuje robić dokładnie to samo co rodzeństwo, a gdy mu nie wychodzi (a przecież czasem nawet jemu coś nie wychodzi), włącza syrenę i biegnie do taty.
– Przytul mocno – prosi wtedy. I po chwili biegnie dalej, by walczyć o swoje, by dorównać starszym, żeby nie słyszeć znowu, że jest młody i musi ustępować. Inna sprawa, że i on potrafi postawić na swoim. Krzykiem, ale także sprytem, który wyćwiczył w długich walkach frakcyjnych. Często wygrywa też tym, że jest o wiele mniej od Fikiego uparty. On ustąpi, empatycznie skłoni się do rozwiązań zaproponowanych przez rodziców, a później wygra spór z bardziej nieustępliwym bratem. Ale potrafi też być uparty. Szczególnie gdy trzeba sprzątać. Wtedy nagle Młodego dopada „bezsiła”.
– Nie mam siły. Wszystko mnie boli – oznajmia. – I taki zmęczony jestem – dodaje.
A potem kładzie się na łóżku i robi minę misia koali. Jedyną rzeczą, która może go wówczas zmusić do zejścia z łóżka, jest stanowczo wyrażona groźba, że jego zabawki mogą znaleźć się w śmietniku. Wtedy łaskawie poderwie się z łóżka, ale i tak będzie raczej wydawać polecenia i przemieszczać się, sprawiając wrażenie, że sprząta, niż rzeczywiście sprzątać.
A poza tym jest uroczym misiem, który zawsze się przytula i najczęściej ze wszystkich powtarza, że tęskni, gdy wyjeżdżam z domu.
Małgosia:
Młody to nasz domowy miś-tuliś. Godzinami przesiadywałby na kolanach albo leżał obok i słuchał ulubionych książeczek. Jego ulubionych, bo rodzeństwo jakoś nie podziela entuzjazmu dla czytanego po raz milionowy „Tupcia Chrupcia” czy innego „Bolka i Lolka”.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.