14,99 zł
Książę Justin St. Just nie zwracał dotąd uwagi na Eleanorę Rosewood, którą z dobroci serca przygarnęła jego babka. Nie może jednak odmówić prośbie nestorki rodu, aby w charakterze opiekuna wprowadził młodą damę do towarzystwa. Eleanora i Justin nie spodziewają się, że mają w ten sposób odegrać główne role w misternie utkanej intrydze...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 221
Tłumaczenie:
Czerwiec 1817 roku, londyńska rezydencja lady Cicely Hawthorne
– Musiała uradować cię wieść o bliskich zaślubinach Hawthorne’a z panną Matthews! – Lady Jocelyn Ambrose, hrabina wdowa Chambourne, opromieniła gospodynię uśmiechem.
Lady Cicely godnie skinęła głową.
– Swaty nie obyły się bez… komplikacji, ale Adam i Magdelena na pewno będą ze sobą szczęśliwi.
Hrabina spoważniała.
– Jak się ona miewa teraz, kiedy trudności zostały zażegnane?
– Bardzo dobrze. – Lady Cicely uśmiechnęła się serdecznie. – Z radością przyznaję, że ta młoda dama jest nieugięta
– Dała dowód wielkiego hartu ducha, kiedy ten nikczemny Sheffield usiłował zrujnować jej majątek i pozycję – wtrąciła Edith St. Just, księżna wdowa Royston, ostatnia z tercetu przyjaciółek, zapowiadając nazwisko łotra pogardliwym prychnięciem.
– A jak postępują twoje plany zaślubin Roystona, moja droga? – zwróciła się do niej lady Jocelyn.
Trzy damy przyjaźniły się od pięćdziesięciu lat, od pierwszego dnia ich debiutu. Z początkiem tego sezonu obiecały sobie wzajemnie, że dopilnują zaślubin trzech wnuków, zapewniając przyszłość trzech znamienitych rodów. Lady Jocelyn pierwsza dopięła swego. Przed kilkoma tygodniami wnuk jej ogłosił zaręczyny z lady Sylvianną Moreland, a ślub miał się odbyć z końcem lipca. Lady Cicely dopiero co osiągnęła cel, a teraz już tylko Edith St. Just, księżna wdowa Royston, musiała zadbać o swojego wnuka, Justina St. Justa, prawowitego księcia Royston.
Miała niełatwe zadanie, bo hultaj był przystojny i arogancki i nieraz się zarzekał, że ożeni się dopiero, kiedy sam to uzna za stosowne. Miał już dwadzieścia osiem lat, a wciąż nie zmienił zdania.
– Sezon kończy się już za kilka tygodni… – Lady Cicely rzuciła przyjaciółce niepewne spojrzenie.
Księżna wdowa przytaknęła.
– Royston podejmie decyzję jeszcze przed balem Hepworthów.
Lady Cicely głośno westchnęła.
– To już za dwa tygodnie!
Edith uśmiechnęła się z ukontentowaniem.
– I właśnie wtedy, masz moje słowo, St. Just założy kajdany.
– Nadal jesteś przekonana, że usidli go dama, której nazwisko jest w kopercie u mego kamerdynera? – Lady Jocelyn dołączyła najwyraźniej do grona wątpiących.
Kiedy tylko trzy damy ułożyły wspomniany plan, księżna wdowa oznajmiła, że zna już imię wybranki swojego wnuka i że Royston zaręczy się z nią, nim minie sezon. Z butą przyjęła wyzwanie obu przyjaciółek i dała Edwardsowi, kamerdynerowi lady Jocelyn, liścik z nazwiskiem. Koperta miała zostać rozpieczętowana, gdy ogłoszone zostaną zaręczyny.
– Nie mam co do tego cienia wątpliwości – potwierdziła dumnie Edith.
– Ale przecież Royston nie wyraził jeszcze zainteresowania żadną z młodych dam tego sezonu. – Lady Cicely, najwrażliwsza z przyjaciółek, nie mogła przeboleć, że jej droga Edith zazna goryczy porażki.
– I nie wyrazi – wyjawiła tajemniczo księżna wdowa.
– Ale przecież…
– Nie naciskajmy już kochanej Edith. – Lady Jocelyn ścisnęła ku pokrzepieniu dłoń lady Cicely. – Czyż się kiedy myliła?
– Nigdy.
– I tym razem się nie omylę – oznajmiła wyniośle księżna wdowa, choć jej popielatoniebieskie oczy wesołością zadawały kłam chłodnemu głosowi. – Wkrótce Royston nie tylko się oświadczy, ale zrobi to z miłości!
To oświadczenie o cynicznym do szpiku kości księciu zbiło pozostałe damy z tropu w takim stopniu, że straciły chęć do dalszej dyskusji.
Dwa dni później – Klub White’a, Londyn
– Nie czas już rzucić karty i wracać do domu, Litchfield?
– Możesz pomarzyć, Royston! – Odpowiedział mężczyzna o twarzy spoconej i nalanej, po drugiej stronie karcianego stolika.
– Nie obchodzi mnie, że postanowiłeś przegrać ostatnią koszulę. – Justin St. Just rozparł się w fotelu. Błysk zmrużonych oczu w mrocznym pomieszczeniu zdradzał skrajną pogardę dla przeciwnika. – Po prostu chcę już mieć za sobą tę niekończącą się rozgrywkę.
Gorzko żałował, że podjął wyzwanie Litchfielda. Nigdy nie podjąłby rękawicy, gdyby nie wszechogarniająca nuda. Wszystko wydawało się lepsze niż bezczynność!
Znużenie dawało mu się we znaki, odkąd skończyła się wojna z Napoleonem. Mały Korsykanin został wreszcie zesłany na Wyspę Świętej Heleny, więc Justin uznał, że może bezpiecznie złożyć szlify i wrócić do obowiązków księcia Royston. Parę tygodni później pojął swój błąd. Istotnie, przyjaciół mu nie brakowało i na pęczki miał panienek chętnych dzielić z nim łoże. Apartamenty w Mayfair były nadal wygodne; już dawno postanowił nie rezydować w Royston House. Po śmierci ojca i wyprowadzce matki siedzibę rodu pozostawił babce.
Cały czas czegoś mu brakowało… jakby omijało go życie.
Nie wiedział jednak, za czym tęsknił i jak miał to znaleźć. I właśnie dlatego spędzał wieczór, grając w karty z tą z kreaturą naprzeciwko.
Lord Dryden Litchfield nie pozostawał mu dłużny. Spoglądał z nieskutecznie skrywanym wstrętem.
– Mawiają, że masz diable szczęście do kart i damulek.
– Doprawdy? – Justin doskonale wiedział, co się o nim mówi w towarzystwie.
– A ja się zastanawiam, czy to tylko szczęście. Może…
– Miarkuj się, Litchfield – ostrzegł go leniwie i z niesłychaną łagodnością Justin. Nie dał poznać po sobie rozdrażnienia. Elegancką dłonią sięgnął po kieliszek i umoczył usta w brandy. Modnie przydługie blond włosy i aroganckie rysy nadawały mu wygląd upadłego anioła, ale nie demona. Wbrew niebiańskiej aparycji znany był z mistrzostwa we władaniu wszelką bronią pojedynkową, a podobne uwagi Litchfielda mogły doprowadzić do spotkania na ubitej ziemi o świcie. – Jak już mówiłem, lepiej, żebyśmy szybko zakończyli tę rozgrywkę.
– Arogancki sukinsyn. – Litchfieldowi źle patrzyło z oczu. Był tylko dwanaście lat starszy od Justina, ale otyłość, przerzedzone siwe włosy i poczerniałe zęby, a także ciągłe niepowodzenia w hazardzie postarzały go niepomiernie.
– Obelgi raczej się nie przysłużą twojej karcianej wirtuozerii – odrzekł ironicznie Justin, odstawiając kieliszek.
– Ty…
– Proszę o wybaczenie, wasza miłość, ale to nie mogło czekać. – Z mroku wynurzyła się srebrna taca, na której spoczywała koperta adresowana do Justina nieznajomym krojem pisma.
– Pardon, Litchfield. – Justin nawet na niego nie spojrzał. Złamał pieczęć i przewertował treść listu, by zaraz schować kartkę do kieszeni kamizelki. Nie pokazując ręki, cisnął karty na stół.
– Pas – rzucił nagle. Skinął głową, poprawił mankiety i wstał do wyjścia.
– Jak zwykle blef! – zawołał zwycięsko przeciwnik. Buchnął dymem wstrętnego cygara i rzucił się do osieroconych kart. – Co, u diabła!
Zdumienie na widok asów wylało się na twarz Litchfielda wściekłym szkarłatem.
Niebezpiecznie wściekłym, w opinii Justina. Nie wątpił, że lordowskie serce da za wygraną jeszcze przed pięćdziesiątką.
– A więc liścik od damulki. – Jedynie zasłona dymu skrywała wzgardę na twarzy Litchfielda. – I oto piekielny szczęściarz, książę Royston, poddaje partię dla babskiej zachcianki.
Tymczasem ów piekielny szczęściarz walczył z przemożnym pragnieniem, by złapać przeciwnika za gardło i potrząsnąć nim jak jazgotliwym kundlem.
– Może czeka mnie bardziej pasjonująca rozgrywka w alkowie? – zadrwił Justin.
Litchfield prychnął grubiańsko.
– Poddajesz grę dla byle paniusi?
– Żadna strata – odparł Justin. – Życzę miłego wieczoru – skłamał na odchodnym i ruszył przez skąpo oświetlone wnętrze, kłaniając się po drodze znajomym twarzom.
– Z drogi, Royston!
Niezrównany refleks pozwolił Justinowi wykonać błyskawiczny unik i obrót na czas, żeby ujrzeć pięść, która osadziła w pędzie siną ze złości twarz Litchfielda. Lord osunął się na ziemię z wdziękiem powalonego wołu.
Obrońca Justina przykucnął obok nieprzytomnego, zaraz wyprostował się i popatrzył na księcia. Lord Bryan Anderson, hrabia Richmond, był pięćdziesięcioletnim, przedwcześnie posiwiałym mężczyzną o gęstej czuprynie. Wciąż pozostawał w doskonałej formie.
– Twój prawy hak jest pewny jak zawsze, Richmond – skomplementował go Justin.
– Na to by wyglądało. – Białowłosy arystokrata poprawił wyłogi koszuli na kamizelce, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozciągnięte na podłodze cielsko. – Ośmielę się zapytać: czym tak rozeźliłeś tego człowieka?
– Pozwoliłem mu wygrać w karty. – Justin wzruszył ramionami.
– Doprawdy? – Richmond uniósł brwi. – Przy swoich długach mógłby okazać więcej wdzięczności.
– Istotnie, można by tego oczekiwać. – Przyjaciele patrzyli obojętnie, jak dwóch stoickich lokajów wynosi w milczeniu bezwładnego Litchfielda z klubu. – Jestem ci wdzięczny za szybką pomoc.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Royston. – Richmond skłonił się dwornie. – Po prawdzie sprawiło mi to chyba więcej przyjemności, niż powinno.
Było w towarzystwie tajemnicą poliszynela, że obecnie owdowiały Bryan Anderson przez ponad ćwierć wieku opiekował się żoną, która zaraz po ślubie upadła z konia i zdziecinniała. Pozostawała w tym stanie do końca swych dni.
Pomimo wszelkich powodów dżentelmen nigdy nie sprzeniewierzył się przysiędze małżeńskiej. W każdym razie nie publicznie. Prywatne życie pozostawało wyłącznie jego sprawą i socjeta nie potępiłaby go w najmniejszym stopniu; dwadzieścia pięć lat życia z kobietą o mentalności dziewczynki musiało być prawdziwą torturą. Zdaniem Justina godziny na treningach bokserskich pomagały Richmondowi pozbyć się frustracji.
Podobnie jak knock-out Litchfielda.
– I tak jestem ci winien wdzięczność. – Justin skinął głową. – Lecz muszę cię przeprosić, mam ważne zobowiązanie.
– Oczywiście. – Richmond odpowiedział ukłonem. – A tak przy okazji, Royston…
Rzucił Justinowi znaczące spojrzenie, zatrzymując go w pół kroku.
– Na twoim miejscu uważałbym na siebie w najbliższym czasie. Najwyraźniej tylko z jednym Litchfield radzi sobie gorzej niż z przegraną. Ze zwycięstwem.
Cień uśmiechu zaigrał na ustach Justina.
– Na to by wyglądało.
Przyjaciel pokiwał głową.
– Miałem nieprzyjemność służyć z nim wiele lat temu w Indiach. To łajdak. Był nielubiany na równi przez żołnierzy i kolegów oficerów.
– Dziwne, że nikt się z nim nie rozprawił – rzucił Justin. Bywało bowiem, że zwerbowani, a raczej zmuszeni do służby żołnierze korzystali z bitewnego zamieszania, aby pozbyć się szczególnie znienawidzonych przełożonych.
Richmond uśmiechnął się niewesoło.
– Pewnie by tak skończył, ale w wyniku skandalu, w który zamieszana była żona innego oficera, dowódca postanowił odesłać go z jednostki.
– Czy tym dowódcą nie byłeś przypadkiem ty, panie?
– Przypadkiem byłem – odparł ponuro Richmond.
– Tym bardziej wezmę sobie do serca twoją przestrogę. Miłego wieczoru, Richmond – pożegnał się Justin. Bez zwłoki przywdział kapelusz i pelerynę i pospieszył na zewnątrz.
– Na Hanover Square, bądź łaskaw, Bilsbury – polecił stangretowi, wsiadając do książęcego powozu. Rozparł się w pluszach, drzwiczki trzasnęły i kilka sekund później powóz ruszył w ciemność nocy.
Jeśli jakakolwiek kobieta była warta poddania partyjki, to właśnie ta, do której jechał.
Panna Eleanor Rosewood niespokojnie przemierzała szeroki hol domu przy Hanover Square, wyglądając odpowiedzi na liścik, który posłała jeszcze tego wieczoru. Szczęśliwie nie dała po sobie poznać nic z udręki oczekiwania, gdy jej uszu doszedł stukot podków po bruku i, w następnej chwili, stłumiony pomruk zniżonych głosów. Stanhope podszedł do drzwi i rozwarł je akurat w sam czas, by przystojny książę Royston, nie gubiąc pędu, wpadł do środka w obłoku chłodnego powietrza ze dworu.
Jak zwykle widok tego energicznego dżentelmena odebrał Ellie głos, więc wpatrywała się w niego bez słowa.
Royston był niezwykle wysoki, mierzył niemal sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Miał modnie zmierzwione złote włosy, szorstkie, lecz arystokratyczne rysy, ciemnobłękitne oczy, wysokie kości policzkowe i długi nos szlachetnego kształtu. Charakteru dodawały wyraziste usta i zdecydowanie zarysowana linia szczęki. Czarna kamizelka i biała koszula podkreślały szerokie ramiona i wąskie biodra, a płowe spodnie i czarne oficerki eksponowały muskularne łydki i uda. Książę był bez wątpienia jednym z najbardziej przystojnych dżentelmenów, jakich Ellie miała przyjemność oglądać. Należał też do najbardziej aroganckich.
– No i co? – zawołał z progu, zrzucając pelerynę i kapelusz, które w biegu wcisnął Stanhope’owi, i długim krokiem przeciął hol ku Ellie, która stała u stóp szerokich, łukowych schodów.
Wzięła głęboki oddech.
– Posłałam wiadomość, prosząc o twoje przybycie…
– Dlatego tu jestem! – uciął. Na cierpliwości też mu nie zbywało.
Ellie wysłała liścik ponad dwie godziny temu, a opóźnienie było jej bardzo nie na rękę.
– Spodziewałam się ciebie wcześniej, książę.
Royston zamarł.
– Czyżbym słyszał przyganę?
Zarumieniła się, wyczuwając pod płaszczykiem uprzejmości chłodną stanowczość.
– Nie chciałam…
– Cieszę się.
Bezwiednie uniosła głowę.
– Lecz wasza babka oczekiwała, że zjawisz się bez zwłoki, książę.
Starsza pani co kwadrans pytała opiekunkę o wiadomość od wnuka. Nie pierwszy raz wykazał się opieszałością.
– I tak właśnie uczyniłem.
Uniosła brew.
– Doprawdy?
Spojrzał na nią, jakby ją widział pierwszy raz. I tak zapewne w istocie było – opiekunki starszych dam nie zasługiwały na uwagę książąt. Zmierzył ją pogardliwie wzrokiem od rudych włosów, przez smukłą figurę w brązowej sukni po domowe pantofle. Popatrzył jej znowu w oczy.
– Ponoć jesteśmy spokrewnieni?
Nie całkiem – odrzekła w duchu Ellie. Jej owdowiała matka wyszła przed dekadą za mąż za kuzyna starego księcia Royston. Niestety wraz ze swym mężem zginęła w wypadku, więc można powiedzieć, że Ellie nie była już nawet spowinowacona z Justinem St. Justem. Gdyby nie przygarnęła jej księżna wdowa, zostałaby bez grosza przy duszy i najpewniej więcej nie spotkała nikogo z tej rodziny.
– W najlepszym razie jesteśmy dalekimi przyrodnimi kuzynami, wasza miłość – odrzekła cicho.
Blask świec ozłacał jego zmierzwione włosy. Uniósł brew, lecz nie zdradził swych myśli, kryjąc spojrzenie za półprzymkniętymi powiekami.
– Kuzynko Eleanor – zwrócił się do niej drwiąco. – Gwoli wyjaśnienia, kiedy dostarczono twoją wiadomość, nie byłem w apartamencie. Nim mnie służący odnalazł, minął szmat czasu.
Justin nie rozumiał nawet, dlaczego strzępi język, tłumacząc się przed tą młódką. Miał do czynienia zaledwie z daleką powinowatą i nie przypominał sobie, żeby zamienił z nią dotąd choćby dwa słowa. Co prawda, zauważył ją, bo choć znudzony i cyniczny, był jednak mężczyzną.
Miała intrygująco rude włosy, choć wyraźnie starała się ukryć ich ognisty kolor w skromnym ułożeniu. Jasnozielone oczy w oprawie ciemnych rzęs i mleczne policzki ozdobione piegami, drobny nosek i usta… pełne, zmysłowe koloru dojrzałych truskawek – łatwo wyobraził sobie znacznie lepsze dla nich zajęcie od mowy czy jedzenia.
Ellie była drobna wzrostem i figurą, a krągłe piersi dodatkowo podkreślały smukłość talii i ud. Dłonie też miała drobne i delikatne, a długie paluszki chowała w koronkowych rękawiczkach.
Justin wiedział, że babka nie traciła czasu i od razu przygarnęła osieroconą Eleanor. Edith St. Just sprawiała wrażenie wyniosłej i pełnej pogardy, lecz serce miała szczerozłote.
– Wezwanie wydało mi się pilne – zauważył Justin.
– Tak. Był niedawno u księżnej lekarz…
– Lekarz? – powtórzył szorstko. – Czy babka jest chora?
– Wątpię, czy wezwałaby lekarza, gdyby było inaczej, wasza książęca mość.
Przez myśl przeszło mu zaskakujące podejrzenie, że dziewczę ma czelność z niego drwić, ale jej zielone oczy pozostały nieprzeniknione. Za tą irytująco zimną fasadą mogła ukrywać wszelkie emocje…
– Jaka jest natura dolegliwości babki?
Ellie wzruszyła ramionami.
– Nie uznała za stosowne mi tego wyjawić, panie.
Justin z trudem poskromił niecierpliwość.
– Zapewne jednak zasłyszałaś rozmowę z lekarzem?
Spuściła wzrok.
– Nie było mnie w pokoju przez całą wizytę…
– A dlaczego, u diabła?
Zaledwie jedno mrugnięcie długimi rzęsami zdradziło wzburzenie.
– Poprosiła, żebym przyniosła jej chustę z garderoby. Kiedy wróciłam, doktor Franklyn szykował się do wyjścia.
Justina ogarnęło jeszcze większe zniecierpliwienie.
– I wtedy babka poprosiła pewnie, żeby mnie wezwano?
Ellie przytaknęła.
– Poleciła też, żebyś, panie, udał się do jej komnaty sypialnej natychmiast po przybyciu.
Tej prośby jednak młoda dama nie raczyła przekazać aż do tej chwili. Może więc to jego przybycie wytrąciło ją z równowagi? Tę możliwość Justin uznał za tyleż intrygującą, co zabawną.
Skinął głową.
– Udam się do niej natychmiast. Mogłabyś zarządzić, żeby w bibliotece czekała na mnie brandy, kiedy zejdę na dół?
– Oczywiście. – Ellie poczuła ulgę, że otrzymała praktyczne zadanie. Jej zwykła pewność siebie ulatniała się jak kamfora w towarzystwie żywiołowego Justina. – Czy chcesz, panie, żebym cię odprowadziła?
Książę zatrzymał się na drugim stopniu i przeszył ją ostrym spojrzeniem.
– Umiem trafić do komnat babki, ale możesz mi towarzyszyć. Upewnisz się, że nie zagarnę rodowych sreber.
– A te srebra nie należą przypadkiem do was, panie?
Niełatwo było Ellie zachować spokój wobec tego przytyku.
– Ach, racja. – Uśmiechnął się przelotnie. – Więc może martwisz się, że się zgubię, kuzynko?
Miała świadomość, że dom oraz cały majątek księstwa były jego własnością.
– Z większym chyba pożytkiem będzie, jeśli polecę Stanhope’owi przygotować karafkę brandy w bibliotece.
Na myśl o wspólnej drodze na górę policzki Ellie płonęły – a wiedziała, jak bardzo przy rudych włosach nie do twarzy jej w rumieńcach.
– I dwa kieliszki.
– Spodziewasz się towarzystwa, panie? – zdziwiła się. Jako że wcześniej tak trudno było go odnaleźć, Ellie doszła do wniosku, że pochłonęły go zajęcia zapewne nie całkiem szlachetnej natury. Mimo to nie spodziewała się, że zaprosi tu swoich przyjaciół z półświatka.
– Myślałem, że ty do mnie dołączysz – wyjaśnił z pobłażliwym westchnieniem.
– Ja? – Otworzyła szeroko oczy.
Justin nieomal się roześmiał na widok zaskoczenia. Choć mógł się tego spodziewać: właśnie odbyli ze sobą pierwszą dłuższą rozmowę.
Ze zdziwieniem zauważył, że bawi go jej naiwność. Nieczęsto się to już zdarzało.
Całe dzieciństwo spędził w wiejskim majątku. Kiedy skończył dziesięć lat, posłano go do szkoły z internatem i rzadko już widywał rodziców. Poczuł się wykluczony z ich wzajemnej miłości, co wpłynęło na jego postrzeganie małżeństwa. Akceptował je jako obowiązek księcia dla zapewnienia ciągłości rodu, ale nie wierzył w małżeństwo z miłości. Nie chciał, żeby jego dzieci poczuły odrzucenie, jakiego sam doznał.
W ciągu trzech lat jako głowa rodu nie odmawiał sobie niczego, a w szczególności żadnej kobiety, do której poczuł choćby słabość – a czasem nawet takich, które najmniejszego pożądania nie budziły: żon dżentelmenów czy córek nakłanianych przez matki do małżeństwa.
Eleanor Rosewood, dama do towarzystwa jego babki, była oczywiście inna, ale relacje rodzinne nie pozwalały mu myśleć o niej jako o przyszłej kochance, czego zaczynał żałować.
– Wasza książęca mość?
Otrząsnął się z zamyślenia.
– Chyba właśnie ustaliliśmy, że jesteśmy dla siebie kuzynami. Powinniśmy się do siebie zwracać odpowiednio: jesteś kuzynką Eleanor, a ja dla ciebie kuzynem Justinem.
Myśl, że ma się spoufalać z tym okrutnie przystojnym dżentelmenem, przestraszyła Ellie. Dwunasty książę Royston, wyniosły i arogancki, zdawał się spoglądać na cały świat z góry. Nie umiała pomyśleć o nim jako o kuzynie, a co dopiero zwracać się tak do niego.
– Zapewne wasza miłość już o tym wspomniał – odparła uparcie.
Uniósł brew i popatrzył na nią przekornie.
– Nie zgadzasz się ze mną?
– Obawiam się, że nie, wasza książęca mość.
Zmierzył ją nagle poirytowanym spojrzeniem.
– Będziemy więc mieli o czym dyskutować później w bibliotece. O ile mogę liczyć na twoje towarzystwo…
– Zapewne… – odrzekła, marszcząc czoło.
– Nie zgadzasz się? – Patrzył na nią wilkiem, rozgniewany nieprzejednaną postawą.
Według Ellie ten wątek rozmowy był kompletną stratą jego czasu. Jej czasu również. Po co dyskutować o tak nieistotnej kwestii jak sposób zwracania się do siebie? I tak pewnie nie zamienią słowa przez następny rok.
– Późno już, wasza miłość. Obawiam się, że księżna wdowa wyczekuje twego przybycia.
– Oczywiście. – Justin żachnął się. – Liczę, że będziesz na mnie czekała w bibliotece wraz z karafką brandy i dwoma kieliszkami.
To rzekłszy, ruszył po schodach na górę.
Jakbym była nie więcej niż psem, któremu kazał warować – oburzyła się w duchu Ellie.
Tytuł oryginału: Not Just a Wallflower
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2013
Redaktor serii: Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© 2013 by Carole Mortimer
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2015
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.
Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-1108-6
ROMANS HISTORYCZNY – 416
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com