Mam przeczucie - Krukowski Łukasz - ebook + książka

Mam przeczucie ebook

Krukowski Łukasz

3,4

Opis

Artur jest hazardzistą – obstawia mecze, „inwestuje” ostatnie pieniądze w kryptowaluty. Choć mieszka w metropolii dość długo, dopiero teraz zauważa, jak szybko się ona rozrasta. Chyba nikt nad tym nie panuje, a wyrastające znikąd ogromne wieżowce budzą lęk i coraz gorsze przeczucia. Niepokój pogłębia zachowanie pewnego wykładowcy uniwersyteckiego, który wieszczy nieuchronny koniec cywilizacji. Artur po raz kolejny postanawia posłuchać intuicji. Wyjeżdża więc z miasta, by zostać preppersem – kimś przygotowanym na różne scenariusze, nawet na koniec świata. Stawia wszystko na jedną kartę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (39 ocen)
11
6
12
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sochamara

Z braku laku…

Co za irytujaca lektura! Szczegolnie druga polowa. Czyzby celem autora bylo doprowadzenie czytelnika do szewskiej pasji?
20
amierzej

Nie polecam

O co tu chodzi właściwie?
00
wronasiwa86

Z braku laku…

Dodatkowa gwiazdka za podjęte mniej więcej za połową starania, aby ocalić książkę, podobało mi się to odsłonięcie fikcyjności. Niestety zakończenie rozczarowuje jeszcze bardziej niż początek.
00
Aneksoza

Nie oderwiesz się od lektury

Dziwna, sugestywna i bardzo niepokojącą wizja. Trudno się oderwać
00
Agantos

Nie oderwiesz się od lektury

Apokalipsa w klimacie krypto. Sprawnie i wciągająco napisana, język żywy, plastyczny. Sporo tu dobrego, jak na tak krótką opowieść.
00

Popularność




Copyright © by Łukasz Krukowski, 2023

Wydanie I

Warszawa 2023

Miliony ludzi. W domach. Na ulicach. W pracy. W każdej czynności drobnej. Zanim cokolwiek zrobią – napięcie, nacisk, parcie. Jak przekłucie przez niewidzialną błonę. Żeby czyn się ziścił. Podniosła się ręka.

Z roku na rok – trzeba na to więcej i więcej siły woli.

[…]

Czemu nie jesz? I świeże mleko prosto od krowy! Najzdrowsze. Was tam w miastach…!

Paweł nie kryje uśmiechu. Nas tam w miastach.

Jacek Dukaj, Linia oporu

Dwudziestego piątego czerwca wybuchły rozruchy w Korei. Moje przeczucia, że świat niewątpliwie zmierza do upadku i ruiny, okazały się prawdą. Musiałem się pospieszyć.

Yukio Mishima, Złota pagoda, tłum. A. Zielińska-Elliott

Kiedyś zastanawiałem się, jak wyglądają jej rodzice i czy w ogóle istnieją. Nigdy nie zostałem do nich zaproszony, nie pokazała mi zdjęcia. Nie byłem też pewny, czy o mnie słyszeli, ale chyba nie.

Z początku nie mogła przestać o nich gadać. Potem mówiła już trochę mniej, a potem temat jakoś ucichł – stali się tylko widmem, które zapamiętałem na zawsze.

Podobno umarli.

I

Moja paranoja miała gwałtowny początek.

W piątek siedziałem w nocy do czwartej nad ranem i wstałem gdzieś o piętnastej, kiedy już się ściemniało. Od razu wiedziałem, że to nie mój dzień. Musiałem napić się yerba mate, dymnej paragwajskiej siekiery pajarito. Poszedłem do salonokuchni, przywitałem się ze współlokatorem i nastawiłem wodę. Wymieniliśmy z Damianem parę słów – nie pamiętam nawet jakich dokładnie, ale chyba tylko o piłce.

– W drugiej lidze włoskiej coś się dzieje z remisami – powiedziałem na pewno, bo bardzo często to mówiłem.

Tego rodzaju domniemane prawidłowości w lidze włoskiej prześladowały mnie od gimnazjum. Damian jednak nigdy nie podejmował tematu, kiedy wpadałem w schizofreniczne monologi o ustawionych remisach danej drużyny w kolejkach wyliczanych ciągiem Fibonacciego. Zresztą – to przez tę cholerną zimę znów zacząłem o tym myśleć. Przez smog.

Gdy woda się zagotowała, odstawiłem czajnik do przestygnięcia, żeby nie sparzyć suszu wrzątkiem. Chwilę siedziałem przy kuchni i patrzyłem tępo w ciemną otchłań płyty indukcyjnej, a potem nasypałem yerby do mojego okutego naczynia z drewna palo santo. Darzyłem je większą i o wiele bardziej wyrafinowaną sympatią niż kogokolwiek ze znajomych. Przez ostatnie pięć lat towarzyszyło mi niemal codziennie – podobnie jak niezawodny termos ze szklanym wkładem, do którego chciałem właśnie nalać wody, żeby mieć ją potem na cały dzień.

Chwyciłem za rączkę, wyjąłem korek i – nie mam pojęcia, co się stało. Do teraz ten jeden moment wydaje się zagadkowy. Może po prostu się zamyśliłem, ale raczej nie. To za proste. Niektóre ruchy zawsze wykonywałem przecież ze szczególnym skupieniem, miałem satysfakcję z drobnych dziwnych nawyków. Kręciłem lewą stopą, którą złamałem w podstawówce, by śmiesznie pyknęła. Po długiej sesji siedzenia rozluźniałem mięśnie dna miednicy dla tej wspaniałej chwilowej ulgi w lędźwiach. I codziennie zalewałem yerba mate, zawsze w ten sam sposób – wolno i spokojnie, w ciszy. Termos stawał się wtedy przedłużeniem mojej ręki. Ktoś ważny dał mi go kiedyś w prezencie i musiał być drogi, więc odkręcałem go zawsze ostrożnie nad blatem, wlewałem do niego wodę, a potem trzymałem pewnie za gumową rączkę i patrzyłem na susz w matero – jak pęcznieje i unosi się przy pierwszym zalaniu.

Codziennie ten sam zestaw ruchów, ale z niezmiennym zaangażowaniem, w napiętym oczekiwaniu na każdy kolejny etap rytuału. Czuć było zapach petów, a jeśli w zapachu jest już coś ze smaku, bo zmysły te są powiązane, to podczas zalewania odbywało się też pierwsze smakowanie. Zawsze pajarito, zawsze: pety z trawą. Oczywiście to tylko nieudolne nawiązanie do tradycji z Ameryki Południowej, trochę taki teatr, ale za każdym razem wczuwałem się tak samo. Chciałem założyć kiedyś yerbownię, lokal z yerbą – najlepiej właśnie tutaj, w środku metropolii. Kiedy już zarobiłbym na bukmacherce albo na czymś innym. A jeśli nie w środku metropolii, to na prowincji. Najpierw pewnie na prowincji.

Tamtego dnia po prostu odkręcałem korek, po prostu otwierałem termos – i wypadł mi z ręki, jakoś się wyślizgnął. Nie miał jak się wyślizgnąć, bo rączka była gumowa, ale wyślizgnął się i wypadł. Rozległ się ten charakterystyczny brzdęk, Damian aż podskoczył. Pokręciłem z niedowierzaniem głową, podniosłem termos i potrząsnąłem nim.

Zagruchotał. Wzdrygnąłem się, przeszedł mnie dreszcz. Potrząsnąłem jeszcze raz i jeszcze raz zagruchotał.

Wkład się rozbił.

Nie przejąłem się tym specjalnie, nie zacząłem od razu o tym myśleć – ale tylko dlatego, że byłem nierozbudzony. Nierozbudzony człowiek jest jak pół człowieka albo i mniej. Dopiero później uznałem to za coś bardzo ważnego. Wyobrażałem sobie nawet cudzą widmową dłoń, która poruszyła moją, by zniszczyć termos. Jego upadek wyznaczył dalsze wydarzenia.

– I co teraz? – spytał głupio Damian.

– Muszę kupić nowy.

Zalałem yerbę prosto z czajnika, odczekałem dwie minuty i wypiłem napar na pusty żołądek. Musiałem się jeszcze umyć, odlać, a potem wziąłem z pokoju słuchawki i wyszedłem, żeby szybko załatwić sprawę termosu. Miałem tylko lekką kurtkę, więc już na klatce zrobiło mi się trochę zimno, a poza tym niesamowicie jebało szczynami.

Schodząc schodami z szóstego piętra, minąłem jakiegoś dzieciaka. Nikt w naszym bloku nie mówił sobie „dzień dobry”, nie chciałem się wyróżniać. A może trochę chciałem, ale i tak tego nie robiłem. Większość nawet nie rozumiała po polsku, więc i tak bym z nimi nie pogadał. Z drugiej strony – może wychodziłem na chama, bo „dzień dobry” przecież pewnie znali.

Na zewnątrz też było chłodno, chociaż dało się wytrzymać. Pomyślałem, że w mojej rodzinnej wsi musi być teraz naprawdę zimno, a tutaj zawsze grzeje nas chmura spalin. Zamiast szczyn czułem przed blokiem ścieki i olej napędowy.

To było, cholera, centrum. Samo centrum. Wcześniej narzekałem na smog, ale akurat nie było aż takiej mgły, aż takiego dymu. Miałem dobry widok.

Zadarłem więc łeb i popatrzyłem na wieżowce, zawsze na nie patrzyłem. Ściemniło się, bezchmurne niebo przeszło w ciemny przybrudzony granat i teraz te wszystkie molochy wyglądały jak wklejone, jak niezbyt przekonujący fotomontaż. Myślałem: ciekawe, ile milionów na nie wypierdolili? Ale to nie moja sprawa. I co robią ludzie, którzy tam pracują? Rzeczy, które nie mają nawet polskich nazw i których nie rozumiem. Ale to nie moja…

Od zawsze też trochę się ich bałem – tych potwornych betonowych kolosów – a teraz było jeszcze gorzej. Gdybym poszedł parę kilometrów na zachód, to nie byłbym już w centrum, ale krajobraz nie zmieniłby się ani trochę, może tylko w najbardziej nieistotnych szczegółach. W zasięgu wzroku miałbym co najmniej kilka podobnie zaprojektowanych fallicznych wypustek strzelających z ziemi w taki sam sposób, połyskujących identycznie, z identycznymi obrotowymi drzwiami. Między nimi znalazłbym żałosny, relatywnie malutki starszy budynek czy ważny pomnik, które tak samo jak wszystkie im podobne stały się tylko padliną rozszarpywaną przez molochy.

Sprawy miały się nieciekawie. Metropolia się zapętlała, już jakiś czas temu musiała zacząć się zapętlać. Nigdy dotychczas tak nie pomyślałem i ta myśl przeszyła najgłębszą część mojej duszy, ponieważ zdałem sobie sprawę, że jeśli miasto zapętla się w swoich największych, najbardziej spektakularnych elementach – jeśli nawet one, te potworne dziwotwory, mogą się zapętlać – to równie dobrze mogą zapętlić się całe dzielnice, a w przyszłości mogą zapętlić się też ludzie w tym mieście i wszystko będzie robione jednym chujem, a co gorsza zniknie wszystko, co było wcześniej, ponieważ molochom ustępuje się miejsca, nic nie może z nimi wygrać. Będą walczyć tylko ze sobą nawzajem, aż w końcu powstanie jakiś nowy, jeszcze straszniejszy typ takiego potwora – i Bóg tylko wie, co to będzie.

Przeszedłem kawałek i stanąłem na trochę już zniszczonym chodniku przy jednej z głównych ulic. Nic namacalnego nie zdradzało, że to rzeczywiście jakaś ważna historycznie ulica, nikt nigdy specjalnie się nie postarał, by jakoś ją oznaczyć. Bardziej się postarali o podświetlenie dla budynku w kształcie grubego żagielka – akurat testowali nowe, fioletowe. Wcześniej miał tylko cienką kolorową linię, a teraz świecił się cały. Aż oślepiał.

Odwróciłem wzrok i sięgnąłem do kieszeni po słuchawki, by dokonać pewnego muzycznego rytuału.

Jakość nie powalała, a jednak coś tam było słychać. Wolną ambientową gitarę i głos Liz Harris, i jeszcze echo jej głosu.

My mother once told me

She walked into the ocean[1]

Zatrzymałem się i rozejrzałem. Były tam błyskające okienka wieżowców, a także drogie samochody ścigające się po ulicach. Zmieniające się światła, rowerzyści i ludzie na hulajnogach wpadający na pieszych. Piesi biegli do metra – ukrytego podziemnego świata. Dyrektorzy w garniturach, zmęczona życiem kobieta – skądinąd wiedziałem, że to sexworkerka. Hindusi z większymi od nich samych plecakami, w których dostarczali pizze dla programistów pracujących zdalnie. Bardzo mało dzieci, właściwie na ulicy w ogóle nie było dzieci, tylko podobni do dzieci influencerzy w swoich dziwacznych ubraniach, zazwyczaj również w ciemnych okularach, mimo że już dawno zaszło słońce. Oprócz nich rzucały się też w oczy wielkie plakaty: kandydata radykalnie prawicowego, kandydata niezbyt radykalnie lewicowego, amerykańskiego rapera, legitnej organizacji humanitarnej i organizacji będącej pralnią pieniędzy. I tak dalej.

Didn’t want to die

Just couldn’t tell where the horizon was

Coś mnie niepokoiło w tych wszystkich obrazach złożonych razem. Nie chodziło tylko o różnice ekonomiczne, ale o nie na pewno też. Nie chodziło tylko o różnice światopoglądowe, ale o nie na pewno też. Nie chodziło tylko o to, że przez większość życia mieszkałem na pseudowsi, a teraz znalazłem się tutaj – ale o to na pewno też. I jeszcze o inne rzeczy. Chyba przede wszystkim o inne, nienazywalne rzeczy. Takie, o których nawet nie chciałem myśleć. Wyobrażałem sobie, że to wszystko dookoła jest tylko znakiem czegoś innego, symbolem. Czegoś większego nawet od największych molochów. I może też zapowiedzią.

Z zadartą głową kręciłem się wokół własnej osi. Nie istniały słuchawki, które mogłyby wygłuszyć szum tego miejsca. Nie istniało w metropolii takie mieszkanie, w którym nie byłby słyszalny ten ryk. Od przebywania tutaj rosła tolerka na takie rzeczy.

Wanted to have a closer look

– Dzień dobry – wymamrotał ktoś koło mnie i usłyszałem go tylko dlatego, że w piosence była akurat chwila ciszy. – Dzień dobry, czy kupi mi pan coś do jedzenia?

Why is this costume weighing me down?

Zdjąłem słuchawki i popatrzyłem na niego, przyjrzałem mu się dokładnie. Zapadnięte czerwone oczy, pomarszczona skóra. Kamizelka, którą miał, wydawała się jednak zupełnie nowa. Bezdomny w typie alkoholika. Obok ktoś agresywnie dodał gazu, obejrzałem się – porsche z wielkim spoilerem.

– Nie mam kasy – powiedziałem bezmyślnie. – Nie, w sumie to mam. Ale nie chce mi się iść do sklepu.

Wyciągnąłem monetę i nagle przypomniały mi się wszystkie prawdy o bezdomnych, które znałem.

– No tak, ale jak panu dam pieniądze, to pan kupi piwo. Kurwa – wyrwało mi się – niedobrze. I co teraz? Wierzy pan w Boga?

Dałem mu pieniądze, obróciłem się i odszedłem nerwowo. Kątem oka zobaczyłem jeszcze, że mi się ukłonił, ale coś paliło mnie z tyłu głowy, coś okropnego.

Usiadłem na ławce, która pewnie była obszczana. Jakaś muzyczka leciała z bloku obok, truskulowy rap. Jakiś typ szedł obok w kapturze i w słuchawkach i pewnie też słuchał truskulowego rapu. Siedziałem w samym centrum i wszystko było tu jak z papieru, miałem poczucie absolutnej nierealności świata wokół. To niemożliwe, że istniały takie miejsca. Budynki – jak wklejone. Bezdomni – jak roboty. A jednak były, nie śniłem. Mogłem ich dotknąć.

Wstałem z ociąganiem i poszedłem do najbliższej galerii, akurat przy dworcu, żeby kupić ten termos. Musiałem powtórzyć sobie to w myślach kilka razy: że idę po termos, że muszę kupić termos. Wcale nie idę na dworzec, żeby uciec z tego miasta i nigdy już nie zobaczyć centrum, jeszcze nie. Na razie szedłem tylko po termos. Nowy termos. Formuła poprzedniego się wyczerpała – po paru latach mnie zawiódł albo to ja go zawiodłem. Wszystko się teraz zmieni.

Kupiłem, co chciałem, wróciłem do domu roztrzęsiony. Z drogi powrotnej nic nie pamiętam, z reszty dnia pamiętam tylko twarz Damiana – przestraszoną.

– Coś się stało? – zapytał.

– Nie, zimno jest – odpowiedziałem.

Potem pewnie siedziałem w pokoju, kiwałem się w przód i w tył, może oglądałem jakiś mecz. Ale nic nie było już takie samo.

*

Wychowałem się w rodzinie hazardzistów, ojciec powiesił się dziesięć lat temu. Nie mam pojęcia, jak zostały rozłożone jego długi i kto je w końcu spłacił, ponieważ matka nigdy mi o tym nie opowiedziała. Byłem wtedy w gimnazjum i wszystko rozumiałem, ale nie chciałem z nikim rozmawiać. Myślałem tylko o tym, że gdyby regularnie dyskutował ze mną o obstawianiu i pytał, co sądzę o konkretnych meczach, nie doszłoby do czegoś takiego. I płakałem.

Kiedy ojciec stwierdził, że życie nie jest już dla niego, zacząłem wykorzystywać wujka do obstawiania i to on wchodził do punktu, żeby postawić mi kupon. Potem założyłem mu konto internetowe, a później sam skończyłem osiemnaście lat i już nie musiałem zadawać się z wujkiem – z tym cholernym idiotą, który czasem obstawiał nawet wyścigi psów. Grałem od tej chwili za swoje i czułem niekiedy, że jestem niezły.

Sam siebie w głowie nazywałem wtedy prorokiem – nie do końca żartując. Byłem naprawdę dobry, ale w ostatecznym rozrachunku wychodziłem na zero. Ci, którzy nie byli dobrzy, w ostatecznym rozrachunku byli transportowani pod most, a czasem nawet na cmentarz. Na tym polegała różnica. Oczywiście istniała pewna grupa graczy weekendowych, odświętnych albo całkiem regularnych, ale nieuzależnionych, którzy grali rzadko i wygrywali lub przegrywali rzadko, więc nie wpisywali się w ten podział na dobrych–złych. Nie mieli okazji naprawdę się wykazać.

Ja natomiast wykazałem się tysiące razy. Doskonale pamiętam większość z nich – szczególnie ten pierwszy.

Miałem dwanaście lat i ojciec zapytał się mnie, czy chcę coś obstawić. Nie miałem pojęcia, na jakich dokładnie zasadach odbywa się obstawianie, ale wiedziałem, że powinienem wytypować zwycięzcę jakiegoś meczu. Ojciec wytłumaczył mi teorię kursów i zakładów kombinacyjnych – że jeśli coś ma kurs 2.0, to podwajasz stawkę, ale tylko w uproszczeniu, bo istnieje podatek. Żeby podwoić na czysto, potrzebny ci kurs 2.28. Jeśli stawiasz kupon kombinacyjny, to kursy się mnożą, ale musi wejść wszystko, bo jak jeden nie wejdzie, to kaplica. Zrozumiałem, że najlepiej postawić pojedynczy mecz.

Mój pierwszy to było City vs. Blackburn, miałem od ojca dychę i dałem na City. Podwoiliśmy. Następnego dnia, w niedzielę, znów podwoiliśmy. Z dychy zrobiły się cztery.

Obliczyłem, bo byłem dość zdolnym dzieckiem, że do zostania milionerem brakuje mi jeszcze piętnastu takich podwojeń. To wydawało się dość proste, ale w rzeczywistości nie było. W któryś weekend nic mi nie weszło.

– Spokojnie, chłopaku – mówił ojciec i śmiał się głośno.

Dwa lata później chodził po domu albo po wsi i uspokajał tak sam siebie, ale było już za późno.

*

W poniedziałek po tym nieszczęsnym weekendzie, kiedy rozbiłem termos, odpuściłem sobie szkołę. Zdarzało się czasem, że ktoś poprawiał mnie za mówienie „szkoła” na uczelnię, ale mniejsza z tym. A odpuściłem sobie bez wyrzutów sumienia, bo i tak studiowałem beznadziejny i nikomu niepotrzebny kierunek, którego nazwa zawsze wydawała mi się żenująca. Jedyne sensowne zajęcia miałem we wtorek – filozofię techniki. Nie byłem zadowolony z tego kierunku, przestałem być z niego zadowolony po dwóch–trzech miesiącach, ale niektórzy wykładowcy byli w porządku, dobrze się ich słuchało. I dostałem stypendium po pierwszym roku, które stanowiło znaczną część mojego dochodu.

Kiedyś prawie skończyłem filologię angielską i czasem robiłem w dziwnych tłumaczeniach. W ten przeklęty poniedziałek zostałem w domu z myślą, że w ciągu dnia popracuję nad tekstem Clarka Ashtona Smitha, pisarza weird fiction. Kiedyś sam nawet chciałem zostać pisarzem weird fiction, ale gówno z tego wyszło.

Przekładu też ostatecznie nie ruszyłem – skończyło się na prokrastynacji i słuchaniu muzyki. Mój ulubiony polski blackmetalowy zespół zapowiadał w tekście nadejście zimy, ale ta chyba przyszła już jakiś czas temu. Mimo że temperatury nie spadały w metropolii poniżej pewnego pułapu, szczególnie w centrum, to dało się je odczuć. Ja odczuwałem.

Przez długą chwilę kontemplowałem ciszę, która zapadła po ostatnim utworze z płyty. Naprawdę chciałem wziąć się do roboty albo do nauki, albo chociaż zająć się czymś związanym z moimi pasjami, za które uważałem filozofię, socjologię i teologię – ale nie.

Zamiast tego zabrałem się do moich prawdziwych pasji: rynków krajów rozwijających się, bukmacherki – no i do kryptowalut.

Nie znałem w realnym życiu zbyt wielu osób o podobnych zainteresowaniach, spotykałem je tylko w internecie. Takimi rzeczami zajmowały się dwa rodzaje ludzi: ci, którzy mieli dużo kasy i chcieli zainwestować, a z drugiej strony ci, którzy nie mieli w ogóle kasy i chcieli szybko zarobić. Ja chciałem być kiedyś z tych pierwszych, ale na razie byłem z tych drugich. Nas zresztą, tych drugich, było znacznie więcej.

Istniała pewna medytacyjna wartość analizy REIT-ów, czyli funduszy inwestycyjnych budujących nieruchomości i wypłacających dywidendy. Wyszukiwanie informacji o sytuacji na rynkach odległych krain mogło trwać godzinami. Czasem używałem w przeglądarce funkcji automatycznego tłumaczenia, gdy język był dla mnie zbyt egzotyczny. Najbardziej opłacało się trzymać w portfelu REIT-y obracające kapitałem na Dalekim Wschodzie, choć niekiedy trafiało się akurat na jakąś recesję w danym kraju i wszystko szlag trafiał. W moim przypadku jednak „wszystko” to były małe kwoty, ponieważ większych po prostu nie miałem.

Sporadycznie obstawiałem więc jeszcze mecze z nadzieją na zdobycie tych większych kwot, które stworzyłyby mi nowe możliwości. Czasem matka mi coś przelewała, ale już rzadko. Wydawnictwo znajomego, też zresztą niespełnionego pisarza, przelewało mi nieregularnie za te gówniane tłumaczenia. Właściwie to ostatnio wcale mi nie przelewało, ale przymykałem na to oko, bo może miało gorszy okres. Tylko uczelnia była pod tym względem bez zarzutu, ale i tak większość moich dochodów szła na pokój. Kilka razy zdarzyło mi się pracować w tych przeszklonych budynkach na różnych pozycjach, głównie na słuchawce albo za biurkiem u dealerów samochodowych, ale odpuściłem sobie tego rodzaju roboty. Odżywiałem się zupkami chińskimi, miałem jedne chujowe buty od trzech lat. Wszystkie oszczędności topiłem w swoich okołohazardowych nałogach, które najczęściej nazywałem właśnie „zainteresowaniami”.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Tu i dalej cytowane są fragmenty utworu Headache zespołu Grouper.

Projekt okładki Justyna Frąckiewicz

Projekt typograficzny i skład Robert Oleś

Redakcja Patrycja Pączek

Korekta d2d.pl

ISBN 978-83-67121-29-3

Wydanie I

Warszawa 2023

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

sprzedaż: [email protected]

redakcja: [email protected]