Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bieganie po torach nie jest zajęciem bezpiecznym, bieganie po torach to obietnica ryzyka, które musi wymknąć się spod kontroli. Obietnica tego, że doświadczymy czegoś, czego bardzo byśmy nie chcieli doświadczyć albo dowiemy czegoś, czego wiedzieć byśmy nie chcieli. Łukasz Krukowski w swoim debiucie spełnia tę obietnicę z nawiązką, przedstawiając świetną formalnie, przeszywającą do szpiku kości powieść filozoficzno-inicjacyjną: o inicjacji w klęskę, o dojrzewaniu, będącym odzieraniem się ze złudzeń. O oswajaniu się z jedyną koniecznością ludzkiego istnienia: koniecznością katastrofy. Jeśli tak młody pisarz jak Łukasz Krukowski jest przyszłością polskiego weird fiction, to ta przyszłość rysuje się we wspaniale ciemnych kolorach.
Wojciech Gunia Powrót, Nie ma wędrowca, Miasto i Rzeka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 229
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2020
Dom Horroru
Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Copyright © Łukasz Krukowski, Bieganie po torach, 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Barbara Mikulska, Anna Dzięgielewska
Projekt okładki: Kornel Kwieciński, Strangely Twisted
Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska
Wydanie I
ISBN: 978-83-66518-39-1
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
Człowiek jest zwierzęciem niewyraźnym.
Emil Cioran, Zeszyty 1957-1972
Wybiegłem nocą w białych tenisówkach z domu wuja, dotarłem aż do tego drzewa i okazało się, że ciężko dysząc, biegłem tylko we własnym świecie. Kontury dachów rysujące się niewyraźnie w ciemności, czarne pnie drzew, szczyty wzgórz pokrytych zielenią, nawet stojąca przede mną Uiko – wszystko było całkowicie bez znaczenia. Rzeczywistość znalazła się tutaj bez mojego udziału.
Yukio Mishima, Złota pagoda
Cholera, zawieszono mnie chyba nad ziemią.
Wszystko wyblakło. Tam, gdzie powinny być szyldy sklepów, zostały tylko obskurne ściany. Nie mogę znaleźć wzrokiem wielu budynków, które stoją zwykle w naszym miasteczku. Zniknęły? Zburzono je?
Nagle widzę mojego ojca z boku, jakby to była scena z filmu. Jeszcze młody, włosy ma czarne i gęste. Idzie sobie spokojnie, osamotniony na głównej ulicy, a dwóch zomowców zbliża się do niego z naprzeciwka. Chodzą szybkim i niedbałym krokiem, może pierdolnęli już z rana po setce.
– Obywatelu! – pyta jeden, a drugi tylko uśmiecha się głupkowato. – Dokumenty posiada?
– Nie, zapomniałem – odpowiada drżącym głosem ojciec.
Wie dobrze, co oznacza brak dokumentów. Zomowcy patrzą po sobie.
– W takim razie pojedziemy na komisariat.
Polonez jest nowy, pachnie jak FSO w Warszawie. Wujek Marcin przez jakiś czas tam pracował i opowiadał o tym zapachu – podobno był gryzący z rana i bardzo miły na fajrant. Teraz czuję jego gorszą wersję, smród wylewa się przez otwarte drzwi.
Pakują ojca do tego samochodu, a on nie stawia oporu. Gdyby zaczął – wtedy dopiero miałby kłopoty. Nie wchodzę do radiowozu, wciąż stoję na ulicy albo wiszę nad nią, cholera wie. Nie jestem nawet pewny, czy w ogóle mam jakieś ciało.
Odjeżdżają. Mam ochotę biec za nimi, ale nic nie robię.
Ojciec nigdy nie opisywał, jak dokładnie został złapany – mówił tylko o tym, co było później, gdy go pobili i zabrali wszystkie pieniądze. Dziwne. Moja głowa pokazała mi coś, o czym nie miałem nawet pojęcia, ale całkiem realistycznie, bez fajerwerków. Rzadko tak bywa.
Budzę się, chociaż tak naprawdę w ogóle tej nocy nie spałem.
Był to raczej pół-sen, przysypianie, trwające kilka chwil zaniki świadomości. Jestem cały spocony, biorę telefon – szósta dwadzieścia dziewięć, za minutę będzie dzwonił budzik. Ja pierdolę.
Kilka razy, dla pewności, odczytuję datę pod godziną. Szósty maja.
Wyłączam alarm, zanim zapiszczy, i wstaję z łóżka. Matka z ojcem nie śpią od dawna, wychodzą już do roboty.
– Cześć – mówię z góry i idę do łazienki.
– Powodzenia! – krzyczy jeszcze matka. – Śniadanie na stole!
I tak nic nie zjem, żeby nie pobudzać niepotrzebnie organizmu do trawienia, bo mam spore problemy żołądkowe. Pewnie na tle nerwowym, ale w sumie nie tylko. Od dawna już czuję, że moje ciało działa raczej kiepsko; boję się jednak iść do lekarza. To zresztą tylko jedna z wielu rzeczy, których się boję.
Pierwsze, co robię w łazience, to patrzę w lustro i przyglądam się swojej twarzy. Najważniejsze jest dobre oszacowanie wielkości i odcienia worków pod oczami, które są obiektywnym wskaźnikiem niewyspania. Duże i ciemne worki – dzień przejebany. Małe i szare – może nie będzie tak źle. Dziś mam do czynienia ze stanem pośrednim: siniaki dość rozległe, na szczęście w miarę jasne. Jedna zarwana noc to niby nie tragedia, ale jeśli dziś wieczorem znów nie zasnę, to jutro już nie dam rady. A tydzień ma aż siedem dni.
Siedzę na kiblu bardzo długo, żeby mnie potem nie przycisnęło w kluczowym momencie. Myję zęby i się golę, potem biorę prysznic. Albo piec jest zepsuty, albo ojciec oszczędza na ciepłej wodzie, ale przyzwyczaiłem się już do zimnej – zaciskam zęby i jazda.
Podczas standardowego rytuału myślę o tym przedziwnym mechanizmie rutyny, w którą wrzuceni są wszyscy ludzie wbrew ich woli. Większość codziennych pętli zaczyna się rano – człowiek wstaje, i już musi lecieć przed siebie. Nie ma siły o niczym szczególnym pomyśleć, nie może się zastanowić nad sensem tej bieganiny, bo przecież zaraz trzeba złożyć meldunek w robocie. Absurd, ale tak to działa.
Ciekawe, czy ludzie dalej by zapierdalali, gdyby podumali niekiedy nad swoim życiem. Wieczorem są zbyt zmęczeni, by pomyśleć, a rano nie mają na to czasu. Albo tak jak ja – myślą już pod prysznicem, kiedy jest trochę za późno na odwrót. Szkoda marnować ten wysiłek włożony w zwleczenie się z łóżka. Śmieszne. A może mają kupę kasy i narkotyków, i już po prostu nie muszą się zastanawiać nad rzeczami tego typu.
Wychodzę z łazienki; czuję, że mimo niemądrych myśli humor mi się poprawił. Może jakoś to będzie, chuj jeden wie.
Zakładam długie, granatowe skarpetki, potem gacie i koszulę. Na koniec zostawiam te pierdolone, sporo za ciasne spodnie. Pasek wkładam luźno – chyba tylko dla ozdoby, bo gdybym użył go zgodnie z przeznaczeniem, to pewnie pękłoby mi coś na dupie. Idę z powrotem do łazienki. Muszę się jeszcze uczesać, co zajmuje chwilę czasu; nie byłem u fryzjera od dawna, chociaż w tamtym tygodniu miałem pójść, ale mi się nie chciało. Dopiero teraz wkładam marynarkę, do kieszeni dokumenty, do drugiej długopisy, do spodni telefon. Kluczyki od samochodu i klucze od domu biorę w rękę.
No, dożyłem wielkiego dnia. Jest jakiś triumf w tej myśli.
W przedpokoju też mamy lustro, więc patrzę jeszcze ostatni raz, czy nic nie wystaje, bo skurwysyny będą robić zdjęcia.
Nic. Zajebiście.
Wychodzę, zamykam drzwi i idę do mercedesa. Ojciec mi go dał – stary, czarny w124 w sedanie, rocznik osiemdziesiąty ósmy. Trochę porysowany i powgniatany, podwozie skorodowane, ale jeździ. No i to klasyk, na wartości może już tylko zyskać. Lubię go, jest naprawdę spoko, tylko trochę za długi na pierwszy. Przyjebałem nim już dwa razy, raz o wysoki krawężnik, raz w innego typa. I klima… No, nie ma klimy. Niby jeszcze nie była mi potrzebna, ale już niedługo może się przydać. Zapowiadają, że w maju przyjdzie ocieplenie.
Otwieram bramę i odpalam auto. Stary diesel hałasuje, nic jednak nie można na to poradzić. Poza, oczywiście, puszczeniem muzyki zajebiście głośno. Ojciec wymienił kiedyś radio na takie z wejściem aux in, więc podpinam do niego telefon i włączam piosenkę mojego znajomego, który w podziemiu artystycznym udziela się pod pseudonimem Schizoid.
czuję się jak w pierdolonej gierce
jakiś potwór trzyma mego życia lejce
Bas uderza konkretnie. Przyciszam trochę, żeby nie rozbolał mnie łeb. Wspaniały utwór, myślę sobie, i krzyczę resztę tekstu razem z Pawłem.
jebany kosmita w moją głowę klika
teoria symulacji dziś się ze mną wita
Klip z tą piosenką, nagrany telefonem w piwnicy jakiegoś opuszczonego domu, ma tylko tysiąc wyświetleń, ale kiedyś na pewno będzie miał więcej. To prawdziwy przełom, przynajmniej tak mi się wydaje. Naprawdę uważam, że większość artystów tego nurtu jest sporo słabsza od Pawła – kurwa, może nawet prawie wszyscy. Chłopak zasługuje na większą rozpoznawalność.
Ciekawe, co u Schizoida, myślę, wpatrując się w bramę i wrzucając jedynkę. Miesiąc nie miałem z nim kontaktu, podobno zamknął się w domu i robił muzykę. Jeśli to prawda, to i tak zaliczył spory progres od tego, co było jeszcze rok, dwa lata temu. Alkohol, gierki, alko i gierki.
Dobra, kurwa, ale dywagacje o starych znajomych trzeba zostawić na później. Jest ósma, a na ósmą trzydzieści muszę tam być.
Ruszam. Silnik buczy, jednak głos Pawła go przekrzykuje – krzyczę razem z nim. A jakby tak skręcić do lasu, w ogóle nie pojechać do szkoły, co by się niby stało? Pewnie by mnie szukali, dzwonili i tak dalej. Oj, kurwa, lepiej nie myśleć, nie kusić losu, nie kusić głowy. Czasem tak się dzieje, że myślę „co, jeśli zrobiłbym…?” – a potem to robię. Zazwyczaj chodzi o niewielkie rzeczy, mimo wszystko...
Korek. Nie jakiś długi, ale jednak. W tym mieście do jednego ronda schodzą się dwa mosty i dwie największe drogi. Noga na sprzęgle lata niespokojnie, ruszamy, stoimy, ruszamy, stoimy. Leci następna piosenka Schizoida, tytuł to bodajże „Martwe ambicje”, wszystkie już mi się mieszają.
cały dzień, piję cały dzień i znów pierdolę sen
czas mi nie umila życia, zajebany łeb od wen
Parkuję obok cmentarza, bo zawsze tu staję, to znaczy od momentu, kiedy przytarłem gościa na parkingu przy samej szkole. Wstyd byłoby tam znowu wjeżdżać. Gaszę silnik, zamykam auto i idę. Telefon zostawiam w środku. Będę na styk, do zbiórki zostało pięć minut, do godziny zero – trzydzieści pięć.
Szkoła jest na szczęście otwarta, nie trzeba używać karty z chipem, którą i tak gdzieś zgubiłem. Ostatnio przechodziłem przez te drzwi tydzień temu, na zakończenie roku. Wtedy wszyscy się śmiali i generalnie atmosfera była dobra, natomiast dzisiaj od razu zauważam znaczne pogorszenie nastrojów, jakiś taki skrywany, ale mimo wszystko widoczny niepokój. Na korytarzach ciemno; moja klasa jest w grupie trzech, które mają pisać to gówno na sali gimnastycznej, więc idę tam i modlę się, żeby nikogo nie spotkać po drodze.
Spotykam wszystkich. Stoją przed wejściem, długa kolejka – przed chwilą zaczęli wpuszczać. Ustawiam się na końcu i podchodzi do mnie Adrian, taki wysoki, trochę przyjebany typ.
– Elo – mówi, zbijamy pionę. – Umiesz coś?
– Ni chuja – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Nie czytałem żadnej lektury.
– Kurwa, wiadomo że nikt tego nie czytał, ale jakieś streszczenie chociaż, cokolwiek, no stary…
– Coś tam patrzyłem na necie – mówię bez przekonania. – Ale nie chciało mi się nawet oglądać filmów. Jakoś to będzie.
– Mam nadzieję, oby trzydzieści było…
– No.
Z innymi nie gadam, nie witam się nawet, przyszedłem ostatni i mało osób zwróciło na mnie uwagę. Każdy wydaje się bardzo, bardzo zestresowany, jakoś się to, kurwa, unosi w powietrzu, nie wiem. Kiedy jest już moja kolej, to najpierw dostaję numerek do wylosowania. Jeden z dwóch, czyli tyle zostało miejsc. Za plecami słyszę odgłosy kroków, ktoś biegnie korytarzem i niesie się echo. Odwracam się – to taka dziewczyna z białymi włosami, nie znam jej, ale kojarzę.
– Przepraszam za spóźnienie – mówi do nauczyciela od informatyki, pana Eryka, który rozdaje te śmieszne numerki.
Praktycznie równocześnie wchodzimy na salę. Po okazaniu dowodu i podpisaniu listy szukam swojego miejsca. Przedostatnie, środkowy rząd, numer trzydzieści sześć. Daleko od drzwi, daleko od okna. Chyba niedobrze. Szukam wzrokiem, gdzie usiadła ta dziewczyna – po mojej prawej, przy samym oknie.
O cholera. Widać, że coś jej wystaje pod ławką, schowane w jakiejś dziwnej kieszeni w spódnicy. Telefon. Czarny, więc się zlewa z materiałem, ale czasem światło pada na niego i wtedy błyszczy. No, to niezbyt mądre.
Komisja zaczyna pierdolić. Komisja, to znaczy dwie nauczycielki z naszej szkoły, jedna baba z innej szkoły, pan Eryk i jeszcze taki facet od historii, niski i śmieszny. Bla bla, arkusze, naklejki, wyraźne pismo. Nie jest to wykład z fizyki kwantowej, napisać dwa razy PESEL i przykleić naklejkę chyba każdy da radę. Rozdają arkusze. Nikt nie ma żadnych pytań. Sprawdzamy kompletność. Kodujemy. Zakodowane.
900729, tak zaczyna się mój PESEL – mimowolnie słyszę głos popularnego polskiego rapera, którego umiarkowanie szanuję.
Kurwa, teraz będzie mi to leciało w głowie.
Dziewiąta jeden – czas start.
Pierwsza część tego egzaminu to czytanie ze zrozumieniem, jest tekst jakiegoś niby-profesora i reszta sprowadza się do zaznaczania: a, b, c, d, tak, nie. Czasem każą coś wpisać, w jednym zadaniu dali nawet fragment Wesela, czyli pijackiego bełkotu, i trzeba podać tytuł, imię i nazwisko autora. Absurd, ale tak wygląda ta matura.
Patrzę na mały zegarek, który wisi nad głowami komisji. Wszystko, co nie było rozprawką, zajęło mi pół godziny. Sprawdzam pobieżnie, co tam napisałem, i otwieram arkusz na stronie z ostatnim zadaniem.
Czy samotność służy człowiekowi? Uzasadnij swoje zdanie, odwołując się do podanego fragmentu, całości utworu i innych tekstów kultury.
Adam Mickiewicz
Dziady (cz. III, fragment)
KONRAD
(po długim milczeniu)
Samotność – cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi?
Nie czytam dalej, znam tę scenę. Znaczy – nigdy nie widziałem jej na papierze, ale kiedyś, dawno temu, będzie dwa lata… Dreszcz przechodzi mi po plecach. Na cholerę dali akurat to? Wspomnienia wracają.
* * *
Było tak: jechaliśmy z ojcem z Warszawy. Na trasie istnieje do dziś tak zwany Zajazd, który był popularny, zgodnie z opowieściami ojca, wśród kierowców rosyjskich ciężarówek za PRL-u i we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Zawsze się tam zatrzymywaliśmy, bo stary kiedyś jeździł na tirze i uważał to za ważną tradycję. Akurat tego letniego, pogodnego dnia pech albo szczęście, albo chuj wie co jeszcze, sprawiło, że na zewnątrz stał stary lanos. Miejsce to należało do skrajnie opuszczonych, więc zazwyczaj mieliśmy tylko towarzystwo pani właścicielki, czyli starszej, korpulentnej kobiety o imieniu Dorota.
Wtedy jednak – zaskoczenie. Jacyś ludzie siedzieli przy jednym z czterech stolików; od razu było widać, że pojebani. Jeden stary, brudny, zarośnięty i w czapce, a drugi trochę młodszy, ale nie mniej zarośnięty i brudny. Ojciec z synem, bo podobni.
– Dzień dobry – powiedzieli do nas pierwsi, niemal równocześnie.
Odpowiedzieliśmy niewyraźnie i usiedliśmy na drugim końcu sali. Zorientowałem się, że za ladą nie ma właścicielki, i mój ojciec też zwrócił na to uwagę.
– Przepraszam, gdzie pani Dorotka? – spytał nieznajomych.
– Poszła po wódkę dla mnie i dla siebie – odpowiedział stary i klepnął syna po ramieniu. – Ten nie pije, bo prowadzi, hehe. Panowie może się przysiądą? Jestem aktorem, opowiem żart.
Pani Dorotka nadal nie wracała.
– Może pan opowiedzieć ten żart, a my zdecydujemy, czy opłaca się dosiąść – powiedział mój ojciec, uśmiechając się słabo.
– Oj, kurwa, czyli pan chce, żebym się wykazał! – Chłop normalnie, jak gdyby nigdy nic, wstał, wskoczył na stół i zdjął czapkę. Nie wierzyłem w to, co widziałem. Jego młodsza wersja patrzyła na nas z kpiącym wyrazem twarzy. Działo się coś dziwnego.
– CÓŻ PO LUDZIACH? CZYM ŚPIEWAK DLA LUDZI? – wrzeszczał stary menel tak, że usłyszeliśmy podskakujące szklanki za ladą. – GDZIE CZŁOWIEK, CO Z MEJ PIEŚNI CAŁĄ MYŚL WYSŁUCHA? OBEJMIE OKIEM WSZYSTKIE PROMIENIE JEJ DUCHA?!
To nie była recytacja, tylko jakiś opętańczy zaśpiew. Ale tekst pamiętał, nie zatrzymał się w żadnym momencie. I ciągnął dalej.
– ODJĄŁEM RĘCE, WZNIOSŁEM NAD ŚWIATA KRAWĘDZIEEE!
Coś w tym wystąpieniu hipnotyzowało słuch i wzrok, jakby czas zatrzymywał się, kiedy gość otwierał mordę. Nie wiem, trudno to opisać.
Poczułem się wtedy źle, wybiegłem i zwymiotowałem. Ta sytuacja była tak psychotyczna, nierealna, że po prostu nie mogłem zareagować inaczej, mój organizm nie wytrzymał. Albo miałem po prostu niestrawność. Odjechaliśmy, nie widząc nawet właścicielki, a później skończyli budować szybszą trasę przez Wyszków i nigdy już nie zatrzymaliśmy się w Zajeździe. Nigdy też o tym nie gadaliśmy.
Nie wiem do dziś, czy pani Dorotka w ogóle żyje.
* * *
Cała ta scena staje mi teraz przed oczami, na maturze z polskiego – krzyczący menel, opuszczona lada, niszczejący Zajazd. Żółć, która podeszła mi wtedy do gardła, podchodzi też teraz. Walczę z samym sobą przez dobrych kilka sekund i z trudem się opanowuję.
Refluks, zwykły refluks – myślę, oddychając głęboko. Raz, dwa, trzy.
Cholera, minęło kilkanaście minut. Straciłem zajebiście dużo czasu. Ludzie dookoła piszą coś, bazgrzą, skreślają. Nie chcę wzbudzać podejrzeń, ale nie mogę się powstrzymać przed spojrzeniem na białowłosą dziewczynę – ściąga z telefonu, z mojej perspektywy dobrze to widać. Jeśli ja to widzę, to nauczycielka siedząca z tyłu, za wszystkimi – a jest też taka – na pewno ją ignoruje, po prostu pozwala spisywać. Byłby duży dym, gdyby chciała usunąć ucznia z sali. Potem papiery do wypełniania, procedury i tak dalej, nie mówiąc już o wyrzutach sumienia, choć niektórym nauczycielskim kurwom to raczej nie grozi.
Czy samotność służy człowiekowi?
Czy samotność służy człowiekowi?
No, napisz coś. Dawaj. Trzeba zacząć od jakiegoś zdania wprowadzającego, a potem już jakoś pójdzie. Lanie wody, wiadomo o co chodzi.
Jedno otwarte okno jest poruszane przez wiatr i skrzypi, wkurwia mnie strasznie. Wkurwia mnie też to, że komuś burczy w brzuchu. No, mnie burczy, ale na pewno komuś jeszcze.
Mam pięć czarnych długopisów, może jak wezmę do ręki inny, to wena przyjdzie.
Nie przychodzi.
Zostało półtorej godziny. Zmarnowałem kupę czasu na myślenie o absurdalnych rzeczach. Najpierw czuję wilgoć na dłoniach – opieram się na krzesełku, żeby się uspokoić, i niemal natychmiast czuję też wilgoć na plecach. Sytuacja robi się nieprzyjemna. Sytuacja wymyka się spod kontroli. Zaczynam słyszeć coś, czego nigdy nie powinno się słyszeć – bicie serca. Pyk, raz, dwa, trzy, pyk, raz dwa, trzy, pyk, raz dwa, pyk, raz, pyk, raz, pyk, pyk, pyk, pyk pyk pyk pyk.
Ja pierdolę.
Szum w uszach. Z tyłu głowy mam te dwa magiczne słowa, o których nie można pomyśleć, bo pomyślenie pogorszyłoby sprawę.
Atak paniki. Atak paniki atak paniki atak paniki atak paniki – atak, kurwa, pierdolonej paniki. Chce mi się srać, muszę koniecznie wyjść do łazienki, ale z niewiadomych przyczyn nie mogę podnieść ręki, by ktoś podszedł do mnie i wyprowadził na zewnątrz. Jest jakaś ciężka, boli mnie, całe ramię boli, właściwie całe ciało. I zimno mi, ale gorąco też.
Czy samotność służy człowiekowi?
Czy samotność służy człowiekowi?
Czy samotność służy człowiekowi?
Typ, który siedzi po lewej, zwraca na mnie uwagę. Muszę nieźle się kręcić.
Została godzina.
Czy samotność…?
Samotność to taka straszna trwoga – piszę na kartce od nowego akapitu i już widzę, że liter nie będzie się dało potem odczytać. Ogarnia mnie, przenika mnie.
Wiesz mamo – leci mi w głowie – wyobraziłem sobie, że…
– Że nie ma boga – mówię pod nosem, ale na pewno to słychać. – Nie ma, nie.
Wstaję i idę na drżących nogach, wybiegam z tej sali, trzaskam drzwiami.
Długopisy zostały, dokumenty mam w marynarce. Kluczyki… kluczyki też.
Biegnę do łazienki, ktoś za mną otwiera drzwi od sali i chyba mnie goni, ale ja spierdalam. W jednej chwili odechciewa mi się srać, więc zamiast wejść do kibla, to po prostu kieruję się do wyjścia, które nadal jest otwarte, i wybiegam.
Oddycham, biorę głębokie, spokojne wdechy.
Wszystko już w porządku.
Ktoś z tyłu mnie woła, ale nie po imieniu, tylko „ej, ej, co się sta…”. Uciekam w stronę cmentarza, do samochodu. Wchodzę do środka, włączam muzykę, Mazzy Star, i ustawiam lusterko wewnętrzne tak, żeby móc na siebie spojrzeć.
Wyglądam okropnie.
Oczy przekrwione i załzawione, worki pod nimi prawie czarne. Widzę delikatne zarysy niebieskich żył na policzkach, które są tak chude, że chyba chudsze nie mogą już być. Moja fryzura zepsuła się podczas biegu, spociłem się też i mam zadyszkę. Dopiero teraz orientuję się, jak szybko oddycham – nozdrza w odbiciu rozszerzają się i z powrotem kurczą z zaskakującą częstotliwością. Wyglądam jak osoba po ataku epilepsji albo jakbym właśnie kogoś zabił.
Co ja odjebałem?
– Kurwa! – krzyczę tak głośno, jak mogę. Dziadek, który idzie chodnikiem, aż przystaje i patrzy z dziwnym zainteresowaniem, może nawet przestrachem. Dźwięk musiał przebić się na zewnątrz, i to tak konkretnie.
Dobra, trzeba się opanować. O dziwo, w kilka minut po tak zwanej sytuacji stresowej, moja głowa funkcjonuje już prawidłowo. Wraca mi racjonalność.
Czy ja w ogóle planowałem jakieś konkretne studia? Nie. Ile mam własnych oszczędności? W gotówce pięć stów, na koncie jeszcze cztery. Niecały tysiąc złotych. Co można za to zrobić? Niewiele.
To absurd, że nazywam takie myślenie „racjonalnością”.
Patrzę w telefon, przeglądam messenger. Do kogo zadzwonić? Czy w ogóle, kurwa, z kimś się kontaktować, czy po prostu skoczyć z mostu?
Co ja odjebałem?
Adam – nie. Znam go od dziecka, ale teraz mi nie pomoże. Chce iść pewnie na politechnikę czy coś w tym rodzaju, ma ustalony plan na życie. Natalia – też odpada, z wiadomych powodów. Paweł – nie, bo dawno nie gadaliśmy i głupio przychodzić od razu w potrzebie.
Kamil. Kamil rzucił szkołę w osiemnaste urodziny i został muzykiem blackmetalowym, prowadzi jednoosobowy projekt. Dzwonię.
– Elo, kurwa, co jest? – pyta charczący głos. – Obudziłeś mnie.
– Jesteś na chacie?
– Ta, jestem.
– A twoja matka?
– W robocie.
– Mogę przyjechać?
Kilka chwil ciszy.
– Możesz, tylko daj mi pięć minut, muszę się ogarnąć.
Jadę pod blok Kamila, stawiam auto tam, gdzie są trzy wolne miejsca, bo boję się parkowania, a poza tym trzęsę się cały i istnieje naprawdę duże ryzyko, że mógłbym w coś przyjebać. Siedzę w samochodzie i czekam tych parę minut. Jak powiem ojcu, co się stało? Kurwa mać…
Fade into you… – śpiewa Hope Sandoval, dziewczyna, która w połowie lat dziewięćdziesiątych miała swoje pięć minut, a potem zniknęła na własne życzenie. Nie chciała sławy, nie chciała stać się produktem. Strange you never knew...
Kamil napisał: możesz wbijać.
Wychodzę, zamykam auto i dzwonię domofonem, drzwi od razu się otwierają. Na klatce jebie szczynami i jeszcze czymś, ale nie za bardzo wiem, czym dokładnie. Ogólnie – rzygać się chce, tylko że tym razem to zdrowa chęć, nie na tle nerwowym. Męczy mnie wchodzenie po schodach na drugie piętro, dostaję zadyszki, tak słaby jestem.
– Elo – mówi Kamil, otwierając drzwi.
Mówił coś o „ogarnięciu się”, ale nic takiego nie widać. Cholera, wygląda jak po kilkudniowym ciągu alkoholowym. Każdy włos sterczy mu w inną stronę, a nierówny zarost znajduje się poza jakąkolwiek kontrolą.
Warunki są tutaj niezbyt ciekawe, ta rodzina to typowa miejska patologia i czuję się źle, że tu przyjechałem, bo raczej nikt mi nie pomoże. Sam gospodarz to jednak w porządku gość, może warto z nim pogadać.
– Chcesz coś do picia? – pyta.
– Jestem samochodem.
Dialog trochę jak ten z Zajazdu, sprzed dwóch lat.
Nie myśl, kurwa, o tym.
– Wiesz co – zaczynam – teraz jest matura z polaka.
– Nie powinieneś tam być?
Jego zainteresowanie wydaje się szczątkowe. On tak naprawdę ma w dupie, gdzie jestem, co robię, po co tu przyjechałem. Było tak od kiedy pamiętam, Kamil to po prostu pasywny człowiek.
– Uciekłem – odpowiadam. – Miałem, kurwa, atak paniki, nie wiem. Nie wiem.
– Aha. – Kamil żuje gumę i patrzy w ścianę. Ma przetłuszczone, krótkie włosy, ogromne zakola, koszulkę jakiegoś zespołu z dziwnym logiem i stare dresy. – Powiedziałeś starym?
Czuję, że zaraz się rozpłaczę.
– Nie. To się stało przed chwilą.
– Aha.
Chwila ciszy.
– Kiedy ostatnio gadałeś ze Schizoidem? – pyta nagle Kamil.
– Kurwa, nie wiem. Będzie z trzy, cztery tygodnie, a na żywo to z dwa miesiące temu.
– Napisał do mnie w nocy. Czekaj, zaraz ci przeczytam.
Bierze telefon do ręki i potrząsa głową.
– Sam se lepiej przeczytaj.
Patrzę na wiadomości.
1. (ALBERT)
2. (DAMIAN)
3. (TOMASZ ORAZ FILIP)
Okładka
Strona tytułowa
Kolofon
Spis treści