Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mama umiera w sobotę to zbiór siedmiu na pierwszy rzut oka bardzo różnych opowiadań, które łączą w sobie wielki temat
relacji rodzinnych z elementem nieznanego.
Obserwujemy tu m.in. skomplikowane relacje pomiędzy: piękną żoną a mężem garbusem-zazdrośnikiem, dorastającym w dusznej atmosferze rodzeństwem, tajemniczym dziadkiem a jego nieletnim podopiecznym, przyziemnym ojcem a synem-marzycielem, małżeństwem w patriarchalnej społeczności.
Niemczyk, zupełnie nie przejmując się zalecaną debiutantowi ostrożnością, żongluje sceneriami: osadza swoich bohaterów to pod budką z piwem na polskim blokowisku, to w pachnącej kwiatem lotosu willi w Bombaju. Misternie konstruuje przedstawione światy, nie boi się niedopowiedzeń i symboliki.
W jego opowiadaniach często czai się trudna do sprecyzowania groza rodem z Miasteczka Twin Peaks. Coś tajemniczego i niepokojącego bez przerwy wisi w powietrzu, czyha za rogiem i wyciąga włochatą łapę. Po bohaterów. I czytelników.
Zbiór rozpoczyna prezentującą rodzimych debiutantów serię Nowe Polskie.
GŁÓWNA NAGRODA W KONKURSIE PROMOTORZY DEBIUTÓW
Wydawnictwo Afera z książką Mama umiera w sobotę jeszcze przed jej oficjalną premierą zdobyło Nagrodę Główną
w organizowanym przez Fundację Tygodnika Powszechnego i Instytut Książki konkursie - Promotorzy Debiutów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 201
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dorotce
Głos w słuchawce oznajmia, że mama nie żyje. Umarła w nocy, zasnęła, przywierając do poduszki kościstym policzkiem, na którym odciskał się co rano guzik jej ulubionego jaśka. Guzik był duży, z dwoma dziurkami. Staruszka zawsze wyglądała z tym znaczkiem śmiesznie, jakby miała tam drugą twarz: małą uśmiechniętą główkę z miniaturowymi oczkami.
Karol nie potrafi się zdobyć na szczere łzy. Gdyby znalazł mamę w niedzielę, albo nawet w poniedziałek, z pewnością zapłakałby głęboko i utulił biedaczkę z całych sił. Kochał ją i wciąż kocha, a jednocześnie dochodzi do niego, że właśnie został sierotą. Mama odeszła jednak nie w porę, przez co kolejny raz postawiła syna przed wielkim problemem. Zaczyna się wczesny sobotni poranek, do poniedziałku dwie pełne doby. A w poniedziałek Karol musi zawitać do banku, by z konta, do którego upoważniła go matka, wypłacić czterdzieści pięć tysięcy złotych. Musi to zrobić, zanim w łapska urzędasów trafi akt zgonu i pozwoli im na zagarnięcie pieniędzy przeznaczonych dla niego. Że też musiała umrzeć akurat w sobotę!
Gdyby nie wizyta Maryśki, mama przeleżałaby w spokoju do niedzieli, a on znalazłby ją podczas wizyty obiadowej. Ale ta stara krowa pojechała żebrać o kasę, bo znowu się nie układa, a Stefek ostatnio stracił pracę. Stefan U., w żaden sposób niespokrewniony z właścicielem sieci sklepów, noszącym takie samo nazwisko, choć przez pierwsze miesiące spotkań z Marią twardo utrzymywał, że tak właśnie jest. Karol nie współczuje siostrze, bo ostrzegał ją przed związkiem z wieśniakiem-nieudacznikiem, który wie wszystko najlepiej, wychyliwszy przedtem pół litra. Czyli zawsze, gdy lichwiarz z monopolowego zgodzi się dać Stefanowi na kreskę, pomny faktu, iż na początku miesiąca jego długi spłaci teściowa.
Spotkanie z siostrami w mieszkaniu zmarłej matki nie jest ani trochę cieplejsze niż zazwyczaj. Dominuje wyniosła postawa Wiktorii, która winą za zaniedbywanie mamy obarcza pozostałą część rodziny. Zawsze uważała, że skoro Karol mieszka niedaleko chorej matki, powinien wziąć na swoje barki ciężar jej doglądania. Wtóruje jej mąż-Wieloryb, przyobleczony w cwaniacki garnitur, kurząc w przedpokoju papierosa, choć powszechnie wiadomo, jak bardzo matka nie znosiła palaczy. Karol puszcza to płazem, bo jego myśli zaprząta plan, którego powodzenie zaważy na jego dalszym życiu. Mama chciałaby przecież, żeby to on dostał te pieniądze. Inaczej nie uczyniłaby go pełnomocnikiem konta.
Idiotka Maryśka wyje przeraźliwie, tak głośno, że słychać ją na całym osiedlu. Jej mąż siedzi na taborecie z głupkowatym uśmieszkiem, niewzruszony ani trochę. Karol poważnie zastanawia się nad tym, czy mózg Stefana przyjął do wiadomości fakt, że na łóżku obok leży martwa kobieta. Dochodzi do wniosku, że nawet jeśli temu kretynowi byłoby choć odrobinę przykro, nie umiałby tego należycie okazać. Karol nie ma jednak czasu roztrząsać w tej chwili rzeczy bulwersujących, lecz zupełnie nieistotnych. Stefan drapie się po rozczochranych włosach, grzebiąc na przemian w niezliczonych kieszeniach starej wojskowej kurtki. Zalatuje od niego gorzałą w całym pokoju. Po chwili wychodzi, niby coś zjeść, ale Karol doskonale zdaje sobie sprawę, że szwagier musi walnąć szybkie piwo, bo męczy go paskudny kac po piątkowej libacji. I dobrze, jednego durnia mniej. Podchodzi do Maryśki, próbuje ją objąć i uspokoić, zanim zlecą się sąsiedzi mielący naokoło długimi jęzorami – jeszcze tego brakowało! Zbiera mu się na wymioty, taka jest wstrętna w tym swoim szlochu, i na dodatek umazana, jakby kominiarz pomacał ją łapami po twarzy i szyi.
Matka leży z otwartymi oczami i słucha spokojnie kłótni dotyczącej jej własnego pogrzebu. Ślad po guziku od jaśka zaczyna już blednąć. Powyżej zimnego skrawka kołdry wystają tylko chude, blade, spiczaste ramiona. Karol oświadcza, że najlepiej odstawić staruszkę do kostnicy (pracuje tam znajomy znajomego), a wszystkie formalności załatwić w poniedziałek rano. Tym oto sposobem – kalkuluje bezgłośnie – szansa na to, że wiadomość o śmierci matki dojdzie do uszu bankowych szpiegów, znacząco się zmniejszy.
Maryśka wybucha teraz już nie płaczem, a kwikiem. Niechęć Karola do siostry przeradza się w nienawiść. Zaciska zęby i życzy jej w duchu śmierci w męczarniach, ciesząc się na myśl, że jeszcze przez kilkanaście lat będzie się tarzać w nędzy ze swoim mężem-nierobem, zanim ten zapije się na śmierć i pozostawi po sobie testament długów. Wtedy odzywa się Wieloryb – mentorskim, nieznoszącym sprzeciwu tonem: „To on załatwi formalności”. Karol nie może niestety podważyć sensowności argumentów wyłożonych przez szwagra, a zatem jest zmuszony się wycofać i postępować według planu B. Przykrywa matce twarz wyziębioną kołdrą (tuż przed śmiercią wietrzyła pokój, więc okno wciąż jest otwarte) i całuje ją w skroń. Żegna się, odgrywając roztargnienie, po czym prędko wychodzi. W progu kiwa głową na zapewnienia Wieloryba, że ten wielkodusznie zaopiekuje się jego siostrami. To wstrętne bydlę na coś się wreszcie przyda.
Karol wyłącza telefon. Resztę soboty spędza samotnie w knajpie, licząc na to, że czas prędko upłynie i wreszcie nadejdzie poniedziałek. Stanie w kasie banku, by z niewinną miną wypłacić czterdzieści pięć tysięcy, jeszcze przed pogrzebem matki. Wieloryb ma znajomości w zakładzie pogrzebowym, księdzu się posmaruje, więc sama ceremonia pójdzie szybko i sprawnie.
Najgorsze są noce, niekończące się czarne męki, kiedy w kosmatej ciszy dopadają Karola koszmarne myśli. Co będzie, jeśli w banku już wiedzą? Sięgają swoimi chytrymi mackami wszędzie, kamery przemysłowe mają zainstalowane w każdym domu pogrzebowym. A przecież mama już tam leży; ciekawe, czy zakryli jej chociaż twarz. W poniedziałek kobieta w białej koszuli oznajmi mu miłym, formalnym tonem, że dopiero co zapoznali się z aktem zgonu. Skoro zaś matka umarła, pieniądze złożone w ich banku nie są już jego własnością, przynajmniej do czasu zakończenia sprawy spadkowej. Wszak Karol nie jest współwłaścicielem, a jedynie pełnomocnikiem konta. „W chwili uzyskania przez bank potwierdzonej informacji o śmierci posiadacza rachunku pełnomocnictwo niestety wygasa. Proszę zrozumieć, panie Karolu, ale obowiązują nas pewne zasady, na których trwałości zbudowane są prestiż i wiarygodność naszej instytucji”.
Karol jest zły na matkę, że nie dała się przekonać i nie uczyniła go współwłaścicielem konta. Odkąd umarł tata, zawsze była chytra, chociaż pobierała po nim wysoką rentę. To przecież nie wina Karola, że jak do tej pory w życiu szło mu nie najlepiej, a kolejne głąby zwalniały go z pracy pod byle pretekstem, nie poznawszy się na jego talentach. Zupełnie jak wykładowcy na studiach. Ślepcy i głupcy! Oszczędności mamy pozwolą mu na nowo wystartować, a jak się już rozpędzi, to nic go nie zatrzyma. Później rozważy, czy podarować część pieniędzy Maryśce, która nie bardzo na to zasługuje, poza tym każdą złotówkę i tak przepiłby ten jej ochlaptus. Wiktoria bezdyskusyjnie nie dostanie ani grosza, bo Wieloryb ma forsy aż nadto.
Zadręczając się rozmyślaniami, Karol zasypia w fotelu z butelką wina w ręce. Śnią mu się matka z ojcem. Są na wczasach w górach, z małym kundelkiem Ogryzkiem, który zdechł miesiąc po śmierci taty. Dziwny to sen, bo rodzice są w nim młodzi. Tatko, przystojny i bez brzuszka, sypie dowcipami jak z rękawa i przytula matkę. Podczas gdy ona, piękna kobieta w sile wieku, prowadzi za rękę… trzydziestoletniego Karola. Idą wzdłuż potoku, którego szemranie wywołuje uczucie nostalgii i przyjemnej zadumy, jakiej można ulec podczas wakacyjnych przechadzek z rodziną. „Karolku, może pstrąga z frytkami albo pyszne lody waniliowe z czekoladą?” Matka mierzwi mu czule grzywkę. Musi sięgać wysoko, bo Karolek jest o wiele wyższy od niej. Zapomniał się ogolić i wyprasować spodnie, na tle rodziców wygląda trochę nieelegancko. Gdzieś za ich plecami dzieciaki ze szkolnej wycieczki pakują się dwójkami na krzesełka górskiej kolejki. Dzień jest olśniewający: gorący, lipcowy, zakryty dachem pustego bezchmurnego nieba. Karol odwraca się do ojca, który we śnie jest nieomal jego rówieśnikiem. Zawadiacko mruga do syna, oczy mu błyszczą, wyciąga portfel i kupuje dwa zimne piwa w spienionych kuflach. Karol budzi się drżący, mokry i przerażony. Upuszcza butelkę i znaczy dywan czerwoną plamą. W poniedziałek nareszcie będzie wolny, a jego koszmary się skończą.
Jest na nogach godzinę przed świtem. Próbuje doprowadzić się do porządku, gdy za oknem poza nikłym światłem latarni zalega jeszcze ciemność jesieni. Wypija trzy kawy, ręce trzęsą mu się coraz bardziej. Nieporadnie krząta się po domu. Niczym włamywacz potrąca co rusz przedmioty i meble, jakby nie znał ich ułożenia, a przecież nie zmieniło się ani trochę od czterech lat. Wreszcie zakłada garnitur, co na najbliższe parę godzin ma uczynić z niego poważnego człowieka. Zabieg jest praktyczny, wszak Karol prosto z banku wybiera się na pogrzeb matki.
Wychodzi w zimny listopadowy ranek i chciwie wdycha ostre powietrze, od którego kręci mu się w głowie. Prześladują go mdłości, typowe dla człowieka zestresowanego. Stoi na przystanku i obserwuje dziewczynkę niezdarnie brodzącą czerwonymi gumiaczkami w ogromnej kałuży. Dziewczynka jest wrażliwa na asymetryczny urok kręgów rozchodzących się po wodzie. Jej matka tego nie dostrzega – szarpie maleństwo za rączkę i niby mechaniczną dźwignią uruchamia płacz córki. Ta co jakiś czas rzuca Karolowi smutne spojrzenie, od stóp do głów opatulona w żółty płaszczyk, o dwa rozmiary za duży. Rozkładowi jazdy przygląda się podejrzany typ w kapeluszu z maską świni.
Podjeżdża autobus. Karol niezwłocznie pakuje się do niego, kasuje bilet i zajmuje miejsce tuż przy drzwiach. Z naprzeciwka łypie na niego czteroręki Wisznu, który okazuje się mężczyzną z dzieckiem na ramionach. Na miejscu dla inwalidy siedzi matka z synem dotkniętym zespołem Downa. Chłopiec ma przerośniętą głowę i kolebie się w przód i w tył, wydając niepokojące, głośne ryki. Karol nie jest pewien, ile upośledzony może mieć lat, ale chyba jest dorosły. Nie wie też, jak sam powinien się zachować. Czy nieśmiały, porozumiewawczy uśmiech w kierunku matki nie okaże się zbytnią poufałością? Tak, kobieta z pewnością pomyśli, że się z nich naśmiewa. Bezpieczniej będzie uciec wzrokiem gdzieś w drugą stronę. Podpatruje ich jednak. Matka ucisza chorego syna, na zmianę ściskając jego wykrzywioną rękę i głaszcząc go po dużej głowie. Nie przestaje ani na chwilę mówić do niego spokojnym głosem. Gada i gada. Chłopiec ogłuszony cierpliwością opiekunki zamiera w bezruchu, odwraca wzrok i zaczyna wyglądać przez okno. Przegubowiec rusza z sykiem.
Po niebie pełzną szare chmury. Autobus ospale wjeżdża w zatoczkę przy targu, gdzie dosiada się masa ludzi dzierżących w dłoniach kolorowe parasole. Otrzepują się z wody, wycierają o Karola przemoczone kurtki. Następna jest biblioteka, potem stadion, od lat sprawiający wrażenie zapuszczonego, zza którego wyłania się odmalowany w zeszłym roku gmach urzędu miasta. Karol uważnie liczy przystanki, wreszcie wysiada w nowszej części śródmieścia i na wpół idąc, na wpół biegnąc, zbliża się do świecącego karmazynem logo banku.
Przed wejściem przystaje, a jego serce zaciska się w marynarski węzeł. Z gardła Karola wystaje metalowa rurka, przez którą pompują mu powietrze do płuc. Wiedzą, wiedzą, na pewno już wiedzą! Czekają od rana, będą na mnie patrzeć z pogardą i drwić: „Pańska matka umarła w sobotę, panie Karolu, prawda? Umarła w sobotę, dzisiaj natomiast mamy poniedziałek. Z samego rana dotarł do nas akt zgonu, więc w takich okolicznościach z przykrością musimy pana poinformować, że…”.
Przestępuje z nogi na nogę, robi wdechy i wydechy, wykręca dłonie w przód i w tył, drapie się po twarzy i rozciera gałki oczne. Wreszcie zdobywa się na odwagę i podchodzi do okienka ulokowanego najdalej od głównego wejścia. Czuje na sobie spojrzenia pracowników banku. Tak jak przewidywał, ha-ha-ha!, świdruje go oko kamery przemysłowej. Stanie się bohaterem telewizyjnej wiwisekcji, jego żałosny występ wyemitują w wieczornym programie rozrywkowym dla idiotów. W przerwach puszczą zapewne reklamę banku.
Skóra mu cierpnie, gdy w urywanych zdaniach udaje mu się przedstawić cel wizyty. Kładzie dowód osobisty przed kobietą w białej koszuli i ciemnym krawacie. Ta wychodzi, szepcząc coś do koleżanki z sąsiedniego stanowiska. Karol przez moment zastanawia się, czy nie wybiec na ulicę, by rzucić się pod koła samochodu i zakończyć swój nędzny żywot. Mija minuta, najwyżej dwie, lecz Karol czuje, jakby zamieszkał w czyśćcu. Wreszcie kobieta wraca, spisuje jego dane, odbiera podpis i wypłaca pieniądze: czterdzieści pięć tysięcy z małymi groszami. Karol usiłuje ukryć podniecenie i zdenerwowanie, pośpiesznie upycha pieniądze do podręcznego neseseru; ostatni plik banknotów z cichym plaskiem spada na podłogę. Karol podnosi go i wychodzi, mrucząc do nikogo: „Dziękuję, do widzenia”.
Kiedy staje na chodniku, rozpiera go euforia. Wciąga głęboko zimne powietrze, które przebija metalowy balon zalegający w jego przełyku. Oddychanie staje się teraz czynnością najprostszą w świecie. W drodze powrotnej ludzie są mili i pełni życia. Uśmiecha się szeroko, gdy zwalisty mężczyzna chlapie na niego, składając parasol. Autobus jest czerwony i wesoło trąbi. Nowo odmalowany gmach urzędu miasta, opuszczony stadion sportowy, biblioteka, wreszcie dzielnica, w której dorastał. Nie liczy już przystanków, wysiada przy cmentarnym sklepiku, gdzie odbiera najdroższy wieniec, zamówiony jeszcze w sobotę. „UKOCHANEJ MAMUSI – KAROL”. Pod pachą przyciska neseser, co rusz sprawdzając ukradkiem, czy nie rozpiął się zamek.
Matka leży w kaplicy. Trumna jest otwarta, więc Karol idzie pożegnać się po raz ostatni. Kobieta, z łona której przyszedł na świat, spoczywa cała w bieli. Jest blada, kolorem twarzy przypomina topielicę wyrzuconą na brzeg przez morskie konie. Kruche starcze rysy, siwe pasemka włosów opadające na dobroduszną twarz, wąskie usta w kolorze przejrzałych tulipanów. Pokłute ręce w rękawach białej sukni ułożone w modlitewnej pozie, między palcami różaniec. Gdzieś na uboczu dopala się gromnica, której płomyczek ledwo pełga po knocie, powoli, lecz nieubłaganie brnąc do celu. Mama wygląda, jakby spała, ale Karol nie daje się zwieść – na oszronionym zmarszczkami policzku brakuje odciśniętego guzika poduszki.
Po przeciwnych stronach niskiego katafalku stoją obie siostry, odziane w czerń, przez co jeszcze bledsze od zmarłej. Wiktoria jest nad wyraz spokojna, Wieloryb z kamienną twarzą trzyma ją pod rękę. Szwagier-bufon nie wierzy w Boga, czego nie omieszka podkreślić przy każdej nadarzającej się okazji. Karolowi przychodzi w tej chwili do głowy, że w zasadzie on sam również nie wierzy w Boga. Nie deklarował tego nigdy głośno, być może w obawie przed reakcją rodziców. Teraz oboje nie żyją, ale i tak nie ma potrzeby, aby sprzeciwiać się tłumowi. Gdy więc ksiądz nakazuje uklęknąć, klęka. Już niedługo się to zmieni, już niedługo…
Proboszcz składa Najwyższemu dziękczynienie za wszelkie dobro, które stało się udziałem świata za skromnym pośrednictwem zmarłej. Maryśka płacze, lecz bezgłośnie – zapewne nie ma już siły. Jej mąż-alkoholik stoi nieporadnie, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Po jego buraczanym policzku leją się krokodyle łzy, bo alkoholicy zawsze mają skłonność do nadmiernego rozrzewniania się. Nikomu nie przychodzi do głowy, że z nieżyjącą teściową zamienił w życiu raptem kilka słów, a jej córkę łatwiej byłoby mu uderzyć, niż przytulić. Chwieje się na nogach, kaszle i sapie. Dla otaczających go, pogrążonych w modlitwie postaci stanowi uosobienie człowieczego upadku, kainową duszę o pijackim obliczu, choć podobnie jak oni siebie samego zalicza w poczet gorliwych chrześcijan, bogobojnej karawany grzeszników. Od wielu z nich Stefan różni się jedynie tym, że pije bez opamiętania. Byłoby lepiej, gdyby golnął sobie przed pogrzebem. Nie trząsłby się jak zdezelowany silnik.
Karol nic nie pamięta z samej mszy, a później wlecze się z przodu procesji. Zaraz ksiądz grubą ręką posypuje trumnę garścią piachu, a czterech pachołków opuszcza ją do świeżo wykopanego dołu. Mocno wieje i zacina szczypiącym deszczem. Karol machinalnie przyjmuje kondolencje, połowy z podchodzących ludzi nie zna nawet z widzenia. Nie ma pojęcia, ile czasu tkwi w bezruchu, ściskając pod pachą neseser. Stoi tam długo, bardzo długo – tydzień, miesiąc, może cały rok? Sam nie wie. Nie widać ani skrawka słońca, ale po słabnącym natężeniu zachmurzonego światła poznaje, że nadciąga wieczór. Cały przemoczony pada na kolana w świeżą ziemię. Zaciska pięści do krwi i zaczyna szlochać. Brudnymi rękoma przeciera oczy. Z twarzą umazaną czarną ziemią przypomina teraz cmentarną hienę, wygrzebującą ze starożytnych grobów ukryte przed wiekami skarby. Jego własny skarb leży zagrzebany u jego stóp. Otaczają go szepczące krzyże i malutkie świetliki nielicznych ocalałych przed naporem deszczu zniczy. Bene quiescas, odpoczywaj w pokoju.
Opuszcza cmentarz wraz z nadejściem nocy, ucapiwszy palce na uwalanym w mokrym piachu neseserze. Popychany pogardliwie przez upiory, wygwizdywany przez tabuny dusz przeklętych i zapomnianych, przewraca się co kawałek. Nawet po śmierci najlepiej bawią się na koszt człowieczego fatum.
Po dziś dzień przychodzi tam o tej samej porze, a na grobie matki zawsze leżą świeże, śnieżnobiałe kalie. Jeżeli wieczność istnieje, śmierć jest tylko żartem.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Proza czeska
Jan Balabán
Wakacje / Możliwe, że odchodzimy
Którędy szedł anioł
Bianca Bellová
Jezioro
Tereza Boučková
Rok koguta
Roman Cílek
Ja, Olga Hepnarová
Emil Hakl
Zasady śmiesznego zachowania
Petra Hůlová
Plastikowe M3, czyli czeska pornografia
Macocha
Zdeněk Jirotka
Saturnin
Miroslav Sehnal / Břetislav Uhlář
Godzina w niebie
Petra Soukupová
Zniknąć
Pod śniegiem
Najlepiej dla wszystkich
Petr Šabach
Gówno się pali
Podróże konika morskiego
Masłem do dołu
Pijane banany
Dowód osobisty
Marek Šindelka
Zostańcie z nami
Mapa Anny
Kateřina Tučková
Boginie z Žítkovej
Wypędzenie Gerty Schnirch
Seria Czeska Bajka
Vojtěch Matocha
Truchlin
Iva Procházková
Pyszna środa
Petra Soukupová
Bercik i niuniuch
Pavel Šrut, Galina Miklínová
Niedoparki
Niedoparki powracają
Niedoparki na zawsze
Seria Czeskie Krymi
Jiří Březina
Przedawnienie
Daniel Petr
Siostra Śmierć
Iva Procházková
Mężczyzna na dnie
Roznegliżowane
O języku czeskim
Zofia Tarajło-Lipowska
Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf
Ekonomia i polityka
Václav Klaus
My, Europa i świat
Seria Nowe Polskie
Rafał Niemczyk
Mama umiera w sobotę
Copyright © by Rafał Niemczyk
Copyright © by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2015
Redakcja: Magdalena Lalak, Justyna Wodzisławska
Korekta: Anna Szukalska
Projekt okładki i ilustracje: Kasia Michałkiewicz-Hansen
Projekt typograficzny i skład: Mimi Wasilewska
ISBN 978-83-65707-33-8
Wydawnictwo Afera
www.wydawnictwoafera.pl
kontakt: [email protected]
Wydanie I, Wrocław 2020
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek