Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nigdy nie chodziłam na terapię, bo lubię żyć z własnymi demonami. Lubię sama rozwiązywać pewne sprawy i myślę, że ta książka to właśnie taki potężny autowywiad.
W 2019 roku Bernardine Evaristo została pierwszą w historii czarną kobietą, która zdobyła Nagrodę Bookera za brawurową powieść Dziewczyna, kobieta, inna, a teraz powraca z intymną i szczerą opowieścią o tym, jak tego dokonała.
Urodziła się jako czwarta z ośmiorga dzieci ze związku Brytyjki i Nigeryjczyka. W wieku osiemnastu lat opuściła rodzinny dom, aby szukać własnego miejsca w świecie. Od tego momentu całe swoje życie oraz decyzje, które podejmowała, podporządkowała twórczości. Pisarstwo stało się jej domem na stałe. Dziś mówi o sobie, że czuje się niepowstrzymana.
W Manifeście Evaristo przygląda się swojemu dziedzictwu i latom dzieciństwa. Analizuje styl życia i relacje z innymi. Zgłębia genezę i naturę własnej kreatywności oraz działalności aktywistycznej.
To książka dla każdego, kto kiedykolwiek czuł się wykluczony lub znalazł się na marginesie, i dla każdego, kto chce zostawić po sobie ślad na ziemi. To manifest nieustraszoności.
Mocny manifest wygłoszony mocnym pisarskim głosem. Bernardine Evaristo opowiada nam o tym, co powstaje na skrzyżowaniu biografii, wyobraźni i uporu: świetna literatura.
Dominika Słowik
Niemal sto lat po słynnym eseju Virginii Woolf Bernardine podkreśla, że do spełnienia potrzebny jest własny pokój, własne pieniądze, własną pasja, własny głos, własny styl. Swoim Manifestem potwierdza, że jest jednym z najważniejszych feministycznych głosów we współczesnej literaturze.
Karolina Sulej
Eseje Evaristo mają dwa podstawowe walory – pozwalają na wgląd w biografię autorki, ale pokazują też, jak pisarka konstruuje opowieść o sobie i w jaki sposób proza życia staje się literaturą.
Olga Wróbel
Manifest jest piękną, wnikliwą i szczerą książką o tym, że nigdy nie wolno się poddawać, nawet kiedy zdaje ci się, że twoje pisarstwo trafia w próżnię. To także rozważania o przemianie osobistej, nierównościach kulturowych, aktywizmie, przynależności, miłości i przyjaźni, a przed wszystkim o potędze kreatywności.
Elif Shafak
To przewodnik po umyśle literackiej pionierki.
„Observer”
Sugestywna opowieść o drodze, którą przeszła Evaristo, by dotrzeć na szczyt swojej profesji, poruszająca, ale także pełna humoru, szczerych anegdot i wyznań.
„Independent”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Wprowadzenie
Kiedy w 2019 roku zdobyłam Nagrodę Bookera za powieść Dziewczyna, kobieta, inna, uznano, że osiągnęłam sukces „z dnia na dzień” – po czterdziestu latach pracy w branży artystycznej. Miałam na koncie pewne osiągnięcia i wyróżnienia, niemniej nie byłam szeroko rozpoznawalna. Powieść zyskała status bestsellera numer jeden i ukazała się w licznych przekładach, przyciągając uwagę, jakiej od dawna pragnęłam dla swojej twórczości. W niezliczonych wywiadach opowiadałam o długiej drodze, która doprowadziła mnie na wyżyny. Mówiłam, że czuję się niepowstrzymana – bo dotarło do mnie, że taka właśnie byłam, odkąd w wieku osiemnastu lat opuściłam rodzinny dom, by na własną rękę szukać sobie miejsca w świecie.
Myślę, że źródeł mojej twórczości można doszukiwać się w moim dzieciństwie, zapleczu kulturowym i tych czynnikach, które ukształtowały moje życie. Większość osób związanych ze sztuką ma jakieś wzorce do naśladowania – pisarzy i pisarki, artystów i artystki – ludzi twórczych, którzy ich inspirują, ale co jeszcze składa się na podwaliny naszej pracy twórczej i nadaje kierunek naszej karierze? W niniejszej książce staram się odpowiedzieć na to pytanie – w tym celu przyglądam się własnemu dziedzictwu i latom dzieciństwa, stylowi życia i relacjom z innymi, genezie i naturze mojej kreatywności, a także strategiom rozwoju osobistego i działalności aktywistycznej.
Osoby, które zetknęły się z moim pisarstwem dopiero teraz, na etapie tego niedawnego przełomu, dowiedzą się, czego potrzebowałam, by nie ustawać w wysiłkach i stale się rozwijać, te zaś, które zmagają się z problemami od dłuższego czasu i być może dostrzegą w mojej opowieści elementy własnej historii, powinny znaleźć w niej inspirację do podążania własną drogą i realizowania swoich ambicji.
Oto zatem mój Manifest – jak nigdy się nie poddawać, wspomnienia i refleksje o moim życiu.
Jeden
ān (staroangielski)
e.ni (joruba)
a haon (irlandzki)
ein (niemiecki)
um (portugalski)
dziedzictwo, dzieciństwo, rodzina, pochodzenie
Jako rasa ludzka wszyscy nosimy w sobie historię naszego dziedzictwa, a mnie ciekawi, w jaki sposób moja wpłynęła na to, jaką osobą i jaką pisarką się stałam. Wiem, że wywodzę się z długiej linii osób, które w poszukiwaniu lepszego życia migrowały od kraju do kraju, które zawierały związki małżeńskie ponad sztucznymi konstruktami granic i stworzonymi przez człowieka barierami kulturowymi i rasowymi.
Moja angielska matka poznała mojego nigeryjskiego ojca na potańcówce dla członków Wspólnoty Narodów w centrum Londynu w 1954 roku. Studiowała wtedy w prowadzonym przez zakonnice katolickim kolegium nauczycielskim w Kensington; on przygotowywał się do zawodu spawacza. Pobrali się i w ciągu dziesięciu lat dochowali się ośmiorga dzieci. Kiedy dorastałam, określano mnie mianem „mieszańca”, bo tak wówczas nazywano osoby dwurasowe. Kategorie tego typu – Murzyni, kolorowi, czarni, dwurasowi, ciemnoskórzy – funkcjonują jako ogólnie przyjęte deskryptory, dopóki nie zastąpi ich nowe określenie. Dziś rozumiemy, że rasa tak naprawdę nie istnieje – nie stanowi biologicznego faktu – a DNA wszystkich ludzi jest w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach jednakowe. Dzielące nas różnice nie mają charakteru naukowego, ale wynikają z innych czynników, takich jak środowisko. Niemniej rasa to część życiowego doświadczenia i właśnie stąd bierze się jej ogromne znaczenie. To, że uświadomimy sobie fikcję rasy, nie oznacza, że możemy zrezygnować z powyższych kategorii, a przynajmniej jeszcze nie teraz.
W czasach mojego dzieciństwa pojęcie „czarnego Brytyjczyka” czy „czarnej Brytyjki” uchodziło za wewnętrznie sprzeczne. Brytyjczycy nie widzieli w ludziach niebiałych współobywateli, a ci z kolei często identyfikowali się z krajem swojego pochodzenia. Sama nie miałam innego wyboru, jak tylko uważać się za Brytyjkę. To był kraj moich narodzin, mojego życia, nawet jeśli dawano mi jasno do zrozumienia, że tak naprawdę do niego nie należę, bo nie jestem biała. Nigeria pozostawała jednak czymś odległym, krajem, z którego pochodził mój ojciec, a o którym nic nie wiedziałam.
O wiele więcej wiem o rodzinie ze strony matki niż ze strony ojca. Nie tak dawno temu odkryłam, że moje korzenie w Wielkiej Brytanii sięgają ponad trzystu lat wstecz, do 1703 roku. Wiedza ta przydałaby mi się w dzieciństwie, bo wzmocniłaby moje poczucie przynależności i dałaby mi amunicję przeciwko tym, którzy w owym czasie nakazywali mi i każdej innej niebiałej osobie wracać tam, skąd pochodzimy.
Nie chodzi o to, że trzeba mieć brytyjskie korzenie, żeby tu przynależeć, a przekonanie, że przynależy się tylko wtedy, gdy się takie korzenie ma, należy zawsze nieustannie podważać. Prawa do obywatelstwa nie ograniczają się do praw wynikających z urodzenia, a całą sprawę od zawsze komplikowały osoby, które uznawano za „poddanych” imperium brytyjskiego, ale nie namaszczano ich „obywatelstwem”.
Doskonale rozumiem, że testy DNA są kontrowersyjne, ponieważ poszczególne podmioty na podstawie swoich badań uzyskują różnorodne wyniki, niemniej mnie i tak wydają się fascynujące. Mój test w ramach projektu DNA Ancestry, który obejmuje osiem pokoleń wstecz, wykazał następujące szacunkowe pochodzenie etniczne: „Nigeria: 38 procent; Togo: 12 procent; Anglia, północno-zachodnia Europa: 25 procent; Szkocja: 14 procent; Irlandia: 7 procent; Norwegia: 4 procent”. (Wśród wymienionych obszarów są dwa państwa, których nie potrafię powiązać z żadnym ze znanych mi przodków: Szkocja i Norwegia).
Choć jestem z pochodzenia tak samo czarna, jak biała, gdy ludzie na mnie patrzą, widzą we mnie ojca, a nie matkę. To, że nie mogę przypisać sobie białej tożsamości, gdybym nawet tego chciała (a nie chcę), jest z natury irracjonalne i dowodzi jedynie, jak absurdalna jest koncepcja rasy.
Urodziłam się w 1959 roku w Eltham, a wychowałam w Woolwich, w południowym Londynie. Przyszłam na świat jako osoba płci żeńskiej, z klasy robotniczej i niebiała, więc ograniczenia wobec mnie zostały określone, zanim jeszcze zdążyłam otworzyć usta i zapłakać z powodu szoku spowodowanego wypchnięciem mnie z przytulnego łona mojej matki, gdzie spędziłam dziewięć miesięcy w zmysłowej harmonii ze swoim stwórcą. Przyszłość nie rysowała się dla mnie pomyślnie – przeznaczono mi rolę podosoby: uległej, gorszej, marginalnej, nieistotnej – prawdziwie podrzędnej.
Kiedy się urodziłam, w brytyjskim parlamencie zasiadało tylko czternaście kobiet na sześciuset trzydziestu mężczyzn, z czego wynika, że kontrolę nad krajem sprawowali w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach przedstawiciele płci męskiej. Nasze społeczeństwo było zatem patriarchalne. To nie opinia, to fakt. W polityce rzadko słuchano kobiet i niewiele uwagi poświęcano ich problemom związanym z macierzyństwem, małżeństwem, zatrudnieniem oraz wolnością seksualną i reprodukcyjną, niewiele kobiet zajmowało też wysokie stanowiska, pełniło funkcje kierownicze czy sprawowało jakąkolwiek władzę w kraju. Dziś około jednej trzeciej osób zasiadających w brytyjskim parlamencie to kobiety.
Rok po moich narodzinach pigułka dała kobietom swobodę większej kontroli nad własnym ciałem, ale minęło kolejnych szesnaście lat, zanim w 1975 roku ustawy o równej płacy i o zakazie dyskryminacji ze względu na płeć sprawiły, że dyskryminowanie kobiet stało się nielegalne.
Można śmiało przypuszczać, że odziedziczyłam historię drugorzędnego statusu kobiet w społeczeństwie. Moja matka, urodzona w 1933 roku, została wychowana w ówczesnej tradycji, zgodnie z którą kobieta powinna podporządkować się przyszłemu mężowi i zaspokajać jego potrzeby kosztem swoich. Matka rzeczywiście była posłuszna społecznym obyczajom, wymagającym od niej uległości wobec władzy mojego ojca, dopóki feminizm drugiej fali w latach siedemdziesiątych nie zaczął kwestionować i zmieniać społecznych postaw, a wtedy zaczęła się bronić, czerpiąc inspirację od swoich czterech nastoletnich córek, które wkraczały w wiek dojrzewania w atmosferze większej swobody. W końcu, po trzydziestu trzech latach małżeństwa, uniezależniła się od męża.
Po moim ojcu, nigeryjskim imigrancie, przybyłym do ojczyzny na pokładzie brytyjskiego statku w 1949 roku, odziedziczyłam kolor skóry, który decydował o tym, jak postrzegano mnie w kraju mojego urodzenia – jako cudzoziemkę, outsiderkę, obcą. Kiedy się urodziłam, dyskryminacja ze względu na kolor skóry była jeszcze legalna i musiało minąć wiele lat, zanim na mocy ustawy o stosunkach rasowych doktryna antyrasistowska została w pełni wprowadzona do brytyjskiego prawa – począwszy od jej pierwszej wersji z 1965 roku, kiedy to zakazano praktyk rasistowskich w miejscach publicznych, aż po rok 1976, kiedy przepisy nabrały pełniejszego wymiaru.
Gdy mój ojciec przybył do tego kraju, panował tu inny mit – o niższości Afrykanów jako dzikusów, rozpowszechniany od samego początku imperialnego przedsięwzięcia i transatlantyckiego handlu niewolnikami. Ojciec pochodził z obszaru, który przez prawie sto lat doświadczał kolonialnych najazdów i podbojów. Imperium brytyjskie próbowało utrwalić mit, jakoby cywilizowało barbarzyńskie kultury, podczas gdy w rzeczywistości chodziło o niezmiernie dochodowe przedsięwzięcie kapitalistyczne.
O ile na temat powojennej ery Windrush, czyli fali emigracji z Karaibów, powstało mnóstwo badań i opracowań, o tyle narracje afrykańskie nie doczekały się równie starannej dokumentacji. Istniało jednak między nimi wiele podobieństw. W momencie gdy mój ojciec jako młody człowiek przybył do Wielkiej Brytanii, został brutalnie pozbawiony własnego wyobrażenia o sobie jako jednostce i zmuszony do przyjęcia narzuconej tożsamości – chcąc nie chcąc, stał się wizualnym ucieleśnieniem wieków negatywnej i fałszywej reprezentacji. Wielka Brytania werbowała ludzi z kolonii, by wypełnić lukę po ofiarach II wojny światowej. Mój ojciec wyruszył więc ze swojej ojczyzny, gdzie był po prostu zwykłym człowiekiem, tymczasem po przybyciu na miejsce zamiast powitania go jako Syna Imperium czekał go niepohamowany rasizm tamtych czasów.
Ja również urodziłam się na niższych szczeblach brytyjskiej hierarchii społecznej, w systemie klasowym, który rzutował na jakość życia i możliwości, istniejącym po dziś dzień, choć już w znacznie bardziej mobilnym społecznie kraju. Nana, moja babcia po kądzieli, była krawcową. Ojciec mojej mamy, Leslie, był mleczarzem, czy też, jak to się wtedy nazywało, roznosicielem mleka. Wcześniej jego rodzina prowadziła własną mleczarnię. Moja matka, ich jedyne dziecko, uczęszczała do przyklasztornego gimnazjum. Kiedy ukończyła kolegium nauczycielskie i została nauczycielką – podjęła pracę w jednym z niewielu zawodów dostępnych dla wykształconych kobiet na początku lat pięćdziesiątych – znalazła się na dobrej drodze wiodącej do klasy średniej. Jednak małżeństwo z Afrykaninem spowodowało, że natychmiast spadła na sam dół drabiny społecznej. W pewnym sensie moja matka została czarna przez związek małżeński, a gdy urodziły się jej dzieci – przez związek biologiczny; stała się niejako „honorowo czarna”, jeśli można to tak ująć.
Matka zawsze powtarza, że gdy poznała mojego ojca, zakochała się w jego charakterze i nie zwracała uwagi na kolor jego skóry. Kochała go i swoje dzieci, a my byliśmy dla niej całym życiem. Tylko to się dla niej liczyło, a nie rasistowskie brednie obcych, przekonanych, że niektórzy są mniej ludźmi niż inni.
Mój ojciec miał nigeryjskie i afro-brazylijskie korzenie. Jego bliźniacza siostra zmarła, rodząc swoje pierwsze dziecko, zanim on wyjechał do Anglii. Miał także trójkę znacznie starszego przyrodniego rodzeństwa: dwie siostry, o których nic nie wiem, i brata, który przybył do Wielkiej Brytanii w 1927 roku, osiadł w Liverpoolu, ożenił się z Irlandką (przez co rodzina na zawsze zerwała z nią kontakt) i doczekał się trzech córek.
Ojciec, urodzony w Kamerunie Francuskim, wychował się w Lagos, ówczesnej stolicy Nigerii. Jego ojciec, Gregorio Bankole Evaristo, znalazł się w gronie osób, które powróciły do Afryki Zachodniej z Brazylii, po tym jak w 1888 roku skończyło się tam niewolnictwo. Moim zdaniem niewiele wskazuje na to, by sam doświadczył zniewolenia. W Nigerii Gregorio pracował jako celnik, co, jak sądzę, gwarantowało mu pewien status w społeczeństwie, i posiadał dom w Dzielnicy Brazylijskiej w Lagos. Kiedy wybrałam się tam na początku lat dziewięćdziesiątych, obecni właściciele od razu pokazali mi akt sprzedaży dokonanej przez moją babcię, Zenobię, na wypadek gdybym miała się o niego upomnieć – pięćdziesiąt lat po fakcie.
Gregorio ponoć poznał Zenobię, swoją drugą żonę, w klasztorze. Nie potrafiła czytać ani pisać, zatem najwyraźniej nie pobierała tam nauk. Mam w swoim posiadaniu oficjalny dokument z odciskiem jej kciuka jako podpisem, na który patrzę ze wzruszeniem – to fizyczny dowód jej unikalnego układu linii papilarnych. My nigdy nie wybraliśmy się do Nigerii, a ona nie odwiedziła Anglii, nigdy jej zatem nie poznałam. Do dziś bardzo niewiele wiem o niej czy o moim dziadku, który zmarł przed narodzinami mojego ojca. Ojciec nie potrafił opisać swojej matki, mówił tylko, że była bardzo miła.
Zawsze przywiązywałam ogromną wagę do jedynego zdjęcia mojej babci, jakie znajduje się w posiadaniu naszej rodziny. Wykonana chyba w latach dwudziestych fotografia przedstawia ją w odświętnym stroju, być może z okazji ślubu. Babcia wygląda na niej dorodnie, słodko, uroczo, dostojnie, aczkolwiek powściągliwie (ja natomiast nigdy w życiu nie wyglądałam powściągliwie, uchowaj Boże). Niedawno podarowano mi zdjęcie babci zrobione pod koniec jej życia i zdumiała mnie przemiana, jaka w niej zaszła. Chuda, udręczona, tragiczna twarz kobiety w podeszłym wieku rozbiła wyidealizowany obraz, jaki nosiłam w sobie przez dziesięciolecia. Zenobia straciła męża jakieś czterdzieści lat wcześniej, bliźniaczka mojego ojca zmarła, a on sam wyemigrował do Anglii, nie mówiąc o tym swojej matce, na wypadek gdyby próbowała go zatrzymać, nie napisał po przyjeździe, ani w ogóle do niej nie napisał. Być może wstydził się tego, jak wyjechał. Gdy ożenił się z moją matką, to ona wzięła na siebie odpowiedzialność za kontakt z teściową, która korzystała z usług skryby. Niestety z jej listów nie wynikało nic, kim była i jak żyła.
Po śmierci babci w 1967 roku mój ojciec otrzymał list z wiadomością o tym od kogoś z Nigerii związanego z rodziną:
Jestem osobą, co darzy moich rodziców należytym szacunkiem zwłaszcza moją matkę co bardzo się mną opiekowała gdy byłem mały a twoja świętej pamięci matka powiedziała mi że odkąd wyjechałeś nie interesowałeś się nią ani nie dbałeś o nią i to bardzo źle a teraz nadszedł koniec i niestety muszę cię poinformować że twoja matka zmarła 5-ego a pochówek odbędzie się 11-ego.
My, dzieci, tylko raz w życiu zobaczyliśmy naszego ojca, surowego strażnika dyscypliny, we łzach – kiedy otrzymał ten list. Wyproszeni z kuchni, tłoczyliśmy się pod oknem w ogrodzie, z niedowierzaniem zaglądając do środka, by zobaczyć to na własne oczy. Z niezwyciężonego do bezbronnego w jednej chwili. Myśleliśmy, że nasz ojciec nie ma żadnych uczuć, ale oto mieliśmy dowód, że jednak coś czuje. Zamiast jak zwykle doprowadzać nas do płaczu, sam cierpiał. Gdy teraz o tym myślę, widzę wyraźnie, że wcale nie był takim twardym człowiekiem, jak się nam wydawało, nie potrafił jednak wyrażać emocji. Po śmierci matki przytłoczyła go żałoba – poczucie straty, być może wyrzuty sumienia, świadomość, że już nigdy jej nie zobaczy.
Mój ojciec miał na utrzymaniu ośmioro dzieci poniżej dziesiątego roku życia, nie mógł więc sobie pozwolić na powrót do rodzinnego kraju, by wziąć udział w pogrzebie. Nie mieliśmy żadnego kontaktu z jego nigeryjską rodziną aż do 1984 roku, kiedy to zapytałam go o namiary na kogoś w Nigerii, a on podał mi adres kuzynki, którą widział po raz ostatni przed wyjazdem. Napisałam do niej i zachowałam kopię listu; zwróciłam się do niej z błaganiem: „Desperacko pragnę dowiedzieć się czegoś o moich krewnych, ciotkach, wujkach, kuzynach i tak dalej – ludziach, o których nigdy nie słyszałam i których nigdy nie widziałam”.
Kuzynka była już w sędziwym wieku i w jej imieniu odpisała mi jej córka, która wyraziła ogromną radość z wiadomości, że mój ojciec żyje. Napisała, że jej mama „zalała się łzami, bo straciła wszelką nadzieję na to, że twój ojciec się odezwie [...]. Śpiewała, tańczyła, a na koniec zaczęła się modlić”.
Mój ojciec wrócił do Nigerii dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, czterdzieści cztery lata po tym, jak stamtąd wyjechał. Zabrałam go do jego kraju razem z moją matką, rok po mojej własnej podróży. Moi rodzice rozwiedli się i sprzedali wspólny dom, a on mógł zaprezentować się jako człowiek zamożny. Od Nigeryjczyków z pokolenia mojego ojca migrujących do Anglii oczekiwano, że wrócą bogaci. Jeśli tego nie robili, przynosili wstyd rodzinie i uchodzili za nieudaczników. W koloniach panowało przekonanie, że ulice Wielkiej Brytanii są wybrukowane złotem, a ci, którzy pozostali w ojczystym kraju, nie mieli pojęcia, jak ciężko było ludziom, którzy wylądowali w sercu imperium.
Jedyne zdjęcie Gregoria, jakie posiadam, przedstawia elegancko ubranego mężczyznę, usadowionego w królewskiej pozie, emanującego siłą i autorytetem. Groźny wyraz jego twarzy przypomina twarz mojego ojca.
Frustruje mnie to, że poza rodzicami ojca nic mi nie wiadomo o jego rodowodzie. Kiedy byłam w Nigerii, powiedziano mi, że ludzie nie lubią rozmawiać o zmarłych, co nie sprzyja badaniom genealogicznym. Niezależnie od statusu mojego ojca w jego ojczyźnie, w Wielkiej Brytanii wyuczył się zawodu spawacza i pracował w fabrykach. Należał do, jak to nazywam, klasy brązowych imigrantów tamtych czasów. Nawet gdyby był księciem Jorubów, jak twierdzili mężczyźni z jego pokolenia, kiedy podrywali łatwowierne Angielki, to i tak o jego pozycji społecznej przesądzały jego rasa i status outsidera, uznawanego za kogoś pośledniejszego niż biała klasa robotnicza. Brązowych imigrantów w XX wieku postrzegano jako odrębną klasę, która wymykała się czynnikom ekonomicznym. Nawet dziś przyjmuje się, że klasa pracująca to klasa biała, tak jakby przynależność do grupy brązowych i do klasy pracującej stanowiła oksymoron.
Mówię, że wywodzę się z klasy robotniczej, ale – jak to często bywa – sytuacja była bardziej skomplikowana. Mój ojciec należał do klasy brązowych imigrantów, ale wykształcenie i zawód mojej matki zaliczały ją do klasy średniej, mimo że jej rodzice należeli do klasy robotniczej. Nasza rodzina borykała się z problemami finansowymi. Mama wróciła do zawodu nauczycielki dopiero wtedy, gdy jej najmłodsze dziecko poszło do szkoły, zatem moi rodzice wychowywali ośmioro dzieci wyłącznie z tego, co ojciec zarabiał w fabryce. Stawiali edukację na pierwszym miejscu i zdołali opłacić mojemu najstarszemu bratu kilkuletnią naukę w szkole przygotowawczej. Do dziś brat wspomina moment, gdy cała klasa musiała po kolei czytać na głos fragmenty popularnej rasistowskiej książki dla dzieci, zatytułowanej Opowieść o małym Czarnym Sambo (1899), o chłopcu imieniem Sambo, jego ojcu Czarnym Jumbo i matce Czarnej Mumbo. Imię Sambo od dawna uchodziło za obelgę w Ameryce i Wielkiej Brytanii, a mumbo-jumbo stanowiło pejoratywne określenie czarnych języków, uważanych za pozbawione sensu. Kiedy mój siedmioletni brat, jedyne niebiałe dziecko w klasie, został zmuszony do odczytania tego rasistowskiego tekstu, wszyscy w sali wybuchnęli śmiechem. Nigdy tego nie zapomniał.
Moi rodzice płacili też za to, że część z nas uczęszczała do położonej po sąsiedzku katolickiej klasztornej szkoły podstawowej, państwowej placówki częściowo współfinansowanej przez Kościół, ale wymagającej symbolicznego czesnego w wysokości dziesięciu funtów rocznie. Mój ojciec, wychowany w kulturze barteru, zgodnie z którą wszystkie koszty podlegają negocjacjom, targował się z zakonnicami o zniżkę grupową, która zmniejszyła nasze roczne czesne z dziesięciu funtów za dziecko do sześciu. Raczej nie było to Eton.
Jako dzieci zawsze byliśmy zadbani, z czego moja mama do dziś jest dumna – z umiejętności dbania o to, by ośmioro jej potomstwa wyglądało jak najlepiej – a nasz dom był czysty, choć mocno podniszczony i ekscentryczny. Moi rodzice byli jego właścicielami, choć to określenie wprowadza trochę w błąd, bo kredyt hipoteczny to w zasadzie dług zaciągnięty na dwadzieścia pięć lat. Być może wpłynęło to na moją późniejszą niechęć do hipoteki.
Kiedy cała nasza ósemka wystarczająco podrosła, rodzice wprowadzili zmianowy system porządków w domu, a my, dzieci, pracowaliśmy parami: sprzątaliśmy dom od góry do dołu każdej soboty rano, a codziennie zmywaliśmy i wycieraliśmy naczynia. Od najmłodszych lat sami przygotowywaliśmy sobie śniadania, od jedenastego roku życia sami też czyściliśmy i prasowaliśmy swoje ubrania. Nic dziwnego, że wszyscy wyrośliśmy na bardzo samodzielnych dorosłych.
Dorastałam jako dwurasowe dziecko o brązowej skórze, w okolicy, gdzie większość stanowili biali, nieuchronnie więc zwracano na mnie uwagę, bo wyglądałam inaczej niż reszta. Zwracanie uwagi to jedno, ale przykre traktowanie to coś zupełnie innego.
Moja rodzina doświadczyła wyzwisk ze strony dzieci, które papugowały rasizm własnych rodziców, a także napaści na nasz dom dokonywanych przez bandytów, którzy z taką regularnością rzucali cegłami w nasze okna, że gdy tylko zostały wymienione, wiedzieliśmy, że zaraz ktoś znowu je rozbije. Mój ojciec gonił za rzucającymi i dosłownie ciągnął ich do rodziców, żeby wymóc na nich zapłatę za szkody. (Dziś by mu na to nie pozwolono). Kiedy jesteś dzieckiem, taka wrogość głęboko cię dotyka, ale nie potrafisz tego intelektualnie ująć ani wyrazić. Czujesz, że cię nienawidzą, choć niczym sobie na to nie zasłużyłaś, i dlatego myślisz, że to z tobą jest coś nie tak, a nie z innymi.
Dziecko musi czuć się bezpiecznie, czuć, że gdzieś przynależy, ale kiedy uprzedzenia wobec ciebie pojawiają się, zanim jeszcze otworzysz usta, by się odezwać, masz wrażenie, że brakuje ci tego bezpieczeństwa i przynależności. Wydawało mi się to niesprawiedliwe, bo w głębi duszy czułam się taka sama jak moi biali rówieśnicy i rówieśniczki. Lubiliśmy tę samą muzykę i te same programy telewizyjne, oddychaliśmy tym samym powietrzem, jedliśmy to samo jedzenie, mieliśmy te same uczucia – ludzkie. Z czasem wytworzyłam wokół siebie pole ochronne, które utrzymuje się po dziś dzień.
Moja rodzina nie doświadczyła żadnego z pozostałych powszechnych w tamtym czasie napaści „prezentów na powitanie”, jakie spotykały inne brązowe rodziny, takich jak podpalenia, nowatorskie zastosowanie ekskrementów czy zdechłe szczury na progu. Sąsiad z naprzeciwka wzdrygał się, gdy tylko nas widział, i ani razu się z nami nie przywitał. Wiele innych osób w sąsiedztwie było całkiem w porządku, choć nie utrzymywaliśmy z nimi kontaktów towarzyskich. Mój ojciec przez całe życie w Wielkiej Brytanii trzymał przy łóżku młotek, nawet gdy już go nie potrzebował. Gdyby to było legalne, trzymałby tam pistolet. Stanął twarzą w twarz z rasistowską przemocą już w chwili, gdy zszedł ze statku, który przywiózł go z Lagos do Liverpoolu. Jako były nastoletni bokser i – jak lubię o nim myśleć – jorubski wojownik stawiał czoła napastnikom. W 1965 roku pozwał sąsiada, który pozwolił swojemu psu zanieczyszczać nasz ogród. Kiedy ojciec mu to wytknął, ten wyzwał go od czarnego sukinsyna i zaczął bójkę, szczując na niego psa. Kiedy ojciec próbował zakończyć awanturę, ten rasista poszedł za nim do naszego domu, rzucił się na niego i wszystko zaczęło się od nowa.
W chwili gdy to piszę, mam przed sobą oficjalne zeznanie ojca dotyczące tego zdarzenia, przepisane na maszynie na dużych arkuszach cienkiego papieru, pociemniałego ze starości. Pomimo tego, co przeszedł, ojciec nigdy nie uważał się za cierpiącego, za ofiarę, ale za wojownika, który odpłacał pięknym za nadobne. Jestem taka sama, choć swoje bitwy toczę za pośrednictwem słów. Nie lubię, gdy ludzie próbują się na mnie wyżywać, a mój ojciec był pod tym względem wzorem do naśladowania. Nie wszczynam kłótni i generalnie unikam konfliktów, choć zdarzało mi się to po dwudziestce. Ale jeśli ktoś się na mnie uweźmie, ostatnie słowo będzie należało do mnie.
Teoretycznie bogobojni księża w naszym rzymskokatolickim kościele ani razu nie odezwali się do mojej cnotliwej matki katoliczki i jej gromadki brązowych dzieci, kiedy po mszy zbieraliśmy się przed świątynią na rozmowy. Podczas tych spotkań kapłani, popularni, pożądani gospodarze, przemykali między parafianami i zagadywali do nich, a przynajmniej do swoich ulubieńców – pochlebców, którzy zapraszali ich wieczorami na wino i kolację. Papież-gwiazda był oczywiście nieosiągalny, więc księża-bożyszcza rocka stanowili najlepszą alternatywę. Była to jedna wielka karuzela towarzyska dla tych bezbożników, często pijanych, gdy chodziliśmy do spowiedzi, by wyznać nasze „grzechy”. O jedenastej przed południem w sobotę przez drewnianą kratę w konfesjonale czuliśmy od nich zapach alkoholu.
Kapłani ani razu nie okazali zainteresowania czy pomocy jedynej czarnej rodzinie w ich trzodzie. Moja matka poszła kiedyś do księdza, by zapytać o radę, jak zapobiec poczęciu kolejnych dzieci, skoro Kościół zakazał antykoncepcji. Ten odparł, że skoro antykoncepcja jest zabroniona, to nie wolno jej stosować, choć było to w czasach, gdy większość kobiet w parafii miała tylko dwoje lub troje dzieci, ewidentnie więc korzystała z jakiegoś zabezpieczenia.
Matka pamięta zakonnika, który odwiedził ją w szpitalu, gdy miała urodzić swoje ósme i ostatnie dziecko. Kiedy powiedziała mu, gdzie mieszka, zapytał, czy to w pobliżu tego „domu, gdzie mieszkają czarnuchy”, zupełnie nieświadom, że dziecko w łonie mojej matki to właśnie jedno z owych czarnuchów. Matka, która wiernie przestrzegała zasad Kościoła, przeżyła wstrząs, gdy usłyszała otwarcie rasistowski język tego duchownego. Dziś reputacja księży katolickich została nadszarpnięta na wielu frontach, ale w tamtych czasach traktowano ich w społeczności jak półbogów i tak też się zachowywali.
Innym razem jeden z miejscowych księży złożył w końcu wizytę duszpasterską w naszym domu. Mama, od szesnastu lat oddana parafianka, ucieszyła się z tej spóźnionej oznaki akceptacji ze strony lokalnych duszpasterzy, przynajmniej do czasu, gdy odkryła, że ksiądz chciał ją nakłonić do sprzedaży naszego domu kościołowi. Budynek powstał pierwotnie jako część sąsiadującej z nim szkoły przyklasztornej. Szkoła potrzebowała przestrzeni – powiedział, łapczywie pożerając kanapki z ogórkiem i pastą, przygotowane przez moją mamę.
W mojej rodzinie nie mieliśmy wątpliwości co do hipokryzji katolickiego kleru i kiedy każde z nas skończyło piętnaście lat, po dziesięciu latach uczęszczania na niedzielną mszę, moje rodzeństwo i ja otrzymaliśmy możliwość wyboru, czy chcemy to kontynuować. Jedno po drugim po kolei odchodziliśmy z Kościoła i już nigdy do niego nie powróciliśmy, a z czasem mama także poszła w nasze ślady.
Ojciec nie dbał o akulturację mojego rodzeństwa i mnie, jeśli chodzi o nigeryjską stronę naszego dziedzictwa, i strofował nas, gdy tylko zadawaliśmy mu jakieś pytania na ten temat. Kiedy dorośliśmy, wyjaśnił nam, że działał celowo, by ułatwić nam asymilację w Wielkiej Brytanii. Prawda była taka, że nie miał czasu, cierpliwości ani temperamentu, by uczyć ośmioro dzieci w różnym wieku aspektów swojej kultury czy języka joruba. Zresztą kto mający tyle dzieciaków by temu podołał? Sama nauka języka przychodzi z wielkim trudem, kiedy odbywa się z dala od środowiska, które na co dzień się nim posługuje. Joruba zawiera wiele tonów, każdy z nich może zmienić znaczenie słów, a niektóre mają kilka różnych interpretacji. Na przykład słowo oro oznacza przyjaciela, miasto, ofiarę i laskę; wyraz ogun tłumaczy się jako mienie, lekarstwo, wojnę, urok i dwadzieścia, a ponadto jest to imię boga w jorubskim panteonie. Wiele lat temu próbowałam przyswoić sobie język joruba na kursie wieczorowym i nie doszłam dalej niż do liczenia do dziesięciu.
Ojciec rzadko pozwalał nam się bawić przed domem, a już na pewno nie na ulicy, w czasach gdy dzieci często mogły swobodnie wychodzić na dwór bez obaw i ograniczeń, których dziś nie brakuje, zresztą słusznie. W pewnym momencie dostaliśmy rower, ale ponieważ korzystaliśmy z niego wszyscy ośmioro, okazał się zbędnym nabytkiem. Mój mąż wspomina swoje dzieciństwo na przedmieściach, gdzie pozwalano mu wychodzić rano z domu z zapakowanym wcześniej prowiantem i spędzać cały dzień na zabawie w parkach z kolegami, byle tylko wrócił przed zmrokiem. Brzmi to cudownie i takie też było. Na szczęście mieliśmy duży ogród, w którym mogliśmy się wyszaleć.
Nieuniknione konflikty wynikające ze zderzenia odmiennych tradycji wychowawczych w pewien sposób naznaczyły moje dzieciństwo. Zdaniem Nigeryjczyka urodzonego w latach dwudziestych ubiegłego wieku dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć, i należy je karać cieleśnie za wykroczenia przeciwko jego militarystycznemu reżimowi. Na nasze nieszczęście nie żyliśmy w Nigerii, gdzie takie zachowanie uchodziło za normę, ale w Wielkiej Brytanii, gdzie bicie dzieci odchodziło już do lamusa. Ponadto zaszczepionego w nas lęku ojciec nie rekompensował nam czułością w innych okolicznościach. Kiedy odkryłam, że moje szkolne koleżanki i kolegów co najwyżej besztano za przewinienia, poczułam, że spotyka mnie straszna niesprawiedliwość. Żyłam w strachu przed ojcem, przed drewnianą łyżką, którą stosował w przypadku drobnych wykroczeń, i pasem, którego używał w razie poważniejszych. Matka błagała o złagodzenie kary w naszym imieniu, ale nie udawało jej się przełamać autorytetu Oga, wodza, patriarchy domu.
W brytyjskim społeczeństwie mojego dzieciństwa na przedmieściach nie było nic, co potwierdzałoby koncepcję czarności jako czegoś pozytywnego, poza pochodzącą z Ameryki muzyką i wykonawcami takimi jak The Supremes, The Jackson 5, Stevie Wonder czy The Four Tops. W innych przypadkach czarność stanowiła synonim bycia podłym, złym, brzydkim, gorszym, kryminalistą, głupim i niebezpiecznym – a mój ojciec był przerażający. Jak mawiał jeden z moich braci: „Kiedy tata wchodzi drzwiami od frontu, radość umyka tylnymi”. Nigdy się do nas nie odzywał, chyba że po to, by wygłosić bardzo długi wykład na temat naszego najwyraźniej złego zachowania, czasem trwający nawet godzinę, podczas którego musieliśmy stać na baczność i wyglądać tak, jakbyśmy przyjmowali to wszystko jak grzeczne dzieci – żadnych uśmieszków, marszczenia brwi, ziewania, przewracania oczami, bo inaczej spotkałaby nas kara. Jeśli chcieliśmy gdzieś wyjść ze znajomymi, musieliśmy zgłosić chęć z wielotygodniowym wyprzedzeniem i wysłuchać kolejnego wykładu o niebezpieczeństwach, jakie niesie ze sobą społeczeństwo, i o naszych własnych słabych charakterach, zwykle prowadzonego w czasie, gdy ojciec jadł obiad, który sam ugotował – złożony z mięsa, ziemniaków, marchewki, kapusty i zaprawiony sosem. Zawsze po pracy wracał do domu i sam gotował sobie obiad. Jadł go prosto z rondla, podobnie jak poranną owsiankę, co było całkiem praktyczne, jeśli się nad tym zastanowić, bo oszczędzało konieczność zmywania naczyń. Pod koniec niekończącego się wykładu najczęściej odmawiał pozwolenia. Wykład mógł też poprzedzać dawkę kary cielesnej.
Kiedy ojciec wracał z pracy, zwykle po naszej kolacji, siadał z mamą w kuchni, a my, dzieci, siedzieliśmy w salonie na górze i oglądaliśmy telewizję. Zawsze brzmiał, jakby był rozgniewany, więc przyciskaliśmy uszy do podłogi i usiłowaliśmy odgadnąć, co mówi. Przez większość czasu wcale się nie złościł i dopiero kiedy po raz pierwszy pojechałam do Lagos, zrozumiałam, że jego sposób mówienia jest charakterystyczny dla jego kultury. Tamtejsi mężczyźni wydawali się krzyczeć ze złością, ale jak z czasem zrozumiałam, po prostu mówili wyraziście i głośno.
Po wieczornym posiłku prowadziliśmy ożywione rozmowy z matką, która zachęcała nas wszystkich do zabierania głosu i wyrażania swoich poglądów. Nadrabialiśmy zaległości z całego dnia, przekomarzaliśmy się i rozmawialiśmy o bieżących sprawach, choć brzmi to znacznie poważniej, niż rzeczywiście wyglądało. Ojciec, jeśli już z nami był, siedział cicho na swoim miejscu u szczytu stołu, z głową w rondlu, albo włączał się do dyskusji na własny sposób, wygłaszając wykłady o polityce i tym samym uśmiercając rozmowę. Jadł głośno, więc zawsze starałam się siadać jak najdalej od niego.
Dopiero w wieku dwudziestu kilku lat odbyłam z nim prawdziwą rozmowę. Jeśli mam być zupełnie szczera, to jako nastolatka wręcz nim gardziłam. Nienawidziłam opresji, jaką wywierał na domowników, tego, jak zabraniał nam wolności. W 1975 roku prowadziłam dziennik, w większości złożony z pustych stron, z wyjątkiem tych, na których raz po raz pisałam, że go nienawidzę.
Kiedy wyprowadziłam się z domu i zaczęłam prowadzić własne, niezależne życie, nad którym on nie miał żadnej władzy, moja wrogość zaczęła się rozwiewać i z czasem powoli pokochałam ojca, a raczej przyznałam się do miłości do niego. Mieszkałam z nim osiemnaście lat i stanowił integralną część mojego życia. Kiedy już uwolniłam się spod jego panowania, mogłam nawiązać z nim relację na równiejszych zasadach.
Matka stanowiła przeciwieństwo swojego męża. Razem tworzyli doskonałą parę typu jin-jang. Była przystępna i komunikatywna, on nie potrafił się otworzyć; ona – ciepła i opiekuńcza, on – zadziorny i zdystansowany; ona – łagodna, on – wybuchowy. Matka wspomina, że ojciec w pełni angażował się w pomoc przy nas, kiedy byliśmy mali – przed wyjściem do pracy rano i wieczorem, po powrocie do domu. Nie musiała borykać się z tym w pojedynkę, choć wróciła do nauczania na pełen etat, gdy najmłodsze z nas dorosło na tyle, by pójść do szkoły. Wtedy pracowała na dwa pełne etaty: matki i nauczycielki.
Mama uwielbiała zajmować się swoim małym plemieniem i potrafiła pogodzić wszystkie wymagania z tym związane. Świetnie gospodarowała pieniędzmi, a jeśli po powrocie z zakupów w lokalnym warzywniaku czy sklepie spożywczym brakowało nam choćby jednego pensa, odsyłała nas, byśmy go odzyskali. Ojciec raz w tygodniu wybierał się na zakupy do Woolwich – po męskie rzeczy, takie jak mięso od rzeźnika, coś w sam raz dla łowców-zbieraczy. Po powrocie do domu rozkładał wszystko na stole w kuchni i sprawdzał, czy zgadza się z paragonem. On także nie miał oporów przed powtórną wyprawą do miasta, która potrafiła zająć piętnaście minut, jeśli okazywało się, że brakuje reszty.
Budżet mieliśmy napięty, ale mama dbała o to, byśmy zdrowo się odżywiali, i wyliczała nam plasterki ogórka i liście sałaty na talerzach. Musieliśmy jeść to, co nam podano, i nie było podjadania między posiłkami. Nie wolno nam było wybrzydzać ani się przejadać. Działo się to na długo przed tym, jak posiłki w stylu „szwedzkiego stołu” przyjęły się w brytyjskich rodzinach. Raz lub dwa razy w tygodniu, najczęściej w piątkowy wieczór, dostawaliśmy słodki smakołyk. Zawsze byliśmy zdrowi i dosłownie nigdy nie chorowaliśmy, nie licząc przeziębień. Nie było nas stać na chodzenie do kawiarni czy restauracji, a wyjazdy wakacyjne zdarzały się rzadko. Pamiętam szkolną wycieczkę do Stonehenge, biwakowanie w przepełnionej przyczepie, gdy cały czas padało, i koszmarną wyprawę do znajomych mojej mamy w Somerset, których rasistowskie dzieci wyzywały nas od „małp”. Wyobraźcie sobie, jak to bolało. Miałam jakieś dziewięć lat i strasznie się cieszyłam na ten wyjazd, tymczasem zostałam podle potraktowana przez dzieci, które miały się z nami zaprzyjaźnić. Mama początkowo chciała wychowywać nas na prowincji, ale wiedziała, że odczujemy pełną moc wiejskiego rasizmu.