Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejny zbiór opowiadań Marka Šindelki, czeskiego mistrza krótkiej formy, znanego w Polsce z książki Zostańcie z nami.
Martin i Sylvie są o krok od rozstania, kiedy spada na nich wiadomość o dziecku. Andrea nagle zaczyna widzieć w Matěju jedynie własne odbicie. Chorobliwie zazdrosny Petr darzy Lenkę „uważną, okrutną miłością”. Anna, szukając siebie, wchodzi w kolejne związki.
W Mapie Anny – dziesięciu znakomitych tekstach ze wspólnym kluczem – autor ponownie skupia się na relacjach międzyludzkich, zwłaszcza tych między kobietą a mężczyzną, w czasach, kiedy „doskonałość już nikogo nie podnieca, a wyniszczonych przez doznania konsumentów o wiele bardziej pociąga skaza”. W świecie, w którym dziwny rodzaj informacyjnego szumu bez przerwy zakłóca wzajemne zrozumienie. Bohaterowie Šindelki próbują się do siebie zbliżyć, lecz krążą tylko wokół siebie niczym zamknięte mikroświaty.
Żyją tak, jakby utracili umiejętność czytania mapy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 163
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zaczęło się bardzo cieleśnie. Od przyspieszonego pulsu, spoconych dłoni, suchości w ustach. Siedzę w jedwabiu, zamszu, w drobnych kłujących włoskach, na takim jakby fotelu, ściska mnie w żołądku. Jakaś szatnia, garderoba, typowe lustro, wiecie, takie z żarówkami dookoła; żartuję, na szczęście nie ma żarówek; wszystko, tylko nie światło. Siedzę prawie po ciemku. Kurczę się w pachnącym nowością garniturze, w nakrochmalonych tkaninach, we własnej skórze, wyszorowanej do czerwoności, w śmierdzących szamponem włosach, w obciętych paznokciach, starannie wyłuskanych ze skórek, które ciągle odrastają. Dlaczego ciało ciągle czymś porasta? Wciąż trzeba o coś dbać, oszaleć można, ciągle coś karmić, usypiać, czyścić, pielęgnować, Jezu. Ciało jest jak małe dziecko. Strasznie niesamodzielne. Trzy minuty dwadzieścia pięć sekund, zaraz się zacznie. Już słychać czołówkę, już klaszczą. To obrzydliwe. Mieliście kiedyś tremę? Podobno pomaga głębokie oddychanie. Oddycham głęboko, ale po chwili mój mózg jest napompowany krwią do tego stopnia, że prawie mdleję. Przed moimi oczami zaczynają pękać czarno-białe ziarna, śnieży jak w starym telewizorze – wiecie, jak to jest? Szarość, która się roi między programami, jakby ciało przeskoczyło na niezestrojony kanał; to pewnie coś w nerwach, błędna droga, trzask, czuję w nosie elektryczny smród, iskry w mózgu, ciemność, zdrewniała dolna warga, potem cała lewa połowa twarzy, przeszło na rękę, brzuch, opuszki palców zaczęły fosforyzować. Też to czujecie? Rozumiecie mnie?
– Jeszcze dla pewności nos – mówi makijażystka, która właśnie wynurzyła się z chmary plamek przed oczami, włączyła światło. Pod sufitem zabrzęczała jarzeniówka, chlusnęło światłem; makijażystka pudruje mi twarz.
– Pani też to czuje? – Cierpnie mi skóra na głowie.
– Co? – Baba nic nie rozumie.
– Prąd – mówię. – Drętwieje mi język, nie mogę mówić – wyjaśniam, ale jej już dawno nie ma.
W ustach mam starannie wyczyszczone zęby, opieram o nie język, dotykam wewnętrznej strony policzków. Czy język jest organem wewnętrznym? Nie? Kto by się w tym połapał! Suchość w ustach. Trzy minuty. Klaszczą. Na czym skończyliśmy? Język! Wiecie, czym jest język? To organ formujący słowa, coś tak odrażającego, zrozumcie: słowa. Jak słowa powstają w mięsie? Ruchem mięśnia. Dwie minuty pięćdziesiąt. Mieliście kiedyś tremę? Podobno pomaga myślenie o czymś miłym. Ale ja czuję w środku ruchy wnętrzności, przede wszystkim serce, które jakby kopuluje z innym organem. Łomot serca to nic przyjemnego. Nie można go sobie wyłączyć. Dwie minuty dwadzieścia dwie. To koniec. Właściwie to dosyć poniżająca sprawa, ta trema, jakby ktoś przyłapał wasze ciało na nieposłuszeństwie, rozumiecie? Jakby przyłapał was na czymś złym podczas żałosnego przebywania we własnym ciele: wyjdź na zewnątrz, ręce nad głową! Wszystko, co powiesz, będzie wykorzystane przeciwko tobie. To bardzo piękne zdanie. Czy możecie mi wytłumaczyć, kto nas tego nauczył? Kto nas wypłoszył z wygodnego przebywania w materii? Ile bym dał, żeby rozwalić się w swoim ciele jak w przytulnym pokoju. Sto miliardów lat temu powstał Bóg, potem Bóg stworzył świat i tak dalej, to wszystko zostało naukowo udowodnione. Pozostaje zagadką, kto wymyślił duszę. Zauważyliście, że słowo „dusza” powstało w mięsie, przez poruszanie mięśnia? Czy mieliście kiedyś tremę? Minuta pięćdziesiąt osiem. Podobno pomaga koncentracja na oddechu. Ale oddech, kiedy się nad tym zastanowić, jest czymś tak obrzydliwym, że nie da się tego porównać z niczym innym. Oddech natychmiast zdradza prawdę o płucach. A myślenie o własnym układzie oddechowym to prawdziwy koszmar. To rozciąganie i kurczenie nie jest tak całkiem zdrowe. Nie wiem, na ile się orientujecie w biologii – ja całkiem nieźle, czytam „National Geographic” – zdaniem naukowców z uniwersytetu w Oklahomie płuca są całe pogniecione, mają takie niby zakamarki, twierdzą specjaliści, rozumiecie, a gdyby je rozciągnąć, byłyby wielkości stadionu piłkarskiego, i te ogromne powierzchnie wewnątrz mojego ciała przyprawiły mnie o zawrót głowy. Nie możecie mi się dziwić. Minuta czterdzieści pięć. Jak każdy inteligentny człowiek mam skłonności do neurotyzmu, hipochondrii i innych słabostek.
Czy już wspomniałem, że siedzi tu ze mną kobieta? Dziewczyna, dokładniej mówiąc. Dotyka mnie. Widzi, że nie jest ze mną dobrze, więc mnie dotyka. Gładzi wierzch mojej dłoni i uparcie milczy. Jakbym siedział w pokrzywach, przyjaciele. Jej dotyk jest jak chwast. Mam czterdzieści lat, ona siedemnaście i dziewięć miesięcy (i dwa dni). Nasz związek wyrasta z głębokich fizycznych fundamentów. Jakoś to nie pasuje do tej sytuacji, niemal ze sobą nie rozmawiamy, a kiedy rozmawiamy, nie da się tego słuchać, ponieważ jesteśmy w sobie zakochani, rozumiecie? Teraz emocje zostały odłożone na bok. Ale wszystkie te dotyki właściwie zdradzają moją własną skórę. To niezwykle żenujące. Nie wiem, czy kiedyś zauważyliście, że skóra jest pokryta nerwami, jak kotlet wieprzowy. Jestem osobą gruntownie wykształconą w zakresie biologii. Naukowcy z uniwersytetu w Mukaczewie udowodnili oraz potwierdzili w wyniku eksperymentu, że w człowieku jest tyle nerwów, że gdyby je rozciągnąć i połączyć, taki sznur dwa i pół razy otoczyłby kulę ziemską. Pomyślcie tylko, jakie możliwości drzemią w człowieku. Zamykam oczy, bo źle się czuję, grzęznę coraz głębiej i głębiej w tym kłującym fotelu, w zamszu, kręci mi się w głowie, jakbym ja sam się owijał wokół planety. Minuta trzydzieści. Moja piękna infantka głaszcze mi rękę; myślę o papierze ściernym, o pile z bardzo drobnymi ząbkami, nerwy pod skórą są białawe jak spaghetti, oklaski się wzmagają.
Wszystko wywraca się na lewą stronę, to strach przed innymi, rozumiecie? Strach przed ludźmi w całej ich nagości, sala pełna oczu, już klaszczą, słyszycie? Dziesięć tysięcy par oczu wycelowanych jak karabiny maszynowe, biologiczne karabiny strzelające do wewnątrz, odkurzacze obrazu. Rozmnażasz się w głowach tysięcy ludzi, przenoszą cię do swojego układu nerwowego, do pamięci. A pamięć, jak odkryli naukowcy z uniwersytetu w miejscowości Horní Planá koło Mariańskich Łaźni, to raptem chemikalia i prąd elektryczny. Nie mam ochoty wchodzić w głowy, w mięso i nerwy bliźnich. Za nic w świecie nie chcę być częścią ich procesów fizjologicznych, ponieważ kiedy tak tu siedzę, naprawdę nie widzę żadnej różnicy między pamięcią a trawieniem. Trawieniem obrazów, gestów, wspólnych zadań. Minuta dwadzieścia trzy. Siedzę jak Łajka w kapsule na chwilę przed tym, zanim tego ufnego pieska dobrzy ludzie wystrzelili w wieczność, w mroźne otchłanie kosmosu. W moim przypadku jest gorzej, panie i panowie, ja dobrze wiem, co się stanie, nikomu nie wierzę, nigdy już nie uwierzę.
Mój dobry przyjaciel jest pisarzem, ale historie mu zbrzydły. Dzięki niemu zrozumiałem, czym jest trema. Trema to strach, boimy się historii własnego życia. Próbowaliście kiedyś wyjść przed ludzi i zaprezentować im swoje życie niczym naoliwioną muskulaturę? Zawsze miałem słabość do kulturystów: wszystko jest w nich jasne. To ogromna ulga widzieć czyjeś ambicje tak pięknie poustawiane jedne obok drugich. Jak u rzeźnika. Ile bym za to dał! To szczęśliwi ludzie: mogą się nawet słowem nie odezwać, nie muszą nikomu niczego wyjaśniać, wszyscy świetnie się orientują w składzie koktajlu – przychylność, szczerość i pracowitość serwowane na błyszczącej powierzchni ich ciał.
Ale mój przyjaciel pisarz to inny typ. To rewers kulturysty, artysta, którego ambicje rosną do wewnątrz (ale mięśnie nie są z tego powodu ani trochę mniejsze), do tego się dochodzi dopiero po latach ciężkiej archeologicznej pracy. Jak każdy inteligentny człowiek mówi rzeczy, w które sam nie wierzy. Płacą mu za to, że opowiada historie, ale one go brzydzą. Od pewnego czasu wyskakuje mu pokrzywka od wszystkiego, co ma w sobie choćby cień fabuły. W sumie to oszustwo, bo mało kto wezwałby do naprawy zlewu hydraulika, który się brzydzi rur. Jednak mojemu przyjacielowi ciągle się udaje, bo potrafi udawać.
Minuta siedemnaście. Nie wiem, czy o tym wspominałem, ale jestem kimś w rodzaju prowadzącego. Precyzyjnie mówiąc, jestem komikiem. To bardzo pożyteczny zawód, żebyście wiedzieli. Mało kto dałby sobie radę z czymś takim. Utrzymać przez dobre pięćdziesiąt minut – jeśli nie liczyć reklam – napiętą muskulaturę humoru. To zadanie niemal mistyczne – nie ma się co śmiać – ja od pewnego czasu prawie nie sypiam, codziennie wypijam tyle kawy, że zaczynają mi czernieć białka oczu. Mało kto sobie uświadamia, ile człowiek może przeżyć, do czego ciało jest zdolne się przyzwyczaić, kiedy nie ma wyboru; ćwiczę jogę dwadzieścia cztery godziny, codziennie, ale ćwiczę ją tylko wewnętrznie, mój mózg jest splątany jak kwiat lotosu, jestem już bardzo blisko totalnego oświecenia, kiedy o wpół do piątej zupełnie pijany wracam do domu, oczy mi świecą jak jupitery na stadionie piłkarskim, wokół roje owadów…
Dokładnie minuta. Trochę mnie poniosło. Każdy jakoś zaczynał, przyjaciele. Ja na przykład przez pewien czas utrzymywałem się jako akwizytor. Chodziłem po wsi i za pieniądze pokazywałem osłupiałym rolnikom, jak działa magnes. To było strasznie dawno temu. Mój przyjaciel pisarz zaczynał jako opowiadacz, też na swój sposób komik, ale potem, jak już wiecie, historie mu obrzydły. Powiedzmy to sobie wprost: każdemu, kto ma równo pod sufitem, brzydną historie. Ciągle chcą od ciebie jakichś historii z życia, wszędzie przesiadują całe bandy narracyjnych narkomanów, wampirów wzajemnie powgryzanych w swoje koleje życiowe, nigdy nie było wam od tego niedobrze? Opowiadaj, wyjaśniaj, pokaż nam mapę, rachunek czasu, który twojemu ciału wystawił ten nędzny świat. Spójrz: twoje życie to wzrost, to ciągły rozwój, droga do gwiazd. Już małe i głupie jak but dzieci są tresowane w tej sztuce, na własne oczy widziałem. Apeluję do wszystkich istot w stadium prenatalnym, które mnie słuchają: nie wierzcie nikomu. Nie przychodźcie tu.
Na czym to skończyliśmy? Mieliście kiedyś tremę? Nigdy się jej nie pozbyłem, prawdę mówiąc, nigdy się nie starałem, jest jak narkotyk; nie wiem, jak biegli jesteście w sadomasochizmie, ja tylko z grubsza, niemniej chodzi o taki mikrosadomasochizm, bardzo wyrafinowaną rozkosz ze strachu, z poniżenia, nie muszę wam tego pewnie bliżej wyjaśniać. I ten koniec, nawet sobie nie wyobrażacie, co się dzieje, kiedy schodzicie ze sceny, skonsumowani przez dziesiątki tysięcy par oczu, rozłożeni przez tysiące nieznanych systemów nerwowych. Świadomość zbiorowa, panie i panowie. Kąpiel w uniwersalnej myśli. Schodzę ze sceny jak na szczudłach, nic nie widzę, nie słyszę, opieram się o polakierowane ściany, coś podpisuję, byle jak poruszam twarzą, formuję ją w zrozumiałe układy, uśmiecham się i gdzieś w ustach, językiem i wargami, tymi kawałkami mięsa, kształtuję powietrze, i ludzie to powietrze rozumieją. Nie wiem, czy o tym słyszeliście, ale człowiek ma silną potrzebę powielania, powtarzania siebie; ciało zostawmy teraz na boku, to zrozumie każdy głupi – teraz mówię o rozmnażaniu duszy: nie ma większej rozkoszy niż świadomość, że wasz obraz, wnętrze, myśli i słowa są kopiowane w myślach obcych ludzi. Wiem, że mnie rozumiecie.
Pięćdziesiąt dwie sekundy. Powoli wstaję, wygładzam klapy marynarki, moja małolata też coś na mnie wygładza. Wiecie, czym jest trema? Zdradzę wam: trema to pałeczka tresera, którą trąca zwierzę skulone w kącie tego przeraźliwie wyczyszczonego ciała. „Nie pchajcie się wszyscy!” – woła pani nauczycielka i szturcha długim wskaźnikiem zwierzę, które zsikało się ze strachu i kuli się sparaliżowane, żeby zakryć brzuch i genitalia. Trema to syndrom wojenny. Syndrom śmierci. Trema, w oddali, w czarnej jak noc sali kinowej, wyświetla przed wami słowo „KONIEC”. Nie wiem, kiedy ostatnio coś zabijaliście, ale dokładnie tak to wygląda: w ostatnim momencie przed śmiercią stworzenie kurczy się w sobie, na wstecznym biegu zmienia się w embrion, powraca do nicości tym samym ruchem, którym się z niej narodziło. Nie jest to ładny widok, coś jakby w waszych rękach rozwijała się ewolucja, tylko w przeciwnym kierunku.
Doszedłem do lustra, widzę swoją bladą twarz, krople potu na czole. Kto nas tego nauczył? Kto? Zacisnąłem trzęsącą się pięść, żeby uderzyć się w brzuch, żeby z całej siły uderzyć się w cokolwiek, gdzie tylko sięgnę ramieniem. Ale ktoś już tę rękę chwycił, nie w twarz, powiedział operator, i już ktoś przypudrował mi nos, otarł czoło. Piętnaście sekund. Znak, skinienie w moją stronę, już czas. Chodź! Idę, oddycham, wszędzie wokół oczy, grzmią oklaski, ogłuszający hałas, reflektory, mało kto podejrzewa, ile trzeba przeżyć, do czego się przyzwyczaić, kiedy się nie ma wyboru. Mój mózg jest kwiatem lotosu, jestem blisko całkowitego oświecenia, bardzo blisko. Naukowcy wszystkich uniwersytetów świata niedawno odkryli, że żelazo w naszej krwi pochodzi z zanikłych gwiazd, z pradawnych wybuchów supernowych – mają całkowitą rację, przyjaciele, między nami a gwiazdami istnieje bezpośrednie połączenie, w moich żyłach krąży cały wszechświat, wstępuję w oślepiającą łunę, wstępuję w światło. Idę do was. Przedstawienie się zaczyna.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Proza czeska
Jan Balabán
Wakacje / Możliwe, że odchodzimy
Którędy szedł anioł
Bianca Bellová
Jezioro
Tereza Boučková
Rok koguta
Roman Cílek
Ja, Olga Hepnarová
Emil Hakl
Zasady śmiesznego zachowania
Petra Hůlová
Plastikowe M3, czyli czeska pornografia
Macocha
Zdeněk Jirotka
Saturnin
Miroslav Sehnal / Břetislav Uhlář
Godzina w niebie
Petra Soukupová
Zniknąć
Pod śniegiem
Najlepiej dla wszystkich
Petr Šabach
Gówno się pali
Podróże konika morskiego
Masłem do dołu
Pijane banany
Dowód osobisty
Marek Šindelka
Zostańcie z nami
Kateřina Tučková
Boginie z Žítkovej
Wypędzenie Gerty Schnirch
Seria Czeska Bajka
Iva Procházková
Pyszna środa
Petra Soukupová
Bercik i niuniuch
Pavel Šrut, Galina Miklínová
Niedoparki
Niedoparki powracają
Niedoparki na zawsze
Seria Czeskie Krymi
Jiří Březina
Przedawnienie
Daniel Petr
Siostra Śmierć
Iva Procházková
Mężczyzna na dnie
Roznegliżowane
O języku czeskim
Zofia Tarajło-Lipowska
Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf
Ekonomia i polityka
Václav Klaus
My, Europa i świat
Seria Nowe Polskie
Rafał Niemczyk
Mama umiera w sobotę
Tytuł oryginału: Mapa Anny
First published in 2014 by Odeon, Praha
Redakcja: Magdalena Granosik, Dorota Dobrew
Korekta: Aleksandra Szulejewska
Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen
Wydanie książki zostało dofinansowane przez
Copyright © by Marek Šindelka, 2014
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2020
Copyright © for the Polish translation by Anna Wanik
All rights reserved
ISBN 978-83-65707-28-4
Wydawnictwo Afera
www.wydawnictwoafera.pl
kontakt: [email protected]
Wydanie I, Wrocław 2020
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek