Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Egipt, rok 1912. W alternatywnej wersji Kairu Ministerstwo Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych stoi na straży delikatnej równowagi pomiędzy światem zwykłych śmiertelników a potężnych bóstw. Gdy agentka specjalna Fatma el-Szarawi zostaje przydzielona do nietypowej sprawy samobójstwa, nie ma pojęcia, gdzie ją to zaprowadzi. Będzie się musiała zmierzyć się z krwiożerczymi ghulami, szelmowskimi mordercami, mechanicznymi aniołami i ujawnić spisek, który może zagrozić wszelkiemu istnieniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 182
Martwy dżinn w Kairze
Fatma el-Szarawi, agentka specjalna Egipskiego Ministerstwa Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych, stała i patrzyła przez gogle spektralne na ciało leżące bezwładnie na gigantycznej otomanie.
Dżinn.
Jeden z Pradawnych, prawie dwa razy większy od człowieka. Miał palce zakończone zakrzywionymi, długimi jak noże szponami. Jego skórę pokrywały akwamarynowe łuski, które w jaskrawym migoczącym świetle gazowych lamp przybierały turkusowy odcień. Siedział nagi między lawendowymi i bordowymi poduszkami z frędzlami, muskularne ręce i nogi miał szeroko rozrzucone, nie pozostawiając niczego wyobraźni.
– Nie powiem, imponujący widok – rozległ się czyjś głos.
Fatma obejrzała się na osobę, która zerkała jej ponad ramieniem. Dwa długie siwiejące wąsiska w staroświeckim janczarskim stylu drgały nerwowo na pulchnej twarzy. Należały do mężczyzny ubranego w mundur w kolorze khaki, który odrobinę za mocno opinał się zwłaszcza w okolicy brzucha. Mężczyzna skinął okrągłym ogolonym podbródkiem na nagi penis martwego dżinna: ciemnoniebieski organ, który sięgał prawie do kolan.
– Widywałem dorosłe, w pełni wyrośnięte kobry, które były mniejsze od tego czegoś. Trudno nie poczuć zazdrości, kiedy coś takiego gapi się mężczyźnie prosto w twarz.
Fatma wróciła do pracy, w ogóle nie zamierzając reagować. Inspektor Aasim Szarif pracował w lokalnej policji i był oficerem odpowiedzialnym za współpracę z ministerstwem. Nie najgorszy człowiek. Tyle że nieokrzesany. Kairczycy, chociaż uważali się za bardzo nowoczesnych, nadal czuli się niezręcznie, współpracując z kobietą. I wyrażali to zakłopotanie w osobliwy, niestosowny sposób. Już sam fakt, że ministerstwo wyznaczyło na stanowisko agenta w Kairze jakąś ciemnoskórą Sa’idi z zaścianka, był dla nich wystarczającym szokiem. Do tego zaś, że była to bardzo młoda kobieta, która ubierała się w zachodnim stylu, nigdy tak naprawdę nie przywykli.
Dzisiaj Fatma zdecydowała się założyć jasnoszary trzyczęściowy garnitur, żółtozielony krawat i białą koszulę w czerwone prążki. Kupiła to wszystko w angielskiej dzielnicy i kazała krawcowi dopasować do swojej drobnej figury. Nosiła do tego laseczkę – solidny kawał czarnej stali ze srebrną gałką w kształcie lwiej głowy – co sama musiała przyznać, było już lekką przesadą. Laska dodawała jednak polotu i ekstrawagancji jej strojowi. A jej ojciec zawsze powtarzał, że skoro ludzie mają się gapić, to niech mają na co.
– Wykrwawienie – oznajmiła.
Zdjęła miedziowane gogle i oddała je czekającemu seryjnemu eunuchowi. Automat wziął przyrząd w chwytne metalowe palce, złożył z mechaniczną precyzją i schował do skórzanego futerału. Fatmie mignęło jej własne odbicie w pozbawionej rysów mosiężnej płycie zastępującej oblicze seryjnemu eunuchowi – ciemne owalne oczy, duży nos, rdzawobrązowa skóra, szczupła twarz. Można by uznać, że wygląda chłopięco, gdyby nie pełne, wyraziste usta odziedziczone po matce. Kiedy seryjny eunuch odsunął się, Fatma przygładziła palcami szopę czarnych, krótko przyciętych loków i odwróciła się do policjanta. Aasim wpatrywał się w nią, jakby mówiła do niego w farsi.
– Te znaki. – Postukała laską w białe pismo otaczające kręgiem otomanę. – To czar wykrwawiający.
Widząc, że Aasim nadal patrzy tępo, sięgnęła do pasa, żeby wyjąć dżambię, przyłożyła czubek noża do uda dżinna i wbiła lekko pod łuskę. Ostrze wyszło zupełnie czyste.
– Nie ma krwi. Ani kropli. Wszystko z niego spuszczono.
Inspektor zamrugał. Wreszcie zrozumiał.
– Ale gdzie… ta krew… się podziała?
Fatma przesunęła palcem po suchym ostrzu. Dobre pytanie. Wsunęła nóż z powrotem do zdobionej srebrem pochwy przy szerokim skórzanym pasie. Dostała dżambię w prezencie od odwiedzającego Kair dygnitarza z plemienia Azd – było to podziękowanie za przepędzenie wyjątkowo złośliwego nasnasa, który dręczył jego klan. To było jedno z pierwszych zadań, jakie wyznaczono jej w ministerstwie. Na wpół niewidomy staruszek nazwał ją „ślicznym jak na chłopca i wyjątkowo dzielnym młodzieńcem, który sam stawił czoło pół-dżinnowi”. Nie sprostowała jego pomyłki. I zatrzymała nóż.
– Myślisz, że to mogłyby być… – Aasim skrzywił się, osłaniając dłońmi wypielęgnowane wąsy, zanim dokończył niemal szeptem – …ghule?
Nie cierpiał nieumarłych. Z drugiej strony, kto ich lubił? W mieście wzrosła liczba ataków ghuli; w zeszłym tygodniu zgłoszono trzy niezależne incydenty. Ministerstwo podejrzewało, że stoi za tym jakaś radykalna komórka nekromantów anarchistów, ale na razie nikt nie znalazł żadnych tropów.
Fatma przykucnęła, żeby przyjrzeć się znakom.
– Wątpię. Ghule nie poprzestałyby na pożarciu samej krwi – odpowiedziała. Aasim się skrzywił. – I nie uprawiają magii. To staromaridzkie pismo. Dżinnijska magia. – Zmarszczyła brwi, wskazując laską niektóre znaki. – To jednakże nie wygląda znajomo.
Widniały tam cztery znaki rozmieszczone w równych odstępach w kręgu. Jeden przypominał parę zakrzywionych rogów. Drugi – sierp. Trzeci – dziwny topór z rogatym ostrzem. Czwarty wyglądał jak półksiężyc opleciony winoroślami.
Aasim pochylił się, żeby zerknąć.
– Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Pieczęć jakiegoś czarnoksiężnika?
– Być może.
Fatma przesunęła palcem po znakach, jakby dotknięcie ich mogło dostarczyć jej odpowiedź.
Wstała i odsunęła się, żeby spojrzeć na dżinna – olbrzyma, w którego cieniu oboje z Aasimem wydawali się malutcy. Oczy w pochylonej głowie były nadal otwarte, jasnozłote w złotym świetle, które waliło w Fatmę jak stopione słońca. Twarz miał prawie ludzką, jeśli pominąć szpiczaste uszy i skręcone baranie rogi w kobaltowym kolorze. Fatma odwróciła się do Aasima.
– Ile czasu upłynęło, odkąd znaleźliście ciało?
– To było tuż po północy. Odkryła go jedna z jego stałych panienek. Zaniepokoiła sąsiadów. – Aasim uśmiechnął się z przekąsem. – Krzyczała w inny sposób niż zwykle, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Fatma popatrzyła na niego beznamiętnie, więc inspektor zaczął mówić dalej.
– W każdym razie to mała, pulchna szelma ze slumsów, która przychodzi do Azbakijji do pracy. Chyba Greczynka. Wyciągnąłem od niej raptem kilka słów, zanim zjawił się jej pezevenk, niby prawnik. – Prychnął zdegustowany. – Za czasów mojego dziadka stary chedyw kazał zebrać wszystkie dziwki i wysłał je na południe. Teraz panienki zatrudniają tureckich sutenerów, żeby odczytywali nam ich prawa.
– Mamy tysiąc dziewięćset dwunasty rok, początek nowego wieku – przypomniała mu Fatma. – Chedywowie już nie rządzą w Egipcie. Osmanowie odeszli. Mamy teraz króla, konstytucję. Każdy ma zagwarantowane prawa bez względu na wykonywaną pracę.
Aasim prychnął, jakby już sam ten fakt stanowił problem.
– W każdym razie robiła wrażenie zdenerwowanej. Może załamała się nerwowo na ten widok. – Znowu wskazał odsłonięte genitalia dżinna. – A może zmartwiła się, że straci klientów po takim nieszczęściu.
Fatma mogła to zrozumieć. Azbakijja to jedna z elegantszych dzielnic w Kairze. Klient w takim miejscu oznaczał dobry zarobek. Cholernie dobry.
– Widziała kogoś? Może poprzedniego gościa?
Aasim pokręcił głową.
– Powiedziała, że nikogo nie widziała. – W zadumie podrapał się po łysiejącym placku na czubku głowy. – Jest jednak pewien albański gang, który ostatnio uderzał w zamożniejsze dzielnice; kanalie wiążą ofiary, zanim uciekną z ich kosztownościami. Krew dżinna pewnie osiąga niezłą cenę na magicznym czarnym rynku.
Tym razem to Fatma pokręciła głową, przyglądając się potężnej postaci dżinna, nie wspominając już o jego szponach.
– Bandę złodziei czekałaby paskudna niespodzianka, gdyby nadziali się na marida. Wiemy, kto to jest?
Aasim machnął na jednego ze swoich ludzi, drobnego człowieka o jastrzębiej twarzy, który wpatrywał się w Fatmę z dezaprobatą. Odpowiedziała spokojnie na jego spojrzenie, wzięła od niego stos dokumentów i odwróciła się plecami. W jednym z dokumentów widniało ziarniste czarno-białe zdjęcie znajomej twarzy – martwego dżinna. Pod zdjęciem widniała pieczęć – biały półksiężyc i włócznia na trójkolorowym tle: czerwono-czarno-zielonym. Flaga Ludowej Republiki Mahdystów.
– Sudańczyk? – zapytała zaskoczona, podnosząc wzrok znad paszportu.
– Na to wygląda. Wysłaliśmy depeszę do Chartumu. Chociaż pewnie niewiele to da. Podejrzewam, że mają setkę dżinnów pod imieniem Sannar.
Prawdopodobnie, przytaknęła mu w myślach Fatma. Sannar to nazwa miasta, pasma górskiego i dawnego sułtanatu w południowym Sudanie. Dżinny nigdy nie podawały prawdziwych imion, tylko posługiwały się nazwami geograficznymi: miast, wzgórz, gór, rzek. Nie przejmowały się tym, ile innych dżinnów nosi to samo imię. W jakiś sposób potrafiły się odróżniać. Fatma znowu zerknęła do paszportu, przyjrzała się podpisowi i spojrzała na podłogę. Zmarszczyła brwi i ponownie popatrzyła na znaki.
Aasim przyglądał jej się zaciekawiony.
– O co chodzi?
– Charakter pisma. – Wskazała znaki na podłodze. – Ten sam.
– Co? Jesteś pewna?
Fatma pokiwała głową. Była pewna. Nawet jeśli jedną rzecz napisano pismem staromaridzkim, a drugą po arabsku, to nadal widać było jak na dłoni, że to ten sam charakter pisma. Dżinn sam wypisał znaki na podłodze. To on rzucił czar pozbawiający go krwi. Na samego siebie.
– Samobójstwo? – zapytał Aasim.
– Cholernie bolesne – mruknęła Fatma. Tyle że to nie miało za grosz sensu. Nieśmiertelni nie popełniają samobójstw. W każdym razie nie przypominała sobie żadnego udokumentowanego przypadku.
Rozejrzała się po mieszkaniu w poszukiwaniu czegoś, co pomoże jej cokolwiek zrozumieć. Wnętrze urządzono zbyt bogato, jak większość mieszkań w Azbakijji – importowane paryskie meble, turecki żyrandol i inne luksusowe drobiazgi. Dżinn dodał nieco od siebie, dekorując mieszkanie mieczami w grawerowanych pochwach, okrągłymi tarczami z napiętej hipopotamiej skóry, ogromnymi jedwabnymi dywanami – była to kolekcja należąca do istoty, która przeżyła wiele wieków. Wzrok Fatmy zatrzymał się na obrazie, który zajmował większość ściany – masa żywych barw układała się w wyrafinowaną scenerię. Sądząc po stylu, mógł być mogolski. Przedstawiał olbrzymy z kłami i ciałami straszliwych bestii. Ogień tańczył na ich skórze, ogniste skrzydła wyrastały im z pleców.
– Kolejne dżinny? – zapytał Aasim, widząc jej spojrzenie.
Fatma podeszła do obrazu i zatrzymała się tuż przed nim.
– Ifryty – odpowiedziała.
– Aha. Cieszę się, że nie musimy mieć z nimi do czynienia.
Fatma w pełni się zgadzała z inspektorem. Ifryty były wyjątkowo wybuchową grupą dżinnów, które ogólnie rzecz biorąc unikały bliskości ludzi. Większość ich nieśmiertelnych kuzynów też wolała trzymać się z dala od ifrytów. To było dziwne – zobaczyć je pośród dzieł sztuki zgromadzonych przez marida. Na obrazie ifryty klęczały przed ogromnym czarnym jeziorem z wyciągniętymi rękami. Pod spodem napisano jedno słowo pismem dżinnów: „Nadejście”.
Co to ma znaczyć? – zastanawiała się Fatma. Przesunęła ręką po tajemniczym słowie, znowu mając nadzieję, że dotyk pomoże jej zrozumieć. Zadumana odwróciła oczy od obrazu i jej spojrzenie padło na książkę leżącą na ośmiokątnym drewnianym stoliku.
Ciężkie tomiszcze było oprawione w jasnobrązową skórę zdobioną powtarzającym się geometrycznym wzorem i złotym nadrukiem – antyk w mameluckim stylu. Na okładce napisano Kitāb al-Kīmjā. Kojarzyła tę książkę: tekst poświęcony alchemii z IX wieku. Czytała reprint na uniwersytecie, ale to wyglądało na oryginał. Sięgnęła, żeby otworzyć w miejscu, które ktoś założył… i zamarła. Znała tę stronę: ustęp poświęcono poszukiwaniu takwinu, substancji do tworzenia życia. Jednak nie to sprawiło, że zamarła.
Przyjrzała się dokładniej rzeczy, którą omyłkowo wzięła za zakładkę: kawałek srebrzystego metalu z odrobiną żywego mandarynkowego odcienia. Podniosła przedmiot wysoko, żeby przyjrzeć mu się w silnym świetle lamp gazowych.
Aasim zaklął ochrypłym nagle głosem.
– Czy to jest to, co myślę?
Fatma skinęła głową. To było metaliczne pióro, długie jak jej przedramię. Po powierzchni przesuwały się i wiły delikatne linie ognistego pisma, jakby były żywe.
– Święty język – szepnął Aasim.
– Święty język – potwierdziła Fatma.
– Ale to znaczy, że to należy do…
– Anioła – dokończyła za niego Fatma.
Zmarszczyła brwi jeszcze mocniej. Na wszystkie liczne światy, pomyślała, czemu dżinn miałby zadawać się z aniołem?
***
Fatma siedziała na siedzeniu z czerwonym obiciem w automatycznym powozie, który parł wąskimi uliczkami Kairu. Większość miasta spała, jeśli pominąć blask gazowego targu i punkciki światła na niebosiężnych masztach cumowniczych, do których przylatywały i od których odlatywały kursujące co godzinę statki powietrzne. Przesuwała palcami po gałce w kształcie lwiej głowy, patrząc, jak napowietrzne tramwaje przesuwają się wysoko nad miastem, a skrząca się elektryczność oświetla ich trasy. Powóz minął samotnego mężczyznę z rozchwierutanym wozem zaprzężonym w osiołka. Poganiał zwierzę do spokojnego kłusu, jakby na przekór otaczającej go nowoczesności.
– Kolejny atak przeklętych ghuli! – wykrzyknął Aasim. Siedział naprzeciwko niej, przeglądając kilka depeszy. – To dziwne. Nikogo nie zabiły, ale porwały parę osób. Złapały i zaraz z nimi uciekły.
Fatma podniosła wzrok. To rzeczywiście było dziwne. Ghule żerowały na żywych. Ich ofiary odnajdowano zwykle na wpół pożarte. Ghule nie miały zwyczaju wykradać ludzi.
– Nie znaleziono ich?
– Nie. Doszło do tego tuż po północy. – Skrzywił się. – Nie myślisz chyba, że zostawiły ich sobie… na później?
Fatma nie chciała nawet o tym myśleć.
– Ministerstwo na pewno wysłało paru ludzi, żeby się tym zajęli.
Inspektor westchnął, składając papiery i odchylając się na oparcie.
– Całe miasto się rozpada – mruknął. – Dżinny. Ghule. Czarnoksiężnicy. Nigdy nie musiałem martwić się takimi rzeczami za czasów dziadka. Dzięki, al-Dżahiz.
Ostatnie słowa to była kpina, popularna fraza w kairskim slangu, która mogła wyrażać pochwałę, sarkazm, gniew. Jak inaczej wspominać al-Dżahiza, słynnego sudańskiego mistyka i wynalazcę? Niektórzy uważali, że to ten sam al-Dżahiz co średniowieczny myśliciel z Basry, który odrodził się albo podróżował w czasie. Sufi twierdzili, że to herold mahdiego, Koptowie uważali go za zwiastuna Armagedonu. Bez względu na to, czy był geniuszem, świętym czy też szaleńcem, nie można było zaprzeczyć temu, że wstrząsnął światem.
To al-Dżahiz, posługując się mistycyzmem i maszynami, przewiercił się do Kafu, sąsiedniej rzeczywistości, świata dżinnów. Wciąż nie wiadomo, w jakim celu to zrobił: z ciekawości, dla psoty czy ze złej woli. Później zniknął, zabierając ze sobą swoje niesamowite machiny. Niektórzy twierdzili, że teraz podróżuje wśród licznych światów, siejąc chaos wszędzie tam, gdzie się pojawi.
To wszystko wydarzyło się nieco ponad czterdzieści lat temu. Fatma urodziła się już w świecie, jaki al-Dżahiz zostawił po sobie – przekształconym przez magię i istoty nadprzyrodzone. Dżinny w szczególności przyczyniły się do ukształtowania obecnych czasów z racji swojego zamiłowania do budowania – stworzyły więcej cudów, niż dało się zliczyć. Egipt znajdował się teraz wśród światowych mocarstw, a Kair był jego bijącym sercem.
– A co ty uważasz? – zapytał ją Aasim. – Wolisz miasto od tej piaskownicy, którą wy, Sa’idi, nazywacie domem?
Fatma zmierzyła go wzrokiem, co tylko wywołało jego uśmiech.
– Kiedy chodziłam do żeńskiego college’u w Luksorze, marzyłam o wyjeździe do Kairu, żeby chodzić do tutejszych kawiarni, bibliotek, widzieć ludzi z całego świata.
– A teraz?
– A teraz jestem równie zblazowana jak każdy inny kairczyk.
Aasim się roześmiał.
– Tak działa to miasto.
Zamilkł, a potem pochylił się do przodu z błyskiem w oku. Jego idiotyczne wąsiska drgnęły szelmowsko. To oznaczało, że zada pytanie – wyzywające albo głupie.
– Zawsze chciałem wiedzieć… dlaczego angielski garnitur? – Wskazał na jej ubranie. – Dzięki dżinnom nie wpuściliśmy ich do kraju. Pognaliśmy ich z powrotem na tę ich zimną, ponurą wysepkę. Dlaczego więc ubierasz się jak oni?
Fatma uderzyła w brzeg czarnego melonika, który nosiła na głowie, skrzyżowała nogi, popisując się karmelowymi brogowanymi butami.
– Zazdrościsz, że ubieram się lepiej od ciebie?
Aasim parsknął, obciągając przyciasny mundur z plamami od potu, którym spływał z powodu ciepłej letniej nocy.
– Mam dwudziestojednoletnią córkę, jest raptem trzy lata młodsza od ciebie. Wciąż jeszcze nie wyszła za mąż. Jak pomyślę, że miałaby chodzić po ulicach miasta bez zasłony, jak jakaś robotnica z niższej klasy… Mężczyźni, których się tu spotyka, mają same brudne myśli!
Fatma spojrzała na niego. Posądzał innych mężczyzn o brudne myśli?!
– Gdybym nazwał córkę na pamiątkę córki samego Proroka, pokój jego duszy – mówił dalej – to chciałbym, żeby to uhonorowała.
– W takim razie dobrze, że nie jestem twoją córką – odparła oschle Fatma.
Sięgnęła do kieszeni na piersi i wyjęła złoty zegarek kieszonkowy, który kształtem przypominał starodawny asturlab.
– Mój ojciec jest zegarmistrzem. Dał mi ten zegarek, kiedy wyjeżdżałam z domu. Powiedział, że w Kairze żyje się tak szybko, że będę musiała pilnować czasu. Przyjechał tu kiedyś, kiedy był młodszy, i zwykł opowiadać niekończące się historie o mechanicznych cudach konstruowanych przez dżinny. Kiedy przyjęto mnie do ministerstwa, był najdumniejszym człowiekiem w naszej wiosce. Teraz przechwala się przed każdym, kto jest gotowy słuchać o jego córce Fatmie, mieszkającej w mieście, o którym on wciąż marzy. Uważa, że to błogosławieństwo dla Proroka, pokój jego duszy.
Aasim zacisnął usta.
– Dobrze więc, zostawię dbanie o dobre imię twojej rodziny twojemu ojcu. Nadal jednak nie wyjaśniłaś mi kwestii garnituru.
Fatma zamknęła zegarek, schowała go i usiadła wygodniej.
– Kiedy chodziłam do szkoły w Luksorze, widywałam zdjęcia Anglików i Francuzów odwiedzających Egipt przed pojawieniem się dżinnów. Większość nosiła garnitury. Czasem jednak zakładali galabije i chustki. Dowiedziałam się, że mówili wtedy, że się „asymilują”, udają tubylców. Żeby wyglądać egzotycznie, mawiali.
– I udawało im się? – wtrącił Aasim.
– Co takiego?
– Wyglądać egzotycznie.
– Nie, wyglądali idiotycznie.
Aasim zarechotał.
– W każdym razie, kiedy kupiłam pierwszy garnitur, angielski krawiec zapytał, dlaczego to zrobiłam. Powiedziałam mu, że chcę wyglądać egzotycznie.
Aasim wpatrywał się w nią przez chwilę, zanim parsknął śmiechem. Fatma się uśmiechnęła. Ta historyjka działała za każdym razem.
Powóz wjechał na most, który prowadził do dzielnicy Al-Dżazira. Mostu strzegły dwa stalowe lwy. Takie ozdoby były przejawem afektacji typowej dla zamożnych mieszkańców tej rozkwitającej wyspy. Przejechali szerokimi ulicami obok dobrze oświetlonych kamienic i willi, aż zatrzymali się przed wysokim budynkiem w kształcie litery „U”, z wypolerowanego białego kamienia i otoczonego przez rozległe ogrody – był to dawny letni pałac starego chedywa. Teraz miał nowego mieszkańca.
Aasim przyjrzał się nerwowo imponującej budowli.
– Jesteś pewna, że możemy zjawić się o tak później porze?
Fatma wyszła z powozu i stanęła obok niego.
– Ich rodzaj nie sypia.
Skinęła na dwa smukłe kształty, które ku nim biegły. Wyglądały jak szakale zbudowane z czarnego i złotego metalu, tyle że miały złożone na grzbietach skrzydła. Mechaniczne stwory podeszły na smukłych nogach do nowo przybyłych, żeby ich sobie obejrzeć, koła zębate w ich ciałach obracały się przy każdym ruchu. Najwyraźniej usatysfakcjonowane odwróciły się, jakby dawały im znać, że mają iść za nimi.
Ich mała grupa przeszła przez rozległy zadbany ogród, a potem Fatma i Aasim weszli po schodach i pokonali wysokie drzwi. Wnętrze dawnego letniego pałacu chedywa wyglądało jak żywcem wyjęte z ubiegłego wieku – mieszanka arabskiego, tureckiego i neoklasycystycznego stylu zebrana pod jednym dachem. Posadzkę zrobiono z zabytkowych marmurowych płytek ułożonych w brązowo-białą szachownicę, kanciaste filary podtrzymywały złocone sklepienie zdobione geometrycznym, orientalnym wzorem. Meble, które kiedyś zdobiły wnętrze, usunięto, zastępując konstrukcjami z kamienia, drewna i żelaza. Wynalazki z najróżniejszych wieków – jak zorientowała się Fatma. Podeszła do kompletnej repliki starej norii, koła wodnego, przyjrzała się drobiazgowemu szkicowi śruby powietrznej Leonarda da Vinci, który zajmował część ściany. To miejsce przypominało muzeum.
Zatrzymali się przed kolejnymi drzwiami, które otworzyły się, sunąc po prowadnicach, i ukazały im skąpany światłem pokój przykryty szklaną kopułą. Powietrze wypełniała intrygująca mieszanka urzekających chorałów gregoriańskich, melodyjnego naszidu i muzyki, której Fatma nie potrafiła uchwycić, a wszystko to dobiegało ze strzelistego drzewa z lśniącej stali. Pod rozległą koroną stała para automatów z brązu zbudowanych na kształt mężczyzny i kobiety. Kolorowe mechaniczne ptaki siedziały na konarach między metalowymi liśćmi, które poruszały się jakby na wietrze. Z ich otwartych dziobków wylewała się muzyka w rytm wirujących świateł, które poruszały się jak rój świetlików.
Pod drzewem wysoka postać przyglądała się ciekawej konstrukcji z zachodzących na siebie kół – niektóre były potężne, inne małe i delikatne jak monety. Każde wycięto precyzyjnie, aby ich ząbki zaczepiały się o siebie płynnie. Na ich powierzchni wypisano coś metalem, Fatma poznawała niektóre znaki – cyfry. Kiedy weszli, wysoka postać przerwała inspekcję i się obróciła.
Fatma z trudem powstrzymała taki sam zdławiony okrzyk, jaki właśnie wyrwał się Aasimowi. To zawsze było dziwne uczucie – znaleźć się w towarzystwie anioła, czy kim tak naprawdę były te istoty podające się za anioły.
Pojawiły się nagle po dżinnach, bez słowa ostrzeżenia. Sprowokowało to przeciągającą się debatę na temat ich tożsamości. Kościół koptyjski twierdził, że to nie mogą być anioły, ponieważ one przebywają w niebie z Bogiem. Ulemowie byli równie sceptyczni, twierdząc, że prawdziwe anioły nie mają wolnej woli i nie mogły po prostu postanowić, że tu przybędą. Obie instytucje orzekły ostrożnie, że są to przynajmniej „istoty nie z tego świata”. Rzekome anioły milczały w tej kwestii, nie potwierdzając przekonań żadnej z religii i nie zdradzając niczego na temat swoich celów i motywów.
W przeciwieństwie do dżinnów były niemal efemeryczne, podobne do ucieleśnionego światła i potrzebowały obudowy, w której mogłyby zamieszkać. Ciało tego anioła miało co najmniej dwanaście stóp wzrostu i było skomplikowaną konstrukcją z żelaza, stali i kółek zębatych naśladujących mięśnie i kości. Cztery mechaniczne ręce wyrastały z opancerzonych ramion z brązu, jasne platynowe skrzydła zabarwione leciutko szkarłatem i złotem leżały płasko na jego grzbiecie. To była cudownie pomyślana maszyneria i godna istoty co najmniej nieśmiertelnej.
– Witajcie w moim domostwie, dzieci – oznajmił anioł głosem, który brzmiał jak melodyjny grzmot. Półprzezroczysta alabastrowa maska skrywała jego twarz, jej usta były wykrzywione w permanentnym uśmieszku – może miał innych uspokajać. Jasność wylewała się zza owalnych otworów na oczy, jakby pod maską kryła się gwiazda. – Niech odnajdzie was pokój i Jego chwała. Przyszliście zobaczyć się ze Stwórcą. Przedstawcie siebie i swoje pragnienia, a Stwórca pomoże wam, jeśli będzie w stanie.
Tak jak dżinny, anioły nie ujawniały swoich imion. Przybierały zamiast tego tytuły, które podkreślały ich cele. Stwórca zmonopolizował sztukę tworzenia mechanicznych ciał dla swoich pobratymców, ponieważ takiego zadania nie można było powierzyć dżinnom.
Fatma wystąpiła naprzód.
– Pokój z tobą, Stwórco. Jestem agentka el-Szarawi z Ministerstwa Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych, a to jest inspektor Szarif z kairskiej policji. Nie chcemy przeszkadzać ci w pracy… – Urwała, przyglądając się wysokiemu mechanizmowi, którym zajmował się anioł. – To… jakiegoś rodzaju zegar?
Stwórca przechylił głowę, patrząc na nią, a potem skinął.
– Owszem, to przyrząd do odmierzania czasu. Jesteś bardzo spostrzegawcza. – Jego głos zdradzał zaskoczenie.
– Dorastałam w otoczeniu dużych zegarów i małych zegarków – wyjaśniła Fatma. – Ten wygląda jak przyrząd, który będzie odmierzał coś więcej niż tylko lokalny czas.
– W rzeczy samej – przytaknął anioł, odwracając się do swojego dzieła. – Będzie mierzył samą ulotność czasu. Nie tylko tu, ale w całej przestrzenni, łącząc cały istniejący czas w tym jednym miejscu. To będzie najwspanialszy zegar na tym świecie, może także wśród innych światów.
Fatma stłumiła uśmiech, słysząc nietajoną dumę w jego głosie. Pierwsza niepisana zasada śledztwa brzmiała: kiedy potrzebujesz informacji, nie zapomnij przypochlebić się informatorowi. Pod tym względem nieśmiertelni nie różnili się od ludzi. Ten sprawiał wrażenie ogromnie z siebie zadowolonego.
– Wygląda na to, że będzie wspaniale się prezentował po ukończeniu – dodała.
Stwórca odwrócił się do niej i skinął głową.
– Myślę, że owszem. Jaka sprawa ciebie tu sprowadza, inspektorze?
Fatma odwróciła się do Aasima, ale ten tylko wpatrywał się w anioła z błogą miną. Wyglądało na to, że ona będzie musiała mówić. Pokrótce przedstawiła wydarzenia tej nocy. Anioł słuchał w milczeniu, jego nieruchoma twarz nie zdradzała żadnych emocji.
– Stwórca ze smutkiem słucha o tak bezsensownych działaniach – powiedział, kiedy Fatma skończyła. – Można czasem odnieść wrażenie, że jedyne, co panuje ostatnio w tym mieście, to zamęt.
– Masz na myśli ataki ghuli?
– Ghule, czarnoksiężnicy, odrażające duchy i inne nieczyste rzeczy. Dotyk al-Dżahiza naznaczył wasz śmiertelny świat. I często mam wrażenie, że nie jest to zmiana na lepsze.
– Dzięki temu mamy zajęcie w ministerstwie.
Jeśli Stwórca zrozumiał żart, to tego nie okazał. Fatma zastanawiała się, czy istnieje udokumentowany przypadek, żeby anioł się roześmiał.
– Wasz martwy dżinn… – powiedział zamiast tego. – Musisz zrozumieć, że dżinny to nieprzewidywalne istoty. Niższego rodzaju byty. Tylko nieco lepsze od śmiertelników. Często ulegają namiętnościom.
– Oczywiście – powiedziała Fatma, ignorując obraźliwość tego komentarza. – Ale samobójstwo?
– Dżinny walczą między sobą. Czy tak trudno uwierzyć, że jeden z nich mógł odebrać sobie życie?
Fatma nie mogła temu zaprzeczyć. Zdarzało jej się już przerywać bójki między dżinnami. Paskudne sytuacje. Jednak tu szło o coś więcej. Szturchnęła Aasima, który wyrwał się z nabożnego zachwytu na dość długo, żeby rozwinąć zawiniątko trzymane pod pachą. Pióro.
– Znaleźliśmy także to pośród rzeczy osobistych dżinna. Rozpoznajesz to?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki