Martwy dżinn w Kairze i inne opowiadania - P. Djeli Clark - ebook

Martwy dżinn w Kairze i inne opowiadania ebook

P. Djèlí Clark

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Egipt, rok 1912. W alternatywnej wersji Kairu Ministerstwo Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych stoi na straży delikatnej równowagi pomiędzy światem zwykłych śmiertelników a potężnych bóstw. Gdy agentka specjalna Fatma el-Szarawi zostaje przydzielona do nietypowej sprawy samobójstwa, nie ma pojęcia, gdzie ją to zaprowadzi. Będzie się musiała zmierzyć się z krwiożerczymi ghulami, szelmowskimi mordercami, mechanicznymi aniołami i ujawnić spisek, który może zagrozić wszelkiemu istnieniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 182

Oceny
4,2 (86 ocen)
36
31
18
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Inmywords

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalny pomysł na świat pełen magii i technologii w steampunkowej estetyce, sympatyczni bohaterowie, dynamiczna akcja. A wszystko to opisane bardzo przyjemnym językiem. Ten zbiór opowiadań wydaje się świetnym wprowadzeniem do tego uniwersum. Od razu lecę po pierwszy tom serii.
10
BrianKinney

Całkiem niezła

Historie dosyć nierówne, ale przedstawiony świat bardzo interesująccy
00
Katiasza

Nie oderwiesz się od lektury

Po przeczytaniu trylogii o Dewabadzie szukałam czegoś o podobnym vibie i chyba znalazłam 😉
00
werciax

Całkiem niezła

Ciekawie zapowiadająca się seria
00
katarzyna_czernic

Dobrze spędzony czas

Świetne opowiadania, dwa z nich dość długie by wciągnąć się w opowieść, jedno z zaskakującym finałem - warto zdecydowanie!
00

Popularność




Martwy dżinn w Kairze

Mar­twy dżinn w Kairze

Fatma el-Sza­rawi, agentka spe­cjalna Egip­skiego Mini­ster­stwa Alche­mii, Uro­ków i Istot Nad­przy­ro­dzo­nych, stała i patrzyła przez gogle spek­tralne na ciało leżące bez­wład­nie na gigan­tycz­nej oto­ma­nie.

Dżinn.

Jeden z Pra­daw­nych, pra­wie dwa razy więk­szy od czło­wieka. Miał palce zakoń­czone zakrzy­wio­nymi, dłu­gimi jak noże szpo­nami. Jego skórę pokry­wały akwa­ma­ry­nowe łuski, które w jaskra­wym migo­czą­cym świe­tle gazo­wych lamp przy­bie­rały tur­ku­sowy odcień. Sie­dział nagi mię­dzy lawen­do­wymi i bor­do­wymi podusz­kami z frędz­lami, musku­larne ręce i nogi miał sze­roko roz­rzu­cone, nie pozo­sta­wia­jąc niczego wyobraźni.

– Nie powiem, impo­nu­jący widok – roz­legł się czyjś głos.

Fatma obej­rzała się na osobę, która zer­kała jej ponad ramie­niem. Dwa dłu­gie siwie­jące wąsi­ska w sta­ro­świec­kim jan­czar­skim stylu drgały ner­wowo na pulch­nej twa­rzy. Nale­żały do męż­czy­zny ubra­nego w mun­dur w kolo­rze khaki, który odro­binę za mocno opi­nał się zwłasz­cza w oko­licy brzu­cha. Męż­czy­zna ski­nął okrą­głym ogo­lo­nym pod­bród­kiem na nagi penis mar­twego dżinna: ciem­no­nie­bie­ski organ, który się­gał pra­wie do kolan.

– Widy­wa­łem doro­słe, w pełni wyro­śnięte kobry, które były mniej­sze od tego cze­goś. Trudno nie poczuć zazdro­ści, kiedy coś takiego gapi się męż­czyź­nie pro­sto w twarz.

Fatma wró­ciła do pracy, w ogóle nie zamie­rza­jąc reago­wać. Inspek­tor Aasim Sza­rif pra­co­wał w lokal­nej poli­cji i był ofi­ce­rem odpo­wie­dzial­nym za współ­pracę z mini­ster­stwem. Nie naj­gor­szy czło­wiek. Tyle że nie­okrze­sany. Kair­czycy, cho­ciaż uwa­żali się za bar­dzo nowo­cze­snych, na­dal czuli się nie­zręcz­nie, współ­pra­cu­jąc z kobietą. I wyra­żali to zakło­po­ta­nie w oso­bliwy, nie­sto­sowny spo­sób. Już sam fakt, że mini­ster­stwo wyzna­czyło na sta­no­wi­sko agenta w Kairze jakąś ciem­no­skórą Sa’idi z zaścianka, był dla nich wystar­cza­ją­cym szo­kiem. Do tego zaś, że była to bar­dzo młoda kobieta, która ubie­rała się w zachod­nim stylu, ni­gdy tak naprawdę nie przy­wy­kli.

Dzi­siaj Fatma zde­cy­do­wała się zało­żyć jasno­szary trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, żół­to­zie­lony kra­wat i białą koszulę w czer­wone prążki. Kupiła to wszystko w angiel­skiej dziel­nicy i kazała kraw­cowi dopa­so­wać do swo­jej drob­nej figury. Nosiła do tego laseczkę – solidny kawał czar­nej stali ze srebrną gałką w kształ­cie lwiej głowy – co sama musiała przy­znać, było już lekką prze­sadą. Laska doda­wała jed­nak polotu i eks­tra­wa­gan­cji jej stro­jowi. A jej ojciec zawsze powta­rzał, że skoro ludzie mają się gapić, to niech mają na co.

– Wykrwa­wie­nie – oznaj­miła.

Zdjęła mie­dzio­wane gogle i oddała je cze­ka­ją­cemu seryj­nemu eunu­chowi. Auto­mat wziął przy­rząd w chwytne meta­lowe palce, zło­żył z mecha­niczną pre­cy­zją i scho­wał do skó­rza­nego fute­rału. Fat­mie mignęło jej wła­sne odbi­cie w pozba­wio­nej rysów mosięż­nej pły­cie zastę­pu­ją­cej obli­cze seryj­nemu eunu­chowi – ciemne owalne oczy, duży nos, rdza­wo­brą­zowa skóra, szczu­pła twarz. Można by uznać, że wygląda chło­pięco, gdyby nie pełne, wyra­zi­ste usta odzie­dzi­czone po matce. Kiedy seryjny eunuch odsu­nął się, Fatma przy­gła­dziła pal­cami szopę czar­nych, krótko przy­cię­tych loków i odwró­ciła się do poli­cjanta. Aasim wpa­try­wał się w nią, jakby mówiła do niego w farsi.

– Te znaki. – Postu­kała laską w białe pismo ota­cza­jące krę­giem oto­manę. – To czar wykrwa­wia­jący.

Widząc, że Aasim na­dal patrzy tępo, się­gnęła do pasa, żeby wyjąć dżam­bię, przy­ło­żyła czu­bek noża do uda dżinna i wbiła lekko pod łuskę. Ostrze wyszło zupeł­nie czy­ste.

– Nie ma krwi. Ani kro­pli. Wszystko z niego spusz­czono.

Inspek­tor zamru­gał. Wresz­cie zro­zu­miał.

– Ale gdzie… ta krew… się podziała?

Fatma prze­su­nęła pal­cem po suchym ostrzu. Dobre pyta­nie. Wsu­nęła nóż z powro­tem do zdo­bio­nej sre­brem pochwy przy sze­ro­kim skó­rza­nym pasie. Dostała dżam­bię w pre­zen­cie od odwie­dza­ją­cego Kair dygni­ta­rza z ple­mie­nia Azd – było to podzię­ko­wa­nie za prze­pę­dze­nie wyjąt­kowo zło­śli­wego nasnasa, który drę­czył jego klan. To było jedno z pierw­szych zadań, jakie wyzna­czono jej w mini­ster­stwie. Na wpół nie­wi­domy sta­ru­szek nazwał ją „ślicz­nym jak na chłopca i wyjąt­kowo dziel­nym mło­dzień­cem, który sam sta­wił czoło pół-dżin­nowi”. Nie spro­sto­wała jego pomyłki. I zatrzy­mała nóż.

– Myślisz, że to mogłyby być… – Aasim skrzy­wił się, osła­nia­jąc dłońmi wypie­lę­gno­wane wąsy, zanim dokoń­czył nie­mal szep­tem – …ghule?

Nie cier­piał nie­umar­łych. Z dru­giej strony, kto ich lubił? W mie­ście wzro­sła liczba ata­ków ghuli; w zeszłym tygo­dniu zgło­szono trzy nie­za­leżne incy­denty. Mini­ster­stwo podej­rze­wało, że stoi za tym jakaś rady­kalna komórka nekro­man­tów anar­chi­stów, ale na razie nikt nie zna­lazł żad­nych tro­pów.

Fatma przy­kuc­nęła, żeby przyj­rzeć się zna­kom.

– Wąt­pię. Ghule nie poprze­sta­łyby na pożar­ciu samej krwi – odpo­wie­działa. Aasim się skrzy­wił. – I nie upra­wiają magii. To sta­ro­ma­ridz­kie pismo. Dżin­nij­ska magia. – Zmarsz­czyła brwi, wska­zu­jąc laską nie­które znaki. – To jed­nakże nie wygląda zna­jomo.

Wid­niały tam cztery znaki roz­miesz­czone w rów­nych odstę­pach w kręgu. Jeden przy­po­mi­nał parę zakrzy­wio­nych rogów. Drugi – sierp. Trzeci – dziwny topór z roga­tym ostrzem. Czwarty wyglą­dał jak pół­księ­życ ople­ciony wino­ro­ślami.

Aasim pochy­lił się, żeby zer­k­nąć.

– Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem cze­goś takiego. Pie­częć jakie­goś czar­no­księż­nika?

– Być może.

Fatma prze­su­nęła pal­cem po zna­kach, jakby dotknię­cie ich mogło dostar­czyć jej odpo­wiedź.

Wstała i odsu­nęła się, żeby spoj­rzeć na dżinna – olbrzyma, w któ­rego cie­niu oboje z Aasi­mem wyda­wali się malutcy. Oczy w pochy­lo­nej gło­wie były na­dal otwarte, jasno­złote w zło­tym świe­tle, które waliło w Fatmę jak sto­pione słońca. Twarz miał pra­wie ludzką, jeśli pomi­nąć szpi­cza­ste uszy i skrę­cone bara­nie rogi w kobal­to­wym kolo­rze. Fatma odwró­ciła się do Aasima.

– Ile czasu upły­nęło, odkąd zna­leź­li­ście ciało?

– To było tuż po pół­nocy. Odkryła go jedna z jego sta­łych panie­nek. Zanie­po­ko­iła sąsia­dów. – Aasim uśmiech­nął się z prze­ką­sem. – Krzy­czała w inny spo­sób niż zwy­kle, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Fatma popa­trzyła na niego bez­na­mięt­nie, więc inspek­tor zaczął mówić dalej.

– W każ­dym razie to mała, pulchna szelma ze slum­sów, która przy­cho­dzi do Azba­kijji do pracy. Chyba Gre­czynka. Wycią­gną­łem od niej rap­tem kilka słów, zanim zja­wił się jej peze­venk, niby praw­nik. – Prych­nął zde­gu­sto­wany. – Za cza­sów mojego dziadka stary che­dyw kazał zebrać wszyst­kie dziwki i wysłał je na połu­dnie. Teraz panienki zatrud­niają turec­kich sute­ne­rów, żeby odczy­ty­wali nam ich prawa.

– Mamy tysiąc dzie­więć­set dwu­na­sty rok, począ­tek nowego wieku – przy­po­mniała mu Fatma. – Che­dy­wo­wie już nie rzą­dzą w Egip­cie. Osma­no­wie ode­szli. Mamy teraz króla, kon­sty­tu­cję. Każdy ma zagwa­ran­to­wane prawa bez względu na wyko­ny­waną pracę.

Aasim prych­nął, jakby już sam ten fakt sta­no­wił pro­blem.

– W każ­dym razie robiła wra­że­nie zde­ner­wo­wa­nej. Może zała­mała się ner­wowo na ten widok. – Znowu wska­zał odsło­nięte geni­ta­lia dżinna. – A może zmar­twiła się, że straci klien­tów po takim nie­szczę­ściu.

Fatma mogła to zro­zu­mieć. Azba­kijja to jedna z ele­gant­szych dziel­nic w Kairze. Klient w takim miej­scu ozna­czał dobry zaro­bek. Cho­ler­nie dobry.

– Widziała kogoś? Może poprzed­niego gościa?

Aasim pokrę­cił głową.

– Powie­działa, że nikogo nie widziała. – W zadu­mie podra­pał się po łysie­ją­cym placku na czubku głowy. – Jest jed­nak pewien albań­ski gang, który ostat­nio ude­rzał w zamoż­niej­sze dziel­nice; kana­lie wiążą ofiary, zanim uciekną z ich kosz­tow­no­ściami. Krew dżinna pew­nie osiąga nie­złą cenę na magicz­nym czar­nym rynku.

Tym razem to Fatma pokrę­ciła głową, przy­glą­da­jąc się potęż­nej postaci dżinna, nie wspo­mi­na­jąc już o jego szpo­nach.

– Bandę zło­dziei cze­ka­łaby paskudna nie­spo­dzianka, gdyby nadziali się na marida. Wiemy, kto to jest?

Aasim mach­nął na jed­nego ze swo­ich ludzi, drob­nego czło­wieka o jastrzę­biej twa­rzy, który wpa­try­wał się w Fatmę z dez­apro­batą. Odpo­wie­działa spo­koj­nie na jego spoj­rze­nie, wzięła od niego stos doku­men­tów i odwró­ciła się ple­cami. W jed­nym z doku­men­tów wid­niało ziar­ni­ste czarno-białe zdję­cie zna­jo­mej twa­rzy – mar­twego dżinna. Pod zdję­ciem wid­niała pie­częć – biały pół­księ­życ i włócz­nia na trój­ko­lo­ro­wym tle: czer­wono-czarno-zie­lo­nym. Flaga Ludo­wej Repu­bliki Mah­dy­stów.

– Sudań­czyk? – zapy­tała zasko­czona, pod­no­sząc wzrok znad pasz­portu.

– Na to wygląda. Wysła­li­śmy depe­szę do Char­tumu. Cho­ciaż pew­nie nie­wiele to da. Podej­rze­wam, że mają setkę dżin­nów pod imie­niem San­nar.

Praw­do­po­dob­nie, przy­tak­nęła mu w myślach Fatma. San­nar to nazwa mia­sta, pasma gór­skiego i daw­nego suł­ta­natu w połu­dnio­wym Suda­nie. Dżinny ni­gdy nie poda­wały praw­dzi­wych imion, tylko posłu­gi­wały się nazwami geo­gra­ficz­nymi: miast, wzgórz, gór, rzek. Nie przej­mo­wały się tym, ile innych dżin­nów nosi to samo imię. W jakiś spo­sób potra­fiły się odróż­niać. Fatma znowu zer­k­nęła do pasz­portu, przyj­rzała się pod­pi­sowi i spoj­rzała na pod­łogę. Zmarsz­czyła brwi i ponow­nie popa­trzyła na znaki.

Aasim przy­glą­dał jej się zacie­ka­wiony.

– O co cho­dzi?

– Cha­rak­ter pisma. – Wska­zała znaki na pod­ło­dze. – Ten sam.

– Co? Jesteś pewna?

Fatma poki­wała głową. Była pewna. Nawet jeśli jedną rzecz napi­sano pismem sta­ro­ma­ridz­kim, a drugą po arab­sku, to na­dal widać było jak na dłoni, że to ten sam cha­rak­ter pisma. Dżinn sam wypi­sał znaki na pod­ło­dze. To on rzu­cił czar pozba­wia­jący go krwi. Na samego sie­bie.

– Samo­bój­stwo? – zapy­tał Aasim.

– Cho­ler­nie bole­sne – mruk­nęła Fatma. Tyle że to nie miało za grosz sensu. Nie­śmier­telni nie popeł­niają samo­bójstw. W każ­dym razie nie przy­po­mi­nała sobie żad­nego udo­ku­men­to­wa­nego przy­padku.

Rozej­rzała się po miesz­ka­niu w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co pomoże jej cokol­wiek zro­zu­mieć. Wnę­trze urzą­dzono zbyt bogato, jak więk­szość miesz­kań w Azba­kijji – impor­to­wane pary­skie meble, turecki żyran­dol i inne luk­su­sowe dro­bia­zgi. Dżinn dodał nieco od sie­bie, deko­ru­jąc miesz­ka­nie mie­czami w gra­we­ro­wa­nych pochwach, okrą­głymi tar­czami z napię­tej hipo­po­ta­miej skóry, ogrom­nymi jedwab­nymi dywa­nami – była to kolek­cja nale­żąca do istoty, która prze­żyła wiele wie­ków. Wzrok Fatmy zatrzy­mał się na obra­zie, który zaj­mo­wał więk­szość ściany – masa żywych barw ukła­dała się w wyra­fi­no­waną sce­ne­rię. Sądząc po stylu, mógł być mogol­ski. Przed­sta­wiał olbrzymy z kłami i cia­łami strasz­li­wych bestii. Ogień tań­czył na ich skó­rze, ogni­ste skrzy­dła wyra­stały im z ple­ców.

– Kolejne dżinny? – zapy­tał Aasim, widząc jej spoj­rze­nie.

Fatma pode­szła do obrazu i zatrzy­mała się tuż przed nim.

– Ifryty – odpo­wie­działa.

– Aha. Cie­szę się, że nie musimy mieć z nimi do czy­nie­nia.

Fatma w pełni się zga­dzała z inspek­to­rem. Ifryty były wyjąt­kowo wybu­chową grupą dżin­nów, które ogól­nie rzecz bio­rąc uni­kały bli­sko­ści ludzi. Więk­szość ich nie­śmier­tel­nych kuzy­nów też wolała trzy­mać się z dala od ifry­tów. To było dziwne – zoba­czyć je pośród dzieł sztuki zgro­ma­dzo­nych przez marida. Na obra­zie ifryty klę­czały przed ogrom­nym czar­nym jezio­rem z wycią­gnię­tymi rękami. Pod spodem napi­sano jedno słowo pismem dżin­nów: „Nadej­ście”.

Co to ma zna­czyć? – zasta­na­wiała się Fatma. Prze­su­nęła ręką po tajem­ni­czym sło­wie, znowu mając nadzieję, że dotyk pomoże jej zro­zu­mieć. Zadu­mana odwró­ciła oczy od obrazu i jej spoj­rze­nie padło na książkę leżącą na ośmio­kąt­nym drew­nia­nym sto­liku.

Cięż­kie tomisz­cze było opra­wione w jasno­brą­zową skórę zdo­bioną powta­rza­ją­cym się geo­me­trycz­nym wzo­rem i zło­tym nadru­kiem – antyk w mame­luc­kim stylu. Na okładce napi­sano Kitāb al-Kīmjā. Koja­rzyła tę książkę: tekst poświę­cony alche­mii z IX wieku. Czy­tała reprint na uni­wer­sy­te­cie, ale to wyglą­dało na ory­gi­nał. Się­gnęła, żeby otwo­rzyć w miej­scu, które ktoś zało­żył… i zamarła. Znała tę stronę: ustęp poświę­cono poszu­ki­wa­niu takwinu, sub­stan­cji do two­rze­nia życia. Jed­nak nie to spra­wiło, że zamarła.

Przyj­rzała się dokład­niej rze­czy, którą omył­kowo wzięła za zakładkę: kawa­łek sre­brzy­stego metalu z odro­biną żywego man­da­ryn­ko­wego odcie­nia. Pod­nio­sła przed­miot wysoko, żeby przyj­rzeć mu się w sil­nym świe­tle lamp gazo­wych.

Aasim zaklął ochry­płym nagle gło­sem.

– Czy to jest to, co myślę?

Fatma ski­nęła głową. To było meta­liczne pióro, dłu­gie jak jej przed­ra­mię. Po powierzchni prze­su­wały się i wiły deli­katne linie ogni­stego pisma, jakby były żywe.

– Święty język – szep­nął Aasim.

– Święty język – potwier­dziła Fatma.

– Ale to zna­czy, że to należy do…

– Anioła – dokoń­czyła za niego Fatma.

Zmarsz­czyła brwi jesz­cze moc­niej. Na wszyst­kie liczne światy, pomy­ślała, czemu dżinn miałby zada­wać się z anio­łem?

***

Fatma sie­działa na sie­dze­niu z czer­wo­nym obi­ciem w auto­ma­tycz­nym powo­zie, który parł wąskimi ulicz­kami Kairu. Więk­szość mia­sta spała, jeśli pomi­nąć blask gazo­wego targu i punk­ciki świa­tła na nie­bo­sięż­nych masz­tach cumow­ni­czych, do któ­rych przy­la­ty­wały i od któ­rych odla­ty­wały kur­su­jące co godzinę statki powietrzne. Prze­su­wała pal­cami po gałce w kształ­cie lwiej głowy, patrząc, jak napo­wietrzne tram­waje prze­su­wają się wysoko nad mia­stem, a skrząca się elek­trycz­ność oświe­tla ich trasy. Powóz minął samot­nego męż­czy­znę z roz­chwie­ru­ta­nym wozem zaprzę­żo­nym w osiołka. Poga­niał zwie­rzę do spo­koj­nego kłusu, jakby na prze­kór ota­cza­ją­cej go nowo­cze­sno­ści.

– Kolejny atak prze­klę­tych ghuli! – wykrzyk­nął Aasim. Sie­dział naprze­ciwko niej, prze­glą­da­jąc kilka depe­szy. – To dziwne. Nikogo nie zabiły, ale porwały parę osób. Zła­pały i zaraz z nimi ucie­kły.

Fatma pod­nio­sła wzrok. To rze­czy­wi­ście było dziwne. Ghule żero­wały na żywych. Ich ofiary odnaj­do­wano zwy­kle na wpół pożarte. Ghule nie miały zwy­czaju wykra­dać ludzi.

– Nie zna­le­ziono ich?

– Nie. Doszło do tego tuż po pół­nocy. – Skrzy­wił się. – Nie myślisz chyba, że zosta­wiły ich sobie… na póź­niej?

Fatma nie chciała nawet o tym myśleć.

– Mini­ster­stwo na pewno wysłało paru ludzi, żeby się tym zajęli.

Inspek­tor wes­tchnął, skła­da­jąc papiery i odchy­la­jąc się na opar­cie.

– Całe mia­sto się roz­pada – mruk­nął. – Dżinny. Ghule. Czar­no­księż­nicy. Ni­gdy nie musia­łem mar­twić się takimi rze­czami za cza­sów dziadka. Dzięki, al-Dża­hiz.

Ostat­nie słowa to była kpina, popu­larna fraza w kair­skim slangu, która mogła wyra­żać pochwałę, sar­kazm, gniew. Jak ina­czej wspo­mi­nać al-Dża­hiza, słyn­nego sudań­skiego mistyka i wyna­lazcę? Nie­któ­rzy uwa­żali, że to ten sam al-Dża­hiz co śre­dnio­wieczny myśli­ciel z Basry, który odro­dził się albo podró­żo­wał w cza­sie. Sufi twier­dzili, że to herold mah­diego, Kop­to­wie uwa­żali go za zwia­stuna Arma­ge­donu. Bez względu na to, czy był geniu­szem, świę­tym czy też sza­leń­cem, nie można było zaprze­czyć temu, że wstrzą­snął świa­tem.

To al-Dża­hiz, posłu­gu­jąc się misty­cy­zmem i maszy­nami, prze­wier­cił się do Kafu, sąsied­niej rze­czy­wi­sto­ści, świata dżin­nów. Wciąż nie wia­domo, w jakim celu to zro­bił: z cie­ka­wo­ści, dla psoty czy ze złej woli. Póź­niej znik­nął, zabie­ra­jąc ze sobą swoje nie­sa­mo­wite machiny. Nie­któ­rzy twier­dzili, że teraz podró­żuje wśród licz­nych świa­tów, sie­jąc chaos wszę­dzie tam, gdzie się pojawi.

To wszystko wyda­rzyło się nieco ponad czter­dzie­ści lat temu. Fatma uro­dziła się już w świe­cie, jaki al-Dża­hiz zosta­wił po sobie – prze­kształ­co­nym przez magię i istoty nad­przy­ro­dzone. Dżinny w szcze­gól­no­ści przy­czy­niły się do ukształ­to­wa­nia obec­nych cza­sów z racji swo­jego zami­ło­wa­nia do budo­wa­nia – stwo­rzyły wię­cej cudów, niż dało się zli­czyć. Egipt znaj­do­wał się teraz wśród świa­to­wych mocarstw, a Kair był jego biją­cym ser­cem.

– A co ty uwa­żasz? – zapy­tał ją Aasim. – Wolisz mia­sto od tej pia­skow­nicy, którą wy, Sa’idi, nazy­wa­cie domem?

Fatma zmie­rzyła go wzro­kiem, co tylko wywo­łało jego uśmiech.

– Kiedy cho­dzi­łam do żeń­skiego col­lege’u w Luk­so­rze, marzy­łam o wyjeź­dzie do Kairu, żeby cho­dzić do tutej­szych kawiarni, biblio­tek, widzieć ludzi z całego świata.

– A teraz?

– A teraz jestem rów­nie zbla­zo­wana jak każdy inny kair­czyk.

Aasim się roze­śmiał.

– Tak działa to mia­sto.

Zamilkł, a potem pochy­lił się do przodu z bły­skiem w oku. Jego idio­tyczne wąsi­ska drgnęły szel­mow­sko. To ozna­czało, że zada pyta­nie – wyzy­wa­jące albo głu­pie.

– Zawsze chcia­łem wie­dzieć… dla­czego angiel­ski gar­ni­tur? – Wska­zał na jej ubra­nie. – Dzięki dżin­nom nie wpu­ści­li­śmy ich do kraju. Pogna­li­śmy ich z powro­tem na tę ich zimną, ponurą wysepkę. Dla­czego więc ubie­rasz się jak oni?

Fatma ude­rzyła w brzeg czar­nego melo­nika, który nosiła na gło­wie, skrzy­żo­wała nogi, popi­su­jąc się kar­me­lo­wymi bro­go­wa­nymi butami.

– Zazdro­ścisz, że ubie­ram się lepiej od cie­bie?

Aasim par­sk­nął, obcią­ga­jąc przy­cia­sny mun­dur z pla­mami od potu, któ­rym spły­wał z powodu cie­płej let­niej nocy.

– Mam dwu­dzie­sto­jed­no­let­nią córkę, jest rap­tem trzy lata młod­sza od cie­bie. Wciąż jesz­cze nie wyszła za mąż. Jak pomy­ślę, że mia­łaby cho­dzić po uli­cach mia­sta bez zasłony, jak jakaś robot­nica z niż­szej klasy… Męż­czyźni, któ­rych się tu spo­tyka, mają same brudne myśli!

Fatma spoj­rzała na niego. Posą­dzał innych męż­czyzn o brudne myśli?!

– Gdy­bym nazwał córkę na pamiątkę córki samego Pro­roka, pokój jego duszy – mówił dalej – to chciał­bym, żeby to uho­no­ro­wała.

– W takim razie dobrze, że nie jestem twoją córką – odparła oschle Fatma.

Się­gnęła do kie­szeni na piersi i wyjęła złoty zega­rek kie­szon­kowy, który kształ­tem przy­po­mi­nał sta­ro­dawny astur­lab.

– Mój ojciec jest zegar­mi­strzem. Dał mi ten zega­rek, kiedy wyjeż­dża­łam z domu. Powie­dział, że w Kairze żyje się tak szybko, że będę musiała pil­no­wać czasu. Przy­je­chał tu kie­dyś, kiedy był młod­szy, i zwykł opo­wia­dać nie­koń­czące się histo­rie o mecha­nicz­nych cudach kon­stru­owa­nych przez dżinny. Kiedy przy­jęto mnie do mini­ster­stwa, był naj­dum­niej­szym czło­wie­kiem w naszej wio­sce. Teraz prze­chwala się przed każ­dym, kto jest gotowy słu­chać o jego córce Fat­mie, miesz­ka­ją­cej w mie­ście, o któ­rym on wciąż marzy. Uważa, że to bło­go­sła­wień­stwo dla Pro­roka, pokój jego duszy.

Aasim zaci­snął usta.

– Dobrze więc, zosta­wię dba­nie o dobre imię two­jej rodziny two­jemu ojcu. Na­dal jed­nak nie wyja­śni­łaś mi kwe­stii gar­ni­turu.

Fatma zamknęła zega­rek, scho­wała go i usia­dła wygod­niej.

– Kiedy cho­dzi­łam do szkoły w Luk­so­rze, widy­wa­łam zdję­cia Angli­ków i Fran­cu­zów odwie­dza­ją­cych Egipt przed poja­wie­niem się dżin­nów. Więk­szość nosiła gar­ni­tury. Cza­sem jed­nak zakła­dali gala­bije i chustki. Dowie­dzia­łam się, że mówili wtedy, że się „asy­mi­lują”, udają tubyl­ców. Żeby wyglą­dać egzo­tycz­nie, mawiali.

– I uda­wało im się? – wtrą­cił Aasim.

– Co takiego?

– Wyglą­dać egzo­tycz­nie.

– Nie, wyglą­dali idio­tycz­nie.

Aasim zare­cho­tał.

– W każ­dym razie, kiedy kupi­łam pierw­szy gar­ni­tur, angiel­ski kra­wiec zapy­tał, dla­czego to zro­bi­łam. Powie­dzia­łam mu, że chcę wyglą­dać egzo­tycz­nie.

Aasim wpa­try­wał się w nią przez chwilę, zanim par­sk­nął śmie­chem. Fatma się uśmiech­nęła. Ta histo­ryjka dzia­łała za każ­dym razem.

Powóz wje­chał na most, który pro­wa­dził do dziel­nicy Al-Dża­zira. Mostu strze­gły dwa sta­lowe lwy. Takie ozdoby były prze­ja­wem afek­ta­cji typo­wej dla zamoż­nych miesz­kań­ców tej roz­kwi­ta­ją­cej wyspy. Prze­je­chali sze­ro­kimi uli­cami obok dobrze oświe­tlo­nych kamie­nic i willi, aż zatrzy­mali się przed wyso­kim budyn­kiem w kształ­cie litery „U”, z wypo­le­ro­wa­nego bia­łego kamie­nia i oto­czo­nego przez roz­le­głe ogrody – był to dawny letni pałac sta­rego che­dywa. Teraz miał nowego miesz­kańca.

Aasim przyj­rzał się ner­wowo impo­nu­ją­cej budowli.

– Jesteś pewna, że możemy zja­wić się o tak póź­niej porze?

Fatma wyszła z powozu i sta­nęła obok niego.

– Ich rodzaj nie sypia.

Ski­nęła na dwa smu­kłe kształty, które ku nim bie­gły. Wyglą­dały jak sza­kale zbu­do­wane z czar­nego i zło­tego metalu, tyle że miały zło­żone na grzbie­tach skrzy­dła. Mecha­niczne stwory pode­szły na smu­kłych nogach do nowo przy­by­łych, żeby ich sobie obej­rzeć, koła zębate w ich cia­łach obra­cały się przy każ­dym ruchu. Naj­wy­raź­niej usa­tys­fak­cjo­no­wane odwró­ciły się, jakby dawały im znać, że mają iść za nimi.

Ich mała grupa prze­szła przez roz­le­gły zadbany ogród, a potem Fatma i Aasim weszli po scho­dach i poko­nali wyso­kie drzwi. Wnę­trze daw­nego let­niego pałacu che­dywa wyglą­dało jak żyw­cem wyjęte z ubie­głego wieku – mie­szanka arab­skiego, turec­kiego i neo­kla­sy­cy­stycz­nego stylu zebrana pod jed­nym dachem. Posadzkę zro­biono z zabyt­ko­wych mar­mu­ro­wych pły­tek uło­żo­nych w brą­zowo-białą sza­chow­nicę, kan­cia­ste filary pod­trzy­my­wały zło­cone skle­pie­nie zdo­bione geo­me­trycz­nym, orien­tal­nym wzo­rem. Meble, które kie­dyś zdo­biły wnę­trze, usu­nięto, zastę­pu­jąc kon­struk­cjami z kamie­nia, drewna i żelaza. Wyna­lazki z naj­róż­niej­szych wie­ków – jak zorien­to­wała się Fatma. Pode­szła do kom­plet­nej repliki sta­rej norii, koła wod­nego, przyj­rzała się dro­bia­zgo­wemu szki­cowi śruby powietrz­nej Leonarda da Vinci, który zaj­mo­wał część ściany. To miej­sce przy­po­mi­nało muzeum.

Zatrzy­mali się przed kolej­nymi drzwiami, które otwo­rzyły się, sunąc po pro­wad­ni­cach, i uka­zały im ską­pany świa­tłem pokój przy­kryty szklaną kopułą. Powie­trze wypeł­niała intry­gu­jąca mie­szanka urze­ka­ją­cych cho­ra­łów gre­go­riań­skich, melo­dyj­nego naszidu i muzyki, któ­rej Fatma nie potra­fiła uchwy­cić, a wszystko to dobie­gało ze strze­li­stego drzewa z lśnią­cej stali. Pod roz­le­głą koroną stała para auto­ma­tów z brązu zbu­do­wa­nych na kształt męż­czy­zny i kobiety. Kolo­rowe mecha­niczne ptaki sie­działy na kona­rach mię­dzy meta­lo­wymi liśćmi, które poru­szały się jakby na wie­trze. Z ich otwar­tych dziob­ków wyle­wała się muzyka w rytm wiru­ją­cych świa­teł, które poru­szały się jak rój świe­tli­ków.

Pod drze­wem wysoka postać przy­glą­dała się cie­ka­wej kon­struk­cji z zacho­dzą­cych na sie­bie kół – nie­które były potężne, inne małe i deli­katne jak monety. Każde wycięto pre­cy­zyj­nie, aby ich ząbki zacze­piały się o sie­bie płyn­nie. Na ich powierzchni wypi­sano coś meta­lem, Fatma pozna­wała nie­które znaki – cyfry. Kiedy weszli, wysoka postać prze­rwała inspek­cję i się obró­ciła.

Fatma z tru­dem powstrzy­mała taki sam zdła­wiony okrzyk, jaki wła­śnie wyrwał się Aasi­mowi. To zawsze było dziwne uczu­cie – zna­leźć się w towa­rzy­stwie anioła, czy kim tak naprawdę były te istoty poda­jące się za anioły.

Poja­wiły się nagle po dżin­nach, bez słowa ostrze­że­nia. Spro­wo­ko­wało to prze­cią­ga­jącą się debatę na temat ich toż­sa­mo­ści. Kościół kop­tyj­ski twier­dził, że to nie mogą być anioły, ponie­waż one prze­by­wają w nie­bie z Bogiem. Ule­mo­wie byli rów­nie scep­tyczni, twier­dząc, że praw­dziwe anioły nie mają wol­nej woli i nie mogły po pro­stu posta­no­wić, że tu przy­będą. Obie insty­tu­cje orze­kły ostroż­nie, że są to przy­naj­mniej „istoty nie z tego świata”. Rze­kome anioły mil­czały w tej kwe­stii, nie potwier­dza­jąc prze­ko­nań żad­nej z reli­gii i nie zdra­dza­jąc niczego na temat swo­ich celów i moty­wów.

W prze­ci­wień­stwie do dżin­nów były nie­mal efe­me­ryczne, podobne do ucie­le­śnio­nego świa­tła i potrze­bo­wały obu­dowy, w któ­rej mogłyby zamiesz­kać. Ciało tego anioła miało co naj­mniej dwa­na­ście stóp wzro­stu i było skom­pli­ko­waną kon­struk­cją z żelaza, stali i kółek zęba­tych naśla­du­ją­cych mię­śnie i kości. Cztery mecha­niczne ręce wyra­stały z opan­ce­rzo­nych ramion z brązu, jasne pla­ty­nowe skrzy­dła zabar­wione leciutko szkar­ła­tem i zło­tem leżały pła­sko na jego grzbie­cie. To była cudow­nie pomy­ślana maszy­ne­ria i godna istoty co naj­mniej nie­śmier­tel­nej.

– Witaj­cie w moim domo­stwie, dzieci – oznaj­mił anioł gło­sem, który brzmiał jak melo­dyjny grzmot. Pół­prze­zro­czy­sta ala­ba­strowa maska skry­wała jego twarz, jej usta były wykrzy­wione w per­ma­nent­nym uśmieszku – może miał innych uspo­ka­jać. Jasność wyle­wała się zza owal­nych otwo­rów na oczy, jakby pod maską kryła się gwiazda. – Niech odnaj­dzie was pokój i Jego chwała. Przy­szli­ście zoba­czyć się ze Stwórcą. Przed­staw­cie sie­bie i swoje pra­gnie­nia, a Stwórca pomoże wam, jeśli będzie w sta­nie.

Tak jak dżinny, anioły nie ujaw­niały swo­ich imion. Przy­bie­rały zamiast tego tytuły, które pod­kre­ślały ich cele. Stwórca zmo­no­po­li­zo­wał sztukę two­rze­nia mecha­nicz­nych ciał dla swo­ich pobra­tym­ców, ponie­waż takiego zada­nia nie można było powie­rzyć dżin­nom.

Fatma wystą­piła naprzód.

– Pokój z tobą, Stwórco. Jestem agentka el-Sza­rawi z Mini­ster­stwa Alche­mii, Uro­ków i Istot Nad­przy­ro­dzo­nych, a to jest inspek­tor Sza­rif z kair­skiej poli­cji. Nie chcemy prze­szka­dzać ci w pracy… – Urwała, przy­glą­da­jąc się wyso­kiemu mecha­ni­zmowi, któ­rym zaj­mo­wał się anioł. – To… jakie­goś rodzaju zegar?

Stwórca prze­chy­lił głowę, patrząc na nią, a potem ski­nął.

– Ow­szem, to przy­rząd do odmie­rza­nia czasu. Jesteś bar­dzo spo­strze­gaw­cza. – Jego głos zdra­dzał zasko­cze­nie.

– Dora­sta­łam w oto­cze­niu dużych zega­rów i małych zegar­ków – wyja­śniła Fatma. – Ten wygląda jak przy­rząd, który będzie odmie­rzał coś wię­cej niż tylko lokalny czas.

– W rze­czy samej – przy­tak­nął anioł, odwra­ca­jąc się do swo­jego dzieła. – Będzie mie­rzył samą ulot­ność czasu. Nie tylko tu, ale w całej prze­strzenni, łącząc cały ist­nie­jący czas w tym jed­nym miej­scu. To będzie naj­wspa­nial­szy zegar na tym świe­cie, może także wśród innych świa­tów.

Fatma stłu­miła uśmiech, sły­sząc nie­ta­joną dumę w jego gło­sie. Pierw­sza nie­pi­sana zasada śledz­twa brzmiała: kiedy potrze­bu­jesz infor­ma­cji, nie zapo­mnij przy­po­chle­bić się infor­ma­to­rowi. Pod tym wzglę­dem nie­śmier­telni nie róż­nili się od ludzi. Ten spra­wiał wra­że­nie ogrom­nie z sie­bie zado­wo­lo­nego.

– Wygląda na to, że będzie wspa­niale się pre­zen­to­wał po ukoń­cze­niu – dodała.

Stwórca odwró­cił się do niej i ski­nął głową.

– Myślę, że ow­szem. Jaka sprawa cie­bie tu spro­wa­dza, inspek­to­rze?

Fatma odwró­ciła się do Aasima, ale ten tylko wpa­try­wał się w anioła z błogą miną. Wyglą­dało na to, że ona będzie musiała mówić. Pokrótce przed­sta­wiła wyda­rze­nia tej nocy. Anioł słu­chał w mil­cze­niu, jego nie­ru­choma twarz nie zdra­dzała żad­nych emo­cji.

– Stwórca ze smut­kiem słu­cha o tak bez­sen­sow­nych dzia­ła­niach – powie­dział, kiedy Fatma skoń­czyła. – Można cza­sem odnieść wra­że­nie, że jedyne, co panuje ostat­nio w tym mie­ście, to zamęt.

– Masz na myśli ataki ghuli?

– Ghule, czar­no­księż­nicy, odra­ża­jące duchy i inne nie­czy­ste rze­czy. Dotyk al-Dża­hiza nazna­czył wasz śmier­telny świat. I czę­sto mam wra­że­nie, że nie jest to zmiana na lep­sze.

– Dzięki temu mamy zaję­cie w mini­ster­stwie.

Jeśli Stwórca zro­zu­miał żart, to tego nie oka­zał. Fatma zasta­na­wiała się, czy ist­nieje udo­ku­men­to­wany przy­pa­dek, żeby anioł się roze­śmiał.

– Wasz mar­twy dżinn… – powie­dział zamiast tego. – Musisz zro­zu­mieć, że dżinny to nie­prze­wi­dy­walne istoty. Niż­szego rodzaju byty. Tylko nieco lep­sze od śmier­tel­ni­ków. Czę­sto ule­gają namięt­no­ściom.

– Oczy­wi­ście – powie­działa Fatma, igno­ru­jąc obraź­li­wość tego komen­ta­rza. – Ale samo­bój­stwo?

– Dżinny wal­czą mię­dzy sobą. Czy tak trudno uwie­rzyć, że jeden z nich mógł ode­brać sobie życie?

Fatma nie mogła temu zaprze­czyć. Zda­rzało jej się już prze­ry­wać bójki mię­dzy dżin­nami. Paskudne sytu­acje. Jed­nak tu szło o coś wię­cej. Szturch­nęła Aasima, który wyrwał się z naboż­nego zachwytu na dość długo, żeby roz­wi­nąć zawi­niątko trzy­mane pod pachą. Pióro.

– Zna­leź­li­śmy także to pośród rze­czy oso­bi­stych dżinna. Roz­po­zna­jesz to?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki