Władca dżinnów - P.Djeli Clark - ebook

Władca dżinnów ebook

P. Djèlí Clark

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kair, 1912

Chociaż Fatma el-Szarawi jest najmłodszą kobietą pracującą w Ministerstwie Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych, to z pewnością nie jest nowicjuszką. Dlatego kiedy członkowie tajemnego bractwa zostają zamordowani, to właśnie ona zostaje przydzielona do tej sprawy.

Morderca podaje się za al-Dżahiza, który pięćdziesiąt lat wcześniej przekształcił świat, otwierając przejście między wymiarami ludzkim i magicznymi, zanim zniknął bez śladu. Posługując się niebezpiecznymi nadprzyrodzonymi zdolnościami, wzbudza niepokoje na ulicach Kairu, które grożą rozlaniem się na arenę światową. Agentka Fatma musi rozwikłać tajemnicę otaczająca impostora i przywrócić spokój w mieście… albo pogodzić się z faktem, że jej przeciwnik może być dokładnie tym, kim się wydaje…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 544

Oceny
4,4 (50 ocen)
29
14
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AureaDicta

Całkiem niezła

Pierwsza połowa świetna - ciekawy pomysł, którym autor rzeczywiście potrafił się bawić, aż można wyczuć jego ekscytację własnym wykreowanym światem podczas pisania pierwszych 200 stron. W drugiej części poziom spada, główna bohaterka głupieje z każdym rozdziałem, akcja śledztwa niby przyspiesza, lecz w rzeczywistości zaczyna przynudzać czytelnika. Ostatni rozdział dość dynamiczny, jednakże byłam już na tyle zmęczona lekturą, że potrafiłam jedynie myśleć o dociągnięciu jej do końca. Książka bardzo nierówna - sam koncept genialny, któremu wykonanie nie potrafi dorównać. Ponoć autor o wiele lepiej sprawdza się w krótkich formach literackich jak opowiadania. Być może napisanie pierwszej pełnoprawnej powieści zwyczajnie go przytłoczyło.🤔
10
Katiasza

Dobrze spędzony czas

Cudownie było ponownie znaleźć się w Kairze znanym z tomu opowiadań tego autora. Wciągająca zagadka, ciekawie wykreowani bohaterowie i ta niezwykła magia, której miejsce w rzeczywistości stara się usankcjonować Ministerstwo Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych.
00
Artur1968mar

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
AnielaO

Nie oderwiesz się od lektury

wolno się rozkręca, ale oh jak warta przeczytania! Rozmach i kunszt zakończenia - wspaniały. Warto najpierw przeczytać opowiadania z Martwego Dżinna w Kairze - sporo tutaj nawiązań.
00
katarzyna_czernic

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie zbudowany świat, doskonała intryga, poważni dorośli ludzie.
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Archi­bald James Por­ten­dorf nie lubił scho­dów z racji ich gro­te­sko­wej dłu­go­ści i tego, że wiecz­nie pro­wa­dzą w górę, jakby stro­iły sobie z niego żarty. Miał nawet cza­sem wra­że­nie, że sły­szy, jak chi­cho­czą. Gdyby schody miały oczy, to by wię­cej niż tylko chi­cho­tały, patrząc, jak sapie pod pod­krę­co­nymi kasz­ta­no­wymi wąsami i chwieje się na krót­kich nóż­kach nio­są­cych jego kor­pu­lent­ność. To było kary­godne, żeby w dzi­siej­szych cza­sach pozwa­lać jesz­cze scho­dom ist­nieć, skoro windy mogły wygod­nie ponieść pasa­że­rów.

Przy­sta­nął znowu, żeby odpo­cząć przy ogrom­nej replice mie­dzia­nego dzbana na her­batę o wygię­tym, nie­mal pta­sim dzióbku, i popra­wił nie­sione brze­mię. To skan­dal, żeby czło­wiek w jego wieku, który w tym roku – w 1912 – skoń­czył sześć­dzie­siąt jeden lat, musiał zno­sić podobne znie­wagi. Powi­nien sado­wić się wła­śnie wie­czor­kiem z kie­lisz­kiem cze­goś moc­niej­szego, a nie kłu­so­wać po sakra­menc­kich scho­dach!

– Czego się nie robi dla króla, kraju i kom­pa­nii – mruk­nął.

Otarł pot z czoła, żału­jąc, że nie może wytrzeć też wil­goci zle­wa­ją­cej jego plecy i inne regiony ciała, o któ­rych nie wypada wspo­mi­nać, a które na szczę­ście skry­wał jego ciemny gar­ni­tur. Było cie­pło jak na listo­pad i Archi­bald odno­sił wra­że­nie, że w tym prze­grza­nym kraju jego ciało już nie potrafi prze­stać się pocić. Z wes­tchnie­niem skie­ro­wał zmę­czone spoj­rze­nie na łuko­wate okno. O tej porze na­dal był w sta­nie wypa­trzyć spa­dzi­ste zarysy pira­mid, ich kamień lśnił w bla­sku księ­życa w pełni, który świe­cił jasno na czar­nym nie­bie.

Egipt. Tajem­ni­czy klej­not Orientu, zie­mia fara­onów, legen­dar­nych mame­lu­ków i nie­zli­czo­nych cudów. Już od dłu­gich dzie­się­ciu lat Archi­bald spę­dzał w tym kraju po trzy, cztery, sześć mie­sięcy po kolei. I jed­nego był pewien: miał już tego powy­żej uszu.

Zmę­czyła go ta potwor­nie gorąca, sucha kra­ina. Trzy­dzie­ści lat temu doj­rzała do tego, żeby stać się kolejną zdo­by­czą impe­rium Jego Kró­lew­skiej Mości. Teraz Egipt był jedną z wiel­kich potęg świata, a Kair prze­ści­gnął Lon­dyn, a nawet Paryż. Tutejsi ludzie para­do­wali but­nie uli­cami, kpiąc sobie z Anglii i nazy­wa­jąc ją „ponurą wysepką”. Ich jedze­nie draż­niło mu żołą­dek. Ich modli­twy roz­le­gały się o wszyst­kich porach dnia i nocy. Uwiel­biali uda­wać, że nie rozu­mieją angielsz­czy­zny, a on dobrze wie­dział, że jest ina­czej!

No i jesz­cze te dżinny. Stwory nie­zgodne z naturą!

Archi­bald znowu wes­tchnął, prze­su­wa­jąc pal­cem po lawen­do­wej lite­rze „G” wyha­fto­wa­nej na chu­s­teczce. Geo­r­giana poda­ro­wała mu ją przed ślu­bem. Nie cier­piała tych wyjaz­dów tak samo jak on; zosta­wała sama w Lon­dy­nie, nie mając nic do roboty poza wyda­wa­niem pole­ceń służ­bie.

– Jesz­cze tylko kilka tygo­dni, moja droga.

Jesz­cze tylko kilka tygo­dni i usią­dzie w statku powietrz­nym zmie­rza­ją­cym do domu. Jak się ucie­szy na widok swo­jej „ponu­rej wysepki”, gdzie trwał roz­sąd­nie zimny i desz­czowy listo­pad. Będzie szedł wąskimi ulicz­kami i roz­ko­szo­wał się każ­dym smro­dem i odo­rem. A z oka­zji Bożego Naro­dze­nia upije się w sztok i to porządną, mocną angiel­ską whi­sky!

Ta myśl pod­nio­sła go na duchu. Pod­niósł paku­nek i znowu ruszył scho­dami, masze­ru­jąc w rytm pomru­ki­wa­nej melo­dii Rule, Bri­tan­nia! Jed­nak kro­pla patrio­ty­zmu była niczym wobec tych dokucz­li­wych scho­dów. Zanim Archi­bald dotarł na ich szczyt, cał­kiem opu­ściła go werwa. Przy­sta­nął, zata­cza­jąc się lekko, przed wyso­kimi drzwiami z ciem­nego, nie­mal czar­nego drewna wsta­wio­nymi w kamienny łuk i pochy­lił się, opie­ra­jąc ręce na kola­nach i sapiąc hała­śli­wie.

Kiedy tak stał, prze­chy­lił głowę na dźwięk sła­biut­kiego dzwo­nie­nia. Sły­szał ten dziwny hałas z prze­rwami od tygo­dni – odle­głe echo metalu ude­rza­ją­cego o metal. Wypy­ty­wał służbę, ale więk­szość ni­gdy tego nie sły­szała. A ci, któ­rzy sły­szeli, twier­dzili, że to pew­nie nie­wi­dzialny dżinn mieszka w ścia­nach i suge­ro­wali recy­ta­cję świę­tych wer­se­tów. Mimo wszystko dźwięk musiał docho­dzić z…

– Por­ten­dorf!

Okrzyk spra­wił, że Archi­bald się wypro­sto­wał. Popra­wił strój, odwró­cił się i zoba­czył idą­cych w jego kie­runku dwóch męż­czyzn. Na widok pierw­szego omal się nie skrzy­wił, ale zmu­sił się do zacho­wa­nia spo­koju.

Wesley Dal­ton przy­po­mi­nał Archi­bal­dowi kary­ka­turę edwar­diań­skiego ary­sto­kraty – schludny prze­dzia­łek w zło­ci­stych wło­sach, wąsy wypo­ma­do­wane w szpic i pew­ność sie­bie wypeł­nia­jąca go od brwi aż po pod­bró­dek z dołecz­kiem. Całość przy­pra­wiała o mdło­ści. Młody czło­wiek pod­szedł i ser­decz­nie klep­nął go w plecy, przez co Archi­bald pra­wie się prze­wró­cił.

– Czyli nie ja jeden spóź­ni­łem się na wie­czo­rek kom­pa­nii! Już myśla­łem, że będę musiał prze­pra­szać sta­ruszka. Jeśli jed­nak wejdę z małym kaj­ze­rem, to pew­nie nie zbiorę cię­gów!

Archi­bald uśmiech­nął się powścią­gli­wie. „Por­ten­dorf” to od wie­ków było angiel­skie nazwi­sko. I wywo­dziło się z Austrii, a nie z Nie­miec. Nie­mniej nie wypa­dało się dener­wo­wać z powodu żartu. Przy­wi­tał się i uści­snął Dal­to­nowi dłoń.

– Wła­śnie przy­le­cia­łem z Fajum – powie­dział Dal­ton. To wyja­śniało jego strój: jasno­brą­zowe spodnie pilota wpusz­czone w czarne wyso­kie buty. Pew­nie leciał jed­nym z tych dwu­oso­bo­wych szy­bu­ją­cych ustrojstw, które były tam takie popu­larne. – Prze­ka­zano mi infor­ma­cję o war­tej zba­da­nia mumii. Oka­zało się, że to misty­fi­ka­cja. Uwie­rzysz? Tubylcy ule­pili ją ze słomy i zaprawy!

Archi­bald jak naj­bar­dziej potra­fił w to uwie­rzyć. Dal­ton miał obse­sję na punk­cie mumii – pró­bo­wał dowieść swo­jej teo­rii, że sta­ro­żytni władcy Egiptu byli tak naprawdę jasno­wło­symi krew­nymi Anglo­sa­sów, któ­rzy zdo­mi­no­wali ciem­niej­sze hordy w swoim kró­le­stwie. Archi­bald – jak każdy nor­malny czło­wiek – był umiar­ko­wa­nym rasi­stą, ale nawet on uwa­żał, że takie twier­dze­nia to bred­nie i ambaje.

– Cza­sem, Mustafo – mówił dalej Dal­ton, zdej­mu­jąc ręka­wiczki – myślę, że z przy­jem­no­ścią wysy­łasz mnie, żebym szu­kał wczo­raj­szego dnia.

Archi­bald pra­wie zapo­mniał o dru­gim męż­czyź­nie, który stał mil­czący jak mebel – słu­żą­cym Dal­tona, Musta­fie. Coraz trud­niej było zna­leźć wśród miej­sco­wych kogoś do takiej pracy. Mumie sta­no­wiły rzad­kość, ponie­waż egip­ski par­la­ment ogra­ni­czył han­del nimi. Jed­nakże Mustafa zawsze był w sta­nie zna­leźć dla Dal­tona nowy trop, z któ­rych żaden doni­kąd nie pro­wa­dził, za to wszyst­kie – jak podej­rze­wał Archi­bald – wią­zały się ze znacz­nymi kosz­tami.

– Sta­ram się tylko jak naj­le­piej słu­żyć, panie Dal­ton – ode­zwał się rwaną angielsz­czy­zną Mustafa, bio­rąc ręka­wiczki i cho­wa­jąc je w fał­dach nie­bie­skiej szaty.

Dal­ton mruk­nął.

– Każda ręka wyciąga się po bak­szysz. Są jak mali lon­dyń­scy ulicz­nicy i cał­kiem cię osku­bią, jeśli im na to pozwo­lisz.

Spoj­rze­nie Mustafy prze­nio­sło się na Archi­balda i led­wie widoczny uśmie­szek wykrzy­wił mu pełne wargi.

– No pro­szę! – wykrzyk­nął Dal­ton. – Czy to… ten przed­miot?

Archi­bald pode­rwał paku­nek z miej­sca, w któ­rym leżał. Musiał długo się tar­go­wać, żeby nabyć tę rzecz. Nie pozwoli, żeby ten czło­wiek macał ją swo­imi łap­skami.

– Zoba­czysz to razem ze wszyst­kimi – oznaj­mił.

Na twa­rzy Dal­tona odma­lo­wało się roz­cza­ro­wa­nie i pewne obu­rze­nie, ale tylko wzru­szył ramio­nami.

– Oczy­wi­ście. Pozwo­lisz, zatem?

Cięż­kie drzwi zazgrzy­tały o kamień, kiedy je pocią­gnął.

Pomiesz­cze­nie po dru­giej stro­nie miało zakrzy­wione ściany, które zdo­biły wzory w kolo­rze złota, jasnego brązu, zie­leni i umbry na tle głę­bo­kiego błę­kitu. Gładka powierzch­nia poły­ski­wała w ostrym świe­tle mosięż­nego żyran­dola wyci­na­nego w typowy arab­ski wzo­rek z małych gwiaz­dek. Po bokach cią­gnęły się rzędy kolumn, a łączące je łuki poma­lo­wano w pasy w kolo­rze ochry. Praw­dziwy popis orien­tal­nej deka­den­cji jak przy­stało na Her­me­tyczne Brac­two Al-Dża­hiza.

Dwa seryjne eunu­chy pode­szły do nich, z ich pustych, nie­ludz­kich twa­rzy zro­bio­nych z płachty mosią­dzu nie dało się niczego wyczy­tać. Każdy auto­mat trzy­mał w meta­lo­wych pal­cach białe ręka­wiczki, czarną szatę i pasu­jący do niej czarny tar­busz ze zło­tym chwo­ści­kiem. Archi­bald wziął swój strój, zało­żył długą szatę na gar­ni­tur, a na głowę czapkę, pil­nu­jąc, żeby wyha­fto­wany złoty bułat i obró­cony w dół pół­księ­życ znaj­do­wały się z przodu.

W sali zebrało się dwu­dzie­stu dwóch męż­czyzn, wli­cza­jąc w to Dal­tona i jego samego. Mustafa z sza­cun­kiem został na zewnątrz. Wszy­scy mieli na sobie uro­czy­ste stroje brac­twa, nie­któ­rzy dodat­kowo nosili kolo­rowe far­tu­chy lub szarfy wska­zu­jące ich rangę. Stali w parach albo trój­kach, kon­wer­su­jąc, a seryjne eunu­chy poda­wały im napoje.

Archi­bald znał tu każ­dego, wszy­scy zaj­mo­wali wysoką pozy­cję w kom­pa­nii – to był jedyny spo­sób, żeby tra­fić do brac­twa. Witali go, gdy ich mijał, a on czuł się zobo­wią­zany przy­sta­nąć, każ­demu uści­snąć dłoń i objąć, tak by dotknęli się policz­kami – prze­jęli ten zwy­czaj od miej­sco­wych. Każdy przy­glą­dał się pakun­kowi, który wytrwale trzy­mał poza zasię­giem wycią­ga­ją­cych się rąk. To był męczący rytuał i Archi­bald ucie­szył się, kiedy wresz­cie się od wszyst­kich uwol­nił, zosta­wia­jąc wśród nich Dal­tona. Wycho­dząc spo­mię­dzy zebra­nych, spo­strzegł czło­wieka, z któ­rym przy­szedł się spo­tkać.

Lord Ali­stair Wor­thing­ton, wielki mistrz Her­me­tycz­nego Brac­twa Al-Dża­hiza przed­sta­wiał sobą impo­nu­jący widok w olśnie­wa­ją­cych fio­le­to­wych sza­tach obszy­tych sre­brem. Sie­dział przy czar­nym stole w kształ­cie pół­księ­życa na podob­nym do tronu krze­śle o wyso­kim opar­ciu. Za nim zwie­szała się ze ściany długa biała cho­rą­giew ozdo­biona insy­gniami brac­twa.

Archi­bald led­wie pamię­tał czasy, kiedy lord Wor­thing­ton nie był „sta­rusz­kiem”. Z racji śnież­no­bia­łych wło­sów i ostrych patry­cju­szow­skich rysów szef kom­pa­nii ide­al­nie paso­wał do roli star­szego kapłana ezo­te­rycz­nego brac­twa. Zało­żył je w 1898 roku w celu odkry­cia mądro­ści al-Dża­hiza, sudań­skiego mistyka, który na zawsze zmie­nił świat.

Owoce ich wysił­ków zdo­biły ściany: spla­miona krwią tunika, alche­miczne rów­na­nie rze­komo spi­sane jego ręką, Koran, z któ­rego nauczał. Archi­bald pomógł zdo­być więk­szość z tych przed­mio­tów, podob­nie jak paku­nek, który wła­śnie niósł. Jed­nak w cza­sie ich poszu­ki­wań nie natknęli się na boską mądrość ani na sekretne prawa rzą­dzące nie­bio­sami. Brac­two stało się zamiast tego domem dla roman­ty­ków albo pomy­leń­ców takich jak Dal­ton. Wiara Archi­balda zma­lała na prze­strzeni lat jak knot w świecy, która za długo pło­nęła. Trzy­mał jed­nak język za zębami. Był w końcu lojal­nym pra­cow­ni­kiem kom­pa­nii.

Kiedy pod­szedł do lorda Wor­thing­tona, star­szy męż­czy­zna miał towa­rzy­stwo. Był tam Edward Pen­ning­ton, jeden z naj­wy­żej posta­wio­nych ludzi w kom­pa­nii, szcze­rze wie­rzący w brac­two, cho­ciaż na wpół otę­piały z racji wieku. Sie­dział mię­dzy dwiema innymi oso­bami i kiwał pomarsz­czoną głową, gdy tamci mówili mu do uszu.

– Niemcy przy­spa­rzają wiel­kich kło­po­tów Euro­pie – prze­ma­wiała kobieta, jedyna na sali, sma­gła pięk­ność o poczer­nio­nym prosz­kiem kohl wiel­kich, wil­got­nych oczach i zaple­cio­nych w war­ko­czyki wło­sach się­ga­ją­cych poni­żej ramion. Sze­roki koł­nierz z rzę­dów zie­lo­nych i tur­ku­so­wych kamien­nych pacior­ków ota­czał jej szyję; wyglą­dał olśnie­wa­jąco na tle bia­łej sukni. – Teraz kaj­zer i car obrzu­cają się codzien­nie obe­lgami jak dzieci – pero­ro­wała po angiel­sku z moc­nym akcen­tem.

Zanim Pen­ning­ton zdą­żył odpo­wie­dzieć, ode­zwał się sie­dzący po jego dru­giej stro­nie męż­czy­zna. Na sze­ro­kich ramio­nach nosił ni mniej, ni wię­cej tylko skórę cęt­ko­wa­nego zwie­rzę­cia.

– I nie zapo­mi­najmy o Fran­cu­zach. Jesz­cze nie wyrów­nali rachun­ków z Osma­nami w kwe­stii tery­to­riów Algie­rii.

Kobieta zacmo­kała z nie­sma­kiem.

– Osma­nie zagar­nęli zbyt roz­le­głe tereny. Jak spo­dzie­wają się rzą­dzić w Magh­re­bie, kiedy tkwią po uszy w pro­ble­mach na Bał­ka­nach?

Archi­bald słu­chał, gdy ta dwójka mówiła, a biedny Pen­ning­ton led­wie był w sta­nie dojść do słowa. Ta para przy­po­mi­nała mu, jak bar­dzo brac­two zeszło na manowce.

– Mam tylko nadzieję, że Egipt nie zosta­nie wcią­gnięty w te kon­flikty. – Kobieta wes­tchnęła. – Ostat­nie, czego potrze­bu­jemy, to wojna.

– Nie będzie wojny – ode­zwał się lord Wor­thing­ton. Jego głos, choć cichy, zabrzmiał zde­cy­do­wa­nie. – Żyjemy w epoce prze­my­słu. Wytwa­rzamy okręty, które poko­nują morza, i statki powietrzne, które prze­mie­rzają nie­biosa. A dys­po­nu­jąc naszą wie­dzą o tru­ją­cych gazach i ponow­nie odkry­tymi przez wasz kraj taj­ni­kami alche­mii i sztuk tajem­nych? Jak potworną broń mógłby stwo­rzyć ten wiek? – Pokrę­cił głową, jakby otrzą­sał się z kosz­mar­nych wizji. – Nie, ten świat nie może sobie pozwo­lić na wojnę. To dla­tego wspo­ma­ga­łem waszego króla w związku z nad­cho­dzą­cym spo­tka­niem na szczy­cie. Jedyną drogą naprzód jest droga poko­jowa, bo ina­czej z pew­no­ścią czeka nas koniec.

Na chwilę zapa­dła cisza, zanim kobieta pod­nio­sła swój kie­li­szek.

– Egip­cja­nie lubią toa­sty rów­nie mocno jak wy, Anglicy. Czę­sto mówimy fi sehe­tak, na zdro­wie. Może teraz powin­ni­śmy wznieść toast za pokój.

Lord Wor­thing­ton ski­nął głową, uno­sząc swój kie­lich.

– Za pokój.

Inni poszli w jego ślady, nawet stary otę­piały Pen­ning­ton. W któ­rymś momen­cie sta­ru­szek spo­strzegł Archi­balda.

– Archie! Oba­wia­łem się, że cię nie zoba­czymy! Chodźże. A co to, nie masz nawet kie­liszka?

Archi­bald wymam­ro­tał prze­pro­siny i wziął kie­li­szek z tacy trzy­ma­nej przez seryj­nego eunu­cha. Po typo­wych for­muł­kach ofi­cjal­nej pre­zen­ta­cji usiadł obok kobiety, wokół któ­rej uno­siła się chmura słod­kich, przy­pra­wia­ją­cych o zawrót głowy per­fum.

– Archie wal­nie przy­czy­nił się do powsta­nia naszego brac­twa – wyja­śnił lord Wor­thing­ton. – Nad­zo­ro­wał zakup tego wła­śnie budynku, pawi­lonu myśliw­skiego daw­nego paszy. W tam­tych cza­sach Giza leżała jesz­cze na ubo­czu. Archie nosi tytuł mojego wezyra, a także… – Star­szy męż­czy­zna urwał, jego nie­bie­skie oczy zabły­sły na widok pakunku opar­tego o krze­sło. – Czy to jest…?

– W rze­czy samej, pro­szę pana – odpo­wie­dział Archi­bald, kła­dąc paku­nek na stole. Na widok ciem­nego mate­riału roz­mowy zaczęły się powoli rwać. Nawet otę­piały Pen­ning­ton wytrzesz­czył oczy.

Lord Wor­thing­ton wycią­gnął pod­eks­cy­to­wany rękę, ale zawa­hał się.

– Nie. Przed­sta­wimy ten dar całemu brac­twu. – I jak na sygnał roz­legł się gło­śny dźwięk dzwonu, wybi­ja­jący godzinę. – Ach! W ide­al­nym momen­cie. Gdy­byś zechciał roz­po­cząć ofi­cjal­nie zebra­nie, Archie?

Archi­bald wstał, pocze­kał, aż dzwon ucich­nie, i krzyk­nął:

– Pro­szę o ciszę! Wielki mistrz otwiera spo­tka­nie brac­twa!

Zgiełk ucichł i wszy­scy odwró­cili się w stronę stołu. Na ten sygnał lord Wor­thing­ton wstał, a wraz z nim wszy­scy inni znaj­du­jący się przy stole.

– Bądź pozdro­wiony, wielki mistrzu! Bądź pozdro­wiony! – zawo­łał Archi­bald.

– Bądź pozdro­wiony, wielki mistrzu! Bądź pozdro­wiony! – odpo­wie­dzieli wszy­scy zgro­ma­dzeni.

– Dzię­kuję, mój wezy­rze – powie­dział lord Wor­thing­ton. – Witaj­cie, bra­cia, na tym donio­słym zgro­ma­dze­niu. Przez dzie­sięć lat wypeł­nia­li­śmy naszą misję, podą­ża­jąc śla­dem al-Dża­hiza, aby roz­wi­kłać tajem­nice, jakimi spo­wił ten świat. – Lewą ręką wska­zał cho­rą­giew z insy­gniami zakonu i wypi­sa­nymi zło­tymi lite­rami sło­wami Quærite veri­ta­tem. – Szu­kaj prawdy. Nie szaty, sekretne hasła czy uści­ski dłoni sca­lają nasze brac­two, ale wyż­szy i szla­chet­niej­szy cel. To ważne, aby­śmy o tym pamię­tali i nie zatra­cili się pośród patosu i rytu­ałów! Świat zna­lazł się na skraju prze­pa­ści. Nasze zdol­no­ści two­rze­nia przewyż­szyły zdol­ność rozu­mie­nia. Bawimy się siłami, które mogą nas znisz­czyć. Oto zada­nie, jakiego musi się pod­jąć brac­two. Odna­leźć naj­święt­szą mądrość sta­ro­żyt­nych, stwo­rzyć lep­sze jutro. O to wła­śnie musimy się sta­rać. To musi być nasza naj­święt­sza prawda. – Palce star­szego męż­czy­zny prze­su­nęły się do pakunku. – Cóż jest lep­szym sym­bo­lem tego celu niż to, co dziś zdo­by­li­śmy? – Ścią­gnął tka­ninę i uniósł skarb. – Patrz­cie, oto klinga al-Dża­hiza!

Roz­le­gły się stłu­mione okrzyki. Archi­bald usły­szał, że kobieta mru­czy coś, co brzmi jak modli­twa. Nie winił jej, gdy patrzył na pięk­nie wykutą ręko­jeść i dłu­gie, lekko zakrzy­wione ostrze, jedno i dru­gie w odcie­niu czerni tak dosko­na­łej, że zda­wały wypi­jać świa­tło.

– Tym świę­tym przed­mio­tem – oznaj­mił lord Wor­thing­ton – na nowo wyty­czam cel naszego brac­twa. Quærite veri­ta­tem!

Zebrani wła­śnie mieli powtó­rzyć jego okrzyk… kiedy nagle roz­le­gło się puka­nie.

Spoj­rze­nie Archi­balda skie­ro­wało się ku drzwiom tak samo jak spoj­rze­nia wszyst­kich człon­ków brac­twa. Znowu ponio­sło się puka­nie. W sumie zabrzmiało trzy razy. Drzwi trzę­sły się przy każ­dym ude­rze­niu, jakby waliła w nie ogromna ręka. Potem zale­gła cisza… po czym drzwi otwo­rzyły się z impe­tem do środka, pra­wie wypa­da­jąc z zawia­sów, gdy blo­ku­jąca je belka pękła jak gałązka. Okrzyki nie­po­koju towa­rzy­szyły szu­ra­niu stóp, kiedy męż­czyźni cof­nęli się od znisz­czo­nego wej­ścia.

Archi­bald zmru­żył oczy i ujrzał postać wcho­dzącą przez łuko­waty por­tal. Męż­czy­znę odzia­nego cał­ko­wi­cie w czerń – miał dłu­gie, bufia­ste, czarne spodnie wpusz­czone do wyso­kich butów i koszulę opi­na­jącą się cia­sno na piersi. Twarz skry­wał za czarną maską i widać było tylko oczy przez owalne wycię­cia. Męż­czy­zna zatrzy­mał się przy znisz­czo­nych drzwiach, żeby przyj­rzeć się sali, a potem uniósł dłoń w ręka­wiczce i pstryk­nął pal­cami.

I nagle było ich już dwóch.

Archi­bald spoj­rzał gniew­nie. Nie­zna­jomy wła­śnie… się podwoił! Bliź­nia­cze posta­cie przyj­rzały się sobie, po czym pierw­sza znowu pstryk­nęła pal­cami. Teraz było ich trzech. Pstryk! Pstryk! Pstryk! Teraz było już sze­ściu nie­zna­jo­mych! Wszy­scy iden­tyczni i wszy­scy jakby wyro­śli spod ziemi! Jak jeden mąż obró­cili zama­sko­wane twa­rze do zdu­mio­nego zgro­ma­dze­nia i ruszyli przed sie­bie chył­kiem jak cie­nie.

Nowy nie­po­kój ogar­nął salę. Męż­czyźni cofali się chwiej­nie przed cicho suną­cymi przy­by­szami. Archi­bald zasta­na­wiał się gorącz­kowo, pró­bu­jąc zna­leźć w tym jakimś sens. To sztuczka. Taka jak te, które widział na uli­cach mia­sta. To miej­scowi… Może zło­dzieje? Pomy­śleli, że obra­bują paru boga­tych Angli­ków? Kiedy szóstka intru­zów doszła pra­wie do środka sali, zatrzy­mała się i znie­ru­cho­miała jak posągi. Impas prze­rwał pełen obu­rze­nia głos lorda Wor­thing­tona:

– Kto śmiał wtar­gnąć do tego domu?!

Nie padła żadna odpo­wiedź ze strony nie­zna­jo­mych, sześć par oczu patrzyło bez mru­gnię­cia powieką.

– To święta sie­dziba Brac­twa al-Dża­hiza! Odejdź­cie albo natych­miast wezwę poli­cję, żeby się wami zajęła!

– Jeśli to jest dom al-Dża­hiza – roz­legł się nowy głos – to mam prawo tu prze­by­wać.

Kolejna postać weszła przez wyła­mane drzwi – wysoki męż­czy­zna odziany w czarne szaty, które powie­wały, gdy szedł. Kol­cze ręka­wice z ciem­nego metalu okry­wały jego zło­żone dło­nie, czarny kap­tur osła­niał głowę, kry­jąc twarz. Mimo to wypeł­nił swoją osobą całą salę i Archi­bald odniósł wra­że­nie, jakby na wszyst­kich legł wielki cię­żar.

– Kim jesteś, żeby rościć sobie takie prawo? – zapy­tał ostro lord Wor­thing­ton.

Dziwna postać sta­nęła przed swo­imi towa­rzy­szami i w odpo­wie­dzi zsu­nęła kap­tur. Archi­bal­dowi zaparło dech w piersi. Twarz nie­zna­jo­mego także kryła się za maską wyrzeź­bioną na podo­bień­stwo ludz­kiej twa­rzy i ozdo­bioną pismem, które wyda­wało się prze­su­wać po zło­tej powierzchni. Oczy za owal­nym dziu­rami były czarną otchła­nią pło­nącą zim­nem.

– Jestem Ojcem Tajem­nic. – Nie­zna­jomy mówił po angiel­sku z moc­nym akcen­tem. – Podróż­nym na Ścieżce Mądro­ści. Wędrow­cem Mię­dzy Świa­tami. Nazy­wany misty­kiem i sza­leń­cem. Ota­czany czcią i prze­kli­nany. Jestem tym, któ­rego szu­ka­cie. Jam jest al-Dża­hiz. Powró­ci­łem.

Znie­ru­cho­mie­nie opa­dło na nich jak ciężki całun. Nawet lord Wor­thing­ton onie­miał. Archi­bald wytrzesz­czał oczy, zbyt oszo­ło­miony, żeby było go stać na coś wię­cej. Roz­legł się śmiech i na ten dźwięk aż pod­sko­czył.

– Bzdura! – krzyk­nął ktoś.

Archi­bald jęk­nął w duchu. Dal­ton.

Dal­ton zaczął się prze­py­chać do przodu, aż sta­nął przed odzia­nymi na czarno posta­ciami, wpa­tru­jąc się w ich przy­wódcę z zuchwa­ło­ścią typową dla ary­sto­kraty i mło­dzika.

– Wiem z całą pew­no­ścią, że nie jesteś żad­nym al-Dża­hi­zem! Bra­cia! Spójrz­cie na ten okaz. Wysoki, dłu­gie ręce i nogi, syl­wetka cha­rak­te­ry­styczna dla sudań­skiego typu negro­idal­nego stref tro­pi­kal­nych. Twier­dzę jed­nak, że al-Dża­hiz nie był czarny, ale wręcz prze­ciw­nie: nale­żał do rasy bia­łej!

Archi­bald pró­bo­wał siłą woli powstrzy­mać Dal­tona. Na miłość boską! Ten głu­piec jed­nak nie prze­sta­wał pero­ro­wać, teatral­nym gestem wska­zu­jąc nie­zna­jo­mego.

– Praw­dziwy al-Dża­hiz wywo­dzi się od wład­ców daw­nego Egiptu. Oto sekret jego geniu­szu! Gdyby go umie­ścić na Baker Street albo pośród nie­prze­bra­nych tłu­mów Wen­tworth, przy­pusz­czam, że nie dałoby się go odróż­nić od pozo­sta­łych lon­dyń­czy­ków! Oznaj­miam z całym prze­ko­na­niem, że pod tą maską nie ma jasnej skóry typo­wej dla wszyst­kich nas pocho­dze­nia anglo­sa­skiego, lecz kryje się czarne jak sadza obli­cze o niskim czole…

Dal­ton urwał, gdy nie­zna­jomy, który stał w mil­cze­niu, uniósł dłoń w kol­czej ręka­wicy. Sza­bla trzy­mana przez lorda Wor­thing­tona nagle zaczęła wibro­wać i brzę­czeć. Dźwięk nara­stał, zamie­nia­jąc się w wycie i sta­ru­szek aż się cały zatrząsł. Nagle broń wyrwała mu się z ręki i prze­cięła powie­trze. Nie­zna­jomy w masce zła­pał ją w locie. Zaci­snął dłoń na ręko­je­ści, zro­bił krok naprzód i opu­ścił ostrze w stronę Dal­tona.

– Jesz­cze jedno słowo – ostrzegł go – a będzie ono twoim ostat­nim.

Dal­ton nagle wytrzesz­czył oczy i zro­bił zeza, zer­ka­jąc na ostrą kra­wędź klingi. Znowu Archi­bald zakli­nał go w duchu na wszyst­kie świę­to­ści, żeby cho­ciaż raz ugryzł się w język. Nie­stety, nic z tego. Tubylcy czę­sto żar­to­wali, że Anglicy są zbyt uparci, żeby prze­jąć się prze­stro­gami i uni­kać karzą­cego słońca w samo połu­dnie, dopóki nie padali z wyczer­pa­nia spo­wo­do­wa­nego skwa­rem. Młody Dal­ton naj­wy­raź­niej chciał pójść ich śla­dem. Wbił w nie­zna­jo­mego spoj­rze­nie, które wyra­żało całą wynio­słość bry­tyj­skiej dumy i impe­rial­nej pychy, i otwo­rzył usta, żeby roz­po­cząć kolejną nie­wy­da­rzoną tyradę.

Zama­sko­wany męż­czy­zna nawet nie drgnął. W prze­ci­wień­stwie do jed­nego z jego towa­rzy­szy. To się roze­grało tak szybko, jakby patrzyli na kamień, który nagle ożył. Dło­nie w ręka­wicz­kach się­gnęły do Dal­tona tak bły­ska­wicz­nie, że roz­ma­zały się w powie­trzu, roz­le­gło się dziwne chrup­nię­cie, po czym postać płyn­nie powró­ciła do stanu cał­ko­wi­tego znie­ru­cho­mie­nia. Archi­bald zamru­gał. Potrze­bo­wał chwili, żeby ogar­nąć, co wła­ści­wie widzi. Dal­ton na­dal stał w tym samym miej­scu. Tyle że jego głowa była obró­cona o sto osiem­dzie­siąt stopni. A może to ciało się obró­ciło. Tak czy ina­czej jego pod­bró­dek opie­rał się teraz w miej­scu nie­moż­li­wym – na ple­chach jego szaty, pod­czas gdy ręce wycią­gały się do przodu. Dal­ton chwiej­nie zato­czył pełne kółeczko, co wyglą­dało nie­mal komicz­nie, jakby pró­bo­wał ogar­nąć swoją sytu­ację. A potem zatrzy­mał się, posłał im ostat­nie otę­piałe spoj­rze­nie i padł pła­sko na twarz, która była skie­ro­wana w nie­wła­ściwą stronę. Czubki jego butów wska­zy­wały sufit.

Męż­czyźni w sali krzy­czeli. Nie­któ­rzy wal­czyli z odru­chem wymiot­nym. Archi­bald sta­rał się do nich nie dołą­czyć.

– Nie ma potrzeby – powie­dział pro­sząco lord Wor­thing­ton z posza­rzałą twa­rzą. – Nie ma potrzeby ucie­kać się do prze­mocy.

Nie­zna­jomy skie­ro­wał czarne źre­nice na star­szego męż­czy­znę.

– A jed­nak trzeba wymie­rzyć karę. Ludziom, któ­rzy rosz­czą sobie pre­ten­sje do mojego imie­nia. Masr stał się sie­dli­skiem zepsu­cia. Został ska­żo­nym obcymi wzo­rami. Powró­ci­łem jed­nak, żeby dopil­no­wać ukoń­cze­nia mojego wiel­kiego dzieła.

– Jestem pewien, że możemy pomóc – zapew­nił go pośpiesz­nie lord Wor­thing­ton. – Jeśli rze­czy­wi­ście jest pan tym, kim pan twier­dzi, że jest. Gdyby mógł pan nam dowieść, że naprawdę jest al-Dża­hi­zem, wtedy był­bym do pań­skich usług. Wraz z moim mająt­kiem. Wpły­wami. Oddał­bym panu wszystko, co mi dro­gie, gdyby dowiódł pan, że jest wart imie­nia, do któ­rego rości sobie pan prawo!

Archi­bald odwró­cił się, zaszo­ko­wany. Twarz sta­rego męż­czy­zny była twa­rzą czło­wieka, który despe­racko pra­gnie uwie­rzyć. Naprawdę tego potrze­bo­wał. Archi­bald ni­gdy w życiu nie widział niczego rów­nie przy­gnę­bia­ją­cego.

Oble­czona w czerń postać zmie­rzyła wzro­kiem lorda Wor­thing­tona, jej oczy jesz­cze bar­dziej pociem­niały.

– Wszystko, co panu dro­gie – ode­zwała się z gory­czą. – Zro­biłby pan to, nie­praw­daż? Nie potrze­buję już niczego, co możesz zaofe­ro­wać, star­cze. Jeśli jed­nak pra­gniesz dowodu, to pro­szę.

Nie­zna­jomy uniósł sza­blę, kie­ru­jąc ostrze w ich stronę. W sali pociem­niało, świa­tło prze­są­czało się przez cie­nie. Cha­rak­te­ry­styczna aura, jaką ema­no­wał nie­zna­jomy, przy­brała na sile, nara­stała, aż Archi­bald miał uczu­cie, że zaraz osu­nie się na kolana. Odwró­cił się do lorda Wor­thing­tona… i zoba­czył, że sta­ru­szek pło­nie. Jasno­czer­wone pło­mie­nie peł­zały po jego rękach, skóra schła i pokry­wała się pęche­rzami, ale lord Wor­thing­ton jakby tego nie zauwa­żał. Patrzył na salę, gdzie wszy­scy inni człon­ko­wie brac­twa także pło­nęli – ich ciała spo­wi­jał ogień w kolo­rze krwi i bez dymu. Dziwne pło­mie­nie nie tykały ich ubrań, ale paliły skórę i włosy. Wrza­ski męż­czyzn wypeł­niły salę.

Nie tylko ich, zdał sobie sprawę Archi­bald. Ponie­waż sam także krzy­czał.

Spoj­rzał na ogień kłę­biący się na jego rękach, poże­ra­jący ciało pod nie­tknię­tymi sza­tami. Obok niego wrzesz­czała kobieta, jej przed­śmiertny krzyk dołą­czył do strasz­li­wej kako­fo­nii. Gdzieś poza bólem, zgrozą, zanim ostat­nie cząstki jego osoby ule­gły pło­mie­niom, Archi­bald opła­ki­wał swój Lon­dyn, Boże Naro­dze­nie, drogą Geo­r­gianę i marze­nia, które już się nie zisz­czą.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Fatma pochy­liła się do przodu, zacią­ga­jąc się dymem z szi­szy. Maas­sel był mie­szanką gry­zą­cego tyto­niu namo­czo­nego w mio­dzie i mela­sie z odro­biną ziół, orze­chów i owo­ców. Fatma wyczu­wała jed­nak jesz­cze inny posmak – nie­malże mdlącą sło­dycz, która łasko­tała ją w język. Magia. Przez nią wło­ski sta­wały jej dęba na karku i prze­cho­dziły ją ciarki.

Nie­wielki tłu­mek, który się zebrał, wpa­try­wał się w nią wycze­ku­jąco. Męż­czy­zna o wiel­kim nosie i w bia­łym tur­ba­nie pochy­lał się tak mocno nad jej ramie­niem, że wyczu­wała pokry­wa­jącą go sadzę – kowal, sądząc po smro­dzie. Uci­szył towa­rzy­sza, co tylko spra­wiło, że pozo­stali zaczęli gło­śniej gde­rać. Kątem oka widziała, że Cha­lid pio­ru­nuje obu męż­czyzn wzro­kiem. To zły pomysł dener­wo­wać buk­ma­chera.

Podob­nie jak więk­szość zebra­nych, oni pew­nie też posta­wili na jej prze­ciw­nika, który sie­dział po dru­giej stro­nie ośmio­kąt­nego stołu. Miał naj­wy­żej sie­dem­na­ście lat, jak oce­niała po jego twa­rzy, jesz­cze bar­dziej chło­pię­cej niż jej wła­sna. Poko­nał jed­nak już męż­czyzn dwa razy od sie­bie star­szych. A co waż­niej­sze: sam nale­żał do płci męskiej, co wciąż miało zna­cze­nie nawet w afi­szu­ją­cym się swoją nowo­cze­sno­ścią Kairze. To wyja­śniało uśmie­szek na jego ciem­nych ustach.

W nie­któ­rych bar­dziej tra­dy­cyj­nych ahwa na­dal nie obsłu­gi­wano kobiet, zwłasz­cza w tych, gdzie palono szi­sze, co w prak­tyce ozna­czało więk­szość lokali. Jed­nak w tej obskur­nej norze upchnię­tej w podej­rza­nym zaułku nie przej­mo­wano się dobo­rem klien­teli. Mimo to Fatma mogła zli­czyć obecne kobiety na pal­cach jeden ręki. Więk­szość klien­tek zosta­wiła zakłady męż­czy­znom. Trzy sie­dzące przy odle­głym sto­liku w mrocz­nym pomiesz­cze­niu nie­wąt­pli­wie nale­żały do Czter­dzie­stu Pan­ter, co zdra­dzały jaskra­wo­czer­wone kaftany i hidżaby w połą­cze­niu z nie­bie­skimi sza­ra­wa­rami. Sądząc po ich pogar­dli­wych spoj­rze­niach, można by je uznać za zamożne bywal­czy­nie salo­nów, a nie za człon­ki­nie cie­szą­cego się naj­gor­szą sławą gangu zło­dziej­skiego w mie­ście.

Fatma odgro­dziła się od wszyst­kich – od hazar­dzi­stów, zado­wo­lo­nych z sie­bie chłop­ców i wynio­słych zło­dzie­jek – i sku­piła się na wodzie bul­go­czą­cej w pęka­tym dzba­nie szi­szy. Wyobra­ziła sobie, że to pły­nąca rzeka, dosta­tecz­nie praw­dziwa, żeby zmo­czyła jej palce, gdy zacią­gnęła się jej zapa­chem. Zacią­gnęła się głę­boko z drew­nia­nego ust­nika, pozwa­la­jąc, żeby zacza­ro­wany maas­sel zaczął w niej dzia­łać, zanim wypu­ściła gęsty pió­ro­pusz dymu.

Nie wyglą­dał jak zwy­kły dym – był bar­dziej srebrny niż szary. I nie poru­szał się jak dym – spla­tał się, zamiast się roz­wie­wać. Potrze­bo­wał kilku sekund, żeby zlać się w całość, ale kiedy do tego doszło, Fatma wbrew sobie ucie­szyła się ze swo­jego triumfu. Zwiewna rzeka wiła się w powie­trzu, po jej powierzchni pły­nęła feluka, trój­kątny łaciń­ski żagiel wydy­mał się mocno, za łódką cią­gnął się kil­wa­ter.

Spoj­rze­nia wszyst­kich w kawiarni wędro­wały za ete­ryczną łódką. Nawet zło­dziejki z Czter­dzie­stu Pan­ter patrzyły ze zdu­mie­niem. Uśmiech rywala Fatmy po dru­giej stro­nie stołu ustą­pił miej­sca zdu­mie­niu – chło­pak aż roz­dzia­wił usta. Kiedy magia się wyczer­pała i dym się roz­wiał, pokrę­cił głową, odkła­da­jąc gestem poko­na­nego ust­nik fajki wod­nej. Tłum ryk­nął.

Fatma roz­sia­dła się, słu­cha­jąc pochwał, a Cha­lid wstał, żeby zebrać pie­nią­dze. Zacza­ro­wany maas­sel był zaka­zaną sub­stan­cją – nie­dbałe czary i alche­miczne skład­niki, które upo­dab­niały się do nar­ko­tyku. Uza­leż­nieni sprze­da­wali wła­sne życie w pościgu za kolejną wspa­niałą wizją. Na szczę­ście łagod­niej­sza forma była popu­larna w col­lege’u dla kobiet w Luk­so­rze. A jako stu­dentka Fatma brała udział w jed­nym, może dwóch podob­nych poje­dyn­kach. Albo w trzech. Lub wię­cej.

– Ja salam! – wykrzyk­nął dzie­ciak. – Sza­dia, jesteś tak dobra, jak twier­dził Usta.

Al-Usta to było prze­zwi­sko Cha­lida. Tym sta­rym turec­kim ter­mi­nem nazy­wano woź­ni­ców, robot­ni­ków, mecha­ni­ków i rze­mieśl­ni­ków – każ­dego, kto był mistrzem w swoim fachu. Fatma była prze­ko­nana, że Cha­lid nie prze­pra­co­wał uczci­wie ani jed­nego dnia w swoim życiu, jed­nak gdy w grę wcho­dziły zakłady, nikt mu nie dorów­ny­wał.

– Mówi­łem, jest jedną z naj­lep­szych – powie­dział buk­ma­cher, sia­da­jąc, żeby prze­li­czyć plik bank­no­tów.

To Cha­lid wymy­ślił to imię – Sza­dia. Ten duży męż­czy­zna był jej prze­wod­ni­kiem w bar­dziej podej­rza­nych czę­ściach Kairu, gdzie Fatma el-Sza­rawi, agentka spe­cjalna egip­skiego Mini­ster­stwa Alche­mii, Uro­ków i Istot Nad­przy­ro­dzo­nych, przy­cią­ga­łaby nie­po­trzebną uwagę.

– Wal­lahi! – wykrzyk­nął dzie­ciak. – Ni­gdy nie widzia­łem rów­nie reali­stycz­nej magicz­nej wizji. Na czym polega twój sekret?

„Sekret” spro­wa­dzał się do cze­goś, co pod­ła­py­wał każdy już na pierw­szym roku pod­czas lek­cji poświę­co­nych men­tal­nej mani­pu­la­cji żywio­łami: wybierz praw­dziwe doświad­cze­nie zamiast cze­goś wymy­ślo­nego. W jej wypadku to była łódź wuja, którą żeglo­wała dzie­siątki razy.

– Tak jak mówi Cha­lid… al-Usta, jestem jedną z naj­lep­szych.

– Nie wpadł­bym na to – żach­nął się dzie­ciak.

Ski­nął pod­bród­kiem na jej gar­ni­tur – trzy­czę­ściowy i cały biały, pre­zen­to­wał się wspa­niale na jej rdza­wo­brą­zo­wej skó­rze. Fatma prze­su­nęła pal­cami po zło­tym kra­wa­cie, popi­su­jąc się przy tym błysz­czą­cymi spin­kami w man­kie­tach ciem­no­nie­bie­skiej koszuli.

– Zazdro­sny?

Dzie­ciak znowu prych­nął, krzy­żu­jąc ręce na jasno­brą­zo­wym kafta­nie. Bez wąt­pie­nia jej zazdro­ścił.

– Co powiesz na to: dasz mi to, po co przy­szłam, a ja wyślę cię do mojego krawca?

– Gamal – powie­dział Cha­lid. – Przejdźmy do inte­re­sów. Sza­dia była dosta­tecz­nie cier­pliwa.

Wię­cej niż cier­pliwa. A cier­pli­wość nie była jej naj­moc­niej­szą stroną. Nie­stety tego wyma­gała praca taj­nego agenta. Zło­dzieje byli z natury nie­ufni i trzeba było wyko­rzy­stać ich sła­bostki, żeby roz­luź­nić atmos­ferę. Zer­k­nęła na złoty zega­rek kie­szon­kowy, który wyko­nano tak, żeby przy­po­mi­nał sta­ro­dawny astur­lab. Wpół do jede­na­stej.

– Noc nie robi się coraz młod­sza.

Dzie­ciak prze­krzy­wił głowę.

– Co powiesz, Said? Sza­dia wygląda na kogoś, z kim możemy ubić inte­res?

Towa­rzysz Gamala, który sie­dział obok niego, na chwilę prze­stał obgry­zać paznok­cie – dość, żeby mruk­nąć:

– Miejmy to już za sobą, dobra?

Tyko­waty mło­dzie­nia­szek wyglą­dał na jesz­cze młod­szego niż Gamal przez odsta­jące uszy i aure­olę z cia­sno zwi­nię­tych loków. Ani razu nie spoj­rzał Fat­mie w oczy, a ona miała nadzieję, że to z powodu fał­szy­wej toż­sa­mo­ści, jaką przy­brała z oka­zji tego zada­nia: mło­dej bywal­czyni salo­nów goto­wej sowi­cie zapła­cić za kra­dzione towary.

– Chodźmy gdzieś, gdzie nikt nie będzie nam prze­szka­dzał – zapro­po­no­wał Cha­lid.

Wska­zał pokój na zaple­czu i wstał, żeby się tam udać. Fatma wygła­dziła szopę przy­cię­tych czar­nych loków, zanim wło­żyła czarny melo­nik, też szy­ku­jąc się do wsta­nia. Zamarła w poło­wie ruchu, zauwa­ża­jąc, że żaden z mło­dzień­ców nawet nie drgnął.

– Nie – odpo­wie­dział Gamal.

Said robił wra­że­nie rów­nie zasko­czo­nego jak oni.

– Nie? – Spo­sób, w jaki zwa­li­sty buk­ma­cher prze­cią­gnął to słowo, prze­stra­szyłby każ­dego, jed­nak nie tego dzie­ciaka.

– Idź do odosob­nio­nego miej­sca i zaraz ludziom przy­cho­dzą do głowy różne rze­czy. Na przy­kład, żeby dopaść jed­nego z nas przy wyj­ściu i spró­bo­wać poznać nasz sekret. Możemy zała­twić inte­resy tutaj. W czym pro­blem? Wal­lahi, nikt nawet nie zwraca na nas uwagi.

Prze­ciw­nie, Fatma była prze­ko­nana, że zwró­cili uwagę wszyst­kich. W takich miej­scach ludziom wyra­stają oczy nie tylko z tyłu głowy, ale też na skro­niach i na cie­mie­niu. Mimo wszystko dzie­ciak miał rację. Napo­tkała pyta­jące spoj­rze­nie Cha­lida. Spra­wiał wra­że­nie, jakby był gotów ścią­gnąć mło­dzika prze­mocą z krze­sła. Cho­ciaż mogłoby to być cał­kiem zabawne, pew­nie lepiej nie urzą­dzać sceny. Fatma usia­dła z powro­tem na swoim krze­śle. Cha­lid wes­tchnął i zro­bił to samo.

– Wobec tego obej­rzyjmy to sobie – zażą­dała Fatma.

Said zdjął z ramie­nia brą­zową torbę i posta­wił na stole. Kiedy się­gnął do środka, Fatma zła­pała się na tym, że zaci­ska dłoń na mają­cej kształt lwa gałce swo­jej laski. Cier­pli­wo­ści.

– Chwi­leczkę. – Gamal wycią­gnął rękę, żeby powstrzy­mać przy­ja­ciela. – Zoba­czymy naj­pierw pie­nią­dze.

Fatma moc­niej zaci­snęła rękę. Ten dzie­ciak zaczy­nał się robić dener­wu­jący.

– Nie tak pro­wa­dzimy inte­resy – zbesz­tał go Cha­lid.

– Ja je tak pro­wa­dzę, wuju. – Chło­pak wbił wzrok w Fatmę. – Masz pie­nią­dze?

Nie odpo­wie­działa od razu. Zamiast tego popa­trzyła mu prze­cią­gle w oczy, aż uszła z niego część odwagi. Dopiero wtedy się­gnęła do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki i wyjęła zwi­tek bank­no­tów. Nie­bie­sko­zie­lony papier z kró­lew­ską pie­czę­cią zabłysł w oczach dzie­ciaka, który obli­zał usta i ski­nął głową. Saidowi ulżyło. Wyjął przed­miot z torby. Fat­mie zaparło dech w piersi.

Przed­miot wyglą­dał jak grusz­ko­wata butelka zro­biona z metalu zamiast ze szkła o zaokrą­glo­nym dnie, inkru­sto­wana wzo­rem ze zło­tych kwia­tów, który biegł wzdłuż dłu­giej szyjki. Powierzch­nia była spa­ty­no­wana, przy­po­mi­nała zma­to­wiały brąz, ale Fatma domy­ślała się, że to mosiądz.

– To stara rzecz – zauwa­żył Said, prze­su­wa­jąc pal­cami po wzo­rze. – Myślę, że może z cza­sów Abba­sy­dów. Ma co naj­mniej tysiąc lat.

Fachowa ocena. Zatem za tym ner­wo­wym spoj­rze­niem krył się uczony.

– Zna­leź­li­śmy ją, łowiąc ryby. Myśla­łem, że to było naczy­nie do prze­cho­wy­wa­nia per­fum albo coś, czym posłu­gi­wali się pierwsi alche­micy, ale to… – Jego dłoń powę­dro­wała do korka na końcu butelki i prze­su­nęła się po nefry­to­wej cera­micz­nej zatyczce z odci­śnię­tym wzo­rem smoka. – Ni­gdy dotąd nie widzia­łem cze­goś takiego. Może to chiń­skie? Z cza­sów Tan­gów? Nie poznaję też pisma. A wosk jest świeży, jakby nało­żono go wczo­raj…

– Nie wyj­mo­wa­łeś korka, prawda? – weszła mu w słowo Fatma.

Powie­działa to tak ostrym tonem, że chło­pak otwo­rzył sze­roko oczy.

– Usta Cha­lid zabro­nił nam to robić. Powie­dział, że nie­na­ru­szona pie­częć sta­nowi część umowy.

– Cie­szę się, że go posłu­cha­li­ście, bo ina­czej zmar­no­wa­li­by­ście nasz czas.

– Aiwa. – Gamal wes­tchnął. – A ja chciał­bym się dowie­dzieć, co jest takiego nad­zwy­czaj­nego w tej butelce. Znaj­du­jemy z Saidem mnó­stwo rupieci. Codzien­nie, wal­lahi. Wszystko, co ludzie wyrzu­cają do Nilu, powraca. Sprze­da­jemy je takim boga­tym ludziom jak ty. Jed­nak nikt nie zaofe­ro­wał tak dużej sumy, wal­lahi. Sły­sza­łem inne histo­rie…

– Gamal – prze­rwał mu Said. – Nie czas znowu z tym wyska­ki­wać.

– A ja myślę, że to dosko­nały moment – odparł Gamal, wbi­ja­jąc wzrok w Fatmę. – Moja stara setti opo­wia­dała mi histo­rie o dżin­nach uwię­zio­nych w butel­kach, które wyrzu­cano do morza, na długo przed tym jak al-Dża­hiz spro­wa­dził je z powro­tem do naszego świata. Mówiła, że rybacy cza­sem je znaj­do­wali, a kiedy uwal­niali dżinna, ten speł­niał ich naj­więk­sze marze­nia. Wal­lahi! Trzy życze­nia, które mogły uczy­nić czło­wieka kró­lem albo naj­bo­gat­szym czło­wie­kiem na świe­cie!

– Czy ja ci wyglą­dam na twoją setti? – zapy­tała Fatma.

Jed­nak tym razem dzie­ciak nie stra­cił odwagi.

– Nie dobi­jemy targu – oznaj­mił nagle. Zła­pał butelkę i scho­wał z powro­tem do torby.

W głębi duszy Fatma zawyła.

Said był sko­ło­wany.

– Ja Allah! Co ty wypra­wiasz! Potrze­bu­jemy tych pie­nię­dzy!

Gamal tylko prych­nął na niego.

– Ach! Wal­lahi, taki jesteś bystry, kiedy cho­dzi o książki! Rusz głową! Jeśli to jest to, co myślę i co ona myśli, to możemy sami się tym posłu­żyć! Popro­sić, żeby pie­nią­dze spa­dły nam z nieba! Albo zamie­nić całą pira­midę w złoto!

– Popeł­nia­cie wielki błąd – ostrzegł ich Cha­lid. Jego ciemna twarz była jak burza, a siwe włosy ota­czały ją niczym skłę­bione chmury. – Dobij­cie inte­resu i idź­cie swoją drogą. Na Miło­ści­wego, to nie jest mądre…

– Nie jest mądre? – zaszy­dził Gamal. – Teraz bawisz się w szaj­cha? Zaczniesz recy­to­wać hadisy? Nie nastra­szysz nas, sta­ruszku. Tak się rwa­łeś, żeby ode­brać nam butelkę, kiedy do cie­bie przy­szli­śmy. A kiedy odmó­wi­li­śmy, jesz­cze bar­dziej zapa­li­łeś się, żeby prze­pro­wa­dzić ten inte­res. Sie­dzi­cie w tym oboje? Myśli­cie, że nas oszu­ka­cie? Lepiej sobie uwa­żaj. Mogę wyko­rzy­stać jedno z tych życzeń prze­ciwko tobie, wal­lahi!

Fatma dość się nasłu­chała. Powinna była wie­dzieć, że dzie­ciak nie dobije targu uczci­wie, zwłasz­cza kiedy tak rzuca „wal­lahi” na prawo i lewo. Nie można ufać nikomu, kto nawy­kowo przy­sięga na Boga. To byłoby tyle, jeśli idzie o zała­twie­nie sprawy w pro­sty spo­sób. Się­gnęła do mary­narki, wycią­gnęła kawa­łek sre­bra i poło­żyła na stole. Dawny mini­ste­rialny iden­ty­fi­ka­tor to był plik nie­po­ręcz­nych papie­rzysk z docze­pio­nym dage­ro­ty­pem. W zeszłym roku zamie­nili je na odznakę z alche­miczną foto­gra­fią wto­pioną w metal. Nie zamie­rzała się ujaw­niać, ale na widok rzed­ną­cej miny Gamala uznała, że było warto.

– Jesteś z mini­ster­stwa? – wychry­piał Said.

– Ina­czej dość trudno zdo­być taką odznakę – odparła.

– To pod­stęp – wydu­kał Gamal. – Nie ma kobiet w mini­ster­stwie.

Cha­lid wes­tchnął.

– Obaj powin­ni­ście czę­ściej czy­tać gazety.

Gamal pokrę­cił głową.

– Nie wie­rzę. Ty nie…

– Chal­las! – syk­nęła Fatma, pochy­laj się do przodu. – To koniec! Oto, co powi­nie­neś wie­dzieć. W tym pokoju jest czte­rech innych agen­tów. Widzisz tego męż­czy­znę przy drzwiach? – Nawet się nie odwró­ciła, kiedy chłopcy zer­k­nęli ponad jej ramie­niem. – Drugi zamę­cza ludzi gada­niem przy sto­liku na prawo od was. Trzeci popala sobie szi­szę i obser­wuje par­tyjkę tawla na lewo od was. Gdzie jest czwarty, nawet wam nie powiem.

Chłopcy krę­cili gło­wami na wszyst­kie strony jak sury­katki. Było widać, że Said się trzę­sie.

– Oto, co się teraz sta­nie: odda­cie mi butelkę, a ja dam wam połowę tego, co uzgod­ni­li­śmy. Za karę, bo naro­bi­li­ście mi trud­no­ści. Za to nie wywlokę was stąd na prze­słu­cha­nie. Umowa stoi?

Said poki­wał głową tak szybko, że zatrze­po­tały mu uszy. Gamal zaś był wstrzą­śnięty, ale nie dał się zła­mać. Prze­ska­ki­wał wzro­kiem z jej odznaki na torbę i z powro­tem. Kiedy zaci­snął zęby, Fatma zaklęła w duchu. To nie był dobry znak.

Dzie­ciak nagle prze­wró­cił stół. Cha­lid wyło­żył się, gdy krze­sło prze­chy­liło się pod nim. Fatma pra­wie upa­dła, ale zła­pała rów­no­wagę i tylko zato­czyła się do tyłu. Gamal stał z butelką w jed­nej ręce i małym nożem w dru­giej. To tyle, jeśli idzie o unik­nię­cie przed­sta­wie­nia.

– Teraz ja sta­wiam warunki! Daj­cie nam stąd wyjść! Ina­czej zła­mię pie­częć i zoba­czymy, co się sta­nie!

– Gamal! – zapro­te­sto­wał Said. – Możemy po pro­stu wyjść. Nie musimy…

– Nie bądź głupi! Ona nas nie puści! Zgarną nas i nasze rodziny ni­gdy wię­cej nas nie zoba­czą! Będą na nas eks­pe­ry­men­to­wać! Albo rzucą ghu­lom na pożar­cie!

Fatma zmarsz­czyła brwi. Ludzie mieli bar­dzo dziwne wyobra­że­nia na temat mini­ster­stwa.

– Nie wiesz, co robisz. I nie wyj­dziesz stąd. Nie z tym przed­mio­tem. A teraz oddaj mi to. Pro­szę po raz ostatni.

Coś pękło w Gamalu i odma­lo­wało się to na jego twa­rzy. War­cząc przez zaci­śnięte zęby, prze­su­nął ostrzem po wosko­wej pie­częci. Pękła i odpa­dła.

Na chwilę zapa­no­wał bez­ruch. Wszy­scy w ahwa odwró­cili się, żeby popa­trzeć na zamie­sza­nie. Nie patrzyli jed­nak już dłu­żej na drobną kobietę w bia­łym zachod­nim gar­ni­tu­rze, na wiel­gach­nego męż­czy­znę, któ­rego znali jako miej­sco­wego buk­ma­chera, wsta­ją­cego wła­śnie z pod­łogi, ani na dwóch mło­dzień­ców sto­ją­cych za prze­wró­co­nym sto­łem.

Zamiast tego patrzyli z roz­dzia­wio­nymi ustami na to, co trzy­mał jeden z mło­dzie­niasz­ków – sta­ro­dawną butelkę, z któ­rej wyle­wał się jasno­zie­lony dym. Wyglą­dał jak dym z zacza­ro­wa­nego tyto­niu, ale było go znacz­nie wię­cej. Two­rzył coś, co wyglą­dało o wiele bar­dziej nama­cal­nie niż dowolna ilu­zja. Kiedy dym znik­nął, zosta­wił po sobie żywego, oddy­cha­ją­cego olbrzyma o skó­rze pokry­tej szma­rag­dową łuską i gło­wie zwień­czo­nej gład­kimi rogami w kolo­rze kości sło­nio­wej, które zakrzy­wiały się i dra­pały o sufit. Miał na sobie tylko bufia­ste białe spodnie z sze­ro­kim zło­tym pasem. Potężna pierś roz­sze­rzała się i zapa­dała, gdy oddy­chał głę­boko, zanim otwo­rzył troje oczu, z któ­rych każde pło­nęło jak mała, jasna gwiazda.

Nawet w świe­cie, jaki zosta­wił po sobie al-Dża­hiz, nie co dzień widy­wało się marida, który ni z tego, ni z owego wyra­sta jakby spod ziemi. Dokład­nie to, czemu Fatma tak bar­dzo sta­rała się zapo­biec, roz­gry­wało się teraz na jej oczach. Pod­dała się prze­lot­nie panice, zanim znowu odzy­skała pano­wa­nie nad sobą.

– Nie ruszaj­cie się. Pozwól­cie mi mówić…

– Nie! – krzyk­nął Gamal. – On jest nasz! Nie możesz go mieć!

– On nie należy do…!

Nie­stety dzie­ciak już wyma­chi­wał pustą butelką do dżinna.

– Ej, ty! Spójrz na mnie! To ja cię uwol­ni­łem!

Marid, który przy­glą­dał się w mil­cze­niu sali, odwró­cił swój ogni­sty wzrok. To powinno wystar­czyć, żeby każdy się prze­ra­ził, ale mło­dziak, jak ostatni głu­piec, nawet nie drgnął.

– Zga­dza się! To my cię uwol­ni­li­śmy! Said i ja! Masz u nas dług! Trzy życze­nia!

Marid popa­trzył na tę dwójkę, a potem wypo­wie­dział dud­nią­cym gło­sem jedno słowo, które aż ponio­sło się echem.

– Wolny. – Wypo­wie­dział słowo ponow­nie, poru­sza­jąc ustami oko­lo­nymi przez falu­jącą białą brodę. – Wolny. Wolny. Wolny. – A potem roze­śmiał się basowo; ten dźwięk spra­wił, że Fatmę prze­szły ciarki. – Minęły wieki, odkąd musia­łem posłu­gi­wać się języ­kiem śmier­tel­ni­ków, ale pamię­tam, co zna­czy „być wol­nym”. Być nie­zwią­za­nym. Nie­skrę­po­wa­nym, nie­za­mknię­tym. – Wykrzy­wił strasz­li­wie twarz. – Ale ja nie byłem zwią­zany, skrę­po­wany ani zamknięty. Nikt mnie nie uwię­ził. Pogrą­ży­łem się we śnie, bo tego sobie życzy­łem. A wy obu­dzi­li­ście mnie nie­pro­szeni, nie­po­żą­dani, nie­chciani… żebym speł­nił wasze życze­nia. Dobrze więc. Speł­nię wasze jedno życze­nie. Musi­cie wybrać. Musi­cie wybrać, jaką śmier­cią zgi­nie­cie.

Tego było dość. Ludzie pode­rwali się z krze­seł i od sto­łów, rzu­cili się do wyj­ścia. Nawet obsługa dołą­czyła do ucie­ka­ją­cych w popło­chu. Wła­ści­ciel ahwa scho­wał się w sza­fie, zamy­ka­jąc za sobą drzwi. W kilka chwil lokal opu­sto­szał, została tylko Fatma, Cha­lid, dwóch mło­dych ludzi i jeden bar­dzo roz­gnie­wany marid.

Gamal osłu­piał, Said robił wra­że­nie, jakby miał zemdleć. Fatma pokrę­ciła głową. Wła­śnie dla­tego nie należy otwie­rać magicz­nych butli. Dla­czego ludziom tak trudno to zro­zu­mieć? Cóż, czas zapra­co­wać na swoje wyna­gro­dze­nie.

– O, Wielki! – zawo­łała. – Wsta­wiam się za tymi dwoma, któ­rzy cię skrzyw­dzili!

Marid obró­cił rogatą głowę i przyj­rzał jej się bacz­nie ogni­stymi oczami.

– Prze­by­wa­łaś w towa­rzy­stwie innych dżin­nów. – Wcią­gnął powie­trze orlim nosem i zmarsz­czył go z nie­sma­kiem. – Oraz innych istot. Jesteś śmier­telną cza­ro­dziejką?

– Nie jestem cza­ro­dziejką. Zaj­muję się magią, bo tego wymaga moja praca.

Marid naj­wy­raź­niej przy­jął taką odpo­wiedź. Albo miał ją w nosie.

– Pra­gniesz per­trak­to­wać w spra­wie tych dwóch… – mach­nął szpo­nia­stą dło­nią na Gamala i Saida – …głup­ców?

Fatma powstrzy­mał uśmiech.

– Tak, Pra­dawny. Tych dwóch głup­ców. – Przy ostat­nim sło­wie spoj­rzała na Gamala. – Z pew­no­ścią jesteś dość wspa­nia­ło­myślny, żeby puścić w nie­pa­mięć wszelką znie­wagę, jakiej mogła się dopu­ścić dwójka głu­pich dzie­cia­ków wobec kogoś tak potęż­nego i mądrego.

Marid zazgrzy­tał ostrymi zębami.

– Zama­sko­wane pochleb­stwa śmier­tel­ni­ków. Tak, to także pamię­tam. Wiesz, czemu pogrą­ży­łem się we śnie, nie-cza­ro­dziejko? Bo znu­żył mnie wasz rodzaj. Chciwi. Ego­istyczni. Wiecz­nie goniący za speł­nie­niem swo­ich zachcia­nek. Nie mogłem dłu­żej znieść waszego widoku. Waszego smrodu. Waszych paskud­nych małych twa­rzy. Spa­łem, żeby przed wami uciec. W nadziei, że kiedy znowu się obu­dzę, was już nie będzie. Że pad­nie­cie wybici bło­go­sła­wioną cho­robą. Albo powy­rzy­na­cie się w jed­nej ze swo­ich nie­koń­czą­cych się wojen. Żebym nie musiał dłu­żej słu­chać waszego mał­piego skrze­cze­nia. Ani prze­ma­wiać znowu w waszych beł­ko­tli­wych języ­kach. I oto wró­ci­łem, a wy wciąż tu jeste­ście.

Fatma zamru­gała zdu­miona, sły­sząc tę tyradę. Że też ze wszyst­kich dżin­nów ta dwójka musiała obu­dzić aku­rat bigota.

– Jasne. Możesz wró­cić do snu, Pra­dawny. Możesz spać tak długo, jak zechcesz. Dopil­nuję nawet, żeby twoje naczy­nie zostało wysłane gdzieś daleko, gdzie nikt nie będzie ci prze­szka­dzał.

Może do serca wul­kanu, pomy­ślała od nie­chce­nia.

Marid przyj­rzał jej się w spo­sób, w jaki rzeź­nik mógłby popa­trzeć na kozę meczącą pro­po­zy­cję, która ma powstrzy­mać nóż.

– A czemu miał­bym, nie-cza­ro­dziejko, zgo­dzić się na zawar­cie umowy? Kiedy mogę po pro­stu zerwać głowę z two­ich ramion? Poma­lo­wać te ściany two­imi wnętrz­no­ściami? Albo napeł­nić ci brzuch wygłod­nia­łymi skor­pio­nami?

Fatma nie wąt­piła w praw­dzi­wość tych pogró­żek. Ze wszyst­kich rodza­jów dżin­nów maridy były jed­nymi z naj­po­tęż­niej­szych i naj­star­szych, posia­dały nad­na­tu­ralną siłę i wła­dały ogromną magią. Jeśli jed­nak ten na wpół prze­bu­dzony tyran myślał, że Fatma ugnie się w obli­czu gróźb, to jesz­cze się zdziwi. Odchy­liła melo­nik wład­czym gestem i pode­szła do ogrom­nego marida, wycią­ga­jąc szyję, żeby spoj­rzeć w jego troje pło­ną­cych oczu.

– Spę­dzi­łeś na dobro­wol­nym wygna­niu w tej butli co naj­mniej tysiąc lat. Pozwól więc, że powiem ci pokrótce, co się zmie­niło. Jest nas, skrze­czą­cych śmier­tel­ni­ków, wię­cej niż sobie wyobra­żasz. O wiele wię­cej. I wię­cej two­ich krew­nia­ków prze­szło do naszego świata. Dżinny żyją wśród nas. Pra­cują z nami. Prze­strze­gają naszych praw. Chcesz zro­bić ze mnie papkę? – Wzru­szyła ramio­nami. – Śmiało. Jed­nak zapła­cisz za to. A ludzie, dla któ­rych pra­cuję, wie­dzą, jak spra­wić, że nawet wieczny sen w butelce sta­nie się nad­zwy­czaj nie­przy­jemny. Spró­buj wytę­żyć to swoje trze­cie oko. Prze­ko­naj się, jak zmie­nił się świat, pod­czas gdy spa­łeś.

Marid nie od razu zare­ago­wał. W końcu zamknął dwoje oczu, a trze­cie na czole roz­sze­rzył, aż roz­bły­sło potęż­nie. A kiedy otwo­rzył pozo­stałe, malo­wało się w nich zdu­mie­nie.

– Mówisz prawdę. Wasz rodzaj naprawdę się roz­mno­żył. Jak sza­rań­cza! I jest tak wiele dżin­nów na tym świe­cie. Pra­cują razem ze śmier­tel­ni­kami. Żyją wśród nich. Parzą się z…

– Tak, zga­dza się – weszła mu w słowa Fatma.

– To obrzy­dliwe.

– To fakty. Powróćmy zatem do naszej umowy. Jestem pewna, że wolisz zasnąć z powro­tem. Pocze­kać i prze­ko­nać się, jak się sprawy ułożą. Moja oferta pozo­staje aktu­alna. Masz moje słowo.

Marid prych­nął.

– Słowo śmier­tel­niczki? Puste i słabe jak woda. Nie ma żad­nej war­to­ści. Daj mi coś, co naprawdę jest wią­żące. Coś, co sprawi, że twoja oferta nabie­rze wagi.

– Zatem mój honor.

– Czym jest dla mnie honor śmier­tel­nika? Nad­uży­wasz mojej cier­pli­wo­ści, nie-cza­ro­dziejko. Niech twoja oferta ma jakąś war­tość albo darujmy ją sobie w ogóle.

Fatma zazgrzy­tała zębami. Prze­klęte dżinny i te ich targi. Mogła mu zaofe­ro­wać jesz­cze jedną rzecz, ale nie potra­fiła znieść tej myśli. Nie­stety, miała coraz mniej­szy wybór.

– Aby nadać wagę mojej pro­po­zy­cji, ofe­ruję ci moje imię.

Marid uniósł brwi. Dżinny bar­dzo poważ­nie trak­to­wały sprawę imion. Ni­gdy nie poda­wały swo­ich praw­dzi­wych imion, zamiast tego nada­wały sobie przy­domki od nazw geo­gra­ficz­nych – miast, rzek, łań­cu­chów gór­skich. Albo wybie­rały sobie gór­no­lotne tytuły w rodzaju Kró­lo­wej Magii albo Władcy Czwart­ków. Były pod tym wzglę­dem nie do znie­sie­nia. Jed­nak widząc wyraz jego twa­rzy, Fatma zro­zu­miała, że nawet imiona śmier­tel­ni­ków miały dla nich pewną war­tość.

– Twoje praw­dziwe imię – zażą­dał.

Zje­żyła się, ale ski­nęła głową.

– Przyj­muję twoją pro­po­zy­cję, ale i tak speł­nię życze­nie tych głup­ców.

Fatma zdę­biała.

– Co masz na myśli? Prze­cież wła­śnie dobi­li­śmy targu!

Marid zaci­snął ciem­no­zie­lone usta w krzy­wym uśmieszku.

– Nasze poro­zu­mie­nie, nie-cza­ro­dziejko, doty­czyło two­jej pro­po­zy­cji, że powrócę do mojego naczy­nia, a ty zapew­nisz mi nie­prze­rwany sen. Nie obej­mo­wało oszczę­dze­nia życia tej dwójce. Życze­nie na­dal obo­wią­zuje.

– To było doro­zu­miane!

Jed­nak już wypo­wia­da­jąc te słowa, Fatma wie­działa, że wina leży po jej stro­nie. Nale­żało zacho­wać wielką ostroż­ność w cza­sie tar­gów z dżin­nem. Ten rodzaj we wszyst­kim był nie­zwy­kle dosłowny. Dla­tego wiele dżin­nów było świet­nymi praw­ni­kami w obec­nych cza­sach. Sklęła się w duchu za swój błąd i spró­bo­wała zebrać myśli.

– Zatem na­dal mogą wybrać? – spy­tała.

– Dostaną to, o co popro­szą.

– Ale ty już ogra­ni­czy­łeś ich wybór.

Marid wzru­szył ramio­nami i zer­k­nął zło­wrogo na Gamala i Saida, który trząsł się jak osika.

– Pro­szący powi­nien bar­dziej uwa­żać, gdy wyraża swoje pra­gnie­nia.

– Czyli ich życze­nie spro­wa­dza się do śmierci?

– Osta­tecz­nie czeka to wszyst­kich śmier­tel­ni­ków.

To nie było spra­wie­dliwe, ale zwy­kle nie­wiele było miej­sca na spra­wie­dli­wość w kon­tak­tach z nie­śmier­tel­nymi. Fatma zasta­na­wiała się nad roz­wią­za­niem. Ten marid prze­żył nie­zli­czone lata i był dobry w takich tar­gach. Ona jed­nak była agentką mini­ster­stwa. A to ozna­czało, że miała chro­nić ludzi przed nad­przy­ro­dzo­nym świa­tem i magią, nawet jeśli łado­wali się pro­sto w kło­poty jak skoń­czeni głupcy.

– Mam pro­po­zy­cję – powie­działa w końcu, ważąc słowa. – W ramach ich życze­nia pro­szę, żebyś obda­rzył tych dwóch głup­ców śmier­cią w pode­szłym wieku, pro­szę, by zmarli we wła­snych łóż­kach, kiedy zgod­nie z naturą nadej­dzie kres ich życia.

To było piękne – zoba­czyć, jak aro­gan­cja znika z twa­rzy marida. Fatma spo­dzie­wała się, że zapro­te­stuje, znaj­dzie rysę w jej rozu­mo­wa­niu. On jed­nak tylko ski­nął głową, mie­rząc ją wzro­kiem na nowo i uśmiech­nął się swoim strasz­li­wym uśmie­chem.

– Świetne to roze­gra­łaś, nie-cza­ro­dziejko – oznaj­mił. – Zro­bione.

***

Pół godziny póź­niej Fatma stała i wycie­rała swoją odznakę. Po prze­wró­ce­niu stołu i ucieczce klien­tów w popło­chu wylą­do­wała ona pra­wie na dru­gim końcu sali. Cha­lid zna­lazł ją w sto­sie roz­sy­pa­nego popiołu z węgla drzew­nego.

– Nie było tu żad­nych wię­cej agen­tów, co? – zapy­tał, trzy­ma­jąc fili­żankę her­baty. Skło­nił wła­ści­ciela kawiarni do wyj­ścia z szafy i przy­go­to­wa­nia naparu.

Fatma poru­szyła ramie­niem, czu­jąc deli­kat­nie ukłu­cie. Uszko­dziła je sobie, gdy pro­wa­dziła sprawę minio­nego lata. I cho­ciaż kon­tu­zja wygo­iła się nad­zwy­czaj szybko, na­dal cza­sem się odzy­wała.

– Na szczę­ście oni o tym nie wie­dzieli.

Cha­lid zare­cho­tał, zer­ka­jąc na Gamala i Saida, któ­rzy sie­dzieli oszo­ło­mieni, kiedy wypy­ty­wali ich ubrani w czarne mun­dury agenci mini­ster­stwa.

– Świet­nie to obmy­śli­łaś, ratu­jąc tę dwójkę. Przez chwilę myśla­łem, że marid cię prze­chy­trzył.

– Przez chwilę nawet ja tak myśla­łam.

Cha­lid uśmiech­nął się sze­roko, a potem spo­waż­niał.

– Wiesz, co zro­bi­łaś? Co im ofia­ro­wa­łaś?

Fatma to zro­zu­miała, gdy tylko wypo­wie­działa tamte słowa. Gamal i Said dostali gwa­ran­cję tego, że dożyją póź­nego wieku. Ni­gdy nie będą musieli się mar­twić tym, że zostaną roz­je­chani przez auto­mo­bil. Albo że spadną z para­petu okna. Nie muszą nawet mar­twić się poci­skiem z broni. Moc marida będzie ich chro­nić przez resztę ich śmier­tel­nego życia.

– Wąt­pię, żeby już zdali sobie z tego sprawę – roz­my­ślał na głos Cha­lid – ale z cza­sem to do nich dotrze. Myślę, że Said dobrze to wyko­rzy­sta. Ten chło­pak chciał pie­nię­dzy, żeby pójść do szkoły i zdo­być zawód. Cho­ciaż myślę, że lepiej zro­biłby, idąc na uni­wer­sy­tet. Za to Gamal… Zwę­dziłby tusz pro­sto z two­jego oka i na­dal byłoby mu mało.

– Jest gorzej – odpo­wie­działa. – Życze­nie gwa­ran­tuje im dłu­gie życie, ale nie mówi, jakie to życie będzie. Mogą prze­żyć całe życie drę­czeni potworną cho­robą i nie mogąc umrzeć. Albo trwać w nie­zno­śnym bólu spo­wo­do­wa­nym przez wypa­dek. Ten „dar” rów­nie dobrze może zamie­nić się w prze­kleń­stwo.

Cha­lid opu­ścił powoli fili­żankę i wymru­czał słowa modli­twy. Oto rzecz, któ­rej mnó­stwo ludzi nie rozu­miało. Magia nie tole­ruje braku rów­no­wagi. I zawsze ma swoją cenę.

– Wobec tego będę miał ich na oku – powie­dział z powagą, zanim dodał: – Dzięki, ja Dża­hiz.

Fatma ski­nęła głową, sły­sząc zna­jome kair­skie powie­dze­nie – wypo­wia­da­nie z czcią, sar­ka­zmem albo gnie­wem pod adre­sem sudań­skiego mistyka, który dawno temu znik­nął. Tego samego, który jakieś czter­dzie­ści lat temu wywier­cił dziurę pro­wa­dzącą do Kafu, świata dżin­nów. Fatma była na tyle młoda, żeby uro­dzić się już w świe­cie, jaki al-Dża­hiz zosta­wił po sobie. A mimo to rze­czy­wi­stość wciąż potra­fiła przy­pra­wić ją o zawrót głowy.

– Wiesz, dzie­ciak miał rację – powie­działa, przy­glą­da­jąc się Cha­li­dowi. – Nie musia­łeś dawać mi znać. Mogłeś zatrzy­mać sobie butelkę i spró­bo­wać samemu potar­go­wać się o speł­nie­nie życzeń.

Cha­lid tylko par­sk­nął szy­der­czo.

– I nara­zić się na prze­kleń­stwo Muham­mada Alego? Niech Bóg mnie broni!

Kolejne kair­skie powie­dzonko. Muham­mad Ali, zwany Wiel­kim, podobno skon­so­li­do­wał swoją wła­dzę dzięki pomocy dżinna-doradcy, który porzu­cił go w chwili naj­więk­szej potrzeby. Na prośby sta­rego che­dywa odpo­wie­dział tylko śmie­chem, który potem nie­ustan­nie roz­brzmie­wał echem w gło­wie Muham­mada Alego. Kiedy sta­rze­jący się władca był zmu­szony abdy­ko­wać, wielu twier­dziło, że jego umysł osłabł z powodu klą­twy rzu­co­nej przez dżinna.

– W prze­ci­wień­stwie do mło­dzieży znam róż­nicę – mówił Cha­lid – mię­dzy tym, czego chcę, czego potrze­buję i tym, co może mnie zabić. Poza tym uwa­ża­łem, że cała ta gada­nina o dżin­nach zamknię­tych w lam­pach to nędzna pisa­nina Fran­cuza.

Spoj­rzał na tech­nika z labo­ra­to­rium nad­przy­ro­dzo­nej kry­mi­na­li­styki, który ostroż­nie odkła­dał naczy­nie marida do drew­nia­nej skrzynki, w któ­rej zosta­nie prze­trans­por­to­wane. Zakor­kują je z powro­tem nale­ży­cie i znajdą jakieś miej­sce, gdzie można je bez­piecz­nie prze­cho­wy­wać. Dzięki temu jego wredny miesz­ka­niec będzie mógł w spo­koju docze­kać końca ludz­ko­ści.

– Lampy to prze­sada – odparła Fatma – jeśli jed­nak idzie o butelki…

Nie skoń­czyła, bo zoba­czyła idą­cego w ich kie­runku męż­czy­znę. Nosił czer­wony kaftan, więc nie był tech­ni­kiem. Kiedy zer­k­nęła drugi raz, zorien­to­wała się, że nie jest też męż­czy­zną. To był seryjny eunuch. Oce­nia­jąc po gib­kiej syl­wetce i zwin­nych ruchach, musiał nale­żeć do now­szych modeli kurier­skich.

– Dobry wie­czór i pro­szę wyba­czyć mi to naj­ście – ode­zwał się, gdy zatrzy­mał się przed nimi. – Mam wia­do­mość dla adre­satki: agentka Fatma el-Sza­rawi. Nadawca: Mini­ster­stwo Alche­mii, Uro­ków i Istot Nad­przy­ro­dzo­nych.

– To ja. – Fatma wska­zała sie­bie.

Wia­do­mość? O tej porze?

– Wia­do­mość jest poufna – oznaj­mił auto­mat. – Wyma­gane jest potwier­dze­nie toż­sa­mo­ści.

Fatma unio­sła odznakę do czuj­ni­ków umiesz­czo­nych pod pozba­wioną wszel­kich rysów twa­rzą seryj­nego eunu­cha.

– Toż­sa­mość potwier­dzona. – Mecha­niczne palce wyjęły cie­niutki cylin­der i podały go Fat­mie, która otwo­rzyła etui i roz­wi­nęła wia­do­mość. Prze­bie­gła ją szybko wzro­kiem.

– Kolejne zada­nie? – zapy­tał Cha­lid.

– Aiwa. Wygląda na to, że czeka mnie wycieczka do Gizy.

– Do Gizy? Jak tak dalej pój­dzie, nie pośpisz tej nocy za wiele.

Fatma scho­wała wia­do­mość.

– Sen jest dla mar­twych. A ja zamie­rzam jesz­cze długo pożyć.

Wysoki męż­czy­zna zaśmiał się.

– Pokój z tobą, agentko – zawo­łał za nią, gdy ruszyła do wyj­ścia.

– Niech cię Bóg strzeże, Cha­li­dzie – odpo­wie­działa, zanim wyszła z kawiarni w ciemną noc.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Jazda auto­ma­tycz­nym powo­zem do Gizy o tej porze w nocy trwała jakieś czter­dzie­ści pięć minut. Fatma ucie­szy­łaby się jed­nak, gdyby wresz­cie posta­wiono tam i uru­cho­miono prze­dłu­że­nie linii napo­wietrz­nych tram­wa­jów. Mini­ster­stwo Trans­portu twier­dziło, że czte­ro­krot­nie skró­ci­łoby to czas podróży.

Jadąc, porząd­ko­wała w gło­wie wyda­rze­nia tej nocy. Infor­ma­cja od Cha­lida wyma­gała od niej wielu dni pracy. Musiała ziden­ty­fi­ko­wać butelkę. Zaaran­żo­wać spo­tka­nie i stwo­rzyć sobie fał­szywą toż­sa­mość. Obsta­lo­wała nawet nowy gar­ni­tur – ide­alny do roli eks­cen­trycz­nej bogaczki. Sprawy nie uło­żyły się dokład­nie tak, jak to zapla­no­wała. Z dru­giej strony, czy kie­dy­kol­wiek sprawy toczyły się zgod­nie z pla­nem? Kto by pomy­ślał, że dzie­ciak będzie miał dość ikry, żeby przy­zwać marida i zażą­dać od niego speł­nie­nia życzeń?

– Serce głupca jest zawsze na końcu jego języka – mruk­nęła.

Było to jedno z powie­dzo­nek jej matki – miała je na każdą oka­zję. Oczy­wi­ście to był Egipt. Tu sły­szało się takie porze­ka­dła na każ­dym kroku, wypo­wia­dały je setki ust, czę­sto cał­kiem nie­pro­szone. Jed­nak matka Fatmy posłu­gi­wała się nimi w co dru­gim zda­niu. Musiała pobić jakiś rekord. I znała nie tylko egip­skie porze­ka­dła. Wycią­gała je nie wia­domo skąd. Ojciec żar­to­wał, że musiała zacząć try­skać nimi zaraz po uro­dzi­nach, besz­ta­jąc aku­szerkę, i nie prze­stała ani na chwilę przez całe subu’a.

Myśli o matce jak zwy­kle przy­po­mniały jej o domu. Nie była tam od mie­sięcy. Nawet w cza­sie świąt reli­gij­nych. Powie­działa rodzi­nie, że za bar­dzo pochła­nia ją praca. Pew­nie, że tęsk­niła za nimi, ale za każ­dym razem, gdy odwie­dzała wio­skę, wyda­wała jej się strasz­nie cia­sna. Fatma pamię­tała czasy, kiedy Luk­sor był dla niej naj­więk­szym mia­stem na świe­cie. Jed­nak w porów­na­niu z Kairem spra­wiał wra­że­nie dużego mia­steczka peł­nego sta­rych ruin.

Blask świa­teł spra­wił, że Fatma usia­dła pro­sto i wyj­rzała przez okno, napo­ty­ka­jąc swoje wid­mowe odbi­cie – ciemne, owalne oczy, mię­si­sty nos, pełne, śmiałe usta. Była już w Gizie. Mia­sto roz­ra­stało się, napeł­nia­jąc się przy­by­szami ucie­ka­ją­cymi z zatło­czo­nych dziel­nic Kairu. Bru­ko­wane ulice i świeżo wznie­sione budynki cią­gnęły się na rów­ni­nie oświe­tlo­nej przez elek­tryczne lampy podobne do loto­so­wych kolumn w neo­fa­ra­oń­skim stylu. Dźwi­gary nie­do­koń­czo­nego masztu cumow­ni­czego maja­czyły ponad dachami – wkrótce będą tam cumo­wać towa­rowe statki powietrzne i zamie­nią to miej­sce w cen­trum han­dlu. Jed­nak bez względu na to, w co Giza się zamie­niała, jej prze­szłość wciąż wyraź­nie się malo­wała – potężne pira­midy zdo­mi­no­wały linię hory­zontu, sta­ro­żytni straż­nicy tej nowo­cze­snej epoki.

Powóz prze­je­chał przez cen­trum uli­cami, wzdłuż któ­rych cią­gnęły się sklepy, a potem wyje­chał na drogę oto­czoną przez pła­ską pusty­nię. Minęła nie­mal wiecz­ność, zanim mono­to­nię kra­jo­brazu naru­szyła wielka, dobrze oświe­tlona budowla; pira­midy w jej tle wzno­siły się niczym góry.

Posia­dłość Wor­thing­tona skła­dała się z kwa­dra­tów i pro­sto­ką­tów, jakby nie­chluj­nie poskła­dano kilka budyn­ków razem wzdłuż jed­nej linii. Archi­tek­tura była tra­dy­cyjna – wieże, mina­rety, kolum­nady z beżo­wego kamie­nia uroz­ma­icone balu­stra­dami z ciem­nego drewna i por­ty­kami. Całość znaj­do­wała się w jesz­cze więk­szym ogro­dzie – oazie palm i liścia­stych krze­wów, która wyglą­dała jak lata­jąca wyspa.

Powóz zatrzy­mał się przed wej­ściem do posia­dło­ści, żeby Fatma mogła wysiąść. Stało tam zapar­ko­wa­nych już kilka innych pojaz­dów poma­lo­wa­nych na nie­bie­sko i złoto – w bar­wach kair­skiej poli­cji. Weszła po scho­dach i zapu­kała do drzwi laską. Otwo­rzył je wysoki star­szy męż­czy­zna w bia­łej gala­bii.

– Dobry wie­czór, młody pani­czu… – zaczął po angiel­sku, ale urwał, a na jego wymi­ze­ro­wa­nej twa­rzy odma­lo­wało się zacie­ka­wie­nie. Kiedy ode­zwał się ponow­nie, mówił po arab­sku. – Dobry wie­czór, córko. Jestem Hamza, nocny zarządca domu. W czym mogę pomóc?

Fatma ze spo­ko­jem pode­szła zarówno do pomyłki, jak i korekty. Gar­ni­tur i chło­pięca twarz myliła więk­szość ludzi przy pierw­szym rzu­cie oka. Męż­czy­zna uniósł brwi jesz­cze bar­dziej na widok jej odznaki. Do tego jed­nak też przy­wy­kła. Otwo­rzył drzwi sze­roko, skło­nił się lekko i wpu­ścił ją do środka.

Stali w prze­stron­nym pro­sto­kąt­nym pomiesz­cze­niu, które wyglą­dało na salon. Zabyt­kowe, inkru­sto­wane, srebrne lampy zwie­szały się z wyso­kiego sufitu z ciem­nego drewna, ich świa­tło błysz­czało na pod­ło­dze – roz­le­glej prze­strzeni wyło­żo­nej bia­łymi kafel­kami w kształ­cie gwiazd. Powie­szono tam naj­róż­niej­sze antyki: od barw­nej safa­widz­kiej minia­tury przed­sta­wia­ją­cej gra­czy w polo, po parę mie­czy w czer­wo­no­brą­zo­wych skó­rza­nych pochwach. W ścia­nach roz­miesz­czono też w rów­nych odstę­pach cztery pod­ko­wia­ste łuki. Nocny zarządca prze­pro­wa­dził ją przez jeden z nich, a potem ruszyli nie mniej wystaw­nym kory­ta­rzem. Kolo­rowe dywany zwie­szały się ze ścian jak gobe­liny – tebri­skie kobierce z czer­wo­nymi kwiet­nym wzo­rem, bor­dowe z Ana­to­lii, zie­lone buchar­skie dywany z żół­tym rzu­ci­kiem, a roz­dzie­lały je deli­katne maszra­bije. Kiedy Fatma przy­glą­dała im się, jej uszy wychwy­ciły słaby dźwięk. Coś podob­nego do meta­licz­nego brzęku. Zaraz jed­nak ucichł.

– Żałuję, że gosz­czę panią w tym domu w takich oko­licz­no­ściach – powie­dział zarządca. – To kala jego piękno.

– Jak długo pan tu służy?

– Od samego początku. Będzie już dobrze ponad dzie­sięć lat. Patrzy­łem, jak dom lorda Wor­thing­tona roz­kwi­tał, aż uzy­skał obecną wspa­nia­łość!

Fatma nie była pewna, czy nazwa­łaby ten baśniowy pałac wspa­nia­łym, ale w końcu to rzecz gustu.

– Był pan bli­sko zwią­zany z lor­dem Wor­thing­to­nem?

– Pana i sługę nie­odmien­nie dzieli dystans, ale lord Wor­thing­ton zawsze trak­to­wał mnie z sza­cun­kiem. To dość rzad­kie. – Zatrzy­mali się przy scho­dach. – Pozo­stali zebrali się na górze. – Zarządca zamilkł na chwilę z poważną twa­rzą. – Cokol­wiek pani tam znaj­dzie, to tylko naczy­nie, a nie czło­wiek. Wszy­scy nale­żymy do Boga. I do Niego powró­cimy.

Odszedł, a Fat­mie nie pozo­stało nic innego, jak wspiąć się po chyba naj­dłuż­szych scho­dach na świe­cie. Nie zady­szała się co prawda, zanim doszła do końca, ale nie­wiele bra­ko­wało. Z pomiesz­cze­nia na lewo od niej nio­sły się głosy. Zmarsz­czyła nos z powodu potwor­nego zapa­chu i ruszyła w kie­runku dźwię­ków.

Do sali, którą zna­la­zła, nie pro­wa­dziły już żadne drzwi. Jedno skrzy­dło zwie­szało się z zawiasu, dru­gie leżało poła­mane na pod­ło­dze. Minęła je, zauwa­ża­jąc poła­maną drew­nianą belkę, zanim przyj­rzała się resz­cie pomiesz­cze­nia. Okrą­gła sala była wypeł­niona ludźmi. Poli­cjan­tami. Można było ich poznać po mun­du­rach w kolo­rze khaki. Uwi­jali się pod mosięż­nym żyran­do­lem, który oświe­tlał maka­bryczną scenę.

Wia­do­mość, jaką otrzy­mała Fatma, była krótka i na temat – zgło­szono ofiary śmier­telne w posia­dło­ści Wor­thing­tona, miała spraw­dzić, czy był w to uwi­kłany czyn­nik nad­przy­ro­dzony. Infor­ma­cja nie odda­wała rze­czy­wi­sto­ści. Ciała przy­kryte bia­łymi płach­tami leżały na mar­mu­ro­wej pod­ło­dze. Pobież­nie oce­niła, że jest ich pra­wie dwa­dzie­ścia. Kolejne leżały przy stole w głębi. Potworny odór był teraz pra­wie nie do znie­sie­nia. Mie­dziany, nie­mal meta­liczny. Jak nad­zwy­czaj nie­ape­tyczne goto­wane mięso.

Na­dal przy­glą­dała się wszyst­kiemu, kiedy pod­szedł do niej poli­cjant. Wyglą­dał na jej rówie­śnika – miał dwa­dzie­ścia cztery, może dwa­dzie­ścia pięć lat. Pod­szedł jed­nak roz­gnie­wany, z wypiętą pier­sią i wykrzy­wioną twa­rzą, jakby szy­ko­wał się do wywle­cze­nia młod­szej sio­stry z palarni haszy­szu.

– Ej, ty! Nie możesz tu wcho­dzić! To miej­sce prze­stęp­stwa!

– To by wyja­śniało obec­ność ciał – odparła.

Zamru­gał tępo, a ona wes­tchnęła. Mar­no­wa­nie dobrej sar­ka­stycz­nej uwagi było dener­wu­jące. Mach­nęła mu odznaką, a on, mru­żąc powieki, popa­trzył na kawa­łek metalu, potem na Fatmę, aż w końcu wytrzesz­czył oczy.

– To ty!

Fatma nauczyła się, że okrzyk „to ty” może ozna­czać bar­dzo wiele rze­czy. To ty – ciemna od słońca Sa’idi z zaścian­ko­wej wiosz­czyny. To ty – kobieta, która w ich oczach była led­wie dziew­czyną, a z któ­rej mini­ster­stwo zro­biło agentkę spe­cjalną i to dzia­ła­jącą na tere­nie ni mniej, ni wię­cej jak samego Kairu. To ty – dziwna śled­cza, która ubiera się w zachod­nie gar­ni­tury. Nie­któ­rzy byli jesz­cze mniej uprzejmi. Egipt pysz­nił się swoją nowo­cze­sno­ścią. Tutej­sze kobiety uczęsz­czały do szkół i wypeł­niały roz­kwi­ta­jące fabryki. Były nauczy­ciel­kami i adwo­kat­kami. Kilka mie­sięcy temu uzy­skały nawet prawo wybor­cze. Mówiło się o ich wej­ściu do świata poli­tyki. Jed­nak kobieta udzie­la­jąca się w życiu publicz­nym na­dal wielu nie­po­ko­iła. A ktoś taki jak ona kom­plet­nie nie mie­ścił im się w gło­wie.

– Poste­run­kowy! Zawra­casz głowę agentce?

Fatma pod­nio­sła wzrok na zna­jomą twarz – męż­czy­zny w śred­nim wieku, który nosił ele­gant­szą wer­sję poli­cyj­nego mun­duru – ze zło­tymi epo­le­tami. Strój opi­nał się nieco za mocno na wyso­kim i mocno zbu­do­wa­nym poli­cjan­cie, pod­kre­śla­jąc poprze­dza­jący go brzuch. Młody poste­run­kowy pod­sko­czył, odwró­cił się i zna­lazł się twa­rzą w twarz z inspek­to­rem Aasi­mem Sza­ri­fem.

Aasim był człon­kiem kair­skiej poli­cji i ofi­ce­rem łącz­ni­ko­wym współ­pra­cu­ją­cym z mini­ster­stwem. Nie naj­gor­szy czło­wiek – odro­binę nie­okrze­sany, ale dosta­tecz­nie przy­ja­zny, kiedy nie narze­kał na nie­wy­gody współ­cze­snego świata. Zaczy­nał się czuć nie­mal swo­bod­nie w kon­tak­tach z Fatmą. Na tyle swo­bod­nie, na ile mogła ocze­ki­wać. Spio­ru­no­wał wzro­kiem mło­dego poli­cjanta, stro­sząc gęste, dłu­gie i szpa­ko­wate wąsy. Wiel­kie i prze­ro­śnięte wąsi­ska dawno wyszły z nie­ustan­nie zmien­nej mody kair­skiej, cho­ciaż na­dal cie­szyły się popu­lar­no­ścią na połu­dnie od sto­licy, co mogli poświad­czyć jej wujo­wie, oraz wśród star­szych kon­ser­wa­tyw­nych kair­czy­ków – takich jak Aasim. Były z dumą noszoną oznaką nostal­gii, jak przy­pusz­czała Fatma. Jego wąsy zawsze koja­rzyły jej się ze sta­ro­świec­kim jan­cza­rem. W dodatku dygo­tały mu, gdy Aasim się dener­wo­wał.

– Zada­łem ci pyta­nie! Zawra­casz głowę agentce?

– Nie, panie inspek­to­rze! To zna­czy nie wie­dzia­łem, kim jest, panie inspek­to­rze, i…

Młody męż­czy­zna prze­łknął ślinę, kiedy Aasim skrzy­wił się jesz­cze moc­niej.

– Może weź­miesz się do jakiejś roboty, co? Bie­gnij do kuchni i przy­nieś mi kawy.

Młody męż­czy­zna zdę­biał.

– Kawy?

– Kawy – odpo­wie­dział Aasim. – Nie wiesz, co to jest? Muszę ci wyja­śnić, co to jest kawa? Powi­nie­nem zacząć ci recy­to­wać histo­rię kawy? Nie? To co tu jesz­cze robisz? Jalla!

Jąka­jąc coś pod nosem, młody poli­cjant odszedł pośpiesz­nie.

– To ci spra­wia zde­cy­do­wa­nie za dużą przy­jem­ność – rzu­ciła oskar­ży­ciel­sko Fatma.

Aasim uśmiech­nął się zna­cząco.

– A wiesz, co jest naj­za­baw­niej­sze? Ja nawet nie lubię kawy. Sma­kuje dla mnie jak pomyje. Lubię za to łamać nowych rekru­tów. – Odwró­cił się do Fatmy. – Dobry wie­czór. Wyglą­dasz bar­dzo… – obrzu­cił spoj­rze­niem jej gar­ni­tur – …angiel­sko.

– Ten jest ame­ry­kań­ski. Z Nowego Jorku.

– Wąt­pię, żeby takie miej­sce ist­niało.

Skrzy­wiła się do niego.

– Masz tu nie­złą sprawę.

Aasim podra­pał się po ogo­lo­nej bro­dzie.

– Nie widzia­łaś jesz­cze naj­gor­szego. – Dał jej znak, żeby ruszyła razem z nim. – Mam nadzieję, że cię nie obu­dzi­li­śmy. Uzna­łem jed­nak, że roz­sąd­niej będzie dać znać mini­ster­stwu.

– Oczy­wi­ście popro­si­łeś o mnie kon­kret­nie?

– Oczy­wi­ście. Wiem, że lubisz wyzwa­nia.

– Nawia­sem mówiąc, mam też życie oso­bi­ste, wiesz?

Pokrę­cił głową.

– W to też nie wie­rzę.

– W takim razie przy­naj­mniej powiedz mi, co wiesz.

– Dosta­li­śmy wezwa­nie przed dzie­siątą – zaczął. – Od noc­nego zarządcy posia­dło­ści.

– Hamza. Pozna­łam go.

– To był wrak czło­wieka. Przy­szedł do pracy i zna­lazł ciała. Obdzwo­nił wszyst­kie poste­runki, wykrzy­ku­jąc coś o mor­der­stwie. Więk­szość ludzi tutaj to poli­cja z Gizy. Zwró­cili się jed­nak do Kairu o pomoc. Przy­je­cha­li­śmy i oto co zasta­li­śmy.

Zatrzy­mał się przed masą bia­łych płacht cuch­ną­cych spa­le­ni­zną. A może winni byli sto­jący wszę­dzie poli­cjanci, któ­rzy palili papie­rosy marki Nefer­tari, wąskie i brą­zowe? Na widok inspek­tora wła­śnie pośpiesz­nie je gasili. Aasim nie cier­piał pale­nia na miej­scu prze­stęp­stwa.

– Dwu­dzie­stu czte­rech zmar­łych – poin­for­mo­wał ją, odry­wa­jąc zły wzrok od pod­wład­nych.

Dwu­dzie­stu czte­rech. Boże miło­sierny.

– Wszy­scy spło­nęli żyw­cem – dodał. – Mie­li­śmy nadzieję, że przy­kry­cie ciał stłumi zapach.

– Wzy­wa­cie mini­ster­stwo z powodu pożaru?

Led­wie jed­nak Fatma wypo­wie­działa te słowa, spo­strze­gła oczy­wi­stą rzecz: nic w sali nie było osma­lone. Wła­ści­wie ni­gdzie nie było widać żad­nych śla­dów ognia.

Aasim podał jej chu­s­teczkę.

– Przyda ci się. Pod płach­tami cuch­nie spa­lo­nymi wło­sami.

Fatma przy­klę­kła razem z Aasi­mem, który odcią­gnął okry­cie. Mimo chu­s­teczki przy­ci­śnię­tej do nosa smród był silny. Spa­lony trup wyglą­dał jak zwę­glone drzewo, poczer­niała głowa z pustymi oczo­do­łami, z któ­rych uno­siły się smużki dymu. Kim­kol­wiek był ten czło­wiek, umarł, krzy­cząc, w roz­war­tych ustach widać było popla­mione sadzą zęby i kawałki zło­tych koro­nek. W oczy jed­nak rzu­cał się przede wszyst­kim jego strój: długa czarna szata narzu­cona na ciem­no­szary gar­ni­tur, białe ręka­wiczki i czarny tar­busz na­dal na gło­wie. Wszystko w nie­na­ru­szo­nym sta­nie.

– Tylko ciało spło­nęło – mruk­nęła Fatma.

– To bar­dzo nie­zwy­kłe jak na pożar, nie uwa­żasz? – zapy­tał ją Aasim.

Fatma słu­chała go tylko jed­nym uchem, w myślach roz­wa­ża­jąc różne kon­tro­lo­wane pożary pocho­dze­nia magicz­nego i alche­micz­nego – pło­mie­nie, które potra­fiły sto­pić stal, przy­wrzeć do powierzchni jak olej albo nawet przy­brać kształt zwie­rzę­cia. Jed­nak ogień, który poże­rał ciało, ale zosta­wiał nie­tknięte ubra­nia? To było coś nowego. Wyjęła mini­ste­rialne gogle spek­tralne, które wyglą­dały jak mie­dzio­wane oku­lary, i zer­k­nęła przez okrą­głe, zie­lone soczewki. Magia była wszę­dzie, ale nie na ubra­niach. Przy­warła do ciała w postaci słabo świe­cą­cego osadu.

– Wszy­scy tak wyglą­dają? – zapy­tała, zdej­mu­jąc gogle.

– Wszy­scy co do jed­nego. Z wyjąt­kiem tego tu przy­ja­ciela.

Aasim wska­zał trupa, który leżał odsu­nięty od pozo­sta­łych. Kiedy uniósł prze­ście­ra­dło, uka­zało się kolejne spa­lone ciało odziane w nie­na­ru­szone ubra­nie, ale coś było z nim nie tak. Fatma potrze­bo­wała chwili, żeby spo­strzec co dokład­nie.

– Ma głowę obró­coną do tyłu – zauwa­żyła, nie potra­fiąc ukryć wstrząsu.

– Nie widuje się takich rze­czy na co dzień, co? Nie rozu­mie­li­śmy, dopóki go nie obró­ci­li­śmy.

Fatma pochy­liła się, żeby przyj­rzeć się dziw­nemu tru­powi.

– Jego twarz. Nie krzy­czał. Nie zmarł od ognia. Zgi­nął wcze­śniej.

– Masz poję­cie, jakiej potrzeba siły, żeby zro­bić coś takiego z ludz­kim cia­łem?

– Nie mogę przy­znać, żebym wiele się nad tym zasta­na­wiała, ale domy­ślam się, że… nie­ludz­kiej?

Aasim wes­tchnął.

– Kiedy mój dzia­dek był poli­cjan­tem, musiał przede wszyst­kim mar­twić się kie­szon­kow­cami. Oszu­stami, któ­rzy chcieli pobić dozorcę bazaru. Od wiel­kiego dzwonu zda­rzał mu się fał­szerz. A co ja mam? Magicz­nie spa­lone ciała i nie­ludzką siłę.

– To już nie jest Kair z cza­sów two­jego dziadka – odparła Fatma.

Aasim burk­nął pota­ku­jąco.

– Dzięki, ja Dża­hiz.

Fatma wypro­sto­wała się, popa­trzyła po przy­kry­tych cia­łach i rozej­rzała się po sali. Po raz pierw­szy spo­strze­gła sufit z mukar­na­sami podob­nymi do pla­stra miodu. Per­ski styl, który dotarł do Egiptu szla­kiem han­dlo­wym wiele wie­ków temu. Nie­bie­skie ściany z powta­rza­ją­cym się wzo­rem ze zło­tych i zie­lo­nych kwia­tów też były per­skie, ale z domieszką stylu anda­lu­zyj­skiego i z arab­ską kali­gra­fią. Kolumny bie­gnące wzdłuż boków były maro­kań­skie i zdo­bione wer­se­tami z Koranu. Widok tych róż­nych sty­lów nie był niczym nie­zwy­kłym w Kairze – w mie­ście, które od wie­ków znaj­do­wało się na skrzy­żo­wa­niu róż­nych kul­tur, ale tak jak reszta domu i ta sala wyglą­dała raczej jak prze­sty­li­zo­wany misz­masz, któ­remu daleko było do jakiej­kol­wiek este­tycz­nej spój­no­ści. Kolejny prze­jaw boha­ter­skiej, ale prze­gra­nej próby stwo­rze­nia cze­goś auten­tycz­nego, któ­rej pod­jął się przy­bysz z zewnątrz.

Na ścia­nach umiesz­czono także różne przed­mioty za szkłem. Fatma dostrze­gła mię­dzy innymi książkę i skrawki ubrań. W głębi sali wisiała biała cho­rą­giew. Wyha­fto­wane na niej nakła­da­jące się pira­midy two­rzyły hek­sa­gram, w środku któ­rego znaj­do­wało się wszyst­ko­wi­dzące oko oto­czone przez sie­dem gwiaz­dek. W każ­dym kącie hek­sa­gramu znaj­do­wały się znaki zodiaku, po lewej umiesz­czono słońce, a po pra­wej księ­życ w pełni. Tę dziwną zbie­ra­ninę ota­czał ogni­sty wąż poże­ra­jący wła­sny ogon. Poni­żej wid­niał złoty bułat nad obró­co­nym do dołu sier­pem księ­życa o ostrych koniusz­kach. Fatma zer­k­nęła na czarny tar­busz, który na­dal nosił zmarły męż­czy­zna z wykrę­coną głową – znaj­do­wały się na nim taka sama złota sza­bla i półksię­życ.

– Co to za miej­sce? – zapy­tała – Kim są ci ludzie?

Aasim wzru­szył ramio­nami.

– Jakiś kult? Wiesz, że ludzie z Zachodu uwiel­biają zabawy w prze­bie­ranki i uda­wa­nie sta­ro­żyt­nych misty­ków. Zakon tego… Brac­two owego…

Popro­wa­dził ją do pół­księ­ży­co­wa­tego stołu w głębi, gdzie znaj­do­wały się kolejne ciała. Nie­które zgar­biły się na krze­słach. Inne leżały na pod­ło­dze. Aasim zatrzy­mał się koło środka stołu i uniósł płachtę, uka­zu­jąc sie­dzącą postać w ciem­no­fio­le­to­wej sza­cie.

– Jedno wiemy z całą pew­no­ścią: to jest lord Ali­stair Wor­thing­ton.

Uniósł rękę mar­twego czło­wieka. Na naj­mniej­szym poczer­nia­łym palcu znaj­do­wał się wielki srebrny sygnet. Gra­we­ru­nek na pła­skim przo­dzie przed­sta­wiał herb: tar­czę ze wspię­tym gry­fem zwień­czoną głową ryce­rza i opan­ce­rzoną ręką z mie­czem. Pod spodem znaj­do­wało się samotne „W”.

– To jest Ali­stair Wor­thing­ton?

– Angiel­ski Pasza we wła­snej oso­bie – potwier­dził Aasim.

Fatma znała to prze­zwi­sko tak samo, jak znała nazwi­sko Wor­thing­tona. Ten Anglik pośred­ni­czył w pod­pi­sa­niu Trak­tatu Angiel­sko-Egip­skiego, za co nowy egip­ski rząd przy­znał mu spe­cjalne prawa. Jego pie­nią­dze i wpływy pozwo­liły utrzy­mać pokój, zapew­niały bez­pieczny han­del i roz­bu­dowę Gizy.

– Angiel­ski Pasza zamor­do­wany – mruk­nęła.

Aasim się skrzy­wił.

– Mia­łem nadzieję, że powiesz mi, że to tylko sku­tek zaklę­cia, które wymknęło się spod kon­troli.

Fatma pokrę­ciła głową.

– Widzia­łam drzwi. Ktoś się tutaj wdarł. – Przyj­rzała się cia­łom. – Spra­wił, że wszy­scy ucie­kli w głąb sali. Ten ze skrę­co­nym kar­kiem… może oka­zał się za odważny. Pró­bo­wał wal­czyć. A reszta spło­nęła żyw­cem.

Aasim ski­nął głową. Pew­nie sam doszedł do takich samych wnio­sków, ale miał nadzieję na pro­ste wyja­śnie­nie.

– Mor­der­stwo. Masz poję­cie, ile papier­ko­wej roboty to ozna­cza?

– Angiel­ski Pasza miał wro­gów? – zapy­tała Fatma, igno­ru­jąc jego pyta­nie.

– Bogaci ludzie zawsze mają wro­gów. Zwy­kle dzięki temu się wzbo­ga­cają.

– Nie miał poma­gać kró­lowi pod­czas szczytu poko­jo­wego?

– Masz na myśli szczyt, który ma powstrzy­mać Euro­pej­czy­ków przed roz­po­czę­ciem nowej kru­cjaty prze­ciwko sobie nawza­jem? Myślisz, że to może mieć jakiś zwią­zek z kon­fe­ren­cją?

– Nie wiem – odpo­wie­działa.

Po co urzą­dzać taką masa­krę, jeśli chcesz zamor­do­wać jed­nego czło­wieka? Nie, kto­kol­wiek tego doko­nał, świa­do­mie wybrał miej­sce i czas. Tę scenę mieli wszy­scy zoba­czyć – jak krwawy obraz. Fatma popa­trzyła na cho­rą­giew. Na samy dole wyha­fto­wano słowa Quærite veri­ta­tem. „Szu­kaj prawdy”, o ile dobrze rozu­miała łaciń­ską sen­ten­cję.

– Jesz­cze jedno – ode­zwał się Aasim. Pochy­lił się, żeby zdjąć prze­ście­ra­dło z ciała sku­lo­nego na pod­ło­dze. Spło­nęło jak pozo­stałe, ale jedna rzecz je wyróż­niała: ofiara miała na sobie obci­słą białą suk­nię do kostek. – Jedyna kobieta na sali – zwró­cił uwagę inspek­tor.

Tu kryło się coś wię­cej. Sze­roki koł­nierz z kolo­ro­wych kamieni ota­czał jej szyję i się­gał piersi. Wesech – rodzaj naszyj­nika, który wyszedł z mody jakieś dwa tysiące lat temu. Fatma przy­klę­kła, żeby przyj­rzeć się zło­tym kol­czy­kom wysta­ją­cymi spod peruki z czar­nymi war­ko­czami: zdo­biła je postać kobiety z roz­ło­żo­nymi skrzy­dłami.

– Jest wię­cej takich? – zapy­tała. – Mam na myśli… osoby w kostiu­mach?