Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kair, 1912
Chociaż Fatma el-Szarawi jest najmłodszą kobietą pracującą w Ministerstwie Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych, to z pewnością nie jest nowicjuszką. Dlatego kiedy członkowie tajemnego bractwa zostają zamordowani, to właśnie ona zostaje przydzielona do tej sprawy.
Morderca podaje się za al-Dżahiza, który pięćdziesiąt lat wcześniej przekształcił świat, otwierając przejście między wymiarami ludzkim i magicznymi, zanim zniknął bez śladu. Posługując się niebezpiecznymi nadprzyrodzonymi zdolnościami, wzbudza niepokoje na ulicach Kairu, które grożą rozlaniem się na arenę światową. Agentka Fatma musi rozwikłać tajemnicę otaczająca impostora i przywrócić spokój w mieście… albo pogodzić się z faktem, że jej przeciwnik może być dokładnie tym, kim się wydaje…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 544
Rozdział pierwszy
Archibald James Portendorf nie lubił schodów z racji ich groteskowej długości i tego, że wiecznie prowadzą w górę, jakby stroiły sobie z niego żarty. Miał nawet czasem wrażenie, że słyszy, jak chichoczą. Gdyby schody miały oczy, to by więcej niż tylko chichotały, patrząc, jak sapie pod podkręconymi kasztanowymi wąsami i chwieje się na krótkich nóżkach niosących jego korpulentność. To było karygodne, żeby w dzisiejszych czasach pozwalać jeszcze schodom istnieć, skoro windy mogły wygodnie ponieść pasażerów.
Przystanął znowu, żeby odpocząć przy ogromnej replice miedzianego dzbana na herbatę o wygiętym, niemal ptasim dzióbku, i poprawił niesione brzemię. To skandal, żeby człowiek w jego wieku, który w tym roku – w 1912 – skończył sześćdziesiąt jeden lat, musiał znosić podobne zniewagi. Powinien sadowić się właśnie wieczorkiem z kieliszkiem czegoś mocniejszego, a nie kłusować po sakramenckich schodach!
– Czego się nie robi dla króla, kraju i kompanii – mruknął.
Otarł pot z czoła, żałując, że nie może wytrzeć też wilgoci zlewającej jego plecy i inne regiony ciała, o których nie wypada wspominać, a które na szczęście skrywał jego ciemny garnitur. Było ciepło jak na listopad i Archibald odnosił wrażenie, że w tym przegrzanym kraju jego ciało już nie potrafi przestać się pocić. Z westchnieniem skierował zmęczone spojrzenie na łukowate okno. O tej porze nadal był w stanie wypatrzyć spadziste zarysy piramid, ich kamień lśnił w blasku księżyca w pełni, który świecił jasno na czarnym niebie.
Egipt. Tajemniczy klejnot Orientu, ziemia faraonów, legendarnych mameluków i niezliczonych cudów. Już od długich dziesięciu lat Archibald spędzał w tym kraju po trzy, cztery, sześć miesięcy po kolei. I jednego był pewien: miał już tego powyżej uszu.
Zmęczyła go ta potwornie gorąca, sucha kraina. Trzydzieści lat temu dojrzała do tego, żeby stać się kolejną zdobyczą imperium Jego Królewskiej Mości. Teraz Egipt był jedną z wielkich potęg świata, a Kair prześcignął Londyn, a nawet Paryż. Tutejsi ludzie paradowali butnie ulicami, kpiąc sobie z Anglii i nazywając ją „ponurą wysepką”. Ich jedzenie drażniło mu żołądek. Ich modlitwy rozlegały się o wszystkich porach dnia i nocy. Uwielbiali udawać, że nie rozumieją angielszczyzny, a on dobrze wiedział, że jest inaczej!
No i jeszcze te dżinny. Stwory niezgodne z naturą!
Archibald znowu westchnął, przesuwając palcem po lawendowej literze „G” wyhaftowanej na chusteczce. Georgiana podarowała mu ją przed ślubem. Nie cierpiała tych wyjazdów tak samo jak on; zostawała sama w Londynie, nie mając nic do roboty poza wydawaniem poleceń służbie.
– Jeszcze tylko kilka tygodni, moja droga.
Jeszcze tylko kilka tygodni i usiądzie w statku powietrznym zmierzającym do domu. Jak się ucieszy na widok swojej „ponurej wysepki”, gdzie trwał rozsądnie zimny i deszczowy listopad. Będzie szedł wąskimi uliczkami i rozkoszował się każdym smrodem i odorem. A z okazji Bożego Narodzenia upije się w sztok i to porządną, mocną angielską whisky!
Ta myśl podniosła go na duchu. Podniósł pakunek i znowu ruszył schodami, maszerując w rytm pomrukiwanej melodii Rule, Britannia! Jednak kropla patriotyzmu była niczym wobec tych dokuczliwych schodów. Zanim Archibald dotarł na ich szczyt, całkiem opuściła go werwa. Przystanął, zataczając się lekko, przed wysokimi drzwiami z ciemnego, niemal czarnego drewna wstawionymi w kamienny łuk i pochylił się, opierając ręce na kolanach i sapiąc hałaśliwie.
Kiedy tak stał, przechylił głowę na dźwięk słabiutkiego dzwonienia. Słyszał ten dziwny hałas z przerwami od tygodni – odległe echo metalu uderzającego o metal. Wypytywał służbę, ale większość nigdy tego nie słyszała. A ci, którzy słyszeli, twierdzili, że to pewnie niewidzialny dżinn mieszka w ścianach i sugerowali recytację świętych wersetów. Mimo wszystko dźwięk musiał dochodzić z…
– Portendorf!
Okrzyk sprawił, że Archibald się wyprostował. Poprawił strój, odwrócił się i zobaczył idących w jego kierunku dwóch mężczyzn. Na widok pierwszego omal się nie skrzywił, ale zmusił się do zachowania spokoju.
Wesley Dalton przypominał Archibaldowi karykaturę edwardiańskiego arystokraty – schludny przedziałek w złocistych włosach, wąsy wypomadowane w szpic i pewność siebie wypełniająca go od brwi aż po podbródek z dołeczkiem. Całość przyprawiała o mdłości. Młody człowiek podszedł i serdecznie klepnął go w plecy, przez co Archibald prawie się przewrócił.
– Czyli nie ja jeden spóźniłem się na wieczorek kompanii! Już myślałem, że będę musiał przepraszać staruszka. Jeśli jednak wejdę z małym kajzerem, to pewnie nie zbiorę cięgów!
Archibald uśmiechnął się powściągliwie. „Portendorf” to od wieków było angielskie nazwisko. I wywodziło się z Austrii, a nie z Niemiec. Niemniej nie wypadało się denerwować z powodu żartu. Przywitał się i uścisnął Daltonowi dłoń.
– Właśnie przyleciałem z Fajum – powiedział Dalton. To wyjaśniało jego strój: jasnobrązowe spodnie pilota wpuszczone w czarne wysokie buty. Pewnie leciał jednym z tych dwuosobowych szybujących ustrojstw, które były tam takie popularne. – Przekazano mi informację o wartej zbadania mumii. Okazało się, że to mistyfikacja. Uwierzysz? Tubylcy ulepili ją ze słomy i zaprawy!
Archibald jak najbardziej potrafił w to uwierzyć. Dalton miał obsesję na punkcie mumii – próbował dowieść swojej teorii, że starożytni władcy Egiptu byli tak naprawdę jasnowłosymi krewnymi Anglosasów, którzy zdominowali ciemniejsze hordy w swoim królestwie. Archibald – jak każdy normalny człowiek – był umiarkowanym rasistą, ale nawet on uważał, że takie twierdzenia to brednie i ambaje.
– Czasem, Mustafo – mówił dalej Dalton, zdejmując rękawiczki – myślę, że z przyjemnością wysyłasz mnie, żebym szukał wczorajszego dnia.
Archibald prawie zapomniał o drugim mężczyźnie, który stał milczący jak mebel – służącym Daltona, Mustafie. Coraz trudniej było znaleźć wśród miejscowych kogoś do takiej pracy. Mumie stanowiły rzadkość, ponieważ egipski parlament ograniczył handel nimi. Jednakże Mustafa zawsze był w stanie znaleźć dla Daltona nowy trop, z których żaden donikąd nie prowadził, za to wszystkie – jak podejrzewał Archibald – wiązały się ze znacznymi kosztami.
– Staram się tylko jak najlepiej służyć, panie Dalton – odezwał się rwaną angielszczyzną Mustafa, biorąc rękawiczki i chowając je w fałdach niebieskiej szaty.
Dalton mruknął.
– Każda ręka wyciąga się po bakszysz. Są jak mali londyńscy ulicznicy i całkiem cię oskubią, jeśli im na to pozwolisz.
Spojrzenie Mustafy przeniosło się na Archibalda i ledwie widoczny uśmieszek wykrzywił mu pełne wargi.
– No proszę! – wykrzyknął Dalton. – Czy to… ten przedmiot?
Archibald poderwał pakunek z miejsca, w którym leżał. Musiał długo się targować, żeby nabyć tę rzecz. Nie pozwoli, żeby ten człowiek macał ją swoimi łapskami.
– Zobaczysz to razem ze wszystkimi – oznajmił.
Na twarzy Daltona odmalowało się rozczarowanie i pewne oburzenie, ale tylko wzruszył ramionami.
– Oczywiście. Pozwolisz, zatem?
Ciężkie drzwi zazgrzytały o kamień, kiedy je pociągnął.
Pomieszczenie po drugiej stronie miało zakrzywione ściany, które zdobiły wzory w kolorze złota, jasnego brązu, zieleni i umbry na tle głębokiego błękitu. Gładka powierzchnia połyskiwała w ostrym świetle mosiężnego żyrandola wycinanego w typowy arabski wzorek z małych gwiazdek. Po bokach ciągnęły się rzędy kolumn, a łączące je łuki pomalowano w pasy w kolorze ochry. Prawdziwy popis orientalnej dekadencji jak przystało na Hermetyczne Bractwo Al-Dżahiza.
Dwa seryjne eunuchy podeszły do nich, z ich pustych, nieludzkich twarzy zrobionych z płachty mosiądzu nie dało się niczego wyczytać. Każdy automat trzymał w metalowych palcach białe rękawiczki, czarną szatę i pasujący do niej czarny tarbusz ze złotym chwościkiem. Archibald wziął swój strój, założył długą szatę na garnitur, a na głowę czapkę, pilnując, żeby wyhaftowany złoty bułat i obrócony w dół półksiężyc znajdowały się z przodu.
W sali zebrało się dwudziestu dwóch mężczyzn, wliczając w to Daltona i jego samego. Mustafa z szacunkiem został na zewnątrz. Wszyscy mieli na sobie uroczyste stroje bractwa, niektórzy dodatkowo nosili kolorowe fartuchy lub szarfy wskazujące ich rangę. Stali w parach albo trójkach, konwersując, a seryjne eunuchy podawały im napoje.
Archibald znał tu każdego, wszyscy zajmowali wysoką pozycję w kompanii – to był jedyny sposób, żeby trafić do bractwa. Witali go, gdy ich mijał, a on czuł się zobowiązany przystanąć, każdemu uścisnąć dłoń i objąć, tak by dotknęli się policzkami – przejęli ten zwyczaj od miejscowych. Każdy przyglądał się pakunkowi, który wytrwale trzymał poza zasięgiem wyciągających się rąk. To był męczący rytuał i Archibald ucieszył się, kiedy wreszcie się od wszystkich uwolnił, zostawiając wśród nich Daltona. Wychodząc spomiędzy zebranych, spostrzegł człowieka, z którym przyszedł się spotkać.
Lord Alistair Worthington, wielki mistrz Hermetycznego Bractwa Al-Dżahiza przedstawiał sobą imponujący widok w olśniewających fioletowych szatach obszytych srebrem. Siedział przy czarnym stole w kształcie półksiężyca na podobnym do tronu krześle o wysokim oparciu. Za nim zwieszała się ze ściany długa biała chorągiew ozdobiona insygniami bractwa.
Archibald ledwie pamiętał czasy, kiedy lord Worthington nie był „staruszkiem”. Z racji śnieżnobiałych włosów i ostrych patrycjuszowskich rysów szef kompanii idealnie pasował do roli starszego kapłana ezoterycznego bractwa. Założył je w 1898 roku w celu odkrycia mądrości al-Dżahiza, sudańskiego mistyka, który na zawsze zmienił świat.
Owoce ich wysiłków zdobiły ściany: splamiona krwią tunika, alchemiczne równanie rzekomo spisane jego ręką, Koran, z którego nauczał. Archibald pomógł zdobyć większość z tych przedmiotów, podobnie jak pakunek, który właśnie niósł. Jednak w czasie ich poszukiwań nie natknęli się na boską mądrość ani na sekretne prawa rządzące niebiosami. Bractwo stało się zamiast tego domem dla romantyków albo pomyleńców takich jak Dalton. Wiara Archibalda zmalała na przestrzeni lat jak knot w świecy, która za długo płonęła. Trzymał jednak język za zębami. Był w końcu lojalnym pracownikiem kompanii.
Kiedy podszedł do lorda Worthingtona, starszy mężczyzna miał towarzystwo. Był tam Edward Pennington, jeden z najwyżej postawionych ludzi w kompanii, szczerze wierzący w bractwo, chociaż na wpół otępiały z racji wieku. Siedział między dwiema innymi osobami i kiwał pomarszczoną głową, gdy tamci mówili mu do uszu.
– Niemcy przysparzają wielkich kłopotów Europie – przemawiała kobieta, jedyna na sali, smagła piękność o poczernionym proszkiem kohl wielkich, wilgotnych oczach i zaplecionych w warkoczyki włosach sięgających poniżej ramion. Szeroki kołnierz z rzędów zielonych i turkusowych kamiennych paciorków otaczał jej szyję; wyglądał olśniewająco na tle białej sukni. – Teraz kajzer i car obrzucają się codziennie obelgami jak dzieci – perorowała po angielsku z mocnym akcentem.
Zanim Pennington zdążył odpowiedzieć, odezwał się siedzący po jego drugiej stronie mężczyzna. Na szerokich ramionach nosił ni mniej, ni więcej tylko skórę cętkowanego zwierzęcia.
– I nie zapominajmy o Francuzach. Jeszcze nie wyrównali rachunków z Osmanami w kwestii terytoriów Algierii.
Kobieta zacmokała z niesmakiem.
– Osmanie zagarnęli zbyt rozległe tereny. Jak spodziewają się rządzić w Maghrebie, kiedy tkwią po uszy w problemach na Bałkanach?
Archibald słuchał, gdy ta dwójka mówiła, a biedny Pennington ledwie był w stanie dojść do słowa. Ta para przypominała mu, jak bardzo bractwo zeszło na manowce.
– Mam tylko nadzieję, że Egipt nie zostanie wciągnięty w te konflikty. – Kobieta westchnęła. – Ostatnie, czego potrzebujemy, to wojna.
– Nie będzie wojny – odezwał się lord Worthington. Jego głos, choć cichy, zabrzmiał zdecydowanie. – Żyjemy w epoce przemysłu. Wytwarzamy okręty, które pokonują morza, i statki powietrzne, które przemierzają niebiosa. A dysponując naszą wiedzą o trujących gazach i ponownie odkrytymi przez wasz kraj tajnikami alchemii i sztuk tajemnych? Jak potworną broń mógłby stworzyć ten wiek? – Pokręcił głową, jakby otrząsał się z koszmarnych wizji. – Nie, ten świat nie może sobie pozwolić na wojnę. To dlatego wspomagałem waszego króla w związku z nadchodzącym spotkaniem na szczycie. Jedyną drogą naprzód jest droga pokojowa, bo inaczej z pewnością czeka nas koniec.
Na chwilę zapadła cisza, zanim kobieta podniosła swój kieliszek.
– Egipcjanie lubią toasty równie mocno jak wy, Anglicy. Często mówimy fi sehetak, na zdrowie. Może teraz powinniśmy wznieść toast za pokój.
Lord Worthington skinął głową, unosząc swój kielich.
– Za pokój.
Inni poszli w jego ślady, nawet stary otępiały Pennington. W którymś momencie staruszek spostrzegł Archibalda.
– Archie! Obawiałem się, że cię nie zobaczymy! Chodźże. A co to, nie masz nawet kieliszka?
Archibald wymamrotał przeprosiny i wziął kieliszek z tacy trzymanej przez seryjnego eunucha. Po typowych formułkach oficjalnej prezentacji usiadł obok kobiety, wokół której unosiła się chmura słodkich, przyprawiających o zawrót głowy perfum.
– Archie walnie przyczynił się do powstania naszego bractwa – wyjaśnił lord Worthington. – Nadzorował zakup tego właśnie budynku, pawilonu myśliwskiego dawnego paszy. W tamtych czasach Giza leżała jeszcze na uboczu. Archie nosi tytuł mojego wezyra, a także… – Starszy mężczyzna urwał, jego niebieskie oczy zabłysły na widok pakunku opartego o krzesło. – Czy to jest…?
– W rzeczy samej, proszę pana – odpowiedział Archibald, kładąc pakunek na stole. Na widok ciemnego materiału rozmowy zaczęły się powoli rwać. Nawet otępiały Pennington wytrzeszczył oczy.
Lord Worthington wyciągnął podekscytowany rękę, ale zawahał się.
– Nie. Przedstawimy ten dar całemu bractwu. – I jak na sygnał rozległ się głośny dźwięk dzwonu, wybijający godzinę. – Ach! W idealnym momencie. Gdybyś zechciał rozpocząć oficjalnie zebranie, Archie?
Archibald wstał, poczekał, aż dzwon ucichnie, i krzyknął:
– Proszę o ciszę! Wielki mistrz otwiera spotkanie bractwa!
Zgiełk ucichł i wszyscy odwrócili się w stronę stołu. Na ten sygnał lord Worthington wstał, a wraz z nim wszyscy inni znajdujący się przy stole.
– Bądź pozdrowiony, wielki mistrzu! Bądź pozdrowiony! – zawołał Archibald.
– Bądź pozdrowiony, wielki mistrzu! Bądź pozdrowiony! – odpowiedzieli wszyscy zgromadzeni.
– Dziękuję, mój wezyrze – powiedział lord Worthington. – Witajcie, bracia, na tym doniosłym zgromadzeniu. Przez dziesięć lat wypełnialiśmy naszą misję, podążając śladem al-Dżahiza, aby rozwikłać tajemnice, jakimi spowił ten świat. – Lewą ręką wskazał chorągiew z insygniami zakonu i wypisanymi złotymi literami słowami Quærite veritatem. – Szukaj prawdy. Nie szaty, sekretne hasła czy uściski dłoni scalają nasze bractwo, ale wyższy i szlachetniejszy cel. To ważne, abyśmy o tym pamiętali i nie zatracili się pośród patosu i rytuałów! Świat znalazł się na skraju przepaści. Nasze zdolności tworzenia przewyższyły zdolność rozumienia. Bawimy się siłami, które mogą nas zniszczyć. Oto zadanie, jakiego musi się podjąć bractwo. Odnaleźć najświętszą mądrość starożytnych, stworzyć lepsze jutro. O to właśnie musimy się starać. To musi być nasza najświętsza prawda. – Palce starszego mężczyzny przesunęły się do pakunku. – Cóż jest lepszym symbolem tego celu niż to, co dziś zdobyliśmy? – Ściągnął tkaninę i uniósł skarb. – Patrzcie, oto klinga al-Dżahiza!
Rozległy się stłumione okrzyki. Archibald usłyszał, że kobieta mruczy coś, co brzmi jak modlitwa. Nie winił jej, gdy patrzył na pięknie wykutą rękojeść i długie, lekko zakrzywione ostrze, jedno i drugie w odcieniu czerni tak doskonałej, że zdawały wypijać światło.
– Tym świętym przedmiotem – oznajmił lord Worthington – na nowo wytyczam cel naszego bractwa. Quærite veritatem!
Zebrani właśnie mieli powtórzyć jego okrzyk… kiedy nagle rozległo się pukanie.
Spojrzenie Archibalda skierowało się ku drzwiom tak samo jak spojrzenia wszystkich członków bractwa. Znowu poniosło się pukanie. W sumie zabrzmiało trzy razy. Drzwi trzęsły się przy każdym uderzeniu, jakby waliła w nie ogromna ręka. Potem zaległa cisza… po czym drzwi otworzyły się z impetem do środka, prawie wypadając z zawiasów, gdy blokująca je belka pękła jak gałązka. Okrzyki niepokoju towarzyszyły szuraniu stóp, kiedy mężczyźni cofnęli się od zniszczonego wejścia.
Archibald zmrużył oczy i ujrzał postać wchodzącą przez łukowaty portal. Mężczyznę odzianego całkowicie w czerń – miał długie, bufiaste, czarne spodnie wpuszczone do wysokich butów i koszulę opinającą się ciasno na piersi. Twarz skrywał za czarną maską i widać było tylko oczy przez owalne wycięcia. Mężczyzna zatrzymał się przy zniszczonych drzwiach, żeby przyjrzeć się sali, a potem uniósł dłoń w rękawiczce i pstryknął palcami.
I nagle było ich już dwóch.
Archibald spojrzał gniewnie. Nieznajomy właśnie… się podwoił! Bliźniacze postacie przyjrzały się sobie, po czym pierwsza znowu pstryknęła palcami. Teraz było ich trzech. Pstryk! Pstryk! Pstryk! Teraz było już sześciu nieznajomych! Wszyscy identyczni i wszyscy jakby wyrośli spod ziemi! Jak jeden mąż obrócili zamaskowane twarze do zdumionego zgromadzenia i ruszyli przed siebie chyłkiem jak cienie.
Nowy niepokój ogarnął salę. Mężczyźni cofali się chwiejnie przed cicho sunącymi przybyszami. Archibald zastanawiał się gorączkowo, próbując znaleźć w tym jakimś sens. To sztuczka. Taka jak te, które widział na ulicach miasta. To miejscowi… Może złodzieje? Pomyśleli, że obrabują paru bogatych Anglików? Kiedy szóstka intruzów doszła prawie do środka sali, zatrzymała się i znieruchomiała jak posągi. Impas przerwał pełen oburzenia głos lorda Worthingtona:
– Kto śmiał wtargnąć do tego domu?!
Nie padła żadna odpowiedź ze strony nieznajomych, sześć par oczu patrzyło bez mrugnięcia powieką.
– To święta siedziba Bractwa al-Dżahiza! Odejdźcie albo natychmiast wezwę policję, żeby się wami zajęła!
– Jeśli to jest dom al-Dżahiza – rozległ się nowy głos – to mam prawo tu przebywać.
Kolejna postać weszła przez wyłamane drzwi – wysoki mężczyzna odziany w czarne szaty, które powiewały, gdy szedł. Kolcze rękawice z ciemnego metalu okrywały jego złożone dłonie, czarny kaptur osłaniał głowę, kryjąc twarz. Mimo to wypełnił swoją osobą całą salę i Archibald odniósł wrażenie, jakby na wszystkich legł wielki ciężar.
– Kim jesteś, żeby rościć sobie takie prawo? – zapytał ostro lord Worthington.
Dziwna postać stanęła przed swoimi towarzyszami i w odpowiedzi zsunęła kaptur. Archibaldowi zaparło dech w piersi. Twarz nieznajomego także kryła się za maską wyrzeźbioną na podobieństwo ludzkiej twarzy i ozdobioną pismem, które wydawało się przesuwać po złotej powierzchni. Oczy za owalnym dziurami były czarną otchłanią płonącą zimnem.
– Jestem Ojcem Tajemnic. – Nieznajomy mówił po angielsku z mocnym akcentem. – Podróżnym na Ścieżce Mądrości. Wędrowcem Między Światami. Nazywany mistykiem i szaleńcem. Otaczany czcią i przeklinany. Jestem tym, którego szukacie. Jam jest al-Dżahiz. Powróciłem.
Znieruchomienie opadło na nich jak ciężki całun. Nawet lord Worthington oniemiał. Archibald wytrzeszczał oczy, zbyt oszołomiony, żeby było go stać na coś więcej. Rozległ się śmiech i na ten dźwięk aż podskoczył.
– Bzdura! – krzyknął ktoś.
Archibald jęknął w duchu. Dalton.
Dalton zaczął się przepychać do przodu, aż stanął przed odzianymi na czarno postaciami, wpatrując się w ich przywódcę z zuchwałością typową dla arystokraty i młodzika.
– Wiem z całą pewnością, że nie jesteś żadnym al-Dżahizem! Bracia! Spójrzcie na ten okaz. Wysoki, długie ręce i nogi, sylwetka charakterystyczna dla sudańskiego typu negroidalnego stref tropikalnych. Twierdzę jednak, że al-Dżahiz nie był czarny, ale wręcz przeciwnie: należał do rasy białej!
Archibald próbował siłą woli powstrzymać Daltona. Na miłość boską! Ten głupiec jednak nie przestawał perorować, teatralnym gestem wskazując nieznajomego.
– Prawdziwy al-Dżahiz wywodzi się od władców dawnego Egiptu. Oto sekret jego geniuszu! Gdyby go umieścić na Baker Street albo pośród nieprzebranych tłumów Wentworth, przypuszczam, że nie dałoby się go odróżnić od pozostałych londyńczyków! Oznajmiam z całym przekonaniem, że pod tą maską nie ma jasnej skóry typowej dla wszystkich nas pochodzenia anglosaskiego, lecz kryje się czarne jak sadza oblicze o niskim czole…
Dalton urwał, gdy nieznajomy, który stał w milczeniu, uniósł dłoń w kolczej rękawicy. Szabla trzymana przez lorda Worthingtona nagle zaczęła wibrować i brzęczeć. Dźwięk narastał, zamieniając się w wycie i staruszek aż się cały zatrząsł. Nagle broń wyrwała mu się z ręki i przecięła powietrze. Nieznajomy w masce złapał ją w locie. Zacisnął dłoń na rękojeści, zrobił krok naprzód i opuścił ostrze w stronę Daltona.
– Jeszcze jedno słowo – ostrzegł go – a będzie ono twoim ostatnim.
Dalton nagle wytrzeszczył oczy i zrobił zeza, zerkając na ostrą krawędź klingi. Znowu Archibald zaklinał go w duchu na wszystkie świętości, żeby chociaż raz ugryzł się w język. Niestety, nic z tego. Tubylcy często żartowali, że Anglicy są zbyt uparci, żeby przejąć się przestrogami i unikać karzącego słońca w samo południe, dopóki nie padali z wyczerpania spowodowanego skwarem. Młody Dalton najwyraźniej chciał pójść ich śladem. Wbił w nieznajomego spojrzenie, które wyrażało całą wyniosłość brytyjskiej dumy i imperialnej pychy, i otworzył usta, żeby rozpocząć kolejną niewydarzoną tyradę.
Zamaskowany mężczyzna nawet nie drgnął. W przeciwieństwie do jednego z jego towarzyszy. To się rozegrało tak szybko, jakby patrzyli na kamień, który nagle ożył. Dłonie w rękawiczkach sięgnęły do Daltona tak błyskawicznie, że rozmazały się w powietrzu, rozległo się dziwne chrupnięcie, po czym postać płynnie powróciła do stanu całkowitego znieruchomienia. Archibald zamrugał. Potrzebował chwili, żeby ogarnąć, co właściwie widzi. Dalton nadal stał w tym samym miejscu. Tyle że jego głowa była obrócona o sto osiemdziesiąt stopni. A może to ciało się obróciło. Tak czy inaczej jego podbródek opierał się teraz w miejscu niemożliwym – na plechach jego szaty, podczas gdy ręce wyciągały się do przodu. Dalton chwiejnie zatoczył pełne kółeczko, co wyglądało niemal komicznie, jakby próbował ogarnąć swoją sytuację. A potem zatrzymał się, posłał im ostatnie otępiałe spojrzenie i padł płasko na twarz, która była skierowana w niewłaściwą stronę. Czubki jego butów wskazywały sufit.
Mężczyźni w sali krzyczeli. Niektórzy walczyli z odruchem wymiotnym. Archibald starał się do nich nie dołączyć.
– Nie ma potrzeby – powiedział prosząco lord Worthington z poszarzałą twarzą. – Nie ma potrzeby uciekać się do przemocy.
Nieznajomy skierował czarne źrenice na starszego mężczyznę.
– A jednak trzeba wymierzyć karę. Ludziom, którzy roszczą sobie pretensje do mojego imienia. Masr stał się siedliskiem zepsucia. Został skażonym obcymi wzorami. Powróciłem jednak, żeby dopilnować ukończenia mojego wielkiego dzieła.
– Jestem pewien, że możemy pomóc – zapewnił go pośpiesznie lord Worthington. – Jeśli rzeczywiście jest pan tym, kim pan twierdzi, że jest. Gdyby mógł pan nam dowieść, że naprawdę jest al-Dżahizem, wtedy byłbym do pańskich usług. Wraz z moim majątkiem. Wpływami. Oddałbym panu wszystko, co mi drogie, gdyby dowiódł pan, że jest wart imienia, do którego rości sobie pan prawo!
Archibald odwrócił się, zaszokowany. Twarz starego mężczyzny była twarzą człowieka, który desperacko pragnie uwierzyć. Naprawdę tego potrzebował. Archibald nigdy w życiu nie widział niczego równie przygnębiającego.
Obleczona w czerń postać zmierzyła wzrokiem lorda Worthingtona, jej oczy jeszcze bardziej pociemniały.
– Wszystko, co panu drogie – odezwała się z goryczą. – Zrobiłby pan to, nieprawdaż? Nie potrzebuję już niczego, co możesz zaoferować, starcze. Jeśli jednak pragniesz dowodu, to proszę.
Nieznajomy uniósł szablę, kierując ostrze w ich stronę. W sali pociemniało, światło przesączało się przez cienie. Charakterystyczna aura, jaką emanował nieznajomy, przybrała na sile, narastała, aż Archibald miał uczucie, że zaraz osunie się na kolana. Odwrócił się do lorda Worthingtona… i zobaczył, że staruszek płonie. Jasnoczerwone płomienie pełzały po jego rękach, skóra schła i pokrywała się pęcherzami, ale lord Worthington jakby tego nie zauważał. Patrzył na salę, gdzie wszyscy inni członkowie bractwa także płonęli – ich ciała spowijał ogień w kolorze krwi i bez dymu. Dziwne płomienie nie tykały ich ubrań, ale paliły skórę i włosy. Wrzaski mężczyzn wypełniły salę.
Nie tylko ich, zdał sobie sprawę Archibald. Ponieważ sam także krzyczał.
Spojrzał na ogień kłębiący się na jego rękach, pożerający ciało pod nietkniętymi szatami. Obok niego wrzeszczała kobieta, jej przedśmiertny krzyk dołączył do straszliwej kakofonii. Gdzieś poza bólem, zgrozą, zanim ostatnie cząstki jego osoby uległy płomieniom, Archibald opłakiwał swój Londyn, Boże Narodzenie, drogą Georgianę i marzenia, które już się nie ziszczą.
Rozdział drugi
Fatma pochyliła się do przodu, zaciągając się dymem z sziszy. Maassel był mieszanką gryzącego tytoniu namoczonego w miodzie i melasie z odrobiną ziół, orzechów i owoców. Fatma wyczuwała jednak jeszcze inny posmak – niemalże mdlącą słodycz, która łaskotała ją w język. Magia. Przez nią włoski stawały jej dęba na karku i przechodziły ją ciarki.
Niewielki tłumek, który się zebrał, wpatrywał się w nią wyczekująco. Mężczyzna o wielkim nosie i w białym turbanie pochylał się tak mocno nad jej ramieniem, że wyczuwała pokrywającą go sadzę – kowal, sądząc po smrodzie. Uciszył towarzysza, co tylko sprawiło, że pozostali zaczęli głośniej gderać. Kątem oka widziała, że Chalid piorunuje obu mężczyzn wzrokiem. To zły pomysł denerwować bukmachera.
Podobnie jak większość zebranych, oni pewnie też postawili na jej przeciwnika, który siedział po drugiej stronie ośmiokątnego stołu. Miał najwyżej siedemnaście lat, jak oceniała po jego twarzy, jeszcze bardziej chłopięcej niż jej własna. Pokonał jednak już mężczyzn dwa razy od siebie starszych. A co ważniejsze: sam należał do płci męskiej, co wciąż miało znaczenie nawet w afiszującym się swoją nowoczesnością Kairze. To wyjaśniało uśmieszek na jego ciemnych ustach.
W niektórych bardziej tradycyjnych ahwa nadal nie obsługiwano kobiet, zwłaszcza w tych, gdzie palono szisze, co w praktyce oznaczało większość lokali. Jednak w tej obskurnej norze upchniętej w podejrzanym zaułku nie przejmowano się doborem klienteli. Mimo to Fatma mogła zliczyć obecne kobiety na palcach jeden ręki. Większość klientek zostawiła zakłady mężczyznom. Trzy siedzące przy odległym stoliku w mrocznym pomieszczeniu niewątpliwie należały do Czterdziestu Panter, co zdradzały jaskrawoczerwone kaftany i hidżaby w połączeniu z niebieskimi szarawarami. Sądząc po ich pogardliwych spojrzeniach, można by je uznać za zamożne bywalczynie salonów, a nie za członkinie cieszącego się najgorszą sławą gangu złodziejskiego w mieście.
Fatma odgrodziła się od wszystkich – od hazardzistów, zadowolonych z siebie chłopców i wyniosłych złodziejek – i skupiła się na wodzie bulgoczącej w pękatym dzbanie sziszy. Wyobraziła sobie, że to płynąca rzeka, dostatecznie prawdziwa, żeby zmoczyła jej palce, gdy zaciągnęła się jej zapachem. Zaciągnęła się głęboko z drewnianego ustnika, pozwalając, żeby zaczarowany maassel zaczął w niej działać, zanim wypuściła gęsty pióropusz dymu.
Nie wyglądał jak zwykły dym – był bardziej srebrny niż szary. I nie poruszał się jak dym – splatał się, zamiast się rozwiewać. Potrzebował kilku sekund, żeby zlać się w całość, ale kiedy do tego doszło, Fatma wbrew sobie ucieszyła się ze swojego triumfu. Zwiewna rzeka wiła się w powietrzu, po jej powierzchni płynęła feluka, trójkątny łaciński żagiel wydymał się mocno, za łódką ciągnął się kilwater.
Spojrzenia wszystkich w kawiarni wędrowały za eteryczną łódką. Nawet złodziejki z Czterdziestu Panter patrzyły ze zdumieniem. Uśmiech rywala Fatmy po drugiej stronie stołu ustąpił miejsca zdumieniu – chłopak aż rozdziawił usta. Kiedy magia się wyczerpała i dym się rozwiał, pokręcił głową, odkładając gestem pokonanego ustnik fajki wodnej. Tłum ryknął.
Fatma rozsiadła się, słuchając pochwał, a Chalid wstał, żeby zebrać pieniądze. Zaczarowany maassel był zakazaną substancją – niedbałe czary i alchemiczne składniki, które upodabniały się do narkotyku. Uzależnieni sprzedawali własne życie w pościgu za kolejną wspaniałą wizją. Na szczęście łagodniejsza forma była popularna w college’u dla kobiet w Luksorze. A jako studentka Fatma brała udział w jednym, może dwóch podobnych pojedynkach. Albo w trzech. Lub więcej.
– Ja salam! – wykrzyknął dzieciak. – Szadia, jesteś tak dobra, jak twierdził Usta.
Al-Usta to było przezwisko Chalida. Tym starym tureckim terminem nazywano woźniców, robotników, mechaników i rzemieślników – każdego, kto był mistrzem w swoim fachu. Fatma była przekonana, że Chalid nie przepracował uczciwie ani jednego dnia w swoim życiu, jednak gdy w grę wchodziły zakłady, nikt mu nie dorównywał.
– Mówiłem, jest jedną z najlepszych – powiedział bukmacher, siadając, żeby przeliczyć plik banknotów.
To Chalid wymyślił to imię – Szadia. Ten duży mężczyzna był jej przewodnikiem w bardziej podejrzanych częściach Kairu, gdzie Fatma el-Szarawi, agentka specjalna egipskiego Ministerstwa Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych, przyciągałaby niepotrzebną uwagę.
– Wallahi! – wykrzyknął dzieciak. – Nigdy nie widziałem równie realistycznej magicznej wizji. Na czym polega twój sekret?
„Sekret” sprowadzał się do czegoś, co podłapywał każdy już na pierwszym roku podczas lekcji poświęconych mentalnej manipulacji żywiołami: wybierz prawdziwe doświadczenie zamiast czegoś wymyślonego. W jej wypadku to była łódź wuja, którą żeglowała dziesiątki razy.
– Tak jak mówi Chalid… al-Usta, jestem jedną z najlepszych.
– Nie wpadłbym na to – żachnął się dzieciak.
Skinął podbródkiem na jej garnitur – trzyczęściowy i cały biały, prezentował się wspaniale na jej rdzawobrązowej skórze. Fatma przesunęła palcami po złotym krawacie, popisując się przy tym błyszczącymi spinkami w mankietach ciemnoniebieskiej koszuli.
– Zazdrosny?
Dzieciak znowu prychnął, krzyżując ręce na jasnobrązowym kaftanie. Bez wątpienia jej zazdrościł.
– Co powiesz na to: dasz mi to, po co przyszłam, a ja wyślę cię do mojego krawca?
– Gamal – powiedział Chalid. – Przejdźmy do interesów. Szadia była dostatecznie cierpliwa.
Więcej niż cierpliwa. A cierpliwość nie była jej najmocniejszą stroną. Niestety tego wymagała praca tajnego agenta. Złodzieje byli z natury nieufni i trzeba było wykorzystać ich słabostki, żeby rozluźnić atmosferę. Zerknęła na złoty zegarek kieszonkowy, który wykonano tak, żeby przypominał starodawny asturlab. Wpół do jedenastej.
– Noc nie robi się coraz młodsza.
Dzieciak przekrzywił głowę.
– Co powiesz, Said? Szadia wygląda na kogoś, z kim możemy ubić interes?
Towarzysz Gamala, który siedział obok niego, na chwilę przestał obgryzać paznokcie – dość, żeby mruknąć:
– Miejmy to już za sobą, dobra?
Tykowaty młodzieniaszek wyglądał na jeszcze młodszego niż Gamal przez odstające uszy i aureolę z ciasno zwiniętych loków. Ani razu nie spojrzał Fatmie w oczy, a ona miała nadzieję, że to z powodu fałszywej tożsamości, jaką przybrała z okazji tego zadania: młodej bywalczyni salonów gotowej sowicie zapłacić za kradzione towary.
– Chodźmy gdzieś, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzał – zaproponował Chalid.
Wskazał pokój na zapleczu i wstał, żeby się tam udać. Fatma wygładziła szopę przyciętych czarnych loków, zanim włożyła czarny melonik, też szykując się do wstania. Zamarła w połowie ruchu, zauważając, że żaden z młodzieńców nawet nie drgnął.
– Nie – odpowiedział Gamal.
Said robił wrażenie równie zaskoczonego jak oni.
– Nie? – Sposób, w jaki zwalisty bukmacher przeciągnął to słowo, przestraszyłby każdego, jednak nie tego dzieciaka.
– Idź do odosobnionego miejsca i zaraz ludziom przychodzą do głowy różne rzeczy. Na przykład, żeby dopaść jednego z nas przy wyjściu i spróbować poznać nasz sekret. Możemy załatwić interesy tutaj. W czym problem? Wallahi, nikt nawet nie zwraca na nas uwagi.
Przeciwnie, Fatma była przekonana, że zwrócili uwagę wszystkich. W takich miejscach ludziom wyrastają oczy nie tylko z tyłu głowy, ale też na skroniach i na ciemieniu. Mimo wszystko dzieciak miał rację. Napotkała pytające spojrzenie Chalida. Sprawiał wrażenie, jakby był gotów ściągnąć młodzika przemocą z krzesła. Chociaż mogłoby to być całkiem zabawne, pewnie lepiej nie urządzać sceny. Fatma usiadła z powrotem na swoim krześle. Chalid westchnął i zrobił to samo.
– Wobec tego obejrzyjmy to sobie – zażądała Fatma.
Said zdjął z ramienia brązową torbę i postawił na stole. Kiedy sięgnął do środka, Fatma złapała się na tym, że zaciska dłoń na mającej kształt lwa gałce swojej laski. Cierpliwości.
– Chwileczkę. – Gamal wyciągnął rękę, żeby powstrzymać przyjaciela. – Zobaczymy najpierw pieniądze.
Fatma mocniej zacisnęła rękę. Ten dzieciak zaczynał się robić denerwujący.
– Nie tak prowadzimy interesy – zbeształ go Chalid.
– Ja je tak prowadzę, wuju. – Chłopak wbił wzrok w Fatmę. – Masz pieniądze?
Nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego popatrzyła mu przeciągle w oczy, aż uszła z niego część odwagi. Dopiero wtedy sięgnęła do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjęła zwitek banknotów. Niebieskozielony papier z królewską pieczęcią zabłysł w oczach dzieciaka, który oblizał usta i skinął głową. Saidowi ulżyło. Wyjął przedmiot z torby. Fatmie zaparło dech w piersi.
Przedmiot wyglądał jak gruszkowata butelka zrobiona z metalu zamiast ze szkła o zaokrąglonym dnie, inkrustowana wzorem ze złotych kwiatów, który biegł wzdłuż długiej szyjki. Powierzchnia była spatynowana, przypominała zmatowiały brąz, ale Fatma domyślała się, że to mosiądz.
– To stara rzecz – zauważył Said, przesuwając palcami po wzorze. – Myślę, że może z czasów Abbasydów. Ma co najmniej tysiąc lat.
Fachowa ocena. Zatem za tym nerwowym spojrzeniem krył się uczony.
– Znaleźliśmy ją, łowiąc ryby. Myślałem, że to było naczynie do przechowywania perfum albo coś, czym posługiwali się pierwsi alchemicy, ale to… – Jego dłoń powędrowała do korka na końcu butelki i przesunęła się po nefrytowej ceramicznej zatyczce z odciśniętym wzorem smoka. – Nigdy dotąd nie widziałem czegoś takiego. Może to chińskie? Z czasów Tangów? Nie poznaję też pisma. A wosk jest świeży, jakby nałożono go wczoraj…
– Nie wyjmowałeś korka, prawda? – weszła mu w słowo Fatma.
Powiedziała to tak ostrym tonem, że chłopak otworzył szeroko oczy.
– Usta Chalid zabronił nam to robić. Powiedział, że nienaruszona pieczęć stanowi część umowy.
– Cieszę się, że go posłuchaliście, bo inaczej zmarnowalibyście nasz czas.
– Aiwa. – Gamal westchnął. – A ja chciałbym się dowiedzieć, co jest takiego nadzwyczajnego w tej butelce. Znajdujemy z Saidem mnóstwo rupieci. Codziennie, wallahi. Wszystko, co ludzie wyrzucają do Nilu, powraca. Sprzedajemy je takim bogatym ludziom jak ty. Jednak nikt nie zaoferował tak dużej sumy, wallahi. Słyszałem inne historie…
– Gamal – przerwał mu Said. – Nie czas znowu z tym wyskakiwać.
– A ja myślę, że to doskonały moment – odparł Gamal, wbijając wzrok w Fatmę. – Moja stara setti opowiadała mi historie o dżinnach uwięzionych w butelkach, które wyrzucano do morza, na długo przed tym jak al-Dżahiz sprowadził je z powrotem do naszego świata. Mówiła, że rybacy czasem je znajdowali, a kiedy uwalniali dżinna, ten spełniał ich największe marzenia. Wallahi! Trzy życzenia, które mogły uczynić człowieka królem albo najbogatszym człowiekiem na świecie!
– Czy ja ci wyglądam na twoją setti? – zapytała Fatma.
Jednak tym razem dzieciak nie stracił odwagi.
– Nie dobijemy targu – oznajmił nagle. Złapał butelkę i schował z powrotem do torby.
W głębi duszy Fatma zawyła.
Said był skołowany.
– Ja Allah! Co ty wyprawiasz! Potrzebujemy tych pieniędzy!
Gamal tylko prychnął na niego.
– Ach! Wallahi, taki jesteś bystry, kiedy chodzi o książki! Rusz głową! Jeśli to jest to, co myślę i co ona myśli, to możemy sami się tym posłużyć! Poprosić, żeby pieniądze spadły nam z nieba! Albo zamienić całą piramidę w złoto!
– Popełniacie wielki błąd – ostrzegł ich Chalid. Jego ciemna twarz była jak burza, a siwe włosy otaczały ją niczym skłębione chmury. – Dobijcie interesu i idźcie swoją drogą. Na Miłościwego, to nie jest mądre…
– Nie jest mądre? – zaszydził Gamal. – Teraz bawisz się w szajcha? Zaczniesz recytować hadisy? Nie nastraszysz nas, staruszku. Tak się rwałeś, żeby odebrać nam butelkę, kiedy do ciebie przyszliśmy. A kiedy odmówiliśmy, jeszcze bardziej zapaliłeś się, żeby przeprowadzić ten interes. Siedzicie w tym oboje? Myślicie, że nas oszukacie? Lepiej sobie uważaj. Mogę wykorzystać jedno z tych życzeń przeciwko tobie, wallahi!
Fatma dość się nasłuchała. Powinna była wiedzieć, że dzieciak nie dobije targu uczciwie, zwłaszcza kiedy tak rzuca „wallahi” na prawo i lewo. Nie można ufać nikomu, kto nawykowo przysięga na Boga. To byłoby tyle, jeśli idzie o załatwienie sprawy w prosty sposób. Sięgnęła do marynarki, wyciągnęła kawałek srebra i położyła na stole. Dawny ministerialny identyfikator to był plik nieporęcznych papierzysk z doczepionym dagerotypem. W zeszłym roku zamienili je na odznakę z alchemiczną fotografią wtopioną w metal. Nie zamierzała się ujawniać, ale na widok rzednącej miny Gamala uznała, że było warto.
– Jesteś z ministerstwa? – wychrypiał Said.
– Inaczej dość trudno zdobyć taką odznakę – odparła.
– To podstęp – wydukał Gamal. – Nie ma kobiet w ministerstwie.
Chalid westchnął.
– Obaj powinniście częściej czytać gazety.
Gamal pokręcił głową.
– Nie wierzę. Ty nie…
– Challas! – syknęła Fatma, pochylaj się do przodu. – To koniec! Oto, co powinieneś wiedzieć. W tym pokoju jest czterech innych agentów. Widzisz tego mężczyznę przy drzwiach? – Nawet się nie odwróciła, kiedy chłopcy zerknęli ponad jej ramieniem. – Drugi zamęcza ludzi gadaniem przy stoliku na prawo od was. Trzeci popala sobie sziszę i obserwuje partyjkę tawla na lewo od was. Gdzie jest czwarty, nawet wam nie powiem.
Chłopcy kręcili głowami na wszystkie strony jak surykatki. Było widać, że Said się trzęsie.
– Oto, co się teraz stanie: oddacie mi butelkę, a ja dam wam połowę tego, co uzgodniliśmy. Za karę, bo narobiliście mi trudności. Za to nie wywlokę was stąd na przesłuchanie. Umowa stoi?
Said pokiwał głową tak szybko, że zatrzepotały mu uszy. Gamal zaś był wstrząśnięty, ale nie dał się złamać. Przeskakiwał wzrokiem z jej odznaki na torbę i z powrotem. Kiedy zacisnął zęby, Fatma zaklęła w duchu. To nie był dobry znak.
Dzieciak nagle przewrócił stół. Chalid wyłożył się, gdy krzesło przechyliło się pod nim. Fatma prawie upadła, ale złapała równowagę i tylko zatoczyła się do tyłu. Gamal stał z butelką w jednej ręce i małym nożem w drugiej. To tyle, jeśli idzie o uniknięcie przedstawienia.
– Teraz ja stawiam warunki! Dajcie nam stąd wyjść! Inaczej złamię pieczęć i zobaczymy, co się stanie!
– Gamal! – zaprotestował Said. – Możemy po prostu wyjść. Nie musimy…
– Nie bądź głupi! Ona nas nie puści! Zgarną nas i nasze rodziny nigdy więcej nas nie zobaczą! Będą na nas eksperymentować! Albo rzucą ghulom na pożarcie!
Fatma zmarszczyła brwi. Ludzie mieli bardzo dziwne wyobrażenia na temat ministerstwa.
– Nie wiesz, co robisz. I nie wyjdziesz stąd. Nie z tym przedmiotem. A teraz oddaj mi to. Proszę po raz ostatni.
Coś pękło w Gamalu i odmalowało się to na jego twarzy. Warcząc przez zaciśnięte zęby, przesunął ostrzem po woskowej pieczęci. Pękła i odpadła.
Na chwilę zapanował bezruch. Wszyscy w ahwa odwrócili się, żeby popatrzeć na zamieszanie. Nie patrzyli jednak już dłużej na drobną kobietę w białym zachodnim garniturze, na wielgachnego mężczyznę, którego znali jako miejscowego bukmachera, wstającego właśnie z podłogi, ani na dwóch młodzieńców stojących za przewróconym stołem.
Zamiast tego patrzyli z rozdziawionymi ustami na to, co trzymał jeden z młodzieniaszków – starodawną butelkę, z której wylewał się jasnozielony dym. Wyglądał jak dym z zaczarowanego tytoniu, ale było go znacznie więcej. Tworzył coś, co wyglądało o wiele bardziej namacalnie niż dowolna iluzja. Kiedy dym zniknął, zostawił po sobie żywego, oddychającego olbrzyma o skórze pokrytej szmaragdową łuską i głowie zwieńczonej gładkimi rogami w kolorze kości słoniowej, które zakrzywiały się i drapały o sufit. Miał na sobie tylko bufiaste białe spodnie z szerokim złotym pasem. Potężna pierś rozszerzała się i zapadała, gdy oddychał głęboko, zanim otworzył troje oczu, z których każde płonęło jak mała, jasna gwiazda.
Nawet w świecie, jaki zostawił po sobie al-Dżahiz, nie co dzień widywało się marida, który ni z tego, ni z owego wyrasta jakby spod ziemi. Dokładnie to, czemu Fatma tak bardzo starała się zapobiec, rozgrywało się teraz na jej oczach. Poddała się przelotnie panice, zanim znowu odzyskała panowanie nad sobą.
– Nie ruszajcie się. Pozwólcie mi mówić…
– Nie! – krzyknął Gamal. – On jest nasz! Nie możesz go mieć!
– On nie należy do…!
Niestety dzieciak już wymachiwał pustą butelką do dżinna.
– Ej, ty! Spójrz na mnie! To ja cię uwolniłem!
Marid, który przyglądał się w milczeniu sali, odwrócił swój ognisty wzrok. To powinno wystarczyć, żeby każdy się przeraził, ale młodziak, jak ostatni głupiec, nawet nie drgnął.
– Zgadza się! To my cię uwolniliśmy! Said i ja! Masz u nas dług! Trzy życzenia!
Marid popatrzył na tę dwójkę, a potem wypowiedział dudniącym głosem jedno słowo, które aż poniosło się echem.
– Wolny. – Wypowiedział słowo ponownie, poruszając ustami okolonymi przez falującą białą brodę. – Wolny. Wolny. Wolny. – A potem roześmiał się basowo; ten dźwięk sprawił, że Fatmę przeszły ciarki. – Minęły wieki, odkąd musiałem posługiwać się językiem śmiertelników, ale pamiętam, co znaczy „być wolnym”. Być niezwiązanym. Nieskrępowanym, niezamkniętym. – Wykrzywił straszliwie twarz. – Ale ja nie byłem związany, skrępowany ani zamknięty. Nikt mnie nie uwięził. Pogrążyłem się we śnie, bo tego sobie życzyłem. A wy obudziliście mnie nieproszeni, niepożądani, niechciani… żebym spełnił wasze życzenia. Dobrze więc. Spełnię wasze jedno życzenie. Musicie wybrać. Musicie wybrać, jaką śmiercią zginiecie.
Tego było dość. Ludzie poderwali się z krzeseł i od stołów, rzucili się do wyjścia. Nawet obsługa dołączyła do uciekających w popłochu. Właściciel ahwa schował się w szafie, zamykając za sobą drzwi. W kilka chwil lokal opustoszał, została tylko Fatma, Chalid, dwóch młodych ludzi i jeden bardzo rozgniewany marid.
Gamal osłupiał, Said robił wrażenie, jakby miał zemdleć. Fatma pokręciła głową. Właśnie dlatego nie należy otwierać magicznych butli. Dlaczego ludziom tak trudno to zrozumieć? Cóż, czas zapracować na swoje wynagrodzenie.
– O, Wielki! – zawołała. – Wstawiam się za tymi dwoma, którzy cię skrzywdzili!
Marid obrócił rogatą głowę i przyjrzał jej się bacznie ognistymi oczami.
– Przebywałaś w towarzystwie innych dżinnów. – Wciągnął powietrze orlim nosem i zmarszczył go z niesmakiem. – Oraz innych istot. Jesteś śmiertelną czarodziejką?
– Nie jestem czarodziejką. Zajmuję się magią, bo tego wymaga moja praca.
Marid najwyraźniej przyjął taką odpowiedź. Albo miał ją w nosie.
– Pragniesz pertraktować w sprawie tych dwóch… – machnął szponiastą dłonią na Gamala i Saida – …głupców?
Fatma powstrzymał uśmiech.
– Tak, Pradawny. Tych dwóch głupców. – Przy ostatnim słowie spojrzała na Gamala. – Z pewnością jesteś dość wspaniałomyślny, żeby puścić w niepamięć wszelką zniewagę, jakiej mogła się dopuścić dwójka głupich dzieciaków wobec kogoś tak potężnego i mądrego.
Marid zazgrzytał ostrymi zębami.
– Zamaskowane pochlebstwa śmiertelników. Tak, to także pamiętam. Wiesz, czemu pogrążyłem się we śnie, nie-czarodziejko? Bo znużył mnie wasz rodzaj. Chciwi. Egoistyczni. Wiecznie goniący za spełnieniem swoich zachcianek. Nie mogłem dłużej znieść waszego widoku. Waszego smrodu. Waszych paskudnych małych twarzy. Spałem, żeby przed wami uciec. W nadziei, że kiedy znowu się obudzę, was już nie będzie. Że padniecie wybici błogosławioną chorobą. Albo powyrzynacie się w jednej ze swoich niekończących się wojen. Żebym nie musiał dłużej słuchać waszego małpiego skrzeczenia. Ani przemawiać znowu w waszych bełkotliwych językach. I oto wróciłem, a wy wciąż tu jesteście.
Fatma zamrugała zdumiona, słysząc tę tyradę. Że też ze wszystkich dżinnów ta dwójka musiała obudzić akurat bigota.
– Jasne. Możesz wrócić do snu, Pradawny. Możesz spać tak długo, jak zechcesz. Dopilnuję nawet, żeby twoje naczynie zostało wysłane gdzieś daleko, gdzie nikt nie będzie ci przeszkadzał.
Może do serca wulkanu, pomyślała od niechcenia.
Marid przyjrzał jej się w sposób, w jaki rzeźnik mógłby popatrzeć na kozę meczącą propozycję, która ma powstrzymać nóż.
– A czemu miałbym, nie-czarodziejko, zgodzić się na zawarcie umowy? Kiedy mogę po prostu zerwać głowę z twoich ramion? Pomalować te ściany twoimi wnętrznościami? Albo napełnić ci brzuch wygłodniałymi skorpionami?
Fatma nie wątpiła w prawdziwość tych pogróżek. Ze wszystkich rodzajów dżinnów maridy były jednymi z najpotężniejszych i najstarszych, posiadały nadnaturalną siłę i władały ogromną magią. Jeśli jednak ten na wpół przebudzony tyran myślał, że Fatma ugnie się w obliczu gróźb, to jeszcze się zdziwi. Odchyliła melonik władczym gestem i podeszła do ogromnego marida, wyciągając szyję, żeby spojrzeć w jego troje płonących oczu.
– Spędziłeś na dobrowolnym wygnaniu w tej butli co najmniej tysiąc lat. Pozwól więc, że powiem ci pokrótce, co się zmieniło. Jest nas, skrzeczących śmiertelników, więcej niż sobie wyobrażasz. O wiele więcej. I więcej twoich krewniaków przeszło do naszego świata. Dżinny żyją wśród nas. Pracują z nami. Przestrzegają naszych praw. Chcesz zrobić ze mnie papkę? – Wzruszyła ramionami. – Śmiało. Jednak zapłacisz za to. A ludzie, dla których pracuję, wiedzą, jak sprawić, że nawet wieczny sen w butelce stanie się nadzwyczaj nieprzyjemny. Spróbuj wytężyć to swoje trzecie oko. Przekonaj się, jak zmienił się świat, podczas gdy spałeś.
Marid nie od razu zareagował. W końcu zamknął dwoje oczu, a trzecie na czole rozszerzył, aż rozbłysło potężnie. A kiedy otworzył pozostałe, malowało się w nich zdumienie.
– Mówisz prawdę. Wasz rodzaj naprawdę się rozmnożył. Jak szarańcza! I jest tak wiele dżinnów na tym świecie. Pracują razem ze śmiertelnikami. Żyją wśród nich. Parzą się z…
– Tak, zgadza się – weszła mu w słowa Fatma.
– To obrzydliwe.
– To fakty. Powróćmy zatem do naszej umowy. Jestem pewna, że wolisz zasnąć z powrotem. Poczekać i przekonać się, jak się sprawy ułożą. Moja oferta pozostaje aktualna. Masz moje słowo.
Marid prychnął.
– Słowo śmiertelniczki? Puste i słabe jak woda. Nie ma żadnej wartości. Daj mi coś, co naprawdę jest wiążące. Coś, co sprawi, że twoja oferta nabierze wagi.
– Zatem mój honor.
– Czym jest dla mnie honor śmiertelnika? Nadużywasz mojej cierpliwości, nie-czarodziejko. Niech twoja oferta ma jakąś wartość albo darujmy ją sobie w ogóle.
Fatma zazgrzytała zębami. Przeklęte dżinny i te ich targi. Mogła mu zaoferować jeszcze jedną rzecz, ale nie potrafiła znieść tej myśli. Niestety, miała coraz mniejszy wybór.
– Aby nadać wagę mojej propozycji, oferuję ci moje imię.
Marid uniósł brwi. Dżinny bardzo poważnie traktowały sprawę imion. Nigdy nie podawały swoich prawdziwych imion, zamiast tego nadawały sobie przydomki od nazw geograficznych – miast, rzek, łańcuchów górskich. Albo wybierały sobie górnolotne tytuły w rodzaju Królowej Magii albo Władcy Czwartków. Były pod tym względem nie do zniesienia. Jednak widząc wyraz jego twarzy, Fatma zrozumiała, że nawet imiona śmiertelników miały dla nich pewną wartość.
– Twoje prawdziwe imię – zażądał.
Zjeżyła się, ale skinęła głową.
– Przyjmuję twoją propozycję, ale i tak spełnię życzenie tych głupców.
Fatma zdębiała.
– Co masz na myśli? Przecież właśnie dobiliśmy targu!
Marid zacisnął ciemnozielone usta w krzywym uśmieszku.
– Nasze porozumienie, nie-czarodziejko, dotyczyło twojej propozycji, że powrócę do mojego naczynia, a ty zapewnisz mi nieprzerwany sen. Nie obejmowało oszczędzenia życia tej dwójce. Życzenie nadal obowiązuje.
– To było dorozumiane!
Jednak już wypowiadając te słowa, Fatma wiedziała, że wina leży po jej stronie. Należało zachować wielką ostrożność w czasie targów z dżinnem. Ten rodzaj we wszystkim był niezwykle dosłowny. Dlatego wiele dżinnów było świetnymi prawnikami w obecnych czasach. Sklęła się w duchu za swój błąd i spróbowała zebrać myśli.
– Zatem nadal mogą wybrać? – spytała.
– Dostaną to, o co poproszą.
– Ale ty już ograniczyłeś ich wybór.
Marid wzruszył ramionami i zerknął złowrogo na Gamala i Saida, który trząsł się jak osika.
– Proszący powinien bardziej uważać, gdy wyraża swoje pragnienia.
– Czyli ich życzenie sprowadza się do śmierci?
– Ostatecznie czeka to wszystkich śmiertelników.
To nie było sprawiedliwe, ale zwykle niewiele było miejsca na sprawiedliwość w kontaktach z nieśmiertelnymi. Fatma zastanawiała się nad rozwiązaniem. Ten marid przeżył niezliczone lata i był dobry w takich targach. Ona jednak była agentką ministerstwa. A to oznaczało, że miała chronić ludzi przed nadprzyrodzonym światem i magią, nawet jeśli ładowali się prosto w kłopoty jak skończeni głupcy.
– Mam propozycję – powiedziała w końcu, ważąc słowa. – W ramach ich życzenia proszę, żebyś obdarzył tych dwóch głupców śmiercią w podeszłym wieku, proszę, by zmarli we własnych łóżkach, kiedy zgodnie z naturą nadejdzie kres ich życia.
To było piękne – zobaczyć, jak arogancja znika z twarzy marida. Fatma spodziewała się, że zaprotestuje, znajdzie rysę w jej rozumowaniu. On jednak tylko skinął głową, mierząc ją wzrokiem na nowo i uśmiechnął się swoim straszliwym uśmiechem.
– Świetne to rozegrałaś, nie-czarodziejko – oznajmił. – Zrobione.
***
Pół godziny później Fatma stała i wycierała swoją odznakę. Po przewróceniu stołu i ucieczce klientów w popłochu wylądowała ona prawie na drugim końcu sali. Chalid znalazł ją w stosie rozsypanego popiołu z węgla drzewnego.
– Nie było tu żadnych więcej agentów, co? – zapytał, trzymając filiżankę herbaty. Skłonił właściciela kawiarni do wyjścia z szafy i przygotowania naparu.
Fatma poruszyła ramieniem, czując delikatnie ukłucie. Uszkodziła je sobie, gdy prowadziła sprawę minionego lata. I chociaż kontuzja wygoiła się nadzwyczaj szybko, nadal czasem się odzywała.
– Na szczęście oni o tym nie wiedzieli.
Chalid zarechotał, zerkając na Gamala i Saida, którzy siedzieli oszołomieni, kiedy wypytywali ich ubrani w czarne mundury agenci ministerstwa.
– Świetnie to obmyśliłaś, ratując tę dwójkę. Przez chwilę myślałem, że marid cię przechytrzył.
– Przez chwilę nawet ja tak myślałam.
Chalid uśmiechnął się szeroko, a potem spoważniał.
– Wiesz, co zrobiłaś? Co im ofiarowałaś?
Fatma to zrozumiała, gdy tylko wypowiedziała tamte słowa. Gamal i Said dostali gwarancję tego, że dożyją późnego wieku. Nigdy nie będą musieli się martwić tym, że zostaną rozjechani przez automobil. Albo że spadną z parapetu okna. Nie muszą nawet martwić się pociskiem z broni. Moc marida będzie ich chronić przez resztę ich śmiertelnego życia.
– Wątpię, żeby już zdali sobie z tego sprawę – rozmyślał na głos Chalid – ale z czasem to do nich dotrze. Myślę, że Said dobrze to wykorzysta. Ten chłopak chciał pieniędzy, żeby pójść do szkoły i zdobyć zawód. Chociaż myślę, że lepiej zrobiłby, idąc na uniwersytet. Za to Gamal… Zwędziłby tusz prosto z twojego oka i nadal byłoby mu mało.
– Jest gorzej – odpowiedziała. – Życzenie gwarantuje im długie życie, ale nie mówi, jakie to życie będzie. Mogą przeżyć całe życie dręczeni potworną chorobą i nie mogąc umrzeć. Albo trwać w nieznośnym bólu spowodowanym przez wypadek. Ten „dar” równie dobrze może zamienić się w przekleństwo.
Chalid opuścił powoli filiżankę i wymruczał słowa modlitwy. Oto rzecz, której mnóstwo ludzi nie rozumiało. Magia nie toleruje braku równowagi. I zawsze ma swoją cenę.
– Wobec tego będę miał ich na oku – powiedział z powagą, zanim dodał: – Dzięki, ja Dżahiz.
Fatma skinęła głową, słysząc znajome kairskie powiedzenie – wypowiadanie z czcią, sarkazmem albo gniewem pod adresem sudańskiego mistyka, który dawno temu zniknął. Tego samego, który jakieś czterdzieści lat temu wywiercił dziurę prowadzącą do Kafu, świata dżinnów. Fatma była na tyle młoda, żeby urodzić się już w świecie, jaki al-Dżahiz zostawił po sobie. A mimo to rzeczywistość wciąż potrafiła przyprawić ją o zawrót głowy.
– Wiesz, dzieciak miał rację – powiedziała, przyglądając się Chalidowi. – Nie musiałeś dawać mi znać. Mogłeś zatrzymać sobie butelkę i spróbować samemu potargować się o spełnienie życzeń.
Chalid tylko parsknął szyderczo.
– I narazić się na przekleństwo Muhammada Alego? Niech Bóg mnie broni!
Kolejne kairskie powiedzonko. Muhammad Ali, zwany Wielkim, podobno skonsolidował swoją władzę dzięki pomocy dżinna-doradcy, który porzucił go w chwili największej potrzeby. Na prośby starego chedywa odpowiedział tylko śmiechem, który potem nieustannie rozbrzmiewał echem w głowie Muhammada Alego. Kiedy starzejący się władca był zmuszony abdykować, wielu twierdziło, że jego umysł osłabł z powodu klątwy rzuconej przez dżinna.
– W przeciwieństwie do młodzieży znam różnicę – mówił Chalid – między tym, czego chcę, czego potrzebuję i tym, co może mnie zabić. Poza tym uważałem, że cała ta gadanina o dżinnach zamkniętych w lampach to nędzna pisanina Francuza.
Spojrzał na technika z laboratorium nadprzyrodzonej kryminalistyki, który ostrożnie odkładał naczynie marida do drewnianej skrzynki, w której zostanie przetransportowane. Zakorkują je z powrotem należycie i znajdą jakieś miejsce, gdzie można je bezpiecznie przechowywać. Dzięki temu jego wredny mieszkaniec będzie mógł w spokoju doczekać końca ludzkości.
– Lampy to przesada – odparła Fatma – jeśli jednak idzie o butelki…
Nie skończyła, bo zobaczyła idącego w ich kierunku mężczyznę. Nosił czerwony kaftan, więc nie był technikiem. Kiedy zerknęła drugi raz, zorientowała się, że nie jest też mężczyzną. To był seryjny eunuch. Oceniając po gibkiej sylwetce i zwinnych ruchach, musiał należeć do nowszych modeli kurierskich.
– Dobry wieczór i proszę wybaczyć mi to najście – odezwał się, gdy zatrzymał się przed nimi. – Mam wiadomość dla adresatki: agentka Fatma el-Szarawi. Nadawca: Ministerstwo Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych.
– To ja. – Fatma wskazała siebie.
Wiadomość? O tej porze?
– Wiadomość jest poufna – oznajmił automat. – Wymagane jest potwierdzenie tożsamości.
Fatma uniosła odznakę do czujników umieszczonych pod pozbawioną wszelkich rysów twarzą seryjnego eunucha.
– Tożsamość potwierdzona. – Mechaniczne palce wyjęły cieniutki cylinder i podały go Fatmie, która otworzyła etui i rozwinęła wiadomość. Przebiegła ją szybko wzrokiem.
– Kolejne zadanie? – zapytał Chalid.
– Aiwa. Wygląda na to, że czeka mnie wycieczka do Gizy.
– Do Gizy? Jak tak dalej pójdzie, nie pośpisz tej nocy za wiele.
Fatma schowała wiadomość.
– Sen jest dla martwych. A ja zamierzam jeszcze długo pożyć.
Wysoki mężczyzna zaśmiał się.
– Pokój z tobą, agentko – zawołał za nią, gdy ruszyła do wyjścia.
– Niech cię Bóg strzeże, Chalidzie – odpowiedziała, zanim wyszła z kawiarni w ciemną noc.
Rozdział trzeci
Jazda automatycznym powozem do Gizy o tej porze w nocy trwała jakieś czterdzieści pięć minut. Fatma ucieszyłaby się jednak, gdyby wreszcie postawiono tam i uruchomiono przedłużenie linii napowietrznych tramwajów. Ministerstwo Transportu twierdziło, że czterokrotnie skróciłoby to czas podróży.
Jadąc, porządkowała w głowie wydarzenia tej nocy. Informacja od Chalida wymagała od niej wielu dni pracy. Musiała zidentyfikować butelkę. Zaaranżować spotkanie i stworzyć sobie fałszywą tożsamość. Obstalowała nawet nowy garnitur – idealny do roli ekscentrycznej bogaczki. Sprawy nie ułożyły się dokładnie tak, jak to zaplanowała. Z drugiej strony, czy kiedykolwiek sprawy toczyły się zgodnie z planem? Kto by pomyślał, że dzieciak będzie miał dość ikry, żeby przyzwać marida i zażądać od niego spełnienia życzeń?
– Serce głupca jest zawsze na końcu jego języka – mruknęła.
Było to jedno z powiedzonek jej matki – miała je na każdą okazję. Oczywiście to był Egipt. Tu słyszało się takie porzekadła na każdym kroku, wypowiadały je setki ust, często całkiem nieproszone. Jednak matka Fatmy posługiwała się nimi w co drugim zdaniu. Musiała pobić jakiś rekord. I znała nie tylko egipskie porzekadła. Wyciągała je nie wiadomo skąd. Ojciec żartował, że musiała zacząć tryskać nimi zaraz po urodzinach, besztając akuszerkę, i nie przestała ani na chwilę przez całe subu’a.
Myśli o matce jak zwykle przypomniały jej o domu. Nie była tam od miesięcy. Nawet w czasie świąt religijnych. Powiedziała rodzinie, że za bardzo pochłania ją praca. Pewnie, że tęskniła za nimi, ale za każdym razem, gdy odwiedzała wioskę, wydawała jej się strasznie ciasna. Fatma pamiętała czasy, kiedy Luksor był dla niej największym miastem na świecie. Jednak w porównaniu z Kairem sprawiał wrażenie dużego miasteczka pełnego starych ruin.
Blask świateł sprawił, że Fatma usiadła prosto i wyjrzała przez okno, napotykając swoje widmowe odbicie – ciemne, owalne oczy, mięsisty nos, pełne, śmiałe usta. Była już w Gizie. Miasto rozrastało się, napełniając się przybyszami uciekającymi z zatłoczonych dzielnic Kairu. Brukowane ulice i świeżo wzniesione budynki ciągnęły się na równinie oświetlonej przez elektryczne lampy podobne do lotosowych kolumn w neofaraońskim stylu. Dźwigary niedokończonego masztu cumowniczego majaczyły ponad dachami – wkrótce będą tam cumować towarowe statki powietrzne i zamienią to miejsce w centrum handlu. Jednak bez względu na to, w co Giza się zamieniała, jej przeszłość wciąż wyraźnie się malowała – potężne piramidy zdominowały linię horyzontu, starożytni strażnicy tej nowoczesnej epoki.
Powóz przejechał przez centrum ulicami, wzdłuż których ciągnęły się sklepy, a potem wyjechał na drogę otoczoną przez płaską pustynię. Minęła niemal wieczność, zanim monotonię krajobrazu naruszyła wielka, dobrze oświetlona budowla; piramidy w jej tle wznosiły się niczym góry.
Posiadłość Worthingtona składała się z kwadratów i prostokątów, jakby niechlujnie poskładano kilka budynków razem wzdłuż jednej linii. Architektura była tradycyjna – wieże, minarety, kolumnady z beżowego kamienia urozmaicone balustradami z ciemnego drewna i portykami. Całość znajdowała się w jeszcze większym ogrodzie – oazie palm i liściastych krzewów, która wyglądała jak latająca wyspa.
Powóz zatrzymał się przed wejściem do posiadłości, żeby Fatma mogła wysiąść. Stało tam zaparkowanych już kilka innych pojazdów pomalowanych na niebiesko i złoto – w barwach kairskiej policji. Weszła po schodach i zapukała do drzwi laską. Otworzył je wysoki starszy mężczyzna w białej galabii.
– Dobry wieczór, młody paniczu… – zaczął po angielsku, ale urwał, a na jego wymizerowanej twarzy odmalowało się zaciekawienie. Kiedy odezwał się ponownie, mówił po arabsku. – Dobry wieczór, córko. Jestem Hamza, nocny zarządca domu. W czym mogę pomóc?
Fatma ze spokojem podeszła zarówno do pomyłki, jak i korekty. Garnitur i chłopięca twarz myliła większość ludzi przy pierwszym rzucie oka. Mężczyzna uniósł brwi jeszcze bardziej na widok jej odznaki. Do tego jednak też przywykła. Otworzył drzwi szeroko, skłonił się lekko i wpuścił ją do środka.
Stali w przestronnym prostokątnym pomieszczeniu, które wyglądało na salon. Zabytkowe, inkrustowane, srebrne lampy zwieszały się z wysokiego sufitu z ciemnego drewna, ich światło błyszczało na podłodze – rozleglej przestrzeni wyłożonej białymi kafelkami w kształcie gwiazd. Powieszono tam najróżniejsze antyki: od barwnej safawidzkiej miniatury przedstawiającej graczy w polo, po parę mieczy w czerwonobrązowych skórzanych pochwach. W ścianach rozmieszczono też w równych odstępach cztery podkowiaste łuki. Nocny zarządca przeprowadził ją przez jeden z nich, a potem ruszyli nie mniej wystawnym korytarzem. Kolorowe dywany zwieszały się ze ścian jak gobeliny – tebriskie kobierce z czerwonymi kwietnym wzorem, bordowe z Anatolii, zielone bucharskie dywany z żółtym rzucikiem, a rozdzielały je delikatne maszrabije. Kiedy Fatma przyglądała im się, jej uszy wychwyciły słaby dźwięk. Coś podobnego do metalicznego brzęku. Zaraz jednak ucichł.
– Żałuję, że goszczę panią w tym domu w takich okolicznościach – powiedział zarządca. – To kala jego piękno.
– Jak długo pan tu służy?
– Od samego początku. Będzie już dobrze ponad dziesięć lat. Patrzyłem, jak dom lorda Worthingtona rozkwitał, aż uzyskał obecną wspaniałość!
Fatma nie była pewna, czy nazwałaby ten baśniowy pałac wspaniałym, ale w końcu to rzecz gustu.
– Był pan blisko związany z lordem Worthingtonem?
– Pana i sługę nieodmiennie dzieli dystans, ale lord Worthington zawsze traktował mnie z szacunkiem. To dość rzadkie. – Zatrzymali się przy schodach. – Pozostali zebrali się na górze. – Zarządca zamilkł na chwilę z poważną twarzą. – Cokolwiek pani tam znajdzie, to tylko naczynie, a nie człowiek. Wszyscy należymy do Boga. I do Niego powrócimy.
Odszedł, a Fatmie nie pozostało nic innego, jak wspiąć się po chyba najdłuższych schodach na świecie. Nie zadyszała się co prawda, zanim doszła do końca, ale niewiele brakowało. Z pomieszczenia na lewo od niej niosły się głosy. Zmarszczyła nos z powodu potwornego zapachu i ruszyła w kierunku dźwięków.
Do sali, którą znalazła, nie prowadziły już żadne drzwi. Jedno skrzydło zwieszało się z zawiasu, drugie leżało połamane na podłodze. Minęła je, zauważając połamaną drewnianą belkę, zanim przyjrzała się reszcie pomieszczenia. Okrągła sala była wypełniona ludźmi. Policjantami. Można było ich poznać po mundurach w kolorze khaki. Uwijali się pod mosiężnym żyrandolem, który oświetlał makabryczną scenę.
Wiadomość, jaką otrzymała Fatma, była krótka i na temat – zgłoszono ofiary śmiertelne w posiadłości Worthingtona, miała sprawdzić, czy był w to uwikłany czynnik nadprzyrodzony. Informacja nie oddawała rzeczywistości. Ciała przykryte białymi płachtami leżały na marmurowej podłodze. Pobieżnie oceniła, że jest ich prawie dwadzieścia. Kolejne leżały przy stole w głębi. Potworny odór był teraz prawie nie do zniesienia. Miedziany, niemal metaliczny. Jak nadzwyczaj nieapetyczne gotowane mięso.
Nadal przyglądała się wszystkiemu, kiedy podszedł do niej policjant. Wyglądał na jej rówieśnika – miał dwadzieścia cztery, może dwadzieścia pięć lat. Podszedł jednak rozgniewany, z wypiętą piersią i wykrzywioną twarzą, jakby szykował się do wywleczenia młodszej siostry z palarni haszyszu.
– Ej, ty! Nie możesz tu wchodzić! To miejsce przestępstwa!
– To by wyjaśniało obecność ciał – odparła.
Zamrugał tępo, a ona westchnęła. Marnowanie dobrej sarkastycznej uwagi było denerwujące. Machnęła mu odznaką, a on, mrużąc powieki, popatrzył na kawałek metalu, potem na Fatmę, aż w końcu wytrzeszczył oczy.
– To ty!
Fatma nauczyła się, że okrzyk „to ty” może oznaczać bardzo wiele rzeczy. To ty – ciemna od słońca Sa’idi z zaściankowej wioszczyny. To ty – kobieta, która w ich oczach była ledwie dziewczyną, a z której ministerstwo zrobiło agentkę specjalną i to działającą na terenie ni mniej, ni więcej jak samego Kairu. To ty – dziwna śledcza, która ubiera się w zachodnie garnitury. Niektórzy byli jeszcze mniej uprzejmi. Egipt pysznił się swoją nowoczesnością. Tutejsze kobiety uczęszczały do szkół i wypełniały rozkwitające fabryki. Były nauczycielkami i adwokatkami. Kilka miesięcy temu uzyskały nawet prawo wyborcze. Mówiło się o ich wejściu do świata polityki. Jednak kobieta udzielająca się w życiu publicznym nadal wielu niepokoiła. A ktoś taki jak ona kompletnie nie mieścił im się w głowie.
– Posterunkowy! Zawracasz głowę agentce?
Fatma podniosła wzrok na znajomą twarz – mężczyzny w średnim wieku, który nosił elegantszą wersję policyjnego munduru – ze złotymi epoletami. Strój opinał się nieco za mocno na wysokim i mocno zbudowanym policjancie, podkreślając poprzedzający go brzuch. Młody posterunkowy podskoczył, odwrócił się i znalazł się twarzą w twarz z inspektorem Aasimem Szarifem.
Aasim był członkiem kairskiej policji i oficerem łącznikowym współpracującym z ministerstwem. Nie najgorszy człowiek – odrobinę nieokrzesany, ale dostatecznie przyjazny, kiedy nie narzekał na niewygody współczesnego świata. Zaczynał się czuć niemal swobodnie w kontaktach z Fatmą. Na tyle swobodnie, na ile mogła oczekiwać. Spiorunował wzrokiem młodego policjanta, strosząc gęste, długie i szpakowate wąsy. Wielkie i przerośnięte wąsiska dawno wyszły z nieustannie zmiennej mody kairskiej, chociaż nadal cieszyły się popularnością na południe od stolicy, co mogli poświadczyć jej wujowie, oraz wśród starszych konserwatywnych kairczyków – takich jak Aasim. Były z dumą noszoną oznaką nostalgii, jak przypuszczała Fatma. Jego wąsy zawsze kojarzyły jej się ze staroświeckim janczarem. W dodatku dygotały mu, gdy Aasim się denerwował.
– Zadałem ci pytanie! Zawracasz głowę agentce?
– Nie, panie inspektorze! To znaczy nie wiedziałem, kim jest, panie inspektorze, i…
Młody mężczyzna przełknął ślinę, kiedy Aasim skrzywił się jeszcze mocniej.
– Może weźmiesz się do jakiejś roboty, co? Biegnij do kuchni i przynieś mi kawy.
Młody mężczyzna zdębiał.
– Kawy?
– Kawy – odpowiedział Aasim. – Nie wiesz, co to jest? Muszę ci wyjaśnić, co to jest kawa? Powinienem zacząć ci recytować historię kawy? Nie? To co tu jeszcze robisz? Jalla!
Jąkając coś pod nosem, młody policjant odszedł pośpiesznie.
– To ci sprawia zdecydowanie za dużą przyjemność – rzuciła oskarżycielsko Fatma.
Aasim uśmiechnął się znacząco.
– A wiesz, co jest najzabawniejsze? Ja nawet nie lubię kawy. Smakuje dla mnie jak pomyje. Lubię za to łamać nowych rekrutów. – Odwrócił się do Fatmy. – Dobry wieczór. Wyglądasz bardzo… – obrzucił spojrzeniem jej garnitur – …angielsko.
– Ten jest amerykański. Z Nowego Jorku.
– Wątpię, żeby takie miejsce istniało.
Skrzywiła się do niego.
– Masz tu niezłą sprawę.
Aasim podrapał się po ogolonej brodzie.
– Nie widziałaś jeszcze najgorszego. – Dał jej znak, żeby ruszyła razem z nim. – Mam nadzieję, że cię nie obudziliśmy. Uznałem jednak, że rozsądniej będzie dać znać ministerstwu.
– Oczywiście poprosiłeś o mnie konkretnie?
– Oczywiście. Wiem, że lubisz wyzwania.
– Nawiasem mówiąc, mam też życie osobiste, wiesz?
Pokręcił głową.
– W to też nie wierzę.
– W takim razie przynajmniej powiedz mi, co wiesz.
– Dostaliśmy wezwanie przed dziesiątą – zaczął. – Od nocnego zarządcy posiadłości.
– Hamza. Poznałam go.
– To był wrak człowieka. Przyszedł do pracy i znalazł ciała. Obdzwonił wszystkie posterunki, wykrzykując coś o morderstwie. Większość ludzi tutaj to policja z Gizy. Zwrócili się jednak do Kairu o pomoc. Przyjechaliśmy i oto co zastaliśmy.
Zatrzymał się przed masą białych płacht cuchnących spalenizną. A może winni byli stojący wszędzie policjanci, którzy palili papierosy marki Nefertari, wąskie i brązowe? Na widok inspektora właśnie pośpiesznie je gasili. Aasim nie cierpiał palenia na miejscu przestępstwa.
– Dwudziestu czterech zmarłych – poinformował ją, odrywając zły wzrok od podwładnych.
Dwudziestu czterech. Boże miłosierny.
– Wszyscy spłonęli żywcem – dodał. – Mieliśmy nadzieję, że przykrycie ciał stłumi zapach.
– Wzywacie ministerstwo z powodu pożaru?
Ledwie jednak Fatma wypowiedziała te słowa, spostrzegła oczywistą rzecz: nic w sali nie było osmalone. Właściwie nigdzie nie było widać żadnych śladów ognia.
Aasim podał jej chusteczkę.
– Przyda ci się. Pod płachtami cuchnie spalonymi włosami.
Fatma przyklękła razem z Aasimem, który odciągnął okrycie. Mimo chusteczki przyciśniętej do nosa smród był silny. Spalony trup wyglądał jak zwęglone drzewo, poczerniała głowa z pustymi oczodołami, z których unosiły się smużki dymu. Kimkolwiek był ten człowiek, umarł, krzycząc, w rozwartych ustach widać było poplamione sadzą zęby i kawałki złotych koronek. W oczy jednak rzucał się przede wszystkim jego strój: długa czarna szata narzucona na ciemnoszary garnitur, białe rękawiczki i czarny tarbusz nadal na głowie. Wszystko w nienaruszonym stanie.
– Tylko ciało spłonęło – mruknęła Fatma.
– To bardzo niezwykłe jak na pożar, nie uważasz? – zapytał ją Aasim.
Fatma słuchała go tylko jednym uchem, w myślach rozważając różne kontrolowane pożary pochodzenia magicznego i alchemicznego – płomienie, które potrafiły stopić stal, przywrzeć do powierzchni jak olej albo nawet przybrać kształt zwierzęcia. Jednak ogień, który pożerał ciało, ale zostawiał nietknięte ubrania? To było coś nowego. Wyjęła ministerialne gogle spektralne, które wyglądały jak miedziowane okulary, i zerknęła przez okrągłe, zielone soczewki. Magia była wszędzie, ale nie na ubraniach. Przywarła do ciała w postaci słabo świecącego osadu.
– Wszyscy tak wyglądają? – zapytała, zdejmując gogle.
– Wszyscy co do jednego. Z wyjątkiem tego tu przyjaciela.
Aasim wskazał trupa, który leżał odsunięty od pozostałych. Kiedy uniósł prześcieradło, ukazało się kolejne spalone ciało odziane w nienaruszone ubranie, ale coś było z nim nie tak. Fatma potrzebowała chwili, żeby spostrzec co dokładnie.
– Ma głowę obróconą do tyłu – zauważyła, nie potrafiąc ukryć wstrząsu.
– Nie widuje się takich rzeczy na co dzień, co? Nie rozumieliśmy, dopóki go nie obróciliśmy.
Fatma pochyliła się, żeby przyjrzeć się dziwnemu trupowi.
– Jego twarz. Nie krzyczał. Nie zmarł od ognia. Zginął wcześniej.
– Masz pojęcie, jakiej potrzeba siły, żeby zrobić coś takiego z ludzkim ciałem?
– Nie mogę przyznać, żebym wiele się nad tym zastanawiała, ale domyślam się, że… nieludzkiej?
Aasim westchnął.
– Kiedy mój dziadek był policjantem, musiał przede wszystkim martwić się kieszonkowcami. Oszustami, którzy chcieli pobić dozorcę bazaru. Od wielkiego dzwonu zdarzał mu się fałszerz. A co ja mam? Magicznie spalone ciała i nieludzką siłę.
– To już nie jest Kair z czasów twojego dziadka – odparła Fatma.
Aasim burknął potakująco.
– Dzięki, ja Dżahiz.
Fatma wyprostowała się, popatrzyła po przykrytych ciałach i rozejrzała się po sali. Po raz pierwszy spostrzegła sufit z mukarnasami podobnymi do plastra miodu. Perski styl, który dotarł do Egiptu szlakiem handlowym wiele wieków temu. Niebieskie ściany z powtarzającym się wzorem ze złotych i zielonych kwiatów też były perskie, ale z domieszką stylu andaluzyjskiego i z arabską kaligrafią. Kolumny biegnące wzdłuż boków były marokańskie i zdobione wersetami z Koranu. Widok tych różnych stylów nie był niczym niezwykłym w Kairze – w mieście, które od wieków znajdowało się na skrzyżowaniu różnych kultur, ale tak jak reszta domu i ta sala wyglądała raczej jak przestylizowany miszmasz, któremu daleko było do jakiejkolwiek estetycznej spójności. Kolejny przejaw bohaterskiej, ale przegranej próby stworzenia czegoś autentycznego, której podjął się przybysz z zewnątrz.
Na ścianach umieszczono także różne przedmioty za szkłem. Fatma dostrzegła między innymi książkę i skrawki ubrań. W głębi sali wisiała biała chorągiew. Wyhaftowane na niej nakładające się piramidy tworzyły heksagram, w środku którego znajdowało się wszystkowidzące oko otoczone przez siedem gwiazdek. W każdym kącie heksagramu znajdowały się znaki zodiaku, po lewej umieszczono słońce, a po prawej księżyc w pełni. Tę dziwną zbieraninę otaczał ognisty wąż pożerający własny ogon. Poniżej widniał złoty bułat nad obróconym do dołu sierpem księżyca o ostrych koniuszkach. Fatma zerknęła na czarny tarbusz, który nadal nosił zmarły mężczyzna z wykręconą głową – znajdowały się na nim taka sama złota szabla i półksiężyc.
– Co to za miejsce? – zapytała – Kim są ci ludzie?
Aasim wzruszył ramionami.
– Jakiś kult? Wiesz, że ludzie z Zachodu uwielbiają zabawy w przebieranki i udawanie starożytnych mistyków. Zakon tego… Bractwo owego…
Poprowadził ją do półksiężycowatego stołu w głębi, gdzie znajdowały się kolejne ciała. Niektóre zgarbiły się na krzesłach. Inne leżały na podłodze. Aasim zatrzymał się koło środka stołu i uniósł płachtę, ukazując siedzącą postać w ciemnofioletowej szacie.
– Jedno wiemy z całą pewnością: to jest lord Alistair Worthington.
Uniósł rękę martwego człowieka. Na najmniejszym poczerniałym palcu znajdował się wielki srebrny sygnet. Grawerunek na płaskim przodzie przedstawiał herb: tarczę ze wspiętym gryfem zwieńczoną głową rycerza i opancerzoną ręką z mieczem. Pod spodem znajdowało się samotne „W”.
– To jest Alistair Worthington?
– Angielski Pasza we własnej osobie – potwierdził Aasim.
Fatma znała to przezwisko tak samo, jak znała nazwisko Worthingtona. Ten Anglik pośredniczył w podpisaniu Traktatu Angielsko-Egipskiego, za co nowy egipski rząd przyznał mu specjalne prawa. Jego pieniądze i wpływy pozwoliły utrzymać pokój, zapewniały bezpieczny handel i rozbudowę Gizy.
– Angielski Pasza zamordowany – mruknęła.
Aasim się skrzywił.
– Miałem nadzieję, że powiesz mi, że to tylko skutek zaklęcia, które wymknęło się spod kontroli.
Fatma pokręciła głową.
– Widziałam drzwi. Ktoś się tutaj wdarł. – Przyjrzała się ciałom. – Sprawił, że wszyscy uciekli w głąb sali. Ten ze skręconym karkiem… może okazał się za odważny. Próbował walczyć. A reszta spłonęła żywcem.
Aasim skinął głową. Pewnie sam doszedł do takich samych wniosków, ale miał nadzieję na proste wyjaśnienie.
– Morderstwo. Masz pojęcie, ile papierkowej roboty to oznacza?
– Angielski Pasza miał wrogów? – zapytała Fatma, ignorując jego pytanie.
– Bogaci ludzie zawsze mają wrogów. Zwykle dzięki temu się wzbogacają.
– Nie miał pomagać królowi podczas szczytu pokojowego?
– Masz na myśli szczyt, który ma powstrzymać Europejczyków przed rozpoczęciem nowej krucjaty przeciwko sobie nawzajem? Myślisz, że to może mieć jakiś związek z konferencją?
– Nie wiem – odpowiedziała.
Po co urządzać taką masakrę, jeśli chcesz zamordować jednego człowieka? Nie, ktokolwiek tego dokonał, świadomie wybrał miejsce i czas. Tę scenę mieli wszyscy zobaczyć – jak krwawy obraz. Fatma popatrzyła na chorągiew. Na samy dole wyhaftowano słowa Quærite veritatem. „Szukaj prawdy”, o ile dobrze rozumiała łacińską sentencję.
– Jeszcze jedno – odezwał się Aasim. Pochylił się, żeby zdjąć prześcieradło z ciała skulonego na podłodze. Spłonęło jak pozostałe, ale jedna rzecz je wyróżniała: ofiara miała na sobie obcisłą białą suknię do kostek. – Jedyna kobieta na sali – zwrócił uwagę inspektor.
Tu kryło się coś więcej. Szeroki kołnierz z kolorowych kamieni otaczał jej szyję i sięgał piersi. Wesech – rodzaj naszyjnika, który wyszedł z mody jakieś dwa tysiące lat temu. Fatma przyklękła, żeby przyjrzeć się złotym kolczykom wystającymi spod peruki z czarnymi warkoczami: zdobiła je postać kobiety z rozłożonymi skrzydłami.
– Jest więcej takich? – zapytała. – Mam na myśli… osoby w kostiumach?