Ring Shout - P. Djeli Clark - ebook

Ring Shout ebook

P. Djèlí Clark

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Ameryce demony noszą białe kaptury. W roku 1915 Narodziny narodu rzuciły urok na całe Stany Zjednoczone. Dosięgły najtajniejszych głębi umysłów białych i spowodowały gwałtowny wzrost liczebności Klanu. Teraz jeżdżą po całym kraju, siejąc strach i krzywdząc bezbronnych. Chcą sprowadzić piekło na ziemię. Ale nawet kukluxy mogą umrzeć. Na ich drodze stają Maryse Boudreaux i jej towarzyszki z ruchu oporu – snajperka z niewyparzoną gębą i pochodząca z Harlemu weteranka Hellfighterów. Uzbrojone w miecz, kule i bomby tropią swoich prześladowców i wysyłają demony prosto do piekła. W Macon szykuje się jednak coś strasznego. Wojna przeciw piekłu nabiera rumieńców. Czy Maryse zdoła powstrzymać Klan, zanim ten sprowadzi koniec świata?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 179

Oceny
3,8 (23 oceny)
6
8
8
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jaryba

Dobrze spędzony czas

Tu się dzieje dużo. Misz masz jak ta lala, ale wszystko ze sobą współgra i jakoś do siebie pasuje. Porąbana ( doslownie, bo dużu tu rąbania) historia, która mogłaby się zrodzić w głowie Tarantino. To nie tylko rozrywka, ale też parę słów do zastanowienia. Bawił mnie ten humor i kibicowałam Maryse zcałej siły. Dla ludzi lubiących zwariowane horroro-komedie.
20
EmiliaJan

Dobrze spędzony czas

Polecam!
00
Chassefierre

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie genialna i warta spędzonego z nią czasu!
00

Popularność




Notatka 15

Notatka 15

Mamy taki shout o sta­rym fara­onie i Moj­że­szu. Pan roz­dziela Morze Czer­wone i wszyst­kie jego ludzie prze­cho­dzom. Stary faraon też by tak chciał, ale jak pró­buje, to cała ta woda siem na niego zwala! Więc mówimy, że prze­pa­dła armia fara­ona i robimy shout o tym, jak siem musiał awan­tu­ro­wać i wście­kać, kiedy to zoba­czył. Mały żem był, jak przy­szli do nas żoł­nie­rze od Unii i nam rze­kli o Roku Jubi­le­uszo­wym. Zawsze se myślem, że te ich nie­bie­skie uni­furmy były jak ta woda, co siem zwa­liła sta­remu fara­onowi na głowę – bo nasi nie­do­brzy massa i mis­sus też siem awan­tu­ro­wali i wście­kali, jake­śmy odcho­dzili [śmiech].

Wywiad z wujasz­kiem Wil­lem, lat 67, spi­sany z języka gul­lah przez Emmę Krauss (dalej: EK)

Jeden

Jeden

Widzie­li­ście kiedy marsz Klanu?

Nie są u nas, w Macon, takie wiel­kie, jak można zoba­czyć w Atlan­cie, ale w pięć­dzie­się­cio­ty­sięcz­nym mia­steczku mamy dość kla­now­ców, żeby mogli zor­ga­ni­zo­wać ten swój głupi prze­marsz, kiedy ich naj­dzie ochota.

Ten urzą­dzają we wto­rek czwar­tego lipca, czyli dziś.

Para­dują Third Street w bia­łych sza­tach i szpi­cza­stych kap­tu­rach. Żaden nie zakrywa twa­rzy. Podobno pierwsi kla­nowcy, zaraz po woj­nie domo­wej, zakła­dali na twarz poszewki albo worki po mące; nie­któ­rzy nawet malo­wali się na czarno, żeby wyglą­dać jak kolo­rowi. Ale Klan, który mamy tu i teraz, w dwu­dzie­stym dru­gim, nie pró­buje się ukry­wać.

Wszy­scy – męż­czyźni, kobiety, nawet małe dzieci – idą roze­śmiani, jakby wybie­rali się na nie­dzielny pik­nik. Mają naj­róż­niej­sze fajer­werki: zimne ognie, chiń­skie race, rakiety do nieba i te takie rze­czy, co grzmią jak armaty. Orkie­stra dęta kon­ku­ruje z tym hała­sem, była­bym przy­się­gła, że wszy­scy klasz­czą na jeden i na trzy. Wyma­chują fla­gami, doka­zują, bawią się… Idzie zapo­mnieć, jakie to potwory.

Ale ja poluję na potwory. I umiem je roz­po­znać.

– Jeden mar­twy kuklux – brzę­czy mi głos przy uchu. – Dwa mar­twe kukluxy. Trzy mar­twe, cztery mar­twe, pięć mar­twych kuklu­xów.

Zer­kam na przy­kuc­niętą obok mnie Sadie. Długi brą­zowy war­kocz opada jej na ramię. Jed­nym okiem patrzy przez celow­nik kara­binu na prze­cho­dzący w dole tłum. Koń­czy swoją wyli­czankę i udaje, że pociąga za spust.

Trzask, trzask, trzask, trzask, trzask!

– Weź prze­stań. – Sfa­ty­go­waną książką odpy­cham lufę kara­binu. – Jesz­cze wypali i przez cie­bie ogłuchnę. Poza tym ktoś nas może zoba­czyć.

Prze­wraca tymi swo­imi wiel­kimi brą­zo­wymi oczami, wykrzy­wia wargi i spluwa na dach ohyd­nym tyto­nio­wym glu­tem. Krzy­wię się z nie­sma­kiem. Ma dziew­czyna naprawdę paskudne nawyki.

– No słowo dajem, Maryse Boudre­aux… – Prze­wie­sza kara­bin na skos przez plecy, opiera ręce na udach nie­bie­skich ogrod­ni­czek, dużo za dużych na jej chudą figurę, i mie­rzy mnie gniew­nym wzro­kiem niby-czar­nej wsiurki. Cała ona. – Wszyst­kim siem zamar­twia. Ile ma lat, dwaj­ścia pięć czy osim­dzie­siąt pięć? Bo cza­sem zapo­mi­nam. Tu nas nikt nie oba­czy, aby ptaki.

W cen­trum Macon stoją budynki wyż­sze od słu­pów tele­gra­ficz­nych. Jeste­śmy na dachu jed­nego ze sta­rych maga­zy­nów bawełny przy Poplar Street. W daw­nych cza­sach w całej tej oko­licy skła­do­wano bawełnę z pobli­skich plan­ta­cji, żeby potem zwieźć ją parow­cem w dół Ocmul­gee. Mia­sto wyro­sło na tej bia­łej wacie prze­siąk­nię­tej potem i krwią nie­wol­ni­ków. Dzi­siaj w Macon dalej maga­zy­nuje się bawełnę, ale tylko dla miej­sco­wych fabryk i do trans­portu koleją. Kiedy patrzę na szu­ra­ją­cych nogami kla­now­ców, przy­po­mi­nają mi się tasz­czone nad rzekę wiel­kie białe bele, wciąż jesz­cze mokre od potu i krwi kolo­ro­wych.

– Nie była­bym taka pewna – wtrąca Kucha­reczka. Sie­dzi oparta ple­cami o murek oka­la­jący dach. Jej ciemne wargi trzy­ma­jące nie­do­pa­łek che­ster­fielda krzy­wią się w zna­jo­mym swo­bod­nym uśmie­chu. – W cza­sie wojny stale wypa­try­wa­limy snaj­pe­rów. „Jedno oko w zie­mię, dru­gie do przodu, oba w górę”, gadał nasz sier­żant. Ktoś wołał: „Snaj­per!” i roz­bie­ga­limy siem w try­miga. – Łyska­jące spod musz­tar­do­wego woj­sko­wego kape­lu­sza oczy nie­ru­cho­mieją, Kucha­reczka już się nie uśmie­cha. Zaciąga się papie­ro­sem, wydmu­chuje białą smugę dymu. – Nie­na­wi­dzem snaj­pe­rów, kurwa.

– To nie wojna – zauważa Sadie. Obie z Kucha­reczką patrzymy na nią ze zdzi­wie­niem. – Zna­czy, no, nie taka wojna – popra­wia się. – Nikt tam na dole nie spo­dziewa siem snaj­pera. Poza tym Win­nie widzom w życiu tylko raz: jak im pakuje kulkę mię­dzy śli­pia.

Stuka pal­cem w śro­dek czoła i uśmie­cha się krzywo. Prymka tyto­niu wypy­cha jej poli­czek.

Sadie nie jest może snaj­perką, ale nie kła­mie. Potrafi odstrze­lić skrzy­dła musze. Nie słu­żyła w armii Wuja Sama ani jed­nego dnia, nie musiała; wszyst­kiego nauczyła się na polo­wa­niach z dziad­kiem, w Ala­ba­mie. A Win­nie to jej win­che­ster model 1895, z orze­chową kolbą, sta­lo­wo­szarą gra­we­ro­waną komorą zamka i dwu­dzie­stocz­te­ro­ca­lową lufą. Nawet ja, która nie znam się na broni, muszę przy­znać, że śliczny z niego zabójca.

– Przez to cze­ka­nie robiem siem ner­wowa – stęka Sadie. Obciąga czer­wono-czarną koszulę w kratę, którą nosi pod ogrod­nicz­kami. – A nie mogem dla zabi­cia czasu czy­tać bajek, jak Maryse.

– To poda­nia ludowe. – Poka­zuję jej książkę. – Tak stoi na okładce.

– Bez róż­nicy. Dla mie histo­rie o Bra­cie Lisie i Bra­cie Niedź­wie­dziu to bajki i tyle.

– Lep­sze od tych szma­tła­wych bru­kow­ców, któ­rymi się zaczy­tu­jesz – ripo­stuję.

– By­naj­mniej piszom prawdę, mówiem wam. To jak, upo­lu­jemy co, czy nie? Ile można cze­kać?!

Ma rację. Sie­dzimy tu już trzy kwa­dranse, a upał w Macon w środku dnia to nie prze­lewki. Moje włosy – sta­ran­nie zaple­cione i upięte – są mokre od potu pod burą gaze­ciar­ską czapką, biała prąż­ko­wana koszula klei mi się do ple­ców, szare weł­niane pumpy nie są wiele lep­sze. Wolę let­nią sukienkę, luźną na bio­drach, w któ­rej da się oddy­chać. Nie mam poję­cia, jak faceci mogą wytrzy­mać w takich cia­snych ciu­chach.

Kucha­reczka wstaje, otrze­puje się i ostatni raz ze sma­kiem zaciąga się che­ster­fiel­dem, zanim rzuci go na zie­mię i przy­dep­nie wybla­kłym woj­sko­wym bucio­rem. Zawsze impo­nuje mi, jaka jest wysoka – wyż­sza ode mnie, a nawet od nie­któ­rych face­tów. I taka szczu­pła: ciemne dłu­gie nogi i dłu­gie ręce w pło­wej woj­sko­wej koszuli i spodniach. Wyobra­żam sobie, że wojacy Kaisera musieli się dła­wić kiszoną kapu­stą na jej widok, kiedy Czarne Grze­chot­niki sztur­mo­wały ich pozy­cje w Arde­nach.

– W oko­pach oprócz nas żyły tylko wszy i szczury. Wszy były kom­plet­nie bez­u­ży­teczne. Za to szczura dało siem by­naj­mniej zjeść. Potrzebna była tylko pułapka i odpo­wied­nia psi­nęta.

Sadie dławi się, jakby połknęła swoją prymkę.

– Cor­de­lio Law­rence – mówi – ze wszyst­kich paskud­nych histo­rii o tej paskud­nej woj­nie, jakie nam opo­wia­da­łaś, ta jest zde­cy­do­wa­nie naj­pa­skud­niej­sza!

– Jedli­ście szczury, Cor­die?

Kucha­reczka par­ska śmie­chem i odcho­dzi. Sadie patrzy na mnie i robi taki gest, jakby rzy­gała.

Moc­niej sznu­ruję zie­lone getry, wstaję i cho­wam książkę do tyl­nej kie­szeni. Doga­niam Kucha­reczkę przy prze­ciw­nej kra­wę­dzi dachu. Zerka ostroż­nie na dół.

– Jak mówi­łam – podej­muje – jeśli chce zła­pać szczura, potrze­buje wła­ści­wej pułapki i psi­nęty. Potem już tylko czeka.

Patrzymy z Sadie tam, gdzie ona, w zaułek na tyłach budynku, z dala od pochodu. Nikt tu raczej nie zaj­rzy przy­pad­kiem. Na ziemi czeka nasza przy­nęta: tru­chło psa. Zostało poćwiar­to­wane, czarna sierść jest osmo­lona, wnętrz­no­ści roz­lały się czer­wono-różowo po bruku. Smród nie­sie się aż na dach.

– Musia­łaś go tak porą­bać? – Żołą­dek mi się burzy.

Kucha­reczka wzru­sza ramio­nami.

– Jak chce nała­pać psz­czół, musi im pod­su­nąć dużo miodu.

„Jak kiedy Brat Lis pró­buje schwy­tać Brata Kró­lika”, wyobra­żam sobie słowa mojego brata.

– Na razie łapiem gów­nie muchy – bur­czy Sadie. Wychyla się, spluwa tyto­niem w stronę tru­chła, chy­bia okrut­nie.

– Może tro­chę sza­cunku, co? – Patrzę na nią z ukosa.

Krzywi się, inten­syw­niej rusza szczę­kami.

– Pies już nie dycha. Oplu­cie mu nie zaszko­dzi.

– Nie musimy zacho­wy­wać się jak pro­staczki.

– Wścieka siem o psa? – Sadie pry­cha. – Jakby my ni­gdy nie zabiły nic gor­szego.

Otwie­ram usta, ale docho­dzę do wnio­sku, że nie ma sensu silić się na odpo­wiedź.

– Macon nie zatę­skni za jed­nym bez­pań­skim kun­dlem – mówi Kucha­reczka. – Jeśli ma ciem to pocie­szyć, sta­ru­szek nie cier­piał.

I pokle­puje zatknięty za pasek nie­miecki bagnet, swoją ulu­bioną pamiątkę z wojny.

To nie pomaga. Wszyst­kie gapimy się na psa. Zza naszych ple­ców dobiega har­mi­der pochodu.

– Tak se myślem… – Sadie prze­rywa mil­cze­nie. – Dla­czego kukluxy lubie­jom psy?

– Opa­lone, ale krwi­ste – dodaje Kucha­reczka. – Tego żem przy­pie­kła na roż­nie.

– No wiem. Ale dla­czego pies? A nie… bo ja wiem… kur­czak? Abo wie­przek?

– Może tam, skąd pocho­dzom, nie majom kur­cza­ków ani wie­prz­ków? Tylko psy?

– Abo cuś, co tylko sma­kuje jak pies.

Mój żołą­dek wolałby nie słu­chać tej aku­rat dys­ku­sji, ale kiedy Sadie się nakręci, naj­le­piej dać się jej wyga­dać.

– Może trza go było dopra­wić – żar­tuje Kucha­reczka. – Dosy­pać pie­przu albo coś.

– Białe nie lubie­jom przy­praw. – Sadie zbywa ją mach­nię­ciem ręki. – Ich żar­cie nie ma smaku, jak woda.

Kucha­reczka mruży oczy (ma takie wydatne kości policz­kowe) na dźwięk wystrze­li­wa­nych rakiet i petard z butli gazo­wych.

– No nie wiem – mówi. – Jak­żem była we Fran­cji, to Fran­cu­ziki potra­fiły nie­źle dopra­wiać jedze­nie.

– Ona znów o szczu­rach? – pyta podejrz­li­wie Sadie.

– Nie w oko­pach, póź­niej, w Paryżu, po zawie­sze­niu broni. Fran­cu­skie dziew­czyny uwiel­biały goto­wać dla kolo­ro­wych żoł­nie­rzy­ków. Zresztą nie tylko goto­wać. – Kucha­reczka robi per­skie oko i uśmie­cha się szel­mow­sko. – Poje­dlimy tatara z woło­winy, cas­so­ulet, con­fit de canard, rata­to­uille… Siem tak nie krzywi, Sadie, rata­to­uille nie jest ze szczu­rów1.

Sadie nie wygląda na prze­ko­naną.

– Nie wiem, jakich bia­ła­sów majom we Fran­cji, ale te tutaj zupeł­nie nie umie­jom dopra­wić żar­cia. Czar­nu­chy muszom to robić za nich. – Oczy jej się roz­sze­rzają. – Cie­kawe, jak Czar­nu­chy pach­nom kuklu­xom. Myśli­cie, że przy­pa­lo­nym psem? Dla­tego tak nas goniom? Cie­kawe, czy tam u sie­bie majom w ogóle Czar­nu­chów. I czy…

– Sadie! – Tracę resztki cier­pli­wo­ści. – Na miłość boską, ile razy pro­si­łam, żebyś nie uży­wała tego słowa? Przy­naj­mniej w mojej obec­no­ści?

Niby-czarna wsiurka prze­wraca oczami tak teatral­nie, że chyba tylko cudem nie zaśnie.

– Już siem tak nie rzuca, Maryse, ja zawsze mówiem „Czar­nuch” przez duże „C”.

Pio­ru­nuję ją wzro­kiem.

– A jaka to róż­nica?

Bez­czelna robi taką minę, jak­bym była nie­do­ro­zwi­nięta.

– No jak to? Przez duże „C” to jest z sza­cun­kiem, nie?

– A po czym mamy poznać, czy mówisz przez duże, czy przez zwy­czajne? – wtrąca się Kucha­reczka, widząc, że nie daję sobie rady.

Teraz Sadie patrzy już na nas obie w taki spo­sób, jak­by­śmy nie umiały dodać dwa do dwóch.

– Dla­czego mia­ła­bym mówić przez małe „c”? To obraź­liwe!

Kucha­reczka na moment zapo­mina języka w gębie. Można by ścią­gnąć wszyst­kich naukow­ców z całego świata, żeby zba­dali, jak działa mózg Sadie – i nic by z tego nie wyszło. Ale widzę, że Kucha­reczka się nie pod­daje.

– A czy białe mogom mówić „Czar­nuch” przez duże „C”? – pyta.

– W życiu! – Sadie kręci sta­now­czo głową. Minę ma taką, jakby to wszystko było wyło­żone w Piśmie Świę­tym, gdzieś pomię­dzy księ­gami Kapłań­ską i Powtó­rzo­nego Prawa. – Białe zawsze mówiom przez małe. A jakby tak który pró­bo­wał powie­dzieć przez duże, to trza mu zęby wbić do gar­dła. Wy dwie som nie­moż­liwe. Jakim trza być Czar­nu­chem, żeby wogle zada­wać takie pyta­nia?

Ody­mam usta, aż robią się takie pięk­nie, ide­al­nie okrą­głe, i już, już zamie­rzam jej wyja­śnić, jakim trzeba być Czar­nu­chem, kiedy Kucha­reczka unosi zaci­śniętą pięść. Wszyst­kie trzy przy­pa­damy do ziemi i wyglą­damy ponad mur­kiem w dół. Do zaułka wcho­dzą trzy kukluxy.

Mają białe szaty i kap­tury. Pierw­szy jest wysoki, chudy i ma taką wydatną grdykę, że stąd ją widać. Strzela oczami na wszyst­kie strony i niu­cha w powie­trzu nocha­lem wiel­kim jak dziób. Dostrzega psie tru­chło i prze­myka do niego, cały czas węsząc. Pozo­stałe dwa – jeden niski i tęgi, drugi musku­larny i sze­roki w barach – zaraz do niego dołą­czają.

Od razu widzę, że coś jest z nimi nie tak. Nie cho­dzi o te głu­pawe prze­bra­nia ani o to, że obwą­chują poćwiar­to­wa­nego, opa­lo­nego psa jak nor­malny czło­wiek obwą­chuje jedze­nie na tale­rzu, poza tym dziw­nie cho­dzą, bar­dzo sztywno i takim szar­pa­nym kro­kiem, mają też przy­śpie­szony oddech, ale to wszystko zauwa­żyłby każdy, kto ma oczy. Za to tylko nie­liczni – tacy jak ja, Sadie i Kucha­reczka – potra­fią dostrzec, jak poru­szają się ich twa­rze, naprawdę się poru­szają, bez­u­stan­nie krzy­wią się, wykrę­cają, tele­pią, jak odbi­cia w tych śmiesz­nych lustrach, co to je wysta­wiają w weso­łych mia­stecz­kach.

Pierw­szy przy­pada do ziemi na czwo­raka. Kła­dzie dło­nie na płask na bruku, ugina nogi, stąpa na pal­cach stóp i prze­ciąga jęzo­rem po psim tru­pie. Krew spływa mu na usta i brodę. Na dźwięk jego gar­dło­wego wark­nię­cia wło­ski na karku stają mi dęba. A on tym­cza­sem otwiera sze­roko usta, wgryza się w tru­chło, szar­pie, wyrywa i połyka kawały psiego mięsa. Pozo­stałe dwa – też na czwo­rakach – doska­kują do niego i cała trójka żeruje.

A mój żołą­dek fika koziołki.

Zer­kam na przy­kuc­niętą obok mnie Sadie. Już przy­jęła pozy­cję do strzału: Win­nie wyce­lo­wana, oko pewne, oddech mia­rowy. Skoń­czyło się gada­nie, skoń­czyło się żucie. Kiedy ma strze­lać, potrafi być spo­kojna jak wio­senny desz­czyk.

– Utra­fisz stąd? – pyta szep­tem Kucha­reczka. – Pode­szły bar­dzo bli­sko!

Sadie, nie­ru­choma jak posąg, nie odpo­wiada, tylko – w tej samej chwili, w któ­rej na pocho­dzie strze­lają fajer­werki – pociąga za spust. Kula prze­la­tuje tuż powy­żej zgię­tego łok­cia kukluxa, tra­fia w ciało psa… i w to, co Kucha­reczka w nim ukryła.

Prze­zwi­sko „Kucha­reczka” pocho­dzi z cza­sów wojny, cho­ciaż Cordy nie zasły­nęła z goto­wa­nia, w każ­dym razie nie z goto­wa­nia posił­ków. Fran­cu­scy żoł­nie­rze nauczyli ją robić ładunki do wysa­dza­nia w powie­trze Niem­ców i zawa­la­nia oko­pów – i dokład­nie czymś takim nafa­sze­ro­wała teraz to tru­chło. Kiedy wystrze­lony przez Sadie pocisk prze­bija psie mięso, cały trup eks­plo­duje!

Huk jest więk­szy niż przy wybu­chu butli gazo­wej. Zakry­wam uszy i roz­płasz­czam się na dachu. Kiedy wresz­cie odwa­żam się spoj­rzeć w dół, widzę, że z psa została tylko czer­wona plama. Kukluxy leżą nie­ru­chomo. Chu­demu ode­rwało połowę twa­rzy. Ten mały nie ma ręki, a temu trze­ciemu, bar­czy­stemu, zmiaż­dżyło pierś.

– Na Boga, Cordy… – szep­czę. – Coś ty za bombę tam wsa­dziła?

Stoi przede mną, szcze­rzy zęby w uśmie­chu i podzi­wia swoje dzieło.

– Odpo­wied­nią – mówi.

Nie sam proch powa­lił kukluxy. Pies był nafa­sze­ro­wany srebr­nymi śru­ci­nami i grud­kami żelaza, to naj­lep­sza mie­szanka, żeby zała­twić upiora.

Z kie­szeni spodni wycią­gam zega­rek w otwar­tej koper­cie z boczną koronką. Spraw­dzam godzinę.

– Idź­cie z Sadie po wóz. Ja przy­go­tuję je do trans­portu. – Ruchem głowy wska­zuję kukluxy. – Tylko szybko, mamy mało czasu.

– Dla­czego ja mam iść po auto? – jęczy Sadie.

– Nie chcemy, żeby wsiurka z wielką giwerą krę­ciła siem po uli­cach – odpa­ro­wuje Kucha­reczka i zrzuca jeden koniec liny z kra­wę­dzi dachu.

Nie zamie­rzam wysłu­chi­wać skarg Sadie, zawsze ma ich aż nadto. Łapię linę i scho­dzę. Sta­ra­ły­śmy się jak naj­le­piej kryć z tym, co pla­nu­jemy, ale jeśli ktoś tu teraz zaj­rzy i znaj­dzie trzy nie­żywe kukluxy i trzy kolo­rowe kobiety… No, będą kło­poty.

Jestem w poło­wie drogi do ziemi, kiedy Sadie woła:

– One siem rusza­jom!

– Nie truj – sły­szę z góry głos Kucha­reczki – tylko wska­kuj na linę i jedziemy z tym…

– Ale ja nie żar­tu­jem – upiera się Sadie. – Kukluxy siem rusza­jom.

Co ona wyga­duje? Moc­niej opla­tam linę nogami, wykrę­cam się w bok, patrzę w dół… Serce na chwilę prze­staje mi bić. Kukluxy fak­tycz­nie się poru­szają! Mię­śniak siada i obma­cuje zapad­niętą klatę. Tęgi też się wierci, patrzy na kikut ode­rwa­nej ręki. A chudy pierw­szy zrywa się na nogi. Nie ma połowy twa­rzy, widać prze­zie­ra­jącą pod spodem kość. Roz­gląda się zdro­wym okiem, w końcu dostrzega mnie, a wtedy roz­dzia­wia usta i wydaje z sie­bie wrzask, który nie ma w sobie nic ludz­kiego. Już wiem, że jest źle.

Po zaułku nie­sie się obrzy­dliwe trzesz­cze­nie kości i chrzęst napi­na­nych mię­śni. Chudy rośnie w oczach, skóra pruje się na nim i pęka z taką samą łatwo­ścią jak opi­na­jąca go biała szata. Tego, co poja­wia się na jego miej­scu, nie da się już nazwać czło­wie­kiem. Ma co naj­mniej dzie­więć stóp wzro­stu, nogi zgięte ku tyłowi w spo­sób typowy dla zwie­rzę­cia, tułów wydłu­żony i dwa razy szer­szy niż u prze­cięt­nego męż­czy­zny. Wyra­sta­jące mu z bar­ków gru­bo­ko­ści­ste, umię­śnione ręce się­gają do samej ziemi. Ale naj­dziw­niej­sza i tak jest głowa – wydłu­żona, obła, zakoń­czona kościa­nym szpi­cem.

To kuklux. Praw­dziwy kuklux. Każdy skra­wek jego ciała jest biały jak kość, włącz­nie ze szpo­nami, które wyglą­dają jak zakrzy­wione szty­lety wyrzeź­bione z kłów sło­nia. Tylko oczy są inne. Powinno ich być sze­ścioro: czer­wone paciorki w czar­nych obwód­kach nor­mal­nie są roz­miesz­czone po trzy na bokach tego wydłu­żo­nego łba, ale ponie­waż to wła­śnie jemu bomba Kucha­reczki ode­rwała pół twa­rzy, zostały tylko trzy – i wszyst­kie trzy wpa­trują się w tej chwili we mnie. To, co na wydłu­żo­nym pysku ucho­dzi za usta, roz­chyla się i odsła­nia gniazdo zębów jak lodowe szpi­kulce.

Tuż przed tym, jak kuklux rzuca się na mnie.

Wola­ła­bym zapo­mnieć scenę, w któ­rej kuklux pró­buje dopaść mnie wiszącą na linie przy ścia­nie maga­zynu.

Sły­szę łoskot wystrzału: kula tra­fia go w bark. Druga prze­bija mu pierś. Zer­kam do góry i widzę Sadie: wygląda jak Sta­ge­co­ach Mary na zdję­ciu, które kie­dyś widzia­łam. Łuski fur­ko­czą w powie­trzu, kiedy prze­ła­do­wuje. Tra­fia kukluxa jesz­cze dwu­krot­nie, zanim musi ponow­nie napeł­nić maga­zy­nek, ale i tak go nie zabija: potwór zata­cza się w tył – zakrwa­wiony, cier­piący i wście­kły jak wszy­scy dia­bli.

Dzięki Sadie zyska­łam kilka bez­cen­nych sekund. Kucha­reczka woła mnie z góry i wyciąga rękę, ale ja wiem, że nie zdążę się wspiąć, zanim kuklux mnie dopad­nie. Szu­kam roz­pacz­li­wie ratunku i mój wzrok pada na okno. Zsu­wam się po linie, szorst­kie włókna parzą mi dło­nie. Bła­gam, niech będzie otwarte!

Otwarte nie jest, ale nie­wiele bra­kuje, żebym zawo­łała: „Alle­luja!”, kiedy odkry­wam, że w jed­nej połówce bra­kuje szyby. Ręką łapię się gór­nej kra­wę­dzi, jed­nym brą­zo­wym oxfor­dem staję na dol­nej. Z góry sły­szę krzyki, kątem oka widzę, jak kuklux roz­pę­dza się i ska­cze w moją stronę z wycią­gnię­tymi szpo­nami i roz­dzia­wioną pasz­czą.

Prze­py­cham się przez otwór i pra­wie wpa­dam do wnę­trza tuż przed tym, jak kuklux zde­rza się ze ścianą. Wydłu­żony pysk wybija oca­lałą szybę, zęby kła­pią w powie­trzu. Znów odzywa się sztu­cer Sadie. Potwór ryczy z bólu, zwraca wzrok ku górze, wbija pazury w ceglany mur i zaczyna się wspi­nać.

Patrzę na to wszystko, leżąc na beli bawełny. Mia­łam szczę­ście. Gdy­bym wylą­do­wała na drew­nia­nej posadzce, nie­źle bym się poha­ra­tała, ale upa­dek i tak cho­ler­nie boli. Chwilę trwa, zanim stur­lam się w bok i stanę na nogi. Jestem cała poobi­jana. Gdyby nie słońce, które świeci przez okna, w środku byłoby ciemno. Jest też gorąco i duszno, potrzą­sam głową, żeby tro­chę oprzy­tom­nieć. Nie sły­chać wię­cej strza­łów, ale wiem, że na dachu toczy się teraz walka. Muszę wejść na górę, pomóc Kucha­reczce i Sadie, muszę…

Aż pod­ska­kuję, gdy coś cięż­kiego ude­rza w drzwi maga­zynu. Czyżby wśród fajer­wer­ków i ogól­nego zgiełku ktoś w końcu usły­szał hałas i przy­szedł spraw­dzić, co się dzieje? Dru­gie ude­rze­nie jest tak potężne, że drzwi nie­mal się wybrzu­szają, a ja już wiem, że to nie czło­wiek. Jedyną istotą, która ma dość siły, żeby zro­bić coś takiego, jest…

Wyła­mane przy zawia­sach wrota upa­dają na zie­mię, zanim zdążę dokoń­czyć tę myśl. Do środka wpada świa­tło dnia, a wraz z nim potwory: pozo­stałe dwa kukluxy. Moje szczę­ście się skoń­czyło.

Łatwo je roz­po­znać. Jed­nemu bra­kuje ręki, drugi – chyba naj­więk­szy, jakiego w życiu widzia­łam – ma widoczne wgnie­ce­nie w bia­łej piersi. Węszą w powie­trzu. Szu­kają. Mimo sze­ściorga oczu kukluxy mają słaby wzrok, za to węch czul­szy niż naj­lep­szy pies myśliw­ski. Moje serce zdąża ude­rzyć dwa razy, zanim zło­wią mój zapach i już pędzą w moją stronę na czte­rech łapach. Sta­łam się zwie­rzyną.

Ale – jak już wcze­śniej wspo­mnia­łam – ja poluję na potwory.

I mam miecz, który śpiewa.

Poja­wia się zni­kąd, przy­wo­łany mocą myśli i na wpół wyszep­ta­nej modli­twy mate­ria­li­zuje się w mojej wycią­gnię­tej dłoni. Ze srebr­nej ręko­je­ści snuje się dym, który spływa jak czarny olej, ścieka i znika bez śladu. Pła­skie, liścio­kształtne ostrze, które po sobie zosta­wia, jest ciut ponad dwa razy krót­sze ode mnie. Misterny gra­we­ru­nek zdobi ciemne żelazo. Jak zwy­kle, kiedy przy­wo­łuję miecz, przed oczami tań­czą mi wizje: męż­czy­zna wydo­bywa sre­bro w kopalni w Peru – jest bosy, stopy ma pozdzie­rane do krwi; kobieta w ładowni statku nie­wol­ni­czego krzy­czy i ocieka poro­dową krwią; chło­piec nurza się po pierś w ryżu rosną­cym gdzieś w Karo­li­nach.

I jesz­cze ta dziew­czyna. Zawsze ta sama. Sie­dzi w jakimś ciem­nym miej­scu, drży na całym ciele i prze­ra­żona wpa­truje się we mnie sze­roko otwar­tymi oczami. Jej przy­tła­cza­jący, prze­możny strach jest jak czarne jezioro, które grozi mi jakimś okrut­nym namasz­cze­niem, maka­brycz­nym chrztem.

„Odejdź!”, szep­czę. Dziew­czyna odcho­dzi.

Nie licząc jej, wizje za każ­dym razem wyglą­dają ina­czej. Ludzie nie­ży­jący od Bóg wie jak dawna. Miecz przy­ciąga ich duchy, a ja sły­szę wtedy ich śpiew: różne języki łączą się w har­mo­nii, która oblewa mnie całą i osa­dza się na mojej skó­rze. Śpiew każe tym, któ­rych dusze miecz spę­tał – wodzom i kró­lom, któ­rzy sprze­da­wali tam­tych ludzi w nie­wolę – przy­wo­łać sta­rych afry­kań­skich bogów, by ci powstali i tań­czyli w rytm tej pie­śni.

To wszystko dzieje się w mgnie­niu oka i już uno­szę trzy­many obu­rącz miecz na spo­tka­nie kuklu­xów. Jest naprawdę duży, ale – jak zawsze – dosko­nale wywa­żony, jakby stwo­rzony spe­cjal­nie dla mnie. Czarne żelazo eks­plo­duje świa­tłem, jakby któ­ryś z tych afry­kań­skich bogów otwo­rzył lśniące oko.

Pierw­szy kuklux, ośle­piony, staje jak wryty i wyciąga oca­lałą rękę, żeby zga­sić olśnie­wa­jącą gwiazdkę. Cofam się tanecz­nym kro­kiem w rytm śpie­wów dud­nią­cych mi w gło­wie, daję im się pro­wa­dzić, biorę zamach i tnę. Miecz wrzyna się w ciało i kość jak w twarde mięso. Kuklux wrzesz­czy z bólu: wła­śnie stra­cił drugą rękę. Od razu wymie­rzam mu kolejny cios, w odsło­niętą szyję. Pada ciężko, krztu­sząc się try­ska­jącą ciemną krwią. Drugi potwór, więk­szy, włazi na niego, żeby mnie dosię­gnąć. Sły­chać gło­śny trzask: chyba wła­śnie pękł krę­go­słup tego ran­nego.

Jeden z głowy.

Ale ten wielki jest tuż-tuż, i wła­śnie się na mnie rzuca. Uska­kuję w bok, żeby mnie nie zmiaż­dżył, a przy tym udaje mi się go solid­nie chla­snąć. Wyje z bólu, ale ata­kuje ponow­nie i kła­pie pyskiem o włos od mojej ręki. Robię unik i cofam się głę­biej w baweł­niany labi­rynt. Skrę­cam raz, drugi, wci­skam się mię­dzy dwie bele i nie­ru­cho­mieję.

Sły­szę, jak kuklux roz­dziera bawełnę pazu­rami. Szuka mnie. Mój miecz na szczę­ście zgasł, ale długo nie będę mogła się tak cho­wać. Muszę znów stać się myśli­wym. Zakoń­czyć to.

„No dalej, Bra­cie Kró­liku”, pona­gla mnie mój brat. „Wymyśl jakąś sztuczkę, żeby oszu­kać Brata Niedź­wie­dzia”.

Wyj­muję z kie­szeni zega­rek, całuję go i ciskam po drew­nia­nej pod­ło­dze w kąt. Kuklux okręca się w miej­scu i rzuca w stronę dźwięku. Ja przez ten czas wspi­nam się na stos bawełny i bie­gnę, prze­ska­ku­jąc z beli na belę, do miej­sca, w któ­rym pochy­lony obwą­chuje zega­rek – a potem roz­dep­tuje go szpo­nia­stą stopą.

Teraz jestem naprawdę wku­rzona.

Z gło­śnym wrza­skiem ska­czę na niego z góry. Śpiewy w mojej gło­wie są ogłu­sza­jące.

Ląduję na grzbie­cie stwora, miecz wcho­dzi w jego ciało u nasady karku. Zanim zdąży mnie zrzu­cić, łapię się twar­dych wyrost­ków na wydłu­żo­nym łbie i z całej siły pcham ostrze do góry i w głąb. Kuklux wzdryga się i osuwa bez­wład­nie na pysk, jakby nagle wszyst­kie kości zmie­niły mu się w gala­retę. Upa­dam razem z nim, uwa­żam tylko, żeby nie zna­leźć się pod spodem. Cały czas ści­skam srebrną ręko­jeść mie­cza. Łapię oddech i spraw­dzam, czy nic sobie nie zła­ma­łam. Wresz­cie wstaję, przy­dep­tuję grzbiet mar­twej bestii i wycią­gam miecz. Ciemna krew skwier­czy na czar­nym żela­zie jak woda na roz­grza­nej patelni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W języku angiel­skim słowo rat ozna­cza szczura (przyp. tłum.). [wróć]