Matki Konstancina - Ewelina Ślotała - ebook + audiobook + książka

Matki Konstancina ebook

Ślotała Ewelina

4,3
37,60 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niewyobrażalne pieniądze, piękni ludzie, ryzykowne transakcje, luksus, o jakim zwykły człowiek może jedynie pomarzyć. A za chwilę strach, samotność, zdrady, przemoc i nałogi, które ciągną na samo dno. Czy w takim środowisku naturalnym, gdzie zawsze wygrywa bogatszy, ma szanse przetrwać dziecko? I co jest w stanie zrobić matka Konstancina, żeby utrzymać swój status?

Drakońskie diety i inwazyjne zabiegi medycyny estetycznej, nawet jeszcze w ciąży, zastrzyki powstrzymujące laktację, uzależniające leki na odchudzanie, alkohol. A potem, kiedy z małżeństwa zostaje już tylko czerwona plama na perskim dywanie, zmuszanie dziecka do szpiegowania ojca, manipulacje, intrygi, depresja, przemoc. Kim tak naprawdę są matki Konstancina? O czym myślą, czego się boją, jak wychowują swoje dzieci?

I najważniejsze – co tak naprawdę im robią?

Ewelina Ślotała po bestsellerowych „Żonach Konstancina”, „Kochankach Konstancina” i „Rozwódkach Konstancina” kieruje wektor na siebie. Z rozbrajającą szczerością pokazuje brzydką prawdę o matkach Konstancina i wielomilionowym biznesie zbudowanym „na dzieciach”. Bo w tym świecie każdy ma swoją cenę. A na dzieciach można zarobić najwięcej.

Ewelina Ślotała – mama ukochanego syna, prawniczka, która odnalazła życiową pasję w projektowaniu wnętrz. Sól w oku konstancińskich elit. Osobiste doświadczenia skłoniły ją do wsparcia ofiar przemocy domowej, której kiedyś sama doświadczyła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 149

Oceny
4,3 (8 ocen)
3
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Ewelina Ślotała, 2024

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcia na okładce

Andrzej Wiktor

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8391-606-4

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

PROLOG

W przyrodzie nie ma sprawiedliwości. Nikt nie lituje się nad słabszymi gatunkami. Nie daje im taryfy ulgowej. Samica porzuca chore dzieci, samiec całą rodzinę, kiedy nie jest w stanie jej wyżywić. Przetrwa szybszy, silniejszy i sprytniejszy. I to on zawsze zjada najlepsze kąski. Mimo wszystko w naturze od zarania dziejów panuje porządek. Łańcuch pokarmowy jest stały i nic nie jest w stanie go zmienić – ani olbrzymie susze, ani gigantyczne pożary, nawet zarazy, które potrafią zdziesiątkować najsilniejsze stada. Równowaga to podstawa. Dlatego żadne zwierzę nie doprowadzi do wyginięcia innego gatunku, bo przetrwanie jest istotą życia ich wszystkich. Żadne poza samcem lub samicą z Konstancina. W końcu nie ma wilka bez owcy, lwa bez ofiary.

Jednak na tej podwarszawskiej ziemi panują inne zasady niż w delcie Okawango. Tutaj prawa natury są zagłuszane przez odgłos przejeżdżającego lamborghini za dwa miliony z limitowanej serii. Piramida żywieniowa została przemeblowana – bardziej lub mniej gustownie – przez najlepszych, a na pewno najdroższych, projektantów. Szczyt zdobywa nie najsilniejszy, lecz najbogatszy. To on daje i zabiera, wedle własnego kaprysu, rzecz jasna. I jak to w ludzkim gatunku bywa, ustanawia podwójne standardy. A także decyduje o podziałach, które są zrozumiałe tylko dla mieszkańców tego snobistycznego miasteczka.

Zatem po jednej stronie mamy samca alfa, a po drugiej samicę. Matkę Konstancina.

Ta samica dokonała niemożliwego. Przeszła przez cały łańcuch pokarmowy i przetrwała. To ona nosi na palcu pierścionek z diamentem za milion złotych, to ona ma garderobę wielkości mieszkania przeciętnego Polaka i tęczową kolekcję torebek Chanel – każda za minimum 30 tysięcy złotych. Te jeszcze sprytniejsze swoją pozycję umocniły kilkoma „birkinkami” od Hermèsa. A takiego stabilnego fundamentu nie ruszy się łatwo. Lokomotywa jedzie dalej, i to pełną parą. A prowadzi ją matka Konstancina.

Uwaga, to nie będzie przyjemna podróż.

***

Być matką Konstancina to zadanie arcytrudne, a jego realizacja zaczyna się już na etapie ciąży. Bo brzuch w tej podwarszawskiej miejscowości nie zwalnia od niczego. Ani od obowiązków domowych, ani małżeńskich, ani towarzyskich. Wręcz przeciwnie – trzeba się jeszcze bardziej starać i jeszcze bardziej pilnować. Bo dopóki nie doszło do rozwiązania, wszystko jeszcze może się zmienić. I to nie po myśli samicy.

Pierwsza, bardzo ważna rzecz, która może wykluczyć ze stada, to zaniedbanie wizerunku. Każda szanująca się przyszła matka Konstancina musi wyglądać jak z okładki „Vogue’a”, a jeszcze lepiej – z rozkładówki magazynu dla panów. Tutaj wszystko musi być kształtne, podniesione, jędrne i wydepilowane. I nie ma znaczenia, jak się czujesz w pierwszych tygodniach stanu błogosławionego – czy masz mdłości, czy nie jesteś w stanie zwlec się z łóżka – twoje policzki powinny być zaróżowione, a oczy błyszczące. Spuchnięte nogi to na Białołęce, cellulit ujdzie w Radomiu, wypryski na twarzy w Kaliszu. W Konstancinie tego nie ma. To zapewne zasługa idealnej diety zmieniającej rysy twarzy i ogromnej ilości iglaków. Bo przecież żadna przyszła matka się nie przyzna, że dopóki ciąży nie widać, dopóty korzysta regularnie z dobrodziejstw medycyny estetycznej. A co! Skoro ciężarne paryżanki piją wino, konstancinianki mogą sobie wstrzykiwać botoks, gdzie się da. W końcu tutaj przyszła matka nie jest gatunkiem chronionym – od ręki można ją wymienić na jeszcze młodszą i jeszcze jędrniejszą. Dlatego najlepiej przed ciążą, profilaktycznie, poprawić lub powiększyć wszystko, co się da. Wtedy jest szansa, że pani przy nadziei będzie wyglądała „godnie”.

Gorzej, kiedy bocian zacznie latać nad kominem nieoczekiwanie. Taka sytuacja spotkała młodą żonę pewnego jurnego kogucika w kryzysie wieku średniego. Pani źle zaplanowała moment zajścia w ciążę – co w Konstancinie zdarza się niezmiernie rzadko – i nie zdążyła zrobić sobie biustu w jedynym odpowiednim rozmiarze, czyli D. Miała już zarezerwowany termin u najlepszego lekarza w mieście, kiedy pewnego dnia zbudziły ją poranne mdłości. Na początku pomyślała, że zatruła się ostrygami, ale po tygodniu zapaliła jej się czerwona lampka. Wskoczyła w swój wart siedem tysięcy dresik Gucci, na nos założyła okulary od Prady za kolejne pięć tysięcy i najnowszym audi Q8 dyskretnie podjechała do apteki. Kupiła trzy testy ciążowe i wróciła do domu. Chwilę później wszystko było już jasne. Juniorek nadchodził.

W normalnych okolicznościach pani by się ucieszyła, uroniła łezkę, zadzwoniła do mamusi, a mężusiowi wysłała zdjęcie słodkich małych bucików, ale tu okoliczności były inne. Przyszła mama miała bowiem za dwa tygodnie zaplanowaną operację powiększenia piersi i ta musiała się dokonać, zanim jej mąż zrozumie, że ze swoim rozmiarem B daleko nie zajedzie.

Pani więc myślała i myślała, poszperała w internecie i postanowiła o radosnej nowinie nikomu nie mówić. Na razie. Operacji oczywiście nie przełożyła. Jakim cudem lekarz się nie zorientował, że jego pacjentka jest przy nadziei, długo pozostało tajemnicą. Wiele lat później pani sama przyznała, że podmieniła wyniki krwi. Tym razem fortel się udał.

Sprytna żona na porodówkę jechała z imponującym dekoltem. Poród był bardzo długi i bardzo bolesny, popękało podczas niego wszystko, co mogło popękać, ale trzy dni później na świat przyszedł zdrowy chłopczyk. Radość w rodzinie była wielka, jednak trwała do czasu, aż pan się zorientował, że z igraszkami w łóżku będzie musiał poczekać przynajmniej dwa miesiące, aż pani się zagoi. A czekać kogucik nie lubił. W końcu nie po to brał sobie za żonę o połowę młodszą ślicznotkę, żeby teraz żyć w celibacie. Postanowił znaleźć sobie kochankę.

Jak postanowił, tak zrobił. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że o swojej decyzji poinformował świeżo upieczoną matkę. Jaka była jej reakcja? Łatwo się domyślić.

Charakterystyczne dla przyszłych matek Konstancina jest… głodzenie się. W końcu żadna właścicielka milionera nie może pozwolić sobie na to, żeby dwa dni po porodzie nie zmieścić się w dżinsy sprzed ciąży. Kobieta w stanie błogosławionym może tu przytyć góra dziesięć kilo – i to tylko dlatego, że tyle waży dziecko z wodami płodowymi i łożyskiem. Bo skoro pani całe życie żywiła się jedynie szampanem i sałatą z winegretem, radykalna zmiana nawyków żywieniowych przyniosłaby przecież więcej szkody niż pożytku. A w najgorszym wypadku, kiedy już naprawdę dopadnie ją głód i pozwoli sobie na połowę banana z jogurtem, zawsze potem może go zwrócić. Jak ubrania z Zary. No i nie zapomnijmy o zostawieniu miejsca na konsumpcję własnego łożyska dla urody – modę tę zapoczątkowała Kim Kardashian i proszę, jak pięknie wygląda. Im starsza, tym młodsza!

Oczywiście nie samą głodówką konstancinianka żyje. Trzeba jeszcze się ruszać. I raczej nie mam tu na myśli spaceru po parku Zdrojowym, tylko porządne cardio. Takie żeby się spocić i pozbyć z organizmu toksyn. Czterdzieści minut na rowerku stacjonarnym, potem kwadrans na skakance, a na koniec pilates na reformerach, tak na wyciszenie. W końcu ruch to zdrowie, a ciąża nie choroba.

Dzięki takiemu prowadzeniu się mieszkanki podwarszawskiej enklawy w stanie błogosławionym nadal wyglądają jak wychudzone charty. I tylko piękny okrągły brzuszek, nad którym wszyscy pieją z zachwytu, wyróżnia je wśród koleżanek.

Czasami jednak pomimo wielkich starań pani przybierze na wadze bardziej, niż pozwalają na to konstancińskie normy. Oczywiście może to być spowodowane zatrzymywaniem się wody w organizmie, ale przecież nie o powód chodzi, tylko o rezultat. A ten jest zdecydowanie niezadowalający. I coś z tym trzeba zrobić. Zdesperowana kobieta albo zaszywa się w domu aż do czasu porodu, albo sięga po bardziej drastyczne metody. Jedną z nich są tabletki na utratę wody, często łykane przez modelki – i absolutnie zakazane w ciąży. Zdarza się też regularne spożywanie środków przeczyszczających, no i oczywiście przynajmniej dwie lewatywy w tygodniu. Skoro taki zabieg robią rodzącym pielęgniarki na porodówce, to przecież w zaciszu domowym, w marmurowej łazience, nie może zaszkodzić bobaskowi. Poza tym szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko.

Jedna pani, bardzo zdesperowana, posunęła się jeszcze dalej. Tak daleko to nawet w Konstancinie rzadko się dochodzi. Ale kobieta była pod ścianą. Przez hormony, które brała, żeby zajść w ciążę, ze zgrabnej foczki w kilka miesięcy przemieniła się w dorodnego morświna. Pech chciał, że w tym samym czasie w stanie błogosławionym była także kochanka męża, o czym oczywiście wiedział cały Konstancin. Nie wiadomo, co panią ukłuło bardziej – zdrada małżonka czy fakt, że jego kochanka nadal wygląda jak słodka foczka – wiedziała jednak, że jeżeli nie chce zostać samotną matką, musi działać szybko i skutecznie. A że w stanie błogosławionym prawie każda kobieta myśli wolniej i gorzej szacuje ryzyko, pani kupiła przez internet tabletki z jajem tasiemca. Wydawało jej się to najlepszym rozwiązaniem, zwłaszcza że sprzedawca w gratisie dodawał pigułki na pozbycie się pasożyta i obiecywał, że po miesiącu „kuracji” można schudnąć nawet piętnaście kilogramów. Pani uwierzyła. Efekt diety cud był oczywiście tragiczny. Kobietę udało się uratować w ostatniej chwili. Dziecko urodziło się martwe.

Konstancinianki nie zwalniają tempa także tuż po rozwiązaniu. U nich połóg z pięciu tygodni zostaje zredukowany do pięciu dni. W tym czasie te, które karmią piersią, kombinują, jak by się tu za bardzo nie uwiązać – wszak nie są hipiskami z Żoliborza, żeby karmić dziecko na żądanie przez całą dobę. Poza tym trzeba pilnować męża. Część pań decyduje się wprowadzić sztuczny pokarm albo mieszankę. Te, które wierzą w moc naturalnego mleka, jednak nie mogą sobie pozwolić na kolejne miesiące bez botoksu, anty­depresantów i lampki szampana, decydują się na banki mleka lub… mamkę. Tak, ten zawód nie wyginął i choć zszedł do podziemia, nadal prężnie się tam rozwija. Matki Konstancina korzystają z usług pewnej agencji zrzeszającej młode kobiety potrzebujące pieniędzy. Jak to działa? W zamian za opiekę lekarską, zdrowy catering oraz pięć tysięcy złotych raz w tygodniu przywożą one młodej mamie zamrożone woreczki własnego mleka. I tak dziecko od pierwszych dni życia karmione jest mlekiem jednej mamki. Warunek: matka w każdej chwili może zrobić takiej pani badania krwi, żeby sprawdzić, czy ta nie pije alkoholu, nie bierze narkotyków, zażywa żelazo i najlepsze norweskie kwasy omega-3.

Te panie, które od początku wiedzą, że nie będą karmić piersią, od razu po porodzie serwują sobie zastrzyk hormonalny zatrzymujący laktację. I już w szpitalu dostają dokładnie rozpisany plan na najbliższe dni pomagający im wrócić do figury i urody sprzed ciąży.

Bardzo popularne są dwutygodniowe wyjazdy do SPA w całej Polsce, podczas których pani jest masowana, klepana i rozpieszczana. Świeżo upieczone mamy, którym podczas porodu na przykład pękła nić na twarzy albo po prostu mają to i owo do poprawienia, wybierają się jeszcze dalej. Na liście ulubionych kierunków jest Bali, choćby pięciogwiazdkowy hotel Raffles Bali – sześć tysięcy złotych za noc plus zabiegi za minimum 10 tysięcy dziennie. Są też hotele, które nigdzie się nie reklamują, nie mają nawet swojej strony internetowej. To właśnie w ich luksusach pławią się arabskie księżniczki albo światowej klasy celebryci. Pobyt w takich przybytkach można zarezerwować tylko przez znajomości, a ceny zaczynają się od 100 tysięcy złotych – za noc, rzecz jasna. Co w tym czasie z noworodkiem? Jak to co? Zostaje w domu z babcią lub nianią.

Nie zapominajmy przy tym, że jesteśmy w Konstancinie, miejscu, gdzie na co dzień możemy spotkać więcej kobiet z podbitym okiem niż w Wilanowie Polaków. A jak już zostało powiedziane, kobieta w ciąży nie jest gatunkiem chronionym. Bywa za to bardziej humorzasta i chimeryczna niż zazwyczaj. Święty by z nią nie wytrzymał, a co dopiero zestresowany mąż, który wraca do domu pijany jak bela. A jak jeszcze wyostrzony w stanie błogosławionym zmysł powonienia pani wyczuje tanie perfumy, awantura murowana. I to przecież nie pana wina, jak przyjdzie co do czego, że żonie krew puściła się z nosa, raczej nie przez niedobory żelaza. Mąż i tak jest szlachetny – brzucha nie rusza. Trudno się zatem dziwić, że nowobogackie żony Konstancina nawet w ciąży łykają antydepresanty jak miętówki na zgagę, a syrop z hydroksyzyną piją niczym wodę z cytryną na mdłości.

Takie ciosy, gdy żona jest w „dwupaku”, najwięcej też samców kosztują. Bo kiedy pan wytrzeźwieje z tego, co wypił, zażył i wciągnął, i dotrze do niego, jakiego barbarzyńskiego czynu dopuścił się dzień wcześniej, próbuje natychmiast wynagrodzić swoje zachowanie. I nie oszczędza. Nawet największy sknera kupuje w ramach zadośćuczynienia nowe różowe autko za minimum milion złotych albo pierścionek tak duży i ciężki, że pani ledwo daje radę unieść rękę. Na liście prezentów są też zagraniczne domy albo pobyty we wspomnianych hotelach, gdzie bez rekomendacji można co najwyżej pocałować klamkę.

Najdroższy prezent, o jakim plotkował Konstancin, dostała żona pewnego szemranego biznesmena, który po jednym ze służbowych wyjazdów z Arabami wrócił do domu w takim stanie, że wyciągnął śpiącą ciężarną żonę z łóżka, zrzucił ją ze schodów i nieprzytomną zostawił przed drzwiami. A była sroga zima. Na szczęście ochroniarz, który tym razem nie uciął sobie drzemki, szybko zareagował i zadzwonił po pogotowie. I tylko dlatego kobieta nie straciła dziecka. Śliczna dziewczynka została w trybie natychmiastowym przez cesarkę wyjęta z jej brzucha i umieszczona w inkubatorze. Urodziła się w siódmym miesiącu ciąży. I chyba tylko cud – albo sprawiedliwa ręka Boża – sprawił, że mała błyskawicznie dogoniła swoich rówieśników. Po kilku tygodniach pobytu w szpitalu żona wróciła do domu. Ale nie sama – towarzyszyło jej dwóch najlepszych prawników w Warszawie. Juryści tak sprawnie wzięli w obroty świeżo upieczonego ojca, że zanim ten, kompletnie zaskoczony, zdążył zadzwonić do swojego radcy prawnego, przepisał pół majątku na córkę, a drugie pół na żonę. A było co dzielić, bo jak głosi plotka, świnka skarbonka pana miała w brzuszku grubo ponad sto milionów.

Dlaczego pan tak chętnie zgodził się na warunki żony? Ano dlatego, że prawnicy przypomnieli mu o zawiasach, z którymi chodził po Konstancinie od dłuższego czasu. Czyn, którego dopuścił się na ciężarnej żonie, zaprowadziłby go prosto do więzienia, i to na długie lata. A tego pan bał się bardziej niż krótkiej smyczy, na jakiej od teraz trzymała go dumna żona.

Konstancin zna też inne historie. Pewna żona milionera poinformowała męża, że jest w ciąży. Mąż oszalał ze szczęścia – nosił panią na rękach, spełniał każdą jej zachciankę, obiecał nawet luksusowy jacht z jej imieniem. Niestety, już w trakcie pierwszej wizyty u ginekologa okazało się, że za wcześnie, żeby otwierać szampana – zamiast ciąży jest torbiel, która daje podobne objawy. Załamana żona postanowiła nie zdradzać mężowi prawdy. Przez kolejne tygodnie zachowywała się tak, jakby w stanie błogosławionym faktycznie była. A kiedy pan zaczął tęsknie wypatrywać zarysu ślicznego brzuszka, pani wprowadziła w życie swój spisek. Do kolacji – a kuchnia serwowała akurat pieczonego królika w buraczkach – dosypała leki nasenne, w dawce końskiej, które mąż popił kilkoma lampkami wina. Godzinę po pysznym posiłku ukochany nie był w stanie podnieść się z fotela. Wtedy żona zamieniła się w utalentowaną scenografkę i zaaranżowała plan z prawdziwego miejsca zbrodni, podczas której latały talerze i szklanki, a alkohol lał się strumieniami. Kiedy mąż obudził się następnego dnia w fotelu, z gigantycznym bólem głowy, zobaczył wokół siebie zgliszcza. Przeraził się nie na żarty, kiedy jego wzrok zatrzymał się na srebrnej tacy z rozsypaną kokainą. Dalej było tylko gorzej – schody prowadzące do małżeńskiej sypialni pochlapane były krwią. Mąż, zapominając o swoim wieku, niczym maratończyk wbiegł na górę. W łóżku zobaczył wielką czerwoną plamę, a w łazience swoją zapłakaną żonę z podbitym okiem. W mig się zorientował, co mogło się wydarzyć – wprawdzie wcześniej nie miewał ataków agresji, ale słyszał od kumpli od brydża i polo, co się dzieje z porządnymi facetami po pewnych narkotykach. Opowieść żony pozwoliła mu poskładać puzzle. Zawinił. I to przez niego jego kochana żona dostała takiego ataku nerwowego, że poroniła. Mąż był tak zdruzgotany stratą, że nawet się nie zorientował, że plamy na schodach i łóżku to nie krew, tylko sok z buraków. Najważniejsze jednak, że żona osiągnęła cel. W ramach zadośćuczynienia dostała jacht, nazwany swoim imieniem, na którym regularnie zdradzała męża z przystojnymi kelnerami.

Uczeń przerósł mistrza – a żony Konstancina uczą się szybko. Zwłaszcza kiedy mają u boku odpowiednią mentorkę. Bo o tym, że są szkolenia dla pań, którym marzy się mąż milioner, wiedzą już wszyscy. Ale kim byłaby taka pani, gdyby zakończyła edukację po jednym semestrze? Leniuchem! Tego zaś o żonach Konstancina powiedzieć nie można. A na pewno nie wypada. Dlatego skoro mąż został już zdobyty, trzeba dalej uczyć się sztuki manipulacji, robienia uników i zapędzania samca w kozi róg. Jak tego dokonać? Zapisać się na zajęcia do profesjonalnej, dyskretnej mentorki. Takie nauczycielki doskonale wiedzą, na czym polega i z czym się wiąże bycie żoną milionera. Skąd same czerpią tę wiedzę? Z własnego doświadczenia – bo mentorka na milionerach zęby zjadła.

W Warszawie są dwie takie panie – obie były żonami, matkami i rozwódkami mężczyzn z listy „Forbesa”. Przeszły przez cały łańcuch pokarmowy konstancińskich elit i teraz swoją wiedzą i doświadczeniem dzielą się z innymi kobietami. Na rocznym kursie (cena: 60 tysięcy złotych) można się dowiedzieć, jak zdobyć milionera (pierwszy semestr), jak go utrzymać i nie dać się oszukać (drugi semestr). Podczas zajęć prowadzonych w jednej z podwarszawskich willi śliczne żony Konstancina z wypiekami na twarzy robią notatki. Uczą się podstaw farmacji – tego, co z czym można połączyć, żeby męża dyskretnie wyciszyć, nazw leków, proporcji, a nawet przepisu na profesjonalną kroplówkę, którą można zrobić sobie i innej osobie w potrzebie. Dostają też listę lekarzy, którzy – za drobną opłatą – bez zadawania pytań wypiszą każdy lek na sen i uspokojenie.

Są także zajęcia praktyczne – z samoobrony i unikania ciosów – oraz cała seria anegdot. Moja ulubiona opowiada o teściowej ze skrywanym problemem alkoholowym. „Mamusia” została zaproszona do willi synka i synowej w celu zaopiekowania się wnusiem. W tym czasie młodzi zamierzali wybrać się na Hubertusa do Ferensteinów. A konkretniej pan miał taki plan – pani nie chciała jechać na Mazury, ponieważ wiedziała, że mąż spotka tam swoją dawną kochankę, a na odrodzenie się tego romansu nie mogła pozwolić. Dlatego postanowiła zrobić mężowi przed wyjazdem „drinka mocy”, dzięki któremu ten po półgodzinie zaśnie niedźwiedzim snem. Przyrządzony według tajnego przepisu eliksir, składający się między innymi z kilku rozkruszonych tabletek nasennych, czekał na pana na kuchennym blacie. W końcu wystrojony mąż zszedł na dół i wypił drinka praktycznie na hejnał. Jednak po wyznaczonym czasie wcale nie miał ochoty spać, przeciwnie – krzyczał na szykującą się w łazience żonę, by „ruszyła dupę”, zanim Hubertus się skończy. Pani nie mogła zrozumieć, czemu magiczny koktajl nie zadziałał. Przecież zwaliłby z nóg konia! Dlaczego jej rumak jeszcze dokazuje? Zaniepokojona zeszła na dół. I wtedy wszystko stało się jasne. Na ich nowej kanapie, wartej sto tysięcy złotych, spała jak kamień teściowa. Kiedy pani podeszła bliżej, wyczuła od niej alkohol. „Mamusia” wypiła drinka syneczka, a potem dla niepoznaki do tej samej szklanki wlała whisky z colą. Takie małe kłamstewko. Ale najważniejsze było to, że synek tak się przejął stanem matki, której za żadne skarby nie mógł dobudzić, że zrezygnował z Hubertusa, by czuwać nad rodzicielką. Win-win!

Jaki morał płynie z tej opowieści? Nigdy nie spuszczaj z oczu dowodu zbrodni.

*1*

Tak jak przypuszczałam, o moim balu rozwodowym plotkowali wszyscy. I to nie tylko w Konstancinie, ale w każdym zagranicznym gniazdku uwitym przez nadęte elity i elitopodobnych. Podobno jakiś gołąb pocztowy przekazał nawet wiadomość o nim wikingowi i jego starzejącej się kochance, Anecie. Jak głosi plotka, zrobiłam wrażenie. W końcu nie każdy ma odwagę zagrać na nosie mojemu teściowi. Ja musiałam ją w sobie znaleźć. Czułam, że tylko w ten sposób zdobędę jego szacunek. Tacy ludzie jak Fernando gardzą wszelkimi słabościami, dlatego mój teść ma tak złe mniemanie o Juliu i dlatego do tej pory nie oddał mu wszystkich swoich biznesów, a jedynie te legalne i bezpieczne.

Fernando jest biznesmenem starej daty. Nie pozwala sobie na żadne alkoholowe czy narkotykowe wpadki, tak jak dzisiejsze koguciki. Lubi spotykać się ze swoimi partnerami w interesach osobiście i załatwiać wszystko „na słowo”. W jego przypadku taki model fantastycznie się sprawdzał, bo honor znaczył dla niego więcej niż własne życie. I jego kontrahenci doskonale o tym wiedzieli.

Trochę więcej dowiedziałam się o nim od Laury. Tak, Laura wróciła. Wykupiła się pieniędzmi, które dostała od Włocha i które zarobiła na jachcie wikinga. Teraz oficjalnie była wolna i mogła zacząć wszystko od nowa. Na początek wróciła do Wilanowa, ale po miesiącu mieszkania w nim stwierdziła, że to miejsce źle jej się kojarzy i jeżeli chce naprawdę zacząć nowe życie, musi razem z córką wyprowadzić się z Warszawy. Urządziła nawet kameralną imprezę pożegnalną. Jej gośćmi byłyśmy ja i Betty, która niestety znowu nawiązała bliską relację z czarodziejskim pyłem.

– Jaki będzie twój kolejny ruch? – zapytała zaciekawiona Laura, kiedy Betty streściła jej, co się działo na balu i co zobaczył mój mąż w kopertach podanych na srebrnej tacy przez kelnera. – Co teraz zrobisz?

– Za radą prawnika nic – odparłam zadowolona. – Poczekam, aż Julio wyprowadzi się z naszego domu. A zrobi to, ba! zrobi wszystko, żebym tylko nie powiedziała ojcu o biznesie, który kręci na boku z jego konkurencją. Wie, że jeżeli Fernando się o tym dowie, z miejsca go wydziedziczy. A Julio bez pieniędzy nie przetrwa.

– Myślisz, że Fernando nie wie, jakie wałki kręci jego syn? Nie chce mi się wierzyć – zaoponowała Laura. – To typ człowieka i biznesmena, który ogarnia dosłownie wszystko między innymi dlatego, że jest świetnie poinformowany. On ma ludzi szpiegujących dla niego na całym świecie.

– No jasne! – dodała roześmiana Betty, nalewając nam drugą kolejkę szampana. – Staruszek wie wszystko, nawet to, kiedy masz okres, jakiego wibratora używasz i jaki placek z jagodami lubisz.

– Nie lubię jagód – odpowiedziałam.

Spojrzałam na moje przyjaciółki. Obie jeszcze całkiem młode, piękne, mądre i wykształcone, a już tak zniszczone przez życie. Laura robiła dobrą minę do złej gry – udawała, że nie ma nocnych koszmarów po tym, co spotkało ją w Paryżu i na jachcie wikinga. Podobno to wyparła, a przez narkotyki i leki, którymi była tam faszerowana, większości i tak nie pamięta. Nie mogłam jednak w to uwierzyć, patrząc na jej zgaszony uśmiech, rozedrgane ręce i panikę w oczach, kiedy tylko ktoś głośniej przeszedł klatką schodową.

Betty też była wrakiem człowieka. Jej zapadnięte oczy i wychudzona sylwetka przerażały mnie. Jak to możliwe, że tak bogata piękność jest tak nieszczęśliwa i samotna? Czy mnie też to czeka? A może różniło mnie od nich mniej, niż myślałam? Spojrzałam szybko na swoje odbicie w lustrze i nie poznałam siebie. Zamiast wesołej, energicznej kobiety zobaczyłam zmęczoną, zawziętą osobę, która pomimo fruwających wokół balonów i konfetti bez leków na depresję i stany lękowe nie przejdzie z sypialni do garderoby. Czy tego właśnie chciałam, aspirując do grona żon Konstancina? Czy o takim życiu marzyłam dla siebie i swojego dziecka?

Prawda, która przychodzi znienacka, boli najbardziej, wręcz wypala wnętrzności. Nie mogłam sobie pozwolić na takie refleksje. Szybko poprawiłam włosy, pociągnęłam usta krwistoczerwoną pomadką i wróciłam do rozmowy z dziewczynami.

– Trochę słyszałam o twoim teściu. Aneta była strasznie wkurzona po tej akcji, kiedy zwiałaś z jachtu. Podobno ktoś sporo zapłacił za synową Fernanda – powiedziała cicho Laura, a ja poczułam, jak po plecach spływa mi pot.

– Jak to? Chodziło o Fernanda, a nie o tego psychola Julia? Czyli ktoś zapłacił za to, żeby dopiec twojemu teściowi. Pewnie dlatego ci pomógł – podsumowała ostro już wstawiona Betty.

Zastanawiałam się, czy faktycznie tak było. Czy gdybym tamtego upalnego dnia nie wylądowała na lotnisku Madryt-Barajas i nie stanęła w drzwiach willi teścia, pomógłby mi? Jeżeli Laura ma rację – jeśli on o wszystkim wiedział – musiał wiedzieć też o jachtach i propozycji nie do odrzucenia złożonej przez wikinga.

– Mów dalej – powiedziałam ostro.

– Nie wszystko pamiętam, bo jak już wspomniałam, faszerowali mnie narkotykami, nie znałam też kontekstu, ale słyszałam, jak Aneta mówiła, że Fernando i ojciec Iva robią razem biznesy…

– Iva? Właściciela jachtu? – przerwałam jej, próbując wszystko dokładnie zrozumieć.

– Tak, znają się od lat. Ojciec Iva, Ivan, to potężny rosyjski biznesmen, który zarabia krocie w Europie, głównie w Hiszpanii i we Włoszech. Wykupuje za bezcen stare kamienice i na ich miejscu stawia nowe.

– W jaki sposób to robi?

– Dziwnym trafem w większości tych budynków wybucha pożar. Powodem za każdym razem jest zwarcie w instalacji.

– Niech zgadnę: na wszystkich tych budynkach „siedział” konserwator. Stara szkoła. U nas, w Konstancinie, też kilka pochodni tak zapłonęło. Ale chcesz powiedzieć, że Fernando brał w tym udział? – zapytała Betty, nie dowierzając.

– Nie do końca. Pożarami zajmował się Ivan, ojciec Iva, a potem Fernando, jako szanowany i wypłacalny deweloper, wykupywał takie budynki. W jaki sposób, nie wiem. Ale jak by nie patrzeć, to wspólny biznes i współudział w przestępstwie – dokończyła Laura.

– To dlaczego Ivo zachowywał się tak, jakby nie znał mojego teścia? – zapytałam, bo nie wszystko w tej historii mi się kleiło.

Laura wzruszyła ramionami.

– Może faktycznie go nie znał. Coś słyszał, czegoś się domyślał, ale podejrzewam, że ojciec Iva jest takim samym biznesmenem jak Fernando. Oni działają inaczej niż ich synowie, a przede wszystkim dyskretnie dzielą się wiedzą na temat swoich nielegalnych biznesów, nawet, albo zwłaszcza, ze swoimi nieokiełznanymi potomkami.

Pokiwałam głową. Wszystko w końcu zaczynało układać się w całość.

– No dobrze, ale jaki mój teść ma biznes w tym, żebym nadal była żoną Julia? – zapytałam.

– Może faktycznie jest tak, że póki jesteś z rodziny, nikt cię nie ruszy – powiedziała Laura, a w jej oczach dostrzegłam ból.

– Ale przecież już ustaliłyśmy, że tu nie chodzi o mnie. Jeżeli przestanę być synową Fernanda, nie będę już dla nich atrakcyjna – podsumowałam.

– Może uważają, że za dużo widziałaś i za dużo wiesz – dorzuciła Betty.

– Tylko że na temat biznesów teścia nie wiem nic – próbowałam się bronić. – Na jachcie tylko robiłam dobrą minę do złej gry.

– Ale oni tego nie wiedzą. A to, siostro, może oznaczać tylko jedno: dopadną cię wcześniej czy później. Nie warto uciekać. Lepiej usiądź i napij się cristala – brnęła dalej Betty.

W ostatniej chwili powstrzymałam się przed chluśnięciem jej tym szampanem w twarz. Laura chyba miała podobnie, bo energicznie wstała od stołu i poszła do kuchni po przekąski. Tak jakby którakolwiek z nas miała ochotę na jedzenie.

Dość długą ciszę, która pozwoliła mi uspokoić nerwy, przerwał kolejny wywód coraz bardziej wstawionej Betty:

– A pamiętacie Ninę? Drugą żonę tego wytatuowanego karka, który wprowadził się do Konstancina w zeszłym roku? Laska nie miała więcej niż dwadzieścia lat. Kilka razy spotkałam ją na pilatesie. Żyła okropna, przysiady robiła w takim tempie, jakby jej ktoś w tyłek włożył baterie Duracell. Do tego jadła jak chłop, czyli pewnie bulimiczka. Zwróciłam na nią uwagę, bo tyle różu i puchu na jednej osobie dawno nie widziałam. Raz nawet spotkałyśmy się na Różanej, więc kurtuazyjnie zamieniłam z nią dwa zdania. Siedziała z tym swoim karkiem i jadła sernik. Wtedy pierwszy raz przyjrzałam im się dokładniej i doszłam do wniosku, że są do siebie podobni. Mają podobne spojrzenie i zarys szczęki. Chyba nie muszę mówić, jak bardzo mnie to zaintrygowało…

– Może to nie jest jego żona, tylko wszyscy tak założyli – stwierdziła rzeczowo Laura.

– Nie, dobrze pamiętam, jak mówiła, że jest żoną Areczka.

– Żona, nie żona, mniejsza o to. Co ona ma wspólnego z nami? – zapytałam, trochę już zniecierpliwiona.

– Może coś, może nic – odparła enigmatycznie Betty. – W każdym razie dziewczyna zapadła się pod ziemię. Od kilku miesięcy jej nie ma!

– Nie ma jej czy po prostu nie przychodzi na pilates? – rzuciłam ironicznie. Nie znosiłam, kiedy nawalona Betty udawała, że nie bełkocze, że umysł ma ostry jak żyleta i w ogóle wszystko kontroluje.

– Mówię ci, laska zniknęła! Zapytałam o nią nawet na jednej z imprez tego jej karka, ale powiedział tylko, że wyjechała. A jak próbowałam się dowiedzieć dokąd, bo niby chcę jej oddać torebkę, to odparł, że nie wie i żebym ją sobie zatrzymała. Śmierdzi mi to na kilometr! Zapytałam nawet jego szofera, ale spiorunował mnie takim wzrokiem, że odwróciłam się na pięcie i wróciłam do domu.

– Betty, do czego ty zmierzasz? – zapytała Laura, która też już traciła cierpliwość.

– Do tego, że w Konstancinie tak po prostu znikają czyjeś żony i nikogo to nie obchodzi. Każdy łyka pierwszą lepszą ściemę i tyle. A ja wam mówię: nie zdziwię się, jak za kilka lat znajdą jej szczątki w ogródku.

– Chcesz powiedzieć, że kark sprzątnął własną córkę lub siostrę, tak? – żachnęłam się. – Nie zapominajmy o ich wspólnej szczęce.

Tym razem Betty nie odpowiedziała. A chwilę później sięgnęła po swój telefon i zaczęła się do niego szczerzyć i piszczeć. Nagrywała storkę. Pokazywała światu, jaka jest szczęśliwa, spełniona, wolna i zrealizowana. Brzmiała tak, że nie zdziwiłabym się, gdyby jutro ktoś ją znalazł sztywną w wannie.

Zrobiło mi się jej szkoda. W końcu to moja przyjaciółka. Jedyna, jaką miałam, powierniczka sekretów, pocieszycielka, kompanka we wszelkich intrygach. Bez niej nie poradziłabym sobie w Konstancinie.

Podeszłam do niej i przytuliłam się mocno.

– Kocham cię, Betty – powiedziałam. – Nawet naprutą jak meserszmit.

– Ale to pojebane… – Czknęła i dodała: – To wszystko przez nasze matki. Dlatego teraz czujemy się jak szmaty, chociaż nosimy na sobie ubrania warte więcej niż kawalerka w Warszawie.

– O czym ty mówisz? – Byłam kompletnie skołowana.

– O naszych mamuśkach! A myślisz, że dlaczego dajemy się poniżać przez takich fiutów jak Julio czy Sasza? Albo ten twój Różycki! – Mówiąc to, Betty pokazała palcem na Laurę. – To nasze matki wepchnęły nas do łóżek tych bogaczy!

– Mnie nie – odparła Laura. – Ja mam fajną mamę. I ona na pewno nie miała nic wspólnego z Różyckim. Sama go sobie upolowałam.

– Tak ci się tylko wydaje – prychnęła Betty. – Podprogowo doprowadziła cię do miejsca, w którym jesteś teraz. Gdyby dobrze cię wychowała, na naprawdę pewną siebie laskę, dała ci dużo miłości, wsparcia i uwagi, nawet byś nie spojrzała na takiego starego oblecha.

Słysząc te słowa, Laura aż się zarumieniła.

– A ty, dziecinko, nie skakałabyś z kwiatka bogacza na kwiatek jeszcze większego bogacza. Zadowoliłabyś się życiem ze spokojnym prawnikiem i miała szansę na szczęście! – Betty była jak w transie. Nasze protesty do niej nie docierały. Chciała wykrzyczeć nam w twarz wszystkie swoje żale, a my musiałyśmy jej na to pozwolić. Nawet jeśli zupełnie nie miałyśmy ochoty tego wysłuchiwać. – No, przyznaj się, jak zareagowała twoja mamusia, kiedy się dowiedziała, że poznałaś milionera z Konstancina? – Przyjaciółka dość chwiejnie wycelowała we mnie palcem. – Pewnie pękała z radości! W końcu mogła pochwalić się tobą przed koleżankami, bo przecież to, że masz dwa dyplomy w kieszeni, to żaden sukces. Każdy może takie zdobyć! Ale złowić milionera to jest już coś! Nie podsunęła ci myśli, żebyś od razu złapała go na dziecko? Przecież to najlepsza forma ustawienia siebie i mamusi, rzecz jasna, do końca życia! – krzyczała Betty, a ja czułam, że jeśli zaraz nie przestanie, dojdzie do rękoczynów. – Moja chciała się ogrzać w blasku prawdziwych elit, a że warunki miała, zagięła parol na ojca. Sprytna była, bo szybko zaliczyła wpadkę z nadzieją, że od teraz będzie żyła jak pączek w maśle. Myślała, kretynka, że mój ojciec dla jej wdzięków rzuci żonę. Ale się przeliczyła! I za swój błąd musiała drogo zapłacić… – Teraz moja przyjaciółka już prawie płakała.

– Betty, a co właściwie stało się z twoją matką? – zapytałam, szczerze zaciekawiona. – Z tego, co wiem, wyjechała, tak?

– Ta, wyjechała… – prychnęła Betty. – Chyba na tamten świat. Nie wierzę, że gdyby tak po prostu postanowiła zacząć życie od nowa, zostawiłaby mnie samą w tej wylęgarni żmij. Jaka matka tak postępuje? Za dużo wiedziała, to uciszyli ją raz na zawsze. Tak kończą w Konstancinie kobiety, które za wysoko skaczą.

– Zadzwonię po twojego kierowcę, co? – zaproponowała Laura. – Wrócisz do domu i trochę odpoczniesz. Porozmawiamy, jak dojdziesz do siebie.

Betty już bez słowa podniosła ręce, ale to był tylko pusty gest. Ona wiedziała, że ma rację. Patrząc na nią, zastanawiałam się, co boli ją bardziej – to, że jej matka być może nie żyje, czy to, że żyje, ale ją porzuciła. W każdym razie Betty otworzyła puszkę Pandory, i to nie tylko swoją.

Wracając do domu, myślałam o swojej matce. Czy faktycznie było tak, jak twierdzi moja przyjaciółka? Czy zostałam sprzedana za dwie torebki? Jedną dla mnie, a drugą dla matki?

*2*

Konstancin nie zwalnia, nigdy nie opuszcza gardy, nie przyłapiesz go na leniwej drzemce czy bezcelowym spacerze po lesie w kaloszach. Tutaj są cele do ustrzelenia i obowiązki, które trzeba wykonać ASAP albo jeszcze szybciej. Kalosze tak, ale tylko huntery za dwa tysiące złotych i tylko wtedy, kiedy paparazzi lub twój własny telefon uwieczni tę dostojną chwilę. W końcu bycie mieszkanką tego podwarszawskiego miasteczka zobowiązuje. I nie ma co jęczeć. Doskonale wiedzą o tym matki Konstancina, które z każdym nowym dzieckiem mają dodatkową długą listę zadań do wykonania. Nie ma tu znaczenia liczba ani wiek dzieci. Perfekcyjny wizerunek obowiązuje zawsze i wszędzie. Na jego straży stoi oczywiście matka. To ona od świtu do zmierzchu kadruje życie swojej rodziny tak, by nikomu nie przyszło do głowy, że to tylko złudzenie optyczne.

Ujawnię wam kilka brzydkich prawd dotyczących matek z Konstancina, które te usilnie starają się tuszować.

Pierwsza i najważniejsza: matki nie spędzają czasu ze swoimi dziećmi. Ani z tymi bardzo małymi, ani z tymi starszymi. Potomstwem od pierwszych dni życia zajmują się najczęściej nianie albo babcie. Od rana do… rana, bo to również one wstają do płaczących maluchów w nocy. Matka przecież nie może sobie pozwolić na opuchnięte od braku snu oczy. Zwłaszcza że i tak musi czuwać – pilnować, czy jej samiec wrócił do domu, w jakim stanie i z kim tak gorliwie esemesuje. A to, trzeba przyznać, bardzo stresujące i męczące zajęcie.

Żadnej konstancinianki nie zobaczysz bawiącej się na dywanie ze swoimi dziećmi, układającej z nimi puzzle, budującej bazę z koców czy grającej w zombie i boczek. Takie zabawy są dla plebsu, a nie dla przedstawicielek tego raju dla bogaczy. Tutaj każda rozrywka ma mieć sens i prowadzić dziecko od najmłodszych lat na sam szczyt. Jeżeli tego nie dopilnujesz, twój potomek zostanie wychowany na zwykłego człowieka. A to największy policzek dla samców i samic alfa.

Dlatego lepiej, żeby zabawami zajmowały się nianie. One też czytają dzieciom do snu i tulą, kiedy te boją się ciemności lub mają gorączkę. Matka to osoba, która widzi dziecko jedynie w przelocie. Głównie po to, żeby ocenić, czy maluch jest odpowiednio ubrany do szkoły lub przedszkola. Czy sukienka Burberry za siedem tysięcy jest schludnie wyprasowana, czy już zdążyła się pognieść. A kokardka od Dolce & Gabbana za tysiąc złotych odwraca uwagę od odstających uszu czy pięknie je maskuje.

Kiedy wygląd zostanie zaakceptowany, mama posyła w biegu buziaki i sama zamyka się w swojej ukochanej garderobie, by znaleźć dla siebie idealną zbroję na ten cudowny zwykły wtorek. Dzieci do placówek rozwożą albo kierowcy, albo szkolny busik. Oczywiście nie jest to zwykły busik, jakimi jeżdżą zwykłe dzieci. Tutaj mowa o ekskluzywnym, kameralnym busiku, który rozwozi przyszłych prezesów spółek i biznesmenów do elitarnych szkół i przedszkoli dla milionerów.

Maluszek w takim przedszkolu lub szkole jest od godziny 8.00 do 17.30. W tym czasie matka Konstancina zajmuje się sobą i domem. Z fotela u makijażystki schodzi, żeby przekazać listę obowiązków sprzątaczce. Z masażu karku pisze kucharce menu na wieczór. Przed lunchem z koleżankami dzwoni do ogrodnika, przypominając mu, że wychodząc z domu, zamiast po marmurze znowu szła po pyle z sosen. Po pilatesie włącza kamerkę, żeby się upewnić, że służba nie próżnuje. Po zakupach u Vitkaca lub na Moliera wraca do domu z naręczem kwiatów. To idealny czas na zrobienie sobie fotki w stylu: jeszcze tylko taki drobiazg i mój dom jest gotowy na powrót rodziny. Albo mój ulubiony wpis „Zmęczona, ale szczęśliwa”.

Następnie po przymierzeniu nowych ubrań i wybraniu stylówki, w towarzystwie jednej lub dwóch albo trzech, kto by tam liczył, lampek Dom Pérignon, schodzi do kuchni. Tam kucharka właśnie wyjęła z pieca bułeczki cynamonowe. Cyk i focia na Insta: „Szkoda, że nie czujecie tego zapachu”. Pani zadbała o najmniejszy detal zdjęcia, nawet delikatnie pobrudziła sobie policzek mąką. Ach, jakie to słodkie i niewinne. Widzicie, dziewczyny, tak to się robi!

Dzieci po placówkach najczęściej jadą na zajęcia dodatkowe – konie, polo, chiński, gra na pianinie… Dobrze, żeby po powrocie do domu miały tylko siłę delikatnie zdjąć swoje warte kilkanaście tysięcy ubrania i pójść spać. Ale stop, nie tak szybko! Jeszcze fotka dla mamusi – tulaski w łóżeczku i podpis: „To był piękny rodzinny dzień”.

Kolejna brzydka prawda – dzieci matek z Konstancina nie są dobrze karmione. To znaczy w placówkach oczywiście faktycznie dieta może być bardzo zróżnicowana i pełna takich frykasów, że żaden czterolatek nie wymówi ich nazw, a prawie żaden ich nie ruszy. Po szkole i przedszkolu albo w weekendy jest jednak jeszcze gorzej, bo dzieci jedzą byle co i byle gdzie. Często można spotkać mamusie podjeżdżające swoimi wypasionymi land roverami do McDonalda w Konstancinie i zamawiające trzy zestawy Happy Meal dla swoich juniorków.

Dlaczego tak się dzieje, skoro w domach bogaczy zazwyczaj gotują kucharki? Już tłumaczę. Kucharka zajmuje się szykowaniem ciepłej kolacji, która jest podawana, kiedy mąż wraca do domu. Do takiej kolacji zazwyczaj nie siadają dzieci, bo te wtedy albo szykują się do snu, albo już śpią. Ich kolacja zatem jest mniej przemyślana i często szykowana w biegu przez matkę. A że rzadko która żona Konstancina potrafi gotować, na talerzach dzieci często lądują odgrzewane w mikrofalówce paluszki rybne lub parówki. Do tego dzieci spożywają sporo słodyczy i niezdrowych przekąsek, które są im podrzucane, gdy oglądają bajki lub grają w gry. Nie muszę chyba mówić, że przychówek milionerów z Konstancina nie ma wyznaczanego czasu na takie przyjemności – może oglądać i jeść, co chce i kiedy chce. To znaczy teoretycznie nie może, ale nikt go w tym czasie nie kontroluje. A nawet jeżeli dziecko już drugą godzinę gapi się w Psi patrol, to spokój matki wart jest tej ceny.

Kolorowe smoothie, które pije juniorek na Instagramie, to blef. Konstancińskie dzieci w większości nie lubią niczego warzywnego ani zielonego, może z wyjątkiem zielonych miśków Haribo. Nie są przyzwyczajone do takich smaków, bo w szkołach brytyjskich czy amerykańskich mają szwedzki bufet, a tam poza zdrowym jedzeniem do wyboru jest pizza, frytki i nuggetsy. Jak myślicie, co wybierają? Najmłodsi bogacze nie znają smaku uwielbianej przez wszystkie szkraby pomidorówki, krupniku czy zalewajki. Ich matki ani kucharki nie gotują tak pospolitych dań, a to, co gotują, jest dla nich nie do przełknięcia. Bo czy ktoś zna dziecko, które zajada się ostrygami, krwistym stekiem lub foie gras? Dlatego najmłodsze pokolenie Konstancina często ma niedobory witamin spowodowane mało urozmaiconą dietą.

Następna brzydka prawda wiąże się z brakiem odpowiedniej higieny i zaniedbaniem, które często prowadzą do pojawienia się w konstancińskich domach owsików i wszy. Jeżeli ktoś uważa, że ten problem dotyczy tylko dzieci z biednych rodzin, myli się, i to bardzo. Zresztą znana jest w Konstancinie anegdota opowiadająca o pewnej bardzo bogatej rodzinie. Państwo swoje miliony zarobili w jednym pokoleniu na hodowli drobiu. A kto siedział w drobiu i w milionach, ten wie, że żeby tak szybko zapełnić sakiewkę, trzeba pracować ponad normę. Oni pracowali, a to oznaczało, że do domu wracali późną nocą, żeby już skoro świt być na swoich fermach. Zdarzało się więc, że dzieci widywali tylko w weekendy, które zresztą też zazwyczaj spędzali, pracując. Na co dzień ich potomstwem zajmowała się teściowa, a że ta miała już swoje lata, ograniczała się głównie do tego, by sprawdzić, czy wnuki wróciły z podwórka i czy się nie pozabijały. Poza tym babcia była bardzo łatwowierna – każdą odpowiedź wnucząt na temat odrobionych lekcji, umytych zębów czy rąk brała za pewnik. Doszło do tego, że dzieci kąpały się jedynie w weekendy, i to tylko te, w które rodzice byli w domu. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Rodzice się zorientowali, że głowy ich dzieci to prawdziwa wylęgarnia wszy, dopiero kiedy sami poczuli dyskomfort. Okazało się, że trójka ich słodkich kurczaczków zaraziła wszami pół szkoły, rodzinę i całą służbę. Dla najstarszej dziewczynki skończyło się to najgorzej, bo mama, nie mając czasu ani ochoty na wyczesywanie jajeczek, dla wygody postanowiła obciąć ją na zapałkę. Biedna mała.

Jeszcze jedna bardzo brzydka prawda – ukrywanie dzieci, które nie pasują do standardów idealnej, złotej rodziny. Pamiętacie historię chłopca na wózku inwalidzkim, który nie był zapraszany na rodzinne święta? No właśnie. Ale od początku…

Żony milionerów, zwłaszcza te, których „rodowód” jest niewiadomego pochodzenia, najbardziej na świecie boją się, że prędzej czy później ktoś odkryje prawdę o nich. Wtedy szlachecki domek dziadka okaże się rozwalającą się obórką, a inteligenckie korzenie ojca skończą się na recytacji czterech pierwszych wersów Pana Tadeusza. Oczywiście rodziców i domów się nie wybiera, ale już historie, jakie się o nich opowiada, tak. Panie zupełnie znikąd aspirujące do elity nie przekroczą progu Konstancina tylko dlatego, że mają ładne nóżki. Takie wdzięki zostają na Powiślu w apartamenciku kochanki lub w Wilanowie. Potencjalna żona musi wnieść do królestwa trochę blichtru. A nic tak dobrze nie robi nowobogackim jak pomachanie im przed nosem jakimś herbem. Nieważne, że herb był nie mojego dziadka, tylko sąsiada dziadka, u którego stryjeczna wnuczka pasła gęsi. Herb to herb. Więc skoro mama, uderzając się w pierś, potwierdzała autentyczność opowieści córki, to teraz ta musi pracować, i to w pocie czoła, nad podtrzymaniem legendy. A to zadanie tak pracochłonne i wypalające, że należy się wyłącznie litować nad żonami Konstancina, a nie wytykać je palcami.

Taka pani zrobi wszystko, żeby wyglądać rasowo i upodobnić się do takich celebrytek jak Małgosia Rozenek (która chyba w upodabnianiu się do sław zatoczyła już koło), Agnieszka Woźniak-Starak czy Magdalena Pieczonka. Te trzy typy urody są w Konstancinie najchętniej powielane, i to z całkiem niezłym rezultatem. Dlatego jeżeli komuś się wydaje, że w mięsnym spotkał Agnieszkę, a w księgarni Magdalenę, to na pewno nie one, tylko ich kopie.

No dobrze, mamy piękną panią, bogatego pana i owoce tej miłości – dzieciątka. Tylko niestety jedno z nich jest problematyczne, bo nie przyszło na świat wystarczająco urodziwe, a jego perkaty nosek bardziej przypomina nosek stryjenki od gąsek niż pana na herbie. Albo jeszcze gorzej – kiedy dziecko urodziło się z jakąś chorobą lub w spektrum, na przykład nie chodzi, jak w wyżej przypomnianym przypadku, ma ADHD, autyzm albo jest tak chorobliwie nieśmiałe, że się jąka. Co zrobić z takim juniorkiem? Bo wiadomo, otwartym i tolerancyjnym jest się na zewnątrz, ale na Boga, która arystokratka chce mieć owoc tolerancji na zdjęciu? Czy to poobijane jabłuszko może się przeturlać troszkę dalej, o, jeszcze odrobinkę, najlepiej tam, za kadr, poproszę?

Takie dzieci najczęściej nie są zabierane na rodzinne wakacje. Powód? Michałek najlepiej czuje się w domu z opiekunką. Malwinka źle reaguje na rajski piach na Malediwach. Prawda jednak jest inna – i znacznie bardziej wstydliwa. Michałek i Malwinka nie pasują do tak skrupulatnie utkanego wizerunku. Świąteczne zdjęcie do postawienia na kominku nie może przecież się gryźć z aksamitnymi poduszkami i perskim dywanem za 80 tysięcy.

Następny blef, żeby ukryć brzydką prawdę, wiąże się z upiększaniem dzieci. To, że celebrytki, influencerki i matki Konstancina przepuszczają siebie przez setki filtrów na Instagramie, to wiedza podstawowa – bez niej nie zdasz do drugiej klasy. Ale że przez takie same filtry przepuszczają swoje dzieci, nawet te kilkumiesięczne, to już poziom czerwonego paska w czwartej klasie. No ale skoro matki Konstancina nieustannie upiększają siebie, dlaczego miałyby nie robić tego ze swoimi pociechami? A co, one gorsze?

W tej snobistycznej enklawie nikogo nie dziwi widok trzylatka z dyskretnie zrobionymi pasemkami, by rozświetlić rumianego buziaczka, czy kilkuletniej dziewczynki chodzącej w butach na koturnie, by nogi miały odpowiednie proporcje. To wszystko drobne grzeszki, których żaden sąd nie potraktuje poważnie. Ale co, kiedy mamusia serwuje swojej dwunastoletniej córce botoks czoła, żeby się nie marszczyła, albo prawdziwą operację chirurgiczną?

Tak, Konstancin zna i taki przypadek. Jedna z troskliwych i kochających mamusiek nie mogła się pogodzić z kształtem nosa swojej córki, któremu daleko było do filigranowych konstancińskich norm. Choć jego właścicielkę można było nazwać dziewczynką o niekomercyjnej urodzie, dla matki to było za mało. Nie mogła pozwolić, żeby córka była bohaterką niewybrednych komentarzy albo co gorsza, żeby jej szanse na odpowiednie zamążpójście przepadły na zawsze. I to przez co? Przez nos! Pani długo się zastanawiała, co począć z tym fantem, a kiedy córka skończyła dwanaście lat i już żadna fikuśna czapeczka nie mogła odwrócić uwagi od jej nosa, postanowiła działać. I to w trybie ASAP.

I udało się! Już po wakacjach dziewczynka wróciła na łono Konstancina ze ślicznym noskiem – dziełem zdolnego chirurga z jednej ze szwajcarskich klinik medycyny estetycznej, gdzie na pytanie o wiek można odpowiedzieć sutym napiwkiem. W drodze do domu sprytna mamuśka wymyśliła jeszcze sprytniejsze kłamstewko, które miało wytłumaczyć zastąpienie nochala noskiem. Córeczka na wakacjach poślizgnęła się przy hotelowym basenie i upadła tak niefortunnie, że nos połamał się jej w kilku miejscach. Na szczęście genialny lekarz poskładał go bez trudu. A że przy okazji zgubił jakieś dwa centymetry? O to już nikt nie dopytywał.

Przy czymś takim odchudzanie małych dziewczynek to pikuś, ale wspomnę o nim, bo wiele dzieci w wieku szkolnym, których kształtów nie da się już schować pod falbankami od Ralpha Laurena, jest odchudzanych. I jak to w Konstancinie – nie ma tu mowy o umiarze czy rozsądku. Zbilansowana dieta jest dla nieudaczników. Tutaj liczą się tylko spektakularne efekty, tak żeby sąsiadom poszło w pięty. Pięć kilo w dwa dni, brzuch Lewandowskiego w tydzień… Taki ubytek wagi można osiągnąć, jedynie jedząc kiszoną kapustę zapijaną kefirem, ewentualnie pięć rodzynek dziennie w odstępach od omdlenia do omdlenia. Pomiędzy tylko lodowata woda. Dziecko trzeba uczyć reżimu od najmłodszych lat, pokazywać mu, jak dyskretnie pozbyć się obiadu w restauracyjnej toalecie albo jak mocno ścisnąć pasek.

Brzydka prawda, a na pewno wstydliwa praktyka, to zarabianie na dzieciach, i to milionów. Tak, milionów! Wystarczy, że mamusia urodzi, a na parkingu przed szpitalem już czeka na nią malutka niespodzianka w kokardce. I dla jasności – nie jest to szczeniaczek ze schroniska, tylko limitowane najnowsze porsche, ze skórą na zamówienie i pozłacanymi felgami, którego cena zwala z nóg. Ale spokojnie, to nie koniec prezentów. Gdy tylko świeżo upieczona mamusia wyjdzie ze szpitala, na pamiątkę powicia potomka dostaje dyskretne kolczyki z niedyskretnym dwukaratowym diamentem za dwa miliony albo coś z oferty Bulgari, biżuterii tak drogiej, że próżno szukać cen na stronie internetowej. A jak jeszcze w ciągu tygodnia pani uda się wrócić do talii osy, w nagrodę otrzyma do kompletu diamentową bransoletę (cena od miliona w górę). Ale i tak największe żniwa są wtedy, kiedy żona zaprosi swojego prawnika. Powstaje wówczas aneks do umowy małżeńskiej, w którym wypunktowane zostają wszelkie profity – jaki samochód, jaką biżuterię i jaki dom za granicą matka dostanie za jedno dziecko, za dwójkę, za trójkę…

Najbardziej opłacalne jest urodzenie trójki dzieci, bo wtedy poza dobrami materialnymi pani dostaje dożywotnie alimenty w wysokości od 20 tysięcy w górę. I nie ma znaczenia, jak długo będzie żoną – rozwódki też ta umowa obowiązuje. To wszystko oczywiście opłaca szczęśliwy tatuś. A jest jeszcze masa innych profitów i faktur, kiedy pani razem ze swoimi dziećmi zaczyna działać na Instagramie. Nie oszukujmy się – cała masa żon milionerów tak robi. Dlaczego? Bo bogactwo i sukces smakują najlepiej, kiedy można się nimi pochwalić. Czymże byłaby stylówka z Vitkaca warta z torebką i butami prawie pół miliona, gdyby nie zdobyła tysięcy serduszek na Insta? A że dzieci generują większy ruch w mediach społecznościowych niż torebka Hermèsa, chcą czy nie, na sławę mamy pracować muszą. Słucham? Coś się nie podoba? A czy ja ci każę rowy kopać albo liście grabić? Masz tylko uroczo się do mnie przytulić w tym sweterku albo pokazać, jak ładnie się bawisz, układając klocki Lego. No chyba tyle możesz zrobić dla mamusi, która w bólach cię rodziła, prawda? I w ten sposób zupełnie do tej pory anonimowa pani zostaje znaną influencerką i ekspertką od wszystkiego, zaczynając od wychowywania dzieci przez dietę, na polityce kończąc. Z Instagrama droga do otworzenia własnej marki odzieżowej jest krótsza niż jej tipsy. Rach-ciach i już zaradna mama szyje w obskurnej szwalni pod Tuszynem ubranka dla dzieci, by sprzedawać je w cenie ekskluzywnych marek. Bo przecież cenić się trzeba. Poza tym jej ubranka są łudząco podobne do tych od Brunello Cucinelli, co za niesamowity zbieg okoliczności, więc i cena nie może odbiegać.

Ostatnia brzydka prawda? Matki Konstancina od rana piją szampana. Lampka do śniadania, lampka przed lunchem, po lunchu, podczas plotek z koleżankami, w sklepie w trakcie luksusowych zakupów, w domu przed kolacją, no i na dobry sen. Niby nic wielkiego, ale jak się te wszystkie lampki zliczy, to wychodzi, że pani wypiła sama prawie dwie butelki. A nie mówimy tu o proszonych kolacjach, imprezach czy cocktail party. Zwykły poniedziałek, podczas wykonywania zwykłych sprawunków. Kryształowa lampka wypełniona bąbelkami stoi też na marmurowym blacie kuchennym, kiedy bąbelki wracają z placówek… Nic dziwnego, że o tej porze mama musi się położyć, bo „migrena” ścięła ją z nóg.

Taka prawda – smutna, brzydka prawda.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI