Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
80 osób interesuje się tą książką
Samiec alfa poślubił ślicznotkę i żyli długo i szczęśliwie… Ale nie w Konstancinie. Tutaj ta historia ma zupełnie inne zakończenie. Nasz samiec ma spuchnięte od alkoholu oczy, splamione krwią ręce, nieobecne spojrzenie i nie dociera do niego, co się właśnie stało. Śpieszę z wyjaśnieniem: ten samiec przegrał. Nasza ślicznotka nie jest już motylem bez skrzydła, udało jej się właśnie uciec ze złotej klatki. I to z workiem pieniędzy! Tych z cypryjskich kont także. Jak do tego doszło? Hokus-pokus, cofnijmy się w czasie.
– Dzień dobry, chcę się rozwieść. – Świetnie. Proszę wrócić do domu i przez dwanaście miesięcy odkładać fundusze na prywatne konto oraz zbierać haki na męża. – Co to znaczy? – Już tłumaczę… Prawie po roku: – Dzień dobry, nadal chcę się rozwieść. – Ile udało się pani odłożyć? – Trzy miliony. – No to zaczynamy…
Po bestsellerowych „Żonach Konstancina” i „Kochankach Konstancina” przyszła pora na „Rozwódki Konstancina”. To historia o praniu brudów na skalę, o jakiej nawet nam się nie śniło. Bo im wyższa jest stawka, tym silniejsze ciosy poniżej pasa. Jak się rozwieść i nie zostać z niczym? Nasza bohaterka zdradza triki najbogatszych rozwódek z Konstancina i daje wskazówki, o których zwykły prawnik i terapeuta mówić nie mogą…
Ewelina Ślotała – mama ukochanego syna, prawniczka, która odnalazła życiową pasję w projektowaniu wnętrz. Sól w oku konstancińskich elit. Osobiste doświadczenia skłoniły ją do wsparcia ofiar przemocy domowej, której kiedyś sama doświadczyła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Copyright © Ewelina Ślotała, 2024
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcia na okładce
Andrzej Wiktor
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Grażyna Nawrocka
Sylwia Kozak-Śmiech
ISBN 978-83-8352-775-8
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
PROLOG
Znasz starą buddyjską bajkę o żabach? Nie? To usiądź wygodnie i posłuchaj.
Było sobie stado żab. Wśród nich piękne, imponujące okazy, urodzeni przywódcy, ewidentni czempioni, ale też, jak to w życiu bywa, mniej spektakularne egzemplarze, brzydsze koleżanki królowej balu, chorowici okularnicy i ci, co przez cały mecz grzeją ławkę rezerwowych. Stado dostało do wykonania zadanie – przejść bardzo wymagającą trasę z metą na szczycie góry. Zadanie arcytrudne. Kibicował im tłum krzykaczy, cwaniaków, którzy wszystko wiedzą i robią najlepiej. Żaby z bijącym sercem ustawiły się na starcie, usłyszały gwizdek i ruszyły przed siebie. Ręka w rękę, noga w nogę. Wspólny front nie trwał jednak długo. Czempioni szybko wyskoczyli na czoło, pędząc do utraty tchu. Rywalizacja ich nakręcała, oddech konkurentów pchał do przodu. Rozmytym z wysiłku wzrokiem patrzyli w kierunku trybun, gotowi na okrzyki zachwytu i brawa. Samce alfa wystrzeliły, samce alfa oczekują głasków, bisków, pocieszków. Ale trybuny zawodzą inną pieśń. „Nie dacie rady!”, „To nie trasa na żabie udka!”, „Szaleńcy”, „Przegracie!”… Czempioni dostrzegli przejawy sabotażu. Para w nogach puściła. Bezduszna analiza zdusiła intuicję i zew natury. Nagle cel był nieopłacalny, zbyt trudny, koszty przekraczały zyski. Żaby wykruszały się jedna po drugiej, liderzy lądowali w rowie, wycieńczeni, pozbawieni paliwa w postaci lajków, umierali z pragnienia. Słabsze egzemplarze naśladowały silniejsze, silniejsze usprawiedliwiały się słabszymi. Porażka wisiała w powietrzu, więc znowu stado zjednoczyło się we wspólnym froncie. Jednogłośny komunikat był zwięzły i konkretny: cel jest niewykonalny dla żabiego gatunku. Trybuny potakiwały z zapałem. „Nie da się, nie da!” – przekazywały sobie z ust do ust. I kiedy wszystko wydawało się już przesądzone – publiczność dostała to, czego żądała, żaby dały to, czego od nich oczekiwano – zwrócono uwagę na jedną z nich, niepozorną, która nie zważając na krzyki z trybun, na biologiczne ograniczenia, pędziła do przodu, napędzana wiarą w siebie. Była skupiona, dobrze rozłożyła swoje siły, nie kozakowała, nie szarżowała. Instynkt pozwalał jej przekraczać granice bólu, strachu, wycieńczenia. Trybuny zamilkły, ale tylko po to, żeby za chwilę z podwójną mocą sabotować wykon żaby. „Poddaj się!”, „Nie dasz rady!”, „Jesteś za słaba!” – krzyczeli wszyscy. Do chóru dołączyły pozostałe żaby, kumkając bez opamiętania. Ale ona biegła dalej. Nie marnowała czasu na słuchanie tłumu, nie rozpraszała się jego radami. Nie potrzebowała ich, bo to nie brawa ją uskrzydlały. W końcu dotarła na szczyt. Wygrała wyścig. Była dumna z siebie, szczęśliwa, stała w swojej prawdzie, była sobą.
Taką żabą jestem ja, rozwódka Konstancina.
I choć moje wychudzone nogi ledwo stoją na szpilkach za dziesięć tysięcy złotych, nie poddaję się. Nie upadnę z hukiem na marmurową podłogę, o której każdy centymetr walczyłam na śmierć i życie w sądzie z samcem alfa, moim mężem. Dobiegłam do mety i choć tutaj, na samym szczycie, jest zimno, ciemno i hula wiatr, przetrwałam. Lista moich przyjaciół kurczy się w zatrważającym tempie. Dawne przyjaciółki, które tak chętnie wypłakiwały mi się w rękaw, teraz udają, że mnie nie znają. Przemawia przez nie zazdrość – i ciężka ręka ich mężów.
W tej wojnie straciłam zdrowie, włosy wypadały mi garściami, nie mogłam spać, nie mogłam jeść. W najcięższych momentach nie wychodziłam z domu bez zażycia środka na stany lękowe. Zmieniłam zamki w drzwiach, maila, numer telefonu. Odcięłam się od toksycznej matki, która ciągle chciała pić szampana za moje, nie licząc się z ceną, którą sama płaciłam. Załamanie nerwowe, ataki paniki, myśli samobójcze – to tylko część mojej historii chorobowej. Przetrwałam największą burzę w sądzie, gdzie szambo wybijało po każdym otwarciu akt. Byłam publicznie i medialnie upokarzana przez konstancińskie wrony, które przyklejały mi najróżniejsze łatki – od narkomanki i alkoholiczki zaczynając. Mąż nie oszczędzał na rozwodzie, w pewnym momencie stało przeciwko mnie pięć kancelarii, broniąc jego interesów. Jego rodzina opowiadała o mnie kalumnie, przeceniając mnie i nie doceniając zarazem. Byłam kobietą mafiosa i żoną szejka, można mnie było kupić w Dubaju i złapać na romansie z szoferem.
Broniłam się, jak mogłam. Za radą prawnika i psychologa nie przebierałam w środkach. Zainwestowałam w detektywa, hakera, a nawet przekupiłam gosposię, by zbierała brudy mojego męża. Walczyliśmy ze sobą jak Apollo z Rockym. Staliśmy na chwiejnych nogach, każde w swoim narożniku, a od upadku dzielił nas najlżejszy podmuch wiatru. Krwawiły nasze twarze, serca i godność. On za wszelką cenę chronił swoje firmy i spółki ze słupami w rajach podatkowych. Ja, rozwódka Konstancina, chroniłam swoje dziecko. Jedyny kapitał, który posiadałam, jedyny pozostały mi oręż. Czy dostałam tyle, ile chciałam? Nie. Czy on dał tyle, ile chciał? Nie. Czy oboje zapłaciliśmy za to najwyższą cenę? Tak. Czy było warto? Tak, bo żona Konstancina nie da się ot tak wykurzyć ze swojego bajecznego domu i życia, którego dobrze wykadrowane momenty obserwują tysiące followersów. Nie odda bez walki swojego futra z soboli wartego sto tysięcy złotych – i żywot kilku soboli. Nie pozbawi się stałych przelewów „na przejebanie”, nie zamieni limitowanego land rovera za milion złotych na fiata punto, a letniej rezydencji w Marbelli na pokój w Karwi. Nie i już! Wilk nie będzie syty, a owca nie będzie cała, ale przynajmniej nie da zrobić z siebie kozła ofiarnego. Ani jelenia.
W Konstancinie życie płynie według sztywnego kalendarza. Są otwarcia sezonu, imprezy pokazowe, zwane balami charytatywnymi, wietrzenie szaf i garaży, sezonowe migracje, okresy godowe, wprowadzanie debiutantek, spektakularne sukcesy biznesowe i jeszcze głośniejsze upadki. Wszystko jest tu przewidywalne jak obniżki w Zarze. Można umrzeć z nudów. Biedni bogacze. Całe szczęście, że od czasu do czasu ktoś po pijaku przegra w kasynie zamek albo odpowiednio nie udobrucha kochanki, która zrobi spontaniczny nalot na willę samca. Taki show dodaje szczyptę pikanterii do uporządkowanej, nastawionej na zysk egzystencji śmietanki towarzyskiej tej podwarszawskiej enklawy.
W pozostałe dni wszystko wygląda jak zawsze. Panowie zarabiają miliony, panie wydają swoją działkę na bezrefleksyjne wrzucanie do internetowego koszyka ubrań wartych kilkaset tysięcy złotych, które nikomu szczęścia nie dają i na nikim już nie robią wrażenia. Ale w końcu każdy ma jakieś swoje nawyki. Jedni obgryzają paznokcie, inni mlaszczą przy jedzeniu, a konstancińskie księżniczki przepuszczają tysiączki z prędkością światła.
I tak od wschodu do zachodu słońca przez 365 dni w roku toczy się życie elit. Całe szczęście, że w ich DNA wpisane są nie tylko wielomilionowe przelewy, ale także niszczące największe fortuny, rujnujące najpotężniejsze rodziny rozwody. To tymi zapierającymi dech w piersi momentami karmi się Konstancin. Znowu jest o czym rozmawiać w tak zwanych beach clubach i beach barach. Panowie w swoim męskim sosie przy lampce Chivas Regal Icona za piętnaście tysięcy butelka wyliczają dzieła sztuki, które za chwilę pójdą pod młotek. Szacują straty, szykują się niczym piranie na przejęcie uciekających w popłochu szczurów, czyli klientów, którzy nie lubią mieszać się w rodzinne aferki. Rozwód jednego z nich to dla wszystkich – oczywiście poza rozwodzącym się – czas prawdziwych żniw. Tutaj nikt nie bierze jeńców. Bez mrugnięcia okiem koledzy od golfa, tenisa czy kielicha przejmują biznesy i biznesiki, skupują samochody, przejmują domy za granicą i zgarniają kochanki. W końcu nic nie może się zmarnować, zasada zero waste obowiązuje wszystkich, nawet tych z kodem pocztowym 05-520.
Panie również nie próżnują. Na brunchach i lunchach przy lampce szampana za sześć tysięcy butelka, w sukienkach koktajlowych wartych trzy średnie pensje nauczyciela, z wypiekami na twarzy omawiają rozwód swojego sąsiada. Na popularnych stronach internetowych śledzą wyprzedaż jego żony. Za bezcen kupują zegarki warte drzewiej stumetrowe mieszkanie w stolicy. Kolie od Tiffany’ego warte pół miliona, które niewierny mąż kupował, by udobruchać żonę, teraz idą pod młotek za marne parę tysięcy. Bezwstydnie plotkują na temat jej podbitego oka, złamanego zęba, licząc, że w ten sposób odwrócą uwagę od siniaków na swoich rękach i nogach.
A potem wspólnie samce i samice przy jednym stole, przeżuwając krwistego steka wartego tyle, co dwumiesięczne wyżywienie podopiecznego domu dziecka, komentują nieeleganckie zachowanie dawnych małżonków. Sami zapewniając się o swojej dozgonnej miłości i wierności. Rzucają banałami w stylu „prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, a kobietę, z jaką klasą zachowa się przy rozwodzie”. Po czym ci sami ludzie za kilka lat do upadłego walczą o ciupagę z Zakopanego i żonglują dziećmi jak klauni jajkami w cyrku. Nic się wtedy nie liczy. Małżonkowie bezlitośnie godzą nawzajem w swoje słabe punkty, a w tej sztuce są naprawdę biegli. Gniew i żądza zemsty ich oślepiają. Wyłączają myślenie. Na taki show publika tylko czeka. Trybuny znowu wiwatują, spragnione igrzysk i krwi. Im więcej kilogramów ważą akta sądowe, tym więcej lajków. Im okrutniejsze i liczniejsze są pozwy zahaczające o prawo rodzinne, karne, gospodarcze, prawo spółek, tym publika głośniej wiwatuje. Mężowie zaciskają pasa, starają się ukryć swoje dochody na kontach matek, sióstr, kochanek. Spreparowanych dowodów jest bez liku. Tak samo jak nagranych rozmów, zebranych przez detektywów zdjęć i zeznań świadków, którzy doskonale wiedzą, za ile zeznają. Żony zmieniają salę sądową w rewię mody, żeby pokazać byłemu, co stracił. Kwota alimentów, o jaką walczą, często przekracza roczny dochód sędziego. A wszystko po to, żeby nikt nie śmiał pomyśleć, że bogacze są zwyczajni. Bo nic tak nie boli konstancińskich samców i ich żon, jak postawienie ich w jednym szeregu z innymi szarymi obywatelami.
PS Czy wspomniałam, że zwycięska żaba z buddyjskiej bajki była głucha? Wygrała, bo nie słyszała, że nie może wygrać. Na tym polegał mój modus operandi.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI