Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kobieta jest miarą wszechrzeczy
Mazurska wieś, w której panują tradycyjne patriarchalne zasady. Trzy kobiety, które latami tkwiły w toksycznych związkach. Teraz, gdy wyzwoliły się z relacji pan-niewolnica, Malwina, Sylwia i Wiktoria starają się żyć tak, by każdy dzień przynosił im satysfakcję. A najwięcej jej znajdują we wnikliwym obserwowaniu siebie i otoczenia oraz pogłębianiu swojej duchowości. Kiedy przyjaciółki uświadamiają sobie, ile antyfeministycznych treści niesie religia chrześcijańska, zaczynają wnikliwie drążyć problem. I zadają sobie pytanie: co by było, gdyby bóg był kobietą? Wkrótce ich prywatne studia biblijne doprowadzają do odkryć, które nie wszystkim się spodobają…
To tamci wszystko schrzanili. To oni zawalili. Oni ją olali i nie liczyli się z jej uczuciami. Nie trzeba było iść do wróżki, żeby wyczuć, że sprawa taka jak ta zupełnie ich nie obchodzi. Pan – Bóg! Mężczyzna jest władcą. Chłop rządzi. I czy to był przypadek, że Wiktoria użyła powiedzenia jak trwoga, to do Boga w nawiązaniu do powrotu Malwiny? Owszem, zrobiła to nieświadomie. Tyle że Malwina powoli poznawała już tajniki ludzkiej nieświadomości. Wiedziała również to, że przypadek nie istnieje. Fakt zatem, że coś kazało jej wysypać zawartość zajętego przez Błażeja plecaka Niny, także nie był przypadkowy. Nie było przypadku i w tym, że bazgroły naniesione przed dwoma laty na kartkę formatu A4 trafiły ponownie w jej ręce.
Wioletta Milewska
Jestem matką i żoną oraz niepoprawną miłośniczką natury. Przez większą część życia mieszkałam na Mazurach. To tam poznawałam wzorce mentalne polskiego społeczeństwa, uwarunkowane wieloma niszczącymi przekonaniami. Następnie szukałam sposobów zmiany tych wzorców, a to pchnęło mnie w kierunku rozwoju osobistego. Kiedy studiowałam psychologię, wewnętrznie czułam, że jest coś więcej niż prezentowana tam wiedza akademicka. Wkroczyłam na ścieżkę duchowości i szamanizmu.
Dzięki poznaniu i zrozumieniu pewnych prawidłowości, odkryłam ich niebagatelny wpływ na nasze postępowanie. To sprawiło, że sama zaczęłam współpracę z osobami szukającymi rozwiązania własnych problemów. Motywacją do napisania Mazurki była chęć przekazania ludziom, w jaki sposób żyć w zgodzie ze sobą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 490
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Koniecznym warunkiem naszego rozwoju jest zmiana przestarzałych przekonań
Ludziom Z Miłością
Nagrzane sierpniowym słońcem leniwe powietrze wibrowało nad asfaltową nawierzchnią drogi wojewódzkiej numer sześćdziesiąt pięć, a ciągnący za ciężarówką sznur pojazdów wił się po serpentynach mazurskiej szosy niczym rozleniwiony po obfitym posiłku zaskroniec.
Ciało, zmęczone już wielogodzinną podróżą, zdawało się zestrajać z otoczeniem i z każdą kolejną minutą przybliżającą je do konfrontacji z nieuniknionym drżało coraz intensywniej, zawiadamiając o nadciągających kłopotach.
Malwina nauczyła się odczytywać sygnały płynące z ciała w stopniu wystarczającym, aby wiedzieć, że było ono doskonałym przewodnikiem. W przeszłości ignorowała te ostrzeżenia dostatecznie często, żeby się przekonać, czym się kończy taka przekora. Samowola, czyli postępowanie zgodnie z własną wolą, jeśli ta przypadkiem różniła się od woli innych, kończyła się właściwie na różne sposoby, a każdy z nich był niekorzystny zarówno dla ciała, jak i dla psychiki. Przykładów znalazłoby się tyle, że nie sposób było spamiętać je wszystkie, tymczasem myśli zajęte miała analizą sposobów najmniej bolesnego sprostania obowiązkom, przed którymi postawił ją bezlitosny los, życie lub inny równie abstrakcyjny twór.
– Chcesz wody? – dobiegło z sąsiedniego fotela.
– Nie, dzięki – odparła krótko Malwina, po czym usłyszała dźwięk nalewanej do kubka wody, którą Nina wypiła duszkiem.
Potem z torby na prowiant dziewczyna wyjęła banana i wyciągnęła go w kierunku matki. Malwina pokręciła przecząco głową. Jej ciało było w fazie jakiegoś buntu, który zakazywał mu przyjmowania jakiejkolwiek treści, a wręcz natrętnie nagabywał, żeby pozbyć się i tego, co już przyjęła, i co teraz zalegało w żołądku, bo ten, widocznie w akcie podobnego sprzeciwu, o jakim dawało znać ciało, nie trawił tego, co mu kiedyś podano.
Malwina rozumiała dwuznaczność i zatrzymała się przy niej na chwilę.
Czego nie mogę przyjąć? Co chcę zwrócić? – zapytała w myślach, ale odpowiedź do zmęczonego umysłu nie przyszła. Zamiast tego pojawił się nowy mętlik w głowie i niejasna informacja, że odpowiedź Malwina pozna na miejscu. Do tego czasu opanowała jednak przykre symptomy na tyle, żeby uspokoić odruch wymiotny, a także, po trosze, skołatane nerwy. Miała żywą nadzieję, że go po prostu nie spotka. Tak mogło się przecież stać, rachunek prawdopodobieństwa na to pozwalał. Lecz problem polegał na tym, że było to bardzo mało prawdopodobne.
Przez chwilę przyglądała się córce.
Ostatni rok przyniósł prawdziwy przełom w życiu ich obu. Nina zakończyła pierwszy rok studiów z bardzo dobrymi wynikami. Malwina odżyła.
Logicznie rzecz biorąc, skoro odżyła, to musiała być przedtem martwa. W przypadku Malwiny ta metafora była bardzo na miejscu. Nie dało się zaprzeczyć, że żyła i wcześniej, bo przecież oddychała, a w jej organizmie zachodziły różne procesy. Ocenę prawdziwości tego życia i jego intensywności można by w każdym razie sprowadzić do egzystencji człowieka podłączonego do maszynerii podtrzymującej życie. W jego ciele zachodzą procesy życiowe. Owszem, oddycha, a jego ciało bierze udział w przemianie materii. Tylko co to za życie?
Siła odśrodkowa wybiła Malwinę z toku myśli na kolejnym ostrym zakolu drogi.
Jeszcze tylko jakiś kwadrans i wszystko stanie się jasne.
Ostatnia wizyta w tych stronach przed czterema miesiącami przyniosła tylko kolejną serię rozczarowań, a tych miała już dość.
Półtora roku po rozwodzie życzyła sobie uregulowania wszelkich formalności i możliwości wyjścia na prostą. Miała dość tej dziwnej gmatwaniny i przeciągania w nieskończoność spraw, których sama nie mogła załatwić, a on załatwić nie chciał. I na odwrót: on chciał tego, czego ona nie chciała. W tej kwestii przynajmniej nic się nie zmieniło i z całą odpowiedzialnością można było stwierdzić, że Błażej był jednak stały w swoich postanowieniach. Rozwodu nie uznawał, bo zgodnie z jego świętym przekonaniem śluby kościelne, złamane przez niego samego i przez to unieważnione, wciąż były ważne i obowiązujące, a więzy wciąż zaciśnięte na nadgarstkach żony niczym boleśnie wrośnięte w delikatne ciało pęta.
Trzęsącymi się palcami przekręcała Malwina klucz w zamku drzwi.
Zapadka odskoczyła, co zapowiadało, że w środku być może nikogo nie ma.
Wewnątrz panoszył się zapach aldehydu octowego i nikotyny.
Malwina poczuła się, jakby weszła do meliny. Jej płuca automatycznie odmówiły oddychania, a ręka odruchowo zasłoniła nos.
Choć podłoga w kuchni była dość czysta – i głównie to przykuwało uwagę – to na kuchennej szafce stał talerz, na którym piętrzył się kopiec smalcu. Również patelnia wypełniona była niemal po brzegi tym specyfikiem. O talerz ze smalcem oparta była łopatka. Wyglądało na to, że smażono tu w kółko skwarki, a nadmiar tłuszczu wytapianego podczas tego zabiegu zbierano dopiero wtedy, gdy jego ilość zbliżała się do poziomu krytycznego, zapowiadającego przelanie.
Oddech Malwiny stał się płytki i szybki.
Wzbierała w niej wściekłość.
Przecież jest tu zameldowany – odezwał się gdzieś między uszami głos policjanta, dosadnie pouczającego, że Malwina nie ma prawa decydować odnośnie do przebywania tu osób, które z niejasnych pobudek zostały zameldowane w tym domu, wobec czego te z kolei osoby prawa mają. Przede wszystkim prawo do deptania jej mającej się ostatnio coraz lepiej psychiki oraz sponiewieranego czynem wiadomym podbrzusza.
Zanim wyrzuciła przez zamknięte okno wszystko, co zawierało smalec, głęboko nabrała powietrza i zaniechała pierwotnego zamiaru. W przeszłości wiele razy doświadczała takiego stanu i zawsze lepiej wychodziła na tym, że energię powstałą w nagłym przypływie wściekłości spożytkowała na coś twórczego, a przynajmniej pożytecznego. Drugi oddech okazał się śluzą w tamie, za którą spiętrzona woda próbowała zalać niczemu niewinny teren. Trzeci oddech sprawił, że wzbierająca wściekłość ustępowała i spływała stopniowo, użyźniając i pojąc wszystko, co tego potrzebowało.
Nina zajęła się rozpakowywaniem torby z prowiantem.
Malwina nie chciała, żeby córka zauważyła jej stan.
Złapała torby, w których miały niezbędne na czas zaplanowanego pobytu przedmioty, i podreptała do sypialni. Życzyła sobie teraz, żeby jej były małżonek nie korzystał z tego pokoju podczas jej nieobecności, i stan pomieszczenia na pierwszy rzut oka wskazywał, że nie była w błędzie. W pokoju było dość czysto i nie wyczuwało się w nim odstręczającego zapachu tłuszczu w takim stopniu jak w kuchni. Wprawdzie panował tu zaduch, bo pomieszczenie widocznie nie było wietrzone, ale przez okna wpadało światło popołudniowego słońca i ogrzewało wnętrze. Słoneczne kolory ścian i pościeli złożonej tak, jak ją tu zostawiła, mówiły, że wszystko jest jasne.
Przelotnie spojrzała w lustro. Jej odbicie różniło się znacznie od tego, jakie zapamiętała tafla zwierciadła, a może i ona sama. Wydawała się sobie żywsza, zdrowsza, a nawet młodsza, i to było zastanawiające spostrzeżenie. Potem krótko przyjrzała się szczegółom.
To łóżko. Ta szafa. Ta podłoga. Wszystko przypominało o tym, co się tu działo przed dwoma laty, jakby przedmioty miały własną pamięć i zdolność przekazywania jej ludziom.
Tego już nie ma – pokrzepiła się myślą Malwina. – Było, ale już nie ma.
Naraz spostrzegła, że wciąż trzyma w rękach torby, i odstawiła je na podłogę.
Logika podpowiadała, że skoro Błażej tu nie sypiał, to ulokował się w pomieszczeniu, które było chyba od zawsze nazywane „dużym pokojem”.
Popchnęła drzwi w chwili, gdy Nina oznajmiła, że nastawiła wodę na herbatę.
Odepchnął ją zapach wskazujący na zachodzącą tu intensywnie przemianę etanolu oraz dymu papierosowego. Odruchowo znowu zakryła ręką nos i usta. Okno było uchylone, ale na niewiele się to zdało. Pomijając przykrą woń, można było powiedzieć, że nawet tutaj było dość czysto. Nie licząc piętrzącej się na fotelu sterty ubrań i warstwy kurzu na meblach, widok minął się z oczekiwaniami Malwiny.
Zastanowiła się, czy Hubert powiedział Błażejowi o jej przyjeździe. Prócz jej brata nikt nie był wtajemniczony. Ona sama nie miała zresztą obowiązku tłumaczyć się z niczego swojemu byłemu małżonkowi ani zapowiadać wizyty w domu własnej matki, w którym wciąż była zameldowana, a zatem miała takie samo prawo w nim przebywać, jakie miał, niestety, jej były mąż.
Wystarczył rzut oka, żeby wychwycić niektóre szczegóły.
Na złożonej wersalce przykrytej wełnianą wzorzystą narzutą leżała poduszka. Poszewka, w którą ją obleczono, była w stanie wskazującym, że nie prano jej od miesięcy, a ten, kto tu sypiał, mył włosy równie rzadko. Wyobraźnia podsuwała Malwinie obraz człowieka wylegującego się tu godzinami i oglądającego telewizję. Na krześle ustawionym tuż obok stał talerz z resztkami smalcu i kawałkiem niedojedzonego chleba. Nie myliła się więc, odgadując wcześniej czynności kulinarne. Skwarki jadano tutaj.
Wykładzina w tym miejscu była niemiłosiernie poplamiona i obserwująca ją wnikliwie kobieta wolała nie myśleć o składzie biologicznym tych zabrudzeń. Stojąc w miejscu, pobiegła wzrokiem dalej. Tuż przy nodze niskiego stołu stał plecak. Był to stary plecak Niny, który dziewczyna dostała niegdyś od Huberta, brata Malwiny, a który służył jej wytrwale przez całe liceum. Nina właśnie skończyła z wyróżnieniem pierwszy rok studiów, ale ten, kto przywłaszczył jej plecak, chyba nie miał o tym pojęcia.
W Malwinie wezbrała kolejna fala wzburzenia. Nic jej nie dałeś! Nawet nie oddałeś tego, co jej ukradłeś! I dalej ją okradasz?! Szarpnęła z podłogi plecak, którego stan czystości współgrał z powłoczką na poduszce, otworzyła zamek i wywróciła torbę do góry nogami. Wyfrunęły z niej jakieś papiery, które w tej samej chwili rozpierzchły się w różne strony, i wypadły różne drobiazgi. Wśród nich zegarek – prezent od niej dla niego z okazji, której już nie pamiętała. Pomiędzy wysypanymi papierami mignął jej paszport. Odsunęła przykrywające go częściowo kartki i otworzyła jedną ręką, nie podnosząc z podłogi. Był to stary paszport, który już dawno stracił ważność.
Już zamierzała wypróżnić pozostałe kieszenie plecaka i pozbawić torby jej bezprawnego posiadacza, gdy jej wzrok padł na list. Był zaadresowany do niej. Wcześniej nie zwróciła uwagi, czy na szafce, gdzie Hubert miał odkładać korespondencję do niej, leżały jakieś listy. Podniosła kopertę i oberwała krótszy brzeg. Było to rutynowe zaproszenie na badania cytologiczne.
Wstała z kucek i odłożyła plecak. Tuż za wersalką stało coś, co znowu przykuło jej wzrok.
Przyjrzała się. Butelka po wódce była pusta.
Kucnęła ponownie. Za szeroką nogą stołu coś błysnęło. Skierowała tam wzrok, żeby stwierdzić, że to płyta kompaktowa. Wydobyła ją, przewieszając się przez fotel, odczytała napis i umieściła krążek w odtwarzaczu, a następnie włączyła telewizor. Odczytawszy tytuł, domyśliła się, że Dreszcz to horror, i jak się wkrótce przekonała, nie myliła się. Dla niej to był horror. Koszmar ostatnich lat życia z Błażejem. Po zapowiadającym się dość nudno wstępie aktorzy przeszli bowiem do scen zwanych „rozbieranymi”, a ciąg dalszy nie był wyjątkowo zróżnicowany.
Przed paroma laty pewnie przeżyłaby to bardzo emocjonalnie. Teraz uznała to za prawdę oczywistą i znacznie mniej bolesną, choć stawiała na to, że Błażej, zapytany o kontynuację swojego rzemiosła, kategorycznie by wszystkiemu zaprzeczył.
Nie patrzyła już na ekran, ale filmu nie wyłączyła. Przez moment myślała nawet, jakby to było, gdyby teraz pojawił się właściciel plastikowego krążka.
Odłożona na stół koperta nie dawała jej spokoju.
To jasne! Skoro w plecaku znajdował się jeden list adresowany do niej, to mogło być ich więcej.
Żeby zdążyć przed ewentualnym przybyciem właściciela większości dokumentów zalegających bezładnie na podłodze, należało działać bez zwłoki. Malwina przegarniała kolejne kartki, koperty, których adresat nawet nie otworzył, i inne papiery. Zatrzymała się przy jednej z nieotwartych kopert. Był to list z KRUS-u sprzed paru miesięcy. Podobnych listów znalazła kilka, ale żaden nie był zaadresowany do niej. Może korespondencja do niej leży na szafce w kuchni.
Potem jej oczom ukazała się mała żółta karteczka zapisana pismem Błażeja. Były to jej nicki, których używała na forach, jej adres mailowy zaś stał na samej górze. Niektóre nicki się powtarzały. Coś w niej wzbierało. To jasne, że ją śledził. Dlaczego jednak ciekawiło go jej zdanie na tematy natury filozoficznej lub społeczno-obyczajowej? Bo pod tymi pseudonimami zwykle właśnie na takie tematy się wypowiadała.
Do pokoju weszła Nina. Malwina tymczasem zastanawiała się, czy Błażej już zgłosił w ubezpieczalni, że Malwina się z nim rozwiodła. Choć pewnie prędzej by skłamał, że to on się z nią rozwiódł, a zatem sam zainicjował proces, na którym notabene nawet się nie pojawił. Ale raczej tego nie zgłosił. Inaczej ubezpieczyciel przesłałby jej powiadomienie o zmianie warunków ubezpieczenia albo coś w tym rodzaju.
Nina zerknęła na ekran i zareagowała zdziwieniem.
– Znalezione, nie kradzione – rzuciła Malwina, nie odrywając się od przeglądania papierów.
– Zrobiłam herbatę. Przynieść ci tutaj? – zapytała jej córka.
– Nie. Już idę. Zobacz. – Malwina wskazała na list opatrzony jej danymi osobowymi. – Zawłaszcza moje listy. Może ma więcej. Dałaś mu ten plecak?
– Nie. – Nina podążyła wzrokiem we wskazanym przez matkę kierunku. – Sam sobie dał.
Po chwili oczom Malwiny ukazało się coś, co już znała. Z kupki papierów wysunęła się zapalniczka, a następnie pojawił się znajomy widok. Malwina szybko wydobyła arkusz z wypisanym ręcznie tekstem. Przebiegła wzrokiem po literach. Znała tę treść bardzo dobrze. Ja, niżej podpisany… skrzywdziłem żonę. I oświadczam, że to się powtórzy. Pieczętuję własną krwią. I poniżej bezkształtny zarys plamy krwi.
Malwa biła się z myślami. Była jednocześnie ukontentowana i rozżalona. Fakt, że prawidłowo wytypowała niegdyś złodzieja odnalezionego właśnie oświadczenia, dodawał jej pewności siebie, ale im bardziej cieszyła się odkryciem, tym większa wzbierała w niej gorycz i narastała liczba pytań. Jeśli Błażej wykradł jej wtedy to pismo, to dlaczego go nie zniszczył? Po co w ogóle wykradł? Dlaczego ona je teraz znajduje? Do czego ma to jej posłużyć?
Nieprzejrzanych papierów zostało już niewiele. Dotąd znalazła zaledwie cztery koperty zaadresowane do niej. Głównie reklamy. Nic ważnego.
Nie było wśród nich odpowiedzi z KRUS-u. Przed czterema miesiącami poszła tam osobiście, wyjaśniła sytuację i czekała na reakcję. Nadaremnie.
– Ale, pani Malwino, tutaj jest zaległość – usłyszała, wpatrując się w beżowe szpilki na może dwunastocentymetrowym obcasie.
Malwina zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że zaległość jest. Odkąd Błażej podjął pracę w pełnym wymiarze godzin w gospodarstwie szwagra, i miał być z tego tytułu ubezpieczony, Malwina przestała płacić składki. Wciąż oczekiwała na wyjaśnienie, a tego dotąd nie było.
– W takim razie chciałabym uregulować zaległość za siebie. Tutaj mam dowód wpłaty za poprzedni rok. – Malwina wyjęła stosowny wydruk. – I chciałabym zapłacić resztę. Za siebie.
Potem dowiedziała się, że konto jest wspólne, na co wyjaśniła, że nie jest już żoną Błażeja. Potem dowiedziała się, że zgłoszenia powinien dokonać rolnik. Pan. Błażej. Już wtedy Malwina zastanawiała się, jaka jest jej rola w tym wszystkim. Skoro rolnik był panem, to ona była służącą pana? Nie. Służba otrzymuje wynagrodzenie za pracę, a Malwina pracowała na polu pana za ironicznie uśmiechnięte friko. Poza tym pan żył od niemal trzech lat na własny rachunek. Nieotwarte koperty adresowane do rolnika i brak listów adresowanych do niej wręcz krzyczały, że pan dotąd tego nie zgłosił. I ona ma teraz pokrywać jego zaległości tylko dlatego, że pan jeszcze nie zgłosił? Wówczas zrobiła, co jej polecono. Złożyła wniosek o rozłożenie zaległości na raty. Kiedy po paru dniach przyszło pismo adresowane do Błażeja, domyśliła się, że wysłano do niego decyzję. Do pana, choć to ona pisała wniosek. Przecież nie do niej. Ona nie miała praw. No może poza prawem do spłaty zaległości. Bez proszenia pana o podzielenie się informacją dowiedziała się o wysokości rat i o tym, że trzeba je spłacać przez niemal cztery lata. Spisała sobie liczby, i to wystarczyło. Czekała, aż pan rolnik zgłosi, spłacając zaległość za niego i za siebie. Po pół roku przestała czekać. Płaciła składki i zaległość tylko za siebie.
Ostatnią kartką na kupce był rachunek.
Malwina zerknęła. Broń wiatrowa, cena…, sposób zapłaty: przelewem w ciągu…
Przebiegł ją dreszcz tak silny, że wykonała ruch, jakby chciała się zasłonić przed strzałem.
Na ekranie migały rozbierane sceny.
Nerwowo wyłączyła telewizor i rozejrzała się, jakby coś tutaj miało jej dać odpowiedź.
Coś przyciągało jej uwagę w stronę wersalki. Zanim podniosła siedzisko, krótko wpatrywała się w leciwy mebel. W skrzyni leżała kołdra o czystości porównywalnej do powłoczki na poduszce, a z boku wciśnięta była zmiętoszona, równie brudna poszewka. Szarpnęła kołdrę, nie wiedząc właściwie, po co to robi.
Na dnie skrzyni leżała nowa wiatrówka. Malwina kiepsko znała się na broni palnej, ale widziała kiedyś wiatrówkę. Ta wyglądała bardzo podobnie. W połączeniu z jej wcześniejszym odkryciem nietrudno było odgadnąć rodzaj broni.
Poczuła się, jakby odkryła wielką tajemnicę, za co koniecznie powinna ponieść karę.
W kolejnej chwili przypomniała sobie, jak niegdyś, stojąc w kuchni naprzeciw okna, miała wrażenie, jakby ktoś z panującej na zewnątrz ciemności mierzył do niej z broni palnej. Wtedy odsunęła się od okna i teraz jeszcze bardziej uwierzyła w moc swojej intuicji lub czegoś innego, czymkolwiek to było. Niespecjalnie nawet zdziwiło ją odkrycie wiatrówki. Przeczucie, które kiedyś informowało, że ktoś chce ją odstrzelić niczym szkodliwą zwierzynę, mówiło teraz dość wyraźnie, że tym kimś ma być Błażej.
Wróciła do tamtego wspomnienia. Było równie wyraźne jak wtedy, i nawet nie musiała stać w kuchni. Oczyma wyobraźni zobaczyła siebie taką jak wtedy, i jego za oknem, i kogoś, kto instruował go w obsłudze strzelby. Robił to tak, jak mistrz strzelecki uczy nowicjusza. Choć obraz był niewyraźny, uparła się, żeby zobaczyć jak najwięcej szczegółów. Stary coś mówił, a młody potakiwał. Nie słyszała słów, co nie przeszkodziło jej zrozumieć, o co tam chodziło. Błażej miał celować w jej serce i w głowę. Po pierwszym kursie zaczynała już rozumieć te podpowiedzi. W serce trafiała przemoc emocjonalna, w głowę – psychiczna. Kiedy w tej wizji padł rozdzierający ciszę strzał, wszystko zniknęło.
Wdzierający się do pokoju przez uchylone okno wiatr poruszał firaną, a słońce chowające się o tej porze dnia za węgieł budynku rzucało ostatnią smugę światła, bawiąc się cząstkami kurzu wirującego w powietrzu pod wpływem temperatury. Malwina wcisnęła brudną kołdrę z powrotem do skrzyni, uważając, żeby wszystko wyglądało tak, jak poprzednio, po czym zamknęła wieko, jakby chciała pogrzebać raz na zawsze plany Błażeja. Potem zebrała papiery i ze złością włożyła je na powrót do plecaka. A nażryj się tym śmierdzącym plecakiem! Ty…
Pobyt w dużym pokoju zajął Malwinie jakieś dziesięć minut, a jej się zdawało, że minęły wieki.
W kuchni zapach meliny wymieszał się z wonią zaparzonej ziołowej herbaty i prowiantu, którego nie zjadły w drodze. Zostało jeszcze sporo owoców, które Malwina zdecydowała włożyć do lodówki. W chłodziarce stały litrowy słoik smalcu, keczup i musztarda, były tam też cztery jajka, trochę sera, butelka mleka i otwarta paczka parówek.
Owoce włożyła do pustej szuflady i zamknęła drzwiczki.
– No i jak samopoczucie? – rzuciła, żeby nie milczeć.
– Całkiem nieźle – odpowiedziała Nina.
– Co to za herbata? – Malwina podniosła kubek i zaciągnęła się zapachem płynu, a pytanie miało ją odwieść od myślenia o wiatrówce. Z całą pewnością Nina nie powinna o tym wiedzieć.
– Rumiankowa. Znalazłam w szafce.
Malwina sięgnęła po jedną ze spłaszczonych bułek przełożonych szynką i serem.
Wizyta w sąsiednim pokoju pozbawiła ją apetytu, ale postanowiła nie dać się ponieść emocjom i nie pozwolić, by niejedzenie odebrało jej siły. Smak kanapki nie dodawał apetytu. Od niechcenia przeżuwała kolejne kęsy, popijając je rumiankowym naparem, którego ciepło przyjemnie rozgrzewało ściśnięty żołądek.
Na myśl o zbliżającej się nocy robiło jej się niedobrze i ponownie zebrało się na wymioty.
– Chcesz spać ze mną w sypialni? – zapytała córkę.
– Pewka!
Na szczęście nie trzeba było tłumaczyć Ninie, że jej odpowiedź jest tylko formalnością, bo dopóki w tym domu nocował Błażej, Malwina nie zamierzała spać sama w sypialni. Jakby ten pokój miał niebywałą zdolność przyciągania do siebie podobnych zdarzeń jak to, które spotkało właśnie ją.
Przyjechał wieczorem. Obie z Niną zdążyły już obejrzeć obejście. W stodole panował rozgardiasz, ale Malwina powzięła żelazną decyzję, że już nigdy, przenigdy nie będzie sprzątać po Błażeju.
Posługa panu dobiegła końca – pomyślała buńczucznie. – Posługa. Co za słowo.
W miejscu, gdzie stał niegdyś tunel foliowy, i tam, gdzie kiedyś hodowała rośliny ozdobne, posadzono ziemniaki. Trzeba było niezwykłej spostrzegawczości, żeby wśród wysokich chwastów wypatrzyć ich rzędy, ale zaciekawiona gęstwiną Malwina stwierdziła, że Błażej widocznie posadził sobie dwa ary bulw, a resztę zabiegów zarzucił. W kwestii obowiązkowości i terminowości nic się zatem u niego nie zmieniło. W kwestii załatwiania urzędowych spraw również, a wobec tego nie zmieniło się najwyraźniej nic.
Wymieniła z nim zaledwie kilka zdawkowych zdań, zajmując się czymś innym.
Przeglądając korespondencję na szafce, stwierdziła, że zainteresowanie korzystającego z energii elektrycznej rozliczeniem za prąd jest odwrotnie proporcjonalne do jego zainteresowania alkoholem i pornografią. Świadczyła o tym między innymi pusta butelka po wódce, którą odkryła Malwina koło wersalki. Ponieważ była opróżniona, ktoś musiał ją otworzyć. Koperta z rachunkami za prąd na kolejne półrocze przeciwnie – była wciąż zamknięta. Stempel zdradzał, że rozliczenie przyszło przed dwoma miesiącami, ale i bez tej informacji Malwina pamiętała, kiedy przychodzą rozliczenia za energię.
– Płaciłeś za prąd? – rzuciła mimochodem za przechodzącym obok eksmałżonkiem.
– A dlaczego niby to ja miałbym płacić?
– A dlaczego to niby ty miałbyś korzystać z prądu? – bardziej stwierdziła niż zapytała Malwina.
Rachunki za wodę przychodziły jako wydruki, które pracownik wodociągów roznosił osobiście. Urząd gminy oszczędzał sobie pakowania ich w koperty. Na szafce leżało kilka takich rachunków i jedno upomnienie. Wszystko razem wyjaśniało, że opłat za wodę przez cały czas nieobecności Malwiny również nikt nie uiszczał. Rachunki adresowano zresztą do matki Malwiny, bo to ona była właścicielką domu.
Malwina znajdowała się teraz w fatalnym położeniu. Prąd jeszcze był, więc go nie odcięli, pamięć jednak przywiodła zdarzenie, kiedy to Bochucki przez niepłacenie rachunków musiał sporo zabulić za ponowne podłączenie do sieci. Pozostawały dwie opcje: albo Malwina czym prędzej zapłaci zaległość, albo narazi matkę na koszta podłączenia do sieci i pokrycia należności za energię, którą zużył jej ulubiony zięć.
Tylko nie cudzołóż! – przypominała sobie rygorystyczną radę Wiktorii, która sama nie zdawała sobie wtedy sprawy, że zakazuje Malwinie czegoś zupełnie innego, niż myśli, że zakazuje. Wywiązała się wówczas ciekawa dyskusja, sprowadzająca się do tego, że zakaz cudzołożenia mógłby się odnosić do łożenia cudzemu, czyli pokrywania cudzych kosztów.
Rzecz była szalenie trudna. Prąd mogli odciąć w każdej chwili, a Malwina zaplanowała pobyt tutaj na trzy tygodnie. Podsumowała kwoty. Zaległe raty za prąd i wodę kosztowałyby ją jakieś tysiąc dwieście złotych. Za tysiąc dwieście złotych mogłaby się zatrzymać w jakimś okolicznym gospodarstwie agroturystycznym bez konieczności oglądania nieogolonej gęby i wąchania smrodu meliny.
Zwiedzając gospodarstwo, przyglądała się kolejnym szczegółom. Bo diabeł tkwi w szczegółach.
Przed zimą zostawiła tu sporą ilość drewna dębowego. Teraz ta część stodoły świeciła pustkami. Kiedy wspomniała o tym Błażejowi, ten wydukał coś w rodzaju oburzenia, z którego ogólnie wynikało, że za mieszkanie w domu matki Malwiny należy mu się zapłata.
Ten facet nic a nic się nie zmienił.
Wyjeżdżał rano, wracał wieczorem, a gdy Malwina – nie żeby miała prawo wiedzieć, ale tak jak znajoma znajomego – zapytała go, gdzie codziennie jeździ, rzucił, że do roboty.
– Zgłosiłeś w KRUS-ie, że masz rozwód?
– Jak chcesz, to sobie zgłaszaj, ja niczego nie będę zgłaszał.
Tak mniej więcej wyglądały wcześniejsze dialogi między nimi, i to również się nie zmieniło.
No może trochę. Kiedyś Malwina nakazałaby mu dokonać zgłoszenia. Teraz nie zamierzała tego robić. Teraz tylko informacyjnie oświadczała:
– Zmiany trzeba zgłaszać w ciągu dwóch tygodni.
Jej zgłoszeń nie brano pod uwagę, jakby była nikim, choć to dzięki wpłatom ludzi takich jak ona, a nie jak Błażej, który nie płacił, dostawali pensje urzędnicy. Mogliby przyjąć jej zgłoszenie przynajmniej informacyjnie i wezwać do wyjaśnienia pana. Błażeja.
Ciążyło jej to wszystko.
Co mogłaby zgłosić prócz tego, że nie jest już z Błażejem? Że nie mieszka już w domu matki? Dom i obejście matki nie wchodziło w skład gospodarstwa rolnego. Było odrębną jednostką. Owszem, Malwina mogłaby pójść i powiedzieć:
– Chciałabym zgłosić, że zmieniłam miejsce zamieszkania.
– To znaczy, że wyprowadziła się pani z gospodarstwa?
– Nie. Z gospodarstwa się nie wyprowadziłam.
I wtedy urzędnik pomyślałby, że Malwinie odbiło. Bo urzędnikowi nie przeszłoby przez myśl, że Malwina nigdy nie mieszkała w gospodarstwie pana, ponieważ gospodarstwo pana w tym przypadku to było puste pole.
A może powiedziałaby:
– Chciałabym zgłosić zmiany.
– A co się zmieniło?
– Nic. Wciąż nie mieszkam w gospodarstwie i wciąż jestem zameldowana u matki.
Przyniosła teczkę zatytułowaną „KRUS”, którą założyła lata temu, aby mieć porządek w dokumentach, i przejrzała nakazy. Zanim Błażej zgłosił zmianę miejsca zamieszkania, rachunki przychodziły na adres jego rodziców, czyli tam, gdzie mieszkał poprzednio. Malwina figurowała na formularzach wpłat jako ubezpieczona, ale jej adresu nie podawano. Mogło to znaczyć, że urzędnik założył, iż Malwina mieszka u pana rolnika i nie wpisywał odrębnego adresu. Było to poważne niedopatrzenie, bo Malwina od dzieciństwa nie zmieniała adresu zameldowania. Błażej zaś przez pierwsze lata małżeństwa zameldowany był wciąż u rodziców i po cholerę było to zmieniać!!!
Czuła się jak osoba pozbawiona praw. Ubezwłasnowolniona.
I bezsilna.
Korciło ją, żeby tam pójść i wszystko wyjaśnić.
Z drugiej strony wiedziała, jak działają przekonania, a twarde założenie, że jest tak, jak nie jest, było ogromnie trudne do przełamania. Niemożliwe do zmiany u kogoś, kto z góry założył, że wie najlepiej. Przekonania zaślepiały, miały zdolność ograniczania umysłu i zawężania widzenia czegoś lub kogoś takim, jaki ten ktoś lub coś naprawdę jest.
Przy odrobinie wyobraźni mogła Malwina śmiało obstawić, że w przekonaniu pracowników ubezpieczalni gospodarstwo pana rolnika to grunty rolne oraz budynki gospodarcze, dom, w którym mieszkał, a nawet maszyny i urządzenia służące do produkcji rolnej, bo tak mówiła słownikowa definicja. To było tak, jakby przyjmować, że mieszkanie, w którym mieszka pracownik dowolnej firmy, jest własnością owego przedsiębiorstwa, ponieważ pracownik w nim pracuje. Nonsens.
Przed kolacją Nina kupiła dziesięć jajek od Kasi Jendyckiej, więc głód im nie groził. Poza tym w piwnicy było jeszcze sporo przetworów zrobionych ręką Malwiny jeszcze przed wyjazdem, zaczynały owocować maliny, które Malwina posadziła parę lat temu, a w resztę niezbędnych artykułów można było się zaopatrzyć w miasteczku.
Było jej tego wszystkiego żal, ale myśl, że musiałaby znosić odzywki Błażeja, nie pozostawiała wątpliwości co do wyboru.
Noc miała męczącą.
Choć drzwi były zamknięte na klucz, Malwina spała czujnie, wsłuchiwała się w nocne szmery i odgłosy domu. Przysypiała na krótko i za którymś razem zdawało jej się, że do domu wdziera się grupa nieznanych jej ludzi. Byli to żołnierze lub złodzieje, a ich intencją było zawłaszczenie gospodarstwa. Jeszcze długo po przebudzeniu zastanawiała się, co to może znaczyć i czy jej intensywne dzienne rozmyślania miały z tym coś wspólnego. Tyle wieczorem rozmyślała o nieuregulowanych składkach ubezpieczenia, że łączyła oba doświadczenia. Może miała rację. Może według jego wysokości KRUS-u dom i obejście zostało mentalnie zawłaszczone i włączone w pakiet aktywów jego królewskiej mości Błażeja.
Rolnik sam w dolinie, rolnik sam w dolinie.
Hejże dzieci, hejże ha, rolnik sam w dolinie.
Rolnik bierze żonę, rolnik bierze żonę,
Hejże dzieci, hejże ha, rolnik bierze żonę.
Piosenka, której Malwina uczyła się chyba w pierwszej klasie szkoły podstawowej, od rana brzmiała w głowie głośno i wyraźnie. Jak piosenka przewodnia w serialu Ally McBeal. Miało to nawet sens, jeżeli na szkoleniach przyszłym pracownikom ubezpieczalni daje się słuchać tej prostej piosenki. Dzięki temu są oni automatycznie przekonani, że pan rolnik – wielki możnowładca – bierze sobie za żonę szarą myszkę, co to przychodzi na te obszerne, bogate włości z małą, starą walizeczką, w której mieści się cały jej dobytek. I jeszcze śmie się rządzić! Albo decydować! Albo mieć prawa! Taka to powinna cicho siedzieć, obierać ziemniaki panu na obiad i zamiatać podłogę. A w wolnym czasie pracować w polu i przy zwierzętach, gotować, zajmować się dziećmi, żeby pan miał dużo wolnego czasu na picie i inne uciechy. Wyjątków nie uznawano.
Malwina była wściekła, ale takie odskocznie myślowe pomagały jej nieco tę wściekłość opanować. W końcu to nie ona była winna tego, że ktoś ma tak ograniczone pojmowanie rzeczywistości. To był jego problem. Sęk w tym, że Malwina nie chciała ponosić tego konsekwencji.
Zajmowało ją to niestety podczas porannej toalety i przy aromatycznej kawie, wrzuconej wczoraj do torby „na wszelki wypadek”. Nie dawało również spokoju, gdy skubała szczypiorek do jajecznicy. Rósł jeszcze. Wysiała go w zeszłym roku, przeczuwając, że może nie dane jej będzie go spróbować, a on sobie rósł jakby specjalnie na jej przyjazd. Ot tak. Żeby urozmaicić jej dzisiejsze śniadanie. Rosła i mięta, i inne zioła. Wszystko, co posadziła, mieszkając tu przez lata.
Wśród chwastów wypatrzyła krzaczki truskawek i postanowiła, że przed wyjazdem wykopie trochę i zabierze ze sobą. Były jej. Choć dom nie był jej własnością, rosły tu jej truskawki, jej szczypiorek, jej maliny, jej jabłonki, śliwy i wiśnie. We wszystkim tym było przecież jej serce. I jej pieniądze, rzecz jasna.
Wszystko, co wpływało z gospodarstwa, rozliczała bardzo skrupulatnie i inwestowała w gospodarstwo. Potwierdzeniem tego był stary zeszyt w beżowej plastikowej okładce. Na tak zwane życie były pieniądze z innego źródła. Działka, na której Malwina uprawiała rośliny, nie wchodziła w skład gospodarstwa, ponieważ nie stanowiła własności ani jej, ani Błażeja. Było to porównywalne z sytuacją, gdy ludzie mieszkający w mieście i pracujący w danym miejscu pracy mieszkali poza tym miejscem, a dodatkowo mieli działkę, na której uprawiali warzywa i owoce. Zasilało to ich domowy budżet, ale nie wliczało się do dochodu z pracy.
Teraz pan rolnik mieszkał sobie wygodnie w domu matki Malwiny, a Malwina miała wybór: mieszkać razem z nim, oglądać jego brudne ubrania i znosić wulgarne odzywki lub wynieść się i mieć święty spokój. To drugie, niestety, wiązało się ze zgodą na utrzymywanie eksmęża. Jeżeli rachunków nie zapłaci Malwina, zrobi to jej matka. Błażej wolał upłynniać swoje pieniądze w inny sposób. Pracował, więc zarabiał. Wyjeżdżał co dzień rano, a wieczorem wracał. Podczas gdy inni ludzie wynajmowali mieszkania i płacili czynsz, Błażej życzył sobie, żeby to jemu płacono za mieszkanie w cudzym. Malwina nie była ekspertką, miała za sobą ledwie parę zajęć, ale wstępnie mogła oszacować, że można tu mówić o pewnego rodzaju zaburzeniu. Na razie po prostu nie umiała tego zaburzenia fachowo nazwać.
Nazajutrz zaraz po śniadaniu usłyszała na podwórzu kroki, a potem rytmiczne stukanie. Ktoś przyszedł. Malwina rozpromieniła się na widok Wiktorii i obściskała ją jak kogoś niewidzianego od co najmniej paruset lat. Z Wiktorią widywały się ostatnio po kilka razy w miesiącu za pośrednictwem komunikatora internetowego, ale chcąc zrobić jej niespodziankę, Malwina nie wspomniała o swoim przyjeździe.
– No ładnie! – wykrzyknęła Wiktoria zaraz po uwolnieniu się z uścisku. – A dlaczego to ja nic nie wiem, że przyjeżdżasz? – Udawała obrażoną, ściągając usta w uroczy dzióbek.
– Jak nie wiesz, że przyjechałam, to dlaczego przychodzisz? – próbowała ją ułagodzić Malwina. – A właściwie to skąd wiesz?
– Cała wioska już wie. Podobno wywalili cię z pracy i wróciłaś z podkulonym ogonem do twojego mężusia. Przehulałaś wszystkie pieniądze, a teraz, jak już nic nie masz… No wiesz: jak trwoga, to do Boga. Ja tylko mówię, co słyszałam. – Podniosła rękę, widząc, że Malwina próbuje dojść do głosu.
– No wiesz, skoro tak mówią, to na pewno jest tak, jak mówią. – Malwina zniknęła za drzwiami pokoju, by po chwili wyjść z portmonetką w ręku. – Nie mam ani grosza. Zobacz. – Otworzyła wypchany stuzłotowymi banknotami portfel. – Pieniędzy to ja nie miałam, kiedy byłam z… jak to powiedziałaś? Bogiem. A teraz… muszę się upewnić. – Wysypała na stół bilon. – No tak, nie mam ani grosza. Mam jedną pięciogroszówkę, parę dziesięciogroszówek, dwudziestogroszówki i pięćdziesięciogroszówki, ale ani jednego grosza. – Załamała ręce w teatralnym geście, na co Wiktoria zareagowała szczerym, dźwięcznym śmiechem. – Za to Bóg, jak to powiedziałaś, nie płaci rachunków. Proszę bardzo. – Chwyciła z szafki plik papierów i rozłożyła na stole. – Bo widzisz, Bóg twierdzi, że to jego trzeba utrzymywać i płacić za to, że hańbi się mieszkaniem w tym domu. Ale cóż… w końcu to Bóg.
– Jesteś jeszcze gorsza niż przedtem. – Wiktoria pokręciła głową, gdy już opanowała śmiech. – Ojej, od tego śmiechu boli mnie brzuch.
– Dzień dobry – przywitała się Nina, wychodząc z pokoju. – To ja kawy zrobię.
– Świetnie, dzięki – zgodziła się Malwina. – Schudłaś – zauważyła, przyglądając się gościowi, gdy tylko Nina ze swoim kubkiem zniknęła za drzwiami. – Jednak monitor nie oddaje wszystkiego.
– Naprawdę? – Wiktoria była zaskoczona. – Może trochę. Dawno się nie ważyłam.
– No pewnie. Po co? Spodnie na tobie wiszą. To wystarczający wskaźnik. A może chcesz czekać, aż on cię do reszty wykończy. A tak w ogóle, to na co się nie ważyłaś? Wiesz, że to, co mówimy, ma czasami podwójny sens?
– Malwina… ty znowu swoje. – Wiktoria się wzdrygnęła. – Ja… ja chyba boję się być sama – usprawiedliwiała się cicho, jakby się bała, że już samo mówienie o tym może zapowiadać ową samotność. – Eliza jest jeszcze mała. A ty? – rzuciła głośniej. – Zobacz, jak długo ty czekałaś.
– Za długo – skwitowała treściwie Malwina. – Dlatego wiem, że czekanie nic dobrego nie przynosi. Nic – powtórzyła, przypominając sobie konsekwencje swojego zwlekania. – Ja nie twierdzę, że nie wolno dać komuś szansy. Chodzi o to, że sama czujesz, jak jest. I jak będzie. Dopóki jesteś z kimś, z kim nie jesteś szczęśliwa, nie możesz być z kimś, z kim możesz być szczęśliwa. Bo jak czujesz się z kimś dobrze, to jesteś zdrowa. Nie masz podkrążonych oczu – Malwina przyglądała się Wiktorii – szarej cery, zapadniętych policzków i smutnej miny. Wtedy wiesz, że jesteś szczęśliwa i tak wyglądasz.
– Wiem, że mnie zdradza. – Wiktoria głośno westchnęła. – Od dawna wiem. Chyba od samego początku mnie zdradza. – Jej szczupła postać przygarbiła się, przez co wyglądała na jeszcze chudszą i jakby czymś obciążoną. – Nie mogę jeść. Nie mogę spać – mówiła krótkimi, urywanymi zdaniami, jakby każde z nich powodowało ból. – Jestem ciągle zmęczona. Już nie mam na to siły.
Malwina nie przerywała. Cierpliwie słuchała, i to było tak, jakby słuchała siebie sprzed paru lat. Teraz już wiedziała, jakie postępowanie jest właściwe, ale wtedy było coś, co ją powstrzymywało, zakazywało, groziło. Zapowiadało jakąś nieokreśloną karę, gdyby Malwina zechciała zerwać święty małżeński węzeł. Tylko że Wiktoria nie była z Ksawerym połączona świętym supłem, bo nie miała z nim ślubu kościelnego. Było zatem coś jeszcze. Coś, co zakazuje, zabrania, czymś grozi. Powoduje poczucie nieokreślonego zagrożenia, w razie gdyby ktoś zechciał rozerwać iluzoryczną, nierozerwalną, świętą pętlę. Szkopuł w tym, że – jak można zawiązać – można było czynność odwrócić i zawiązek rozwiązać. Rozrywanie go czy przecinanie nie było wcale konieczne, a więc i liczenie się z konsekwencjami tego – niepotrzebne. Malwina nauczyła się rozwiązywania węzłów na sznurkach, które Błażej bezładnie rozrzucał w stodole. Czasami były tak poplątane, że aż ją korciło, żeby ten mętlik przeciąć, ale była cierpliwa. Rozsupływała nawet najbardziej oporne kłębowiska, bo potem sznurki można było wykorzystać do prowizorycznego ogrodzenia pola, aby krowy okolicznych rolników, które ci pędzili na poranny i wieczorny udój, nie zbaczały z drogi i zostawiły w spokoju trawę przeznaczoną na siano. Bydło przywykłe do widoku drutu pastucha, w którym płynął prąd, widziało sznurek i rezygnowało z przekraczania jego linii, w przekonaniu, że i tam kopie. Może zresztą na podstawie podobnego przekonania teraz Wiktoria, a wcześniej Malwina, nie były w stanie przekroczyć pewnej granicy.
– Wikuś… wiesz… – mówiła miękko Malwina, kiedy jej rozmówczyni zrobiła dłuższą przerwę. – Ja kiedyś podobnie do tego podchodziłam. Wymyślałam sobie przeróżne wymówki. Że nikt mnie nie zechce… bo on mi powtarzał, że nikt ze mną nie wytrzyma. No i okazało się, że można ze mną wytrzymać. Wmawiałam sobie, że chyba nie mam aż tak źle, bo inni mają gorzej. A teraz wiem, że to ja miałam gorzej, bo teraz mam lepiej. Że jak go zostawię, to on sobie nie poradzi. A przecież będąc ze mną, też sobie nie radził. Że zrobi sobie coś złego. Że ludzie będą gadali, a ludzie zawsze gadają. Wymówek jest mnóstwo. Dziwne, bo to tak, jakby nie wolno było nam niczego zmieniać. A uwierz mi, ja teraz widzę świat w innych kolorach… w ogóle widzę świat w kolorach. Mogę oddychać. Mogę żyć! No, może nie teraz, jak tu jestem – znacząco puściła oczko – ale z dala od tego wszystkiego jest mi super!
– Łatwo ci powiedzieć – bąknęła cicho Wiktoria.
Miała matowe włosy i ziemistą cerę. Malwina patrzyła, jak ciężko podnosi się i opada jej klatka piersiowa.
– Wiem. Bo widzisz, Wikuś, jak człowiek jest szczęśliwy, to wie. Nie zastanawia się nad odejściem, bo jest mu po prostu dobrze.
– Ale… ja mam poczucie winy. To jest tak, jak mówisz. Mam wszystkiego po trochu. – Wiktoria westchnęła głęboko i bezradnie wzruszyła ramionami. – Aj! Zostawmy to! A co tam u Sylwii? Rozmawiałaś z nią ostatnio?
– Jasne! Jesteśmy, jak to mówią, w stałym kontakcie. To znaczy: rozmawiamy od czasu do czasu. Zadomawia się powoli, uczy się języka, pracuje. Ona chyba lepiej sobie z tym poradziła niż ty i ja.
– Ma kogoś? – Wiktoria się ożywiła, bo przyszła jej do głowy myśl, że jeśli Sylwia w jej wieku kogoś znalazła, to i ona może ma szanse.
– Nie pochwaliła się. Chyba nie ma nikogo.
Uśmiech, który na krótko zagościł na twarzy Wiktorii, znikł tak samo nagle, jak się pojawił. Potem powiedziała:
– Pisała do mnie z miesiąc temu. Tak ogólnie.
– Mówiła, że mają jej robić te badania. Wiesz, na SM. Może wyolbrzymiam, ale wyglądało mi to poważnie. – Malwina zmarszczyła czoło.
Wiktoria nie miała pojęcia o badaniach ich wspólnej znajomej, więc tylko pokręciła głową.
Miała na sobie znoszone, choć czyste ubranie, składające się ze spranego topu i wyblakłych krótkich spodenek. Malwina nauczyła się zauważać takie szczegóły. W samym tym ubiorze było coś poniżającego. Coś sprawiającego, że człowiek jawił się jako niegodny szacunku, bo niezasługujący na normalne nowe ubranie, poniżony jakiś, upodlony i proszący się o pogardę. Nie zauważała tego kiedyś, bo mieściło się w ogólnie przyjętej normie. Niedawno przecież sama tak się ubierała. Pieniądze należało przeznaczać na środki do produkcji rolnej, opłaty i tym podobne rzeczy. Człowiek, o ile w ogóle się w tym liczył, stał chyba na najniższym szczeblu drabiny. Paradoksalnie stare ubrania Malwiny, których teraz za nic by nie włożyła, leżały jeszcze w szafie tuż za ścianą, na wyciągnięcie ręki. Wielokrotnie zszywane, przerabiane i łatane. Łatane nie byle jak, ale z fantazją. Tak, żeby nie wyglądały jak łatane, lecz oryginalnie uszyte. Były to dość mozolne zabiegi. Gdyby czas w nie włożony przeznaczyć na pracę dochodową, można by sobie pozwolić na nowe rzeczy, ale przymus ratowania tego, co już ledwo się trzymało, był w tamtym czasie tak silny, że nikt nie miałby szans przekonać jej do zmiany nastawienia. Nauczyła się. Nauczyła się na własnej skórze. Dopiero teraz rozumiała, jak trudno jest wyjść z wydeptanych kolein starego kieratu.
– Chodź, zobacz – wtrąciła, gdy Wiktoria przerwała opowieść o nowinkach, i podeszła do okna. – Widzisz? Tam rosną ziemniaki. – Wyciągnęła palec wskazujący, celując w zagonek ziemniaków. – Wczoraj chwasty sięgały do pasa, a dziś są wyrwane. I nawet nie zauważyłam, kiedy on to zrobił. To znaczy, że można. Coś go przypiliło, a wcześniej nie mogło.
– Coś! Ty go przypiliłaś! – rzuciła bez wahania Wiktoria.
– Ja?!
– A kto? Ja? Ledwo przyjechałaś…
– Ale po co? Ani słowem mu nie wspomniałam o tych kartoflach…
– Pytasz po co? Niech no zgadnę. Chce u ciebie zapunktować. – Wiktoria podniosła podbródek, jakby punkty, o których wspomniała, miały zdolność wywyższenia obdarowanego.
– Zapunktować! Żartujesz? Chyba się wybielić.
– To przede wszystkim! – Wiktoria położyła nacisk na tę wypowiedź niczym polityk przekonujący do swoich poglądów.
Malwina przyglądała jej się krótko, a potem obie wybuchnęły śmiechem.
– Myśl sobie, co chcesz, a ja ci mówię, że on chce ciebie odzyskać. – W słowach Wiktorii wciąż czaił się smutek.
– Też tak myślę. Tania siła robocza zawsze się przyda.
– I pełen portfel. – Wiktoria wskazała głową na atrakcyjny wabik.
Dialog przerwał melodyjny dźwięk dzwonka telefonu Malwiny. Odebrała i ruchem warg poinformowała Wiktorię, że dzwoni Sylwia. Rozmawiała krótko, a na zakończenie potwierdziła coś, co miało się odbyć o dziewiętnastej.
– I jak tu nie wierzyć w telepatię? – Malwina uniosła brwi. – Dopiero o niej mówiłyśmy i zadzwoniła.
– Naprawdę dziwne – zgodziła się Wiktoria. – Na czym to stanęłyśmy? Ano tak. On widocznie chce, żeby wszystko było tak jak dawniej.
– W to nie wątpię – zgodziła się Malwina. – Jak myślisz, ile osób we wsi wie, że jesteśmy po rozwodzie? A ściślej rzecz biorąc: ilu osobom on powiedział, że jesteśmy rozwiedzeni? Niech zgadnę. – Uniosła brodę, jakby gdzieś ponad jej głową miała się wyświetlić dokładna liczba lub mogli pojawić się ludzie poinformowani o prawnym zakończeniu jej związku z Błażejem.
– Wiesz, jak tak myślę z dystansu, to od nikogo nie słyszałam żadnego komentarza na ten temat. Prócz ciebie, ma się rozumieć. Zresztą sama też niespecjalnie to rozgłaszałam.
Wiktoria siedziała po przeciwległej stronie kuchennego stołu, podczas mówienia opierała brodę na rękach, a przyglądająca się temu Malwina odniosła wrażenie, że jest coś, co nakazuje jej gościowi milczeć. Pozycja, jaką przyjęła jej znajoma, sprawiała, że jej usta podczas tego krótkiego wywodu ledwo się otwierały, a słowa płynęły jakby z oporem. Był to zastanawiający widok. Na ćwiczeniach Malwina poznała ledwie kilka takich gestów, a teraz bez trudu zauważała inne. O tym nie wolno mówić – brzmiała ogólna informacja.
Malwina zadawała sobie pytanie, czy ta wychudzona kobieta jest tylko jej znajomą, bliską znajomą, czy raczej przyjaciółką, której można powierzyć wszelkie sekrety i mieć pewność, że nikomu ich nie zdradzi, ale było w Malwinie jeszcze coś, co stanowczo zakazywało mówienia o tym, czego dopuścił się jej były małżonek. Tak jak jej rozmówczyni, miała widocznie rodzaj niewidzialnej blokady na mówienie o pewnych rzeczach. Były to tematy, na jakie nie podejmuje się rozmów z nikim. Nawet z najbardziej zaufaną przyjaciółką. Ma pani zablokowany krzyk – przyszło nieoczekiwanie wspomnienie słów psycholożki, która kiedyś dzielnie pomagała jej się wykaraskać z obrzydliwego zespołu stresu pourazowego, nabytego pamiętnej nocy w tym domu.
Wspomnienia jak na złość wracały falami. Kiedy Wiktoria pożegnała się uprzejmie i, zasłoniwszy się nawałem obowiązków, wręcz pogalopowała do domu – Malwina uważnie patrzyła; Wiktoria nie szła, ona właśnie galopowała, jakby od czegoś uciekała lub gnała na oślep – kolejne wspomnienia niczym fala tsunami zalewały Malwinę kotłowaniną negatywnych myśli i emocji. Im bardziej próbowała je zrozumieć, tym bardziej niepojęte się stawały, by na finiszu doprowadzić Malwinę do stanu pewnego rodzaju niedyspozycji umysłowej polegającej na spotęgowanej obojętności na wszystko.
Trzeba było sporo samozaparcia, żeby wziąć się w garść i wrócić do codziennych obowiązków, jednak do wieczora obie z Niną doprowadziły dom do stanu względnej używalności. Otwarte okna w pokoju Niny i w sypialni, w której obie sypiały, wymuszały obieg świeżego powietrza w sąsiadujących z nimi pomieszczeniach. Przy zamkniętych drzwiach do dużego pokoju, przesiąkniętego na wskroś wonią zgoła obrzydliwą, oraz przy zdystansowaniu się od podobnych wspomnień dało się już w domu normalnie funkcjonować.
Do późnych godzin popołudniowych.
Z każdą bowiem chwilą zbliżającą Malwinę do powrotu Błażeja jej ciało zdecydowanie oponowało przed konfrontacją z eksmałżonkiem. Innymi słowy: nie chciała widzieć go na oczy. Czuła do niego słuszną odrazę, jak czuła wstręt do wszystkich osób zajmujących się wtedy jej sprawą. A teraz wszystko to wracało i śmierdziało wydobywającą się z podrażnionego wrzodu ropą. Mogłaby przysiąc, że w powietrzu czuć byo zapach ropy. Na domiar złego coś nieokreślonego kazało jej znaleźć to cholerne oświadczenie, coś niewytłumaczalnego kazało jego autorowi je zachować i coś równie skomplikowanego postawiło ją w obliczu tego wszystkiego. Po co? Czy ma to jakiś cel? Jaki? – pytała siebie.
To było tak jak w grze, której kolejny poziom przeszło się niewłaściwie. Nie straciło się życia, więc przysługiwała kolejna szansa przejścia tego etapu. Problem polegał na tym, że nie było ani podpowiedzi, ani szansy poznania właściwej drogi. Należało działać po omacku, i to bez znajomości liczby zapasowych szans, z których każda kolejna błędnie przemyślana kosztować mogła życie.
Malwina już poprzednim razem wykonała wszystko tak, jak potrafiła najlepiej. Gwoli ścisłości – postąpiła tak, jak według niej postąpić powinna. To tamci wszystko schrzanili. To oni zawalili. Oni ją olali i nie liczyli się z jej uczuciami. Nie trzeba było iść do wróżki, żeby wyczuć, że sprawa taka jak ta zupełnie ich nie obchodzi. Pan – Bóg! Mężczyzna jest władcą. Chłop rządzi. I czy to był przypadek, że Wiktoria użyła powiedzenia jak trwoga, to do Boga w nawiązaniu do powrotu Malwiny? Owszem, zrobiła to nieświadomie. Tyle że Malwina powoli poznawała już tajniki ludzkiej nieświadomości. Wiedziała również to, że przypadek nie istnieje. Fakt zatem, że coś kazało jej wysypać zawartość zajętego przez Błażeja plecaka Niny, także nie był przypadkowy. Nie było przypadku i w tym, że bazgroły naniesione przed dwoma laty na kartkę formatu A4 trafiły ponownie w jej ręce. Ani w odkryciu broni palnej w skrzyni starej wersalki żadnego zbiegu okoliczności Malwina nie widziała. Przedstawiały się przed nią oczywiste informacje, które należało jedynie sprawnie połączyć w całość. Kto wie? Może właśnie po te dane tu wróciła.
Do wieczora plecy bolały ją tak, że aby wyprostować kręgosłup, musiała czynić to powoli, z wyczuciem i pewną dozą wdzięczności, że nadużyty z przesadą organizm jeszcze nie odmówił posłuszeństwa i pozwolił dowlec się do domu. Cały ogródek dzielący dom od drogi oraz pas ozdobnych roślin przy szczycie domu od strony bramy były pieczołowicie wypielone, a przekwitłe kwiatostany i wyschnięte części oraz rośliny tego wymagające – starannie wycięte. Tę część gospodarstwa Malwina uznawała za swoją. Własną. To ona sadziła tuje, których formowanie pozostawiła na któryś z przyszłych dni pobytu w domu matki. To ona zaplanowała rozmieszczenie poszczególnych roślin, z których jedne dostała, inne kupiła, a jeszcze innymi wymieniła się ze znajomymi.
Nie wszystkie ocalały. Niektóre wymarzły, niektóre tak bardzo posmakowały nieokreślonego rodzaju szkodnikom, że prawie nic z nich nie zostało. W miejscu zaś, w którym przed wyjazdem Malwiny rosła piękna biała chryzantema, znajdował się teraz dołek w ziemi. Widać i tę roślinę pochłonęły szkodniki, choć ją zdecydowanie pasożyty rodzaju określonego.
Złość mieszała się z wyczerpaniem fizycznym, kiedy szykowały z Niną kolację. Wykwintne kanapki z dżemem z czarnej porzeczki oraz zupa mleczna z makaronem pomagały pożegnać się z głodem, o tej porze już dającym się nieźle we znaki.
– Jak nam dobrze pójdzie, to do przyjazdu babci ogarniemy wszystko – stwierdziła zadowolona z ilości wykonanej dziś pracy Malwina, po czym wbiła zęby w fioletowoczerwoną porzeczkową masę.
– Tak sobie pomyślałam… – Nina zawiesiła głos, jakby chciała podzielić się czymś nader ważnym. – W końcu jesteśmy na Mazurach. Może skoczymy jutro nad jezioro?
– No dobrze. Możemy połączyć przyjemne z pożytecznym. Z rana podziałamy, a potem się zrelaksujemy. A wiesz? – Malwina zamyśliła się nagle. – Tyle czasu mieszkałam na Mazurach, a ile razy byłam nad jeziorem? Dziesięć… Piętnaście może.
Zaczęła mieszać wolno w talerzu, wprawiając w ruch świderki makaronu. Nagle spoważniała i przyglądała się falującej mlecznej cieczy. Matka. Ta matka, na której przyjazd tak bardzo chciała doprowadzić obejście do porządku, ta sama, na której pozytywnej ocenie tak bardzo jej zależało, która przyjeżdżała tu w każde wakacje. Nie przyjechała tylko jednego lata. Wtedy, gdy to wszystko się stało. Przed dwoma laty, kiedy Malwinę spotkała najgorsza rzecz, jaka może człowieka spotkać, matka nie przyjechała. Zostawiła ją samej sobie. Dopiero teraz dotarło do Malwiny, że to nie był jedyny raz.
– Coś ci jest? – zaniepokoiła się Nina, spoglądając w szklące się oczy matki.
– Nie. Tak tylko sobie myślę. Szkoda tego wszystkiego. W końcu to było całe moje życie – odpowiedziała Malwina urywanymi zdaniami, jakby każde z nich wywoływało ból.
Nic więcej nie zdążyła powiedzieć, bo naraz serce skoczyło jej do gardła. Mogła nie znać samochodu, mogła nie widzieć, kto siedział za kierownicą, a jednak – może przez sam sposób prowadzenia, a może z innego powodu – doskonale wiedziała, że auto wjeżdżające na podwórko przywiozło jego.
Mimo wszystko zdecydowała, że nic nie da po sobie poznać i nie zdradzi się ze swoim strachem przed nim, a raczej przed tym, że wie, do czego może być zdolny. Nie pokaże, że on może mieć nad nią jakąkolwiek przewagę… choć tego akurat nie trzeba było udawać. Wiedziała, że cała przewaga Błażeja nad nią sprowadza się jedynie do jego siły fizycznej, a tej nie użyje przy Ninie. Wierzyła w to przynajmniej. Miała ku temu solidne podstawy. Przemocy wobec niej dopuszczał się tylko wtedy, kiedy była z nim sam na sam. Teraz więc nie mógł jej nic zrobić. Fizycznie. Jej psychika natomiast intensywnie odbierała każdą myśl o tym, co jednak mógłby zrobić, i przekazywała ją ciału, które odczuwało wyraźne bębnienie w brzuchu, jakby ktoś kopał ją w delikatne podbrzusze niczym w piłkę do futbolu, a fala uderzeniowa biegła w górę i zatrzymywała się gdzieś na wysokości serca. Bodźce psychiczne byłyby nawet do zniesienia, gdyby nie to, że reagowało na nie ciało, zachowując się tak, jak Malwina chciała, żeby się nie zachowywało. Ono jednak nie dbało o jej pragnienia, i czyniło, co mu się żywnie podobało. Aż do chwili, gdy przybysz przekroczył drzwi wejściowe, bo w tym momencie wpłynęło w Malwinę tyle energii, że Błażej, zobaczywszy ją, zrobił się jakby spokorniały, skulony i niższy, niż był w rzeczywistości. Jakby sama postawa tej kobiety komunikowała, że jest zupełnie inną osobą, niż była przed dwoma laty. Ba, przed rokiem! Była w niej bowiem godność, może z odrobiną wyniosłości – głowę trzymała uniesioną, choć nie za wysoko, a na krześle siedziała prosto, czego nauczyciele zwykle nie potrafią wymóc na garbiących się uczniach. Po jej dawnej służalczości nie pozostał niemal ślad. Widziała się teraz jako osobę wartościową, w pełni swojej wartości świadomą, o czym każdy obserwator ma wiedzieć.
Malwina nie analizowała, na ile była to próba przekazania, że nie da się już poniżyć, a w jakiej mierze jej postawa odzwierciedlała jej prawdziwe oblicze, które na skutek różnych przeżyć zatraciła. Dość, że Błażej tylko na nią spojrzał, i natychmiast spuścił wzrok.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Mazurka
ISBN: 978-83-8219-988-8
© Wioletta Milewska i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
Korekta: Anna Jakubek
Okładka: Magdalena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://wydawnictwo-amare.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek