Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słuchaj swojego wewnętrznego głosu, a dowiesz się, jaką tajemnicę chce ci powierzyć
Trzy kobiety, trzy traumy, trzy zwykłe-niezwykłe historie.
Malwina, po doświadczeniu gwałtu, stara się pozbyć nieustannie towarzyszącego jej lęku i ułożyć sobie życie na nowo. Sylwia walczy z nieuleczalną chorobą, starając się pomimo tego czerpać z życia pełnymi garściami. Z kolei Wiktoria obserwuje, jak jej związek powoli się rozpada, nie wiedząc, że za szeregiem nieszczęść, które ją spotkały, stoi nie pech, ale pewna zawistna osoba.
Każda z bohaterek powoli zaczyna rozumieć, że ich wielkim sprzymierzeńcem może stać się intuicja, słuchanie swojego wewnętrznego głosu i wiara we własną siłę. Wkrótce te trzy kobiety odkryją, że w patriarchalnym świecie to właśnie one zostały obdarzone mocą, której nie mają mężczyźni – a gdy nauczą się z niej korzystać, ich życie zmieni się na zawsze…
Dlaczego nie bała się napaści albo czegokolwiek innego, ale właśnie gwałtu? Był jej zatem naprawdę pisany gwałt? Był jej przeznaczony, zanim przyszła na ten świat czy potem? I ona to czuła? Wiedziała? Jak? Intuicyjnie? Dlatego unikała wszelkich okazji do wypełnienia przeznaczenia? Czy tak to działa? A jeśli tak, to czy po tym, jak się spełniło, już nic jej nie grozi czy czeka ją szereg podobnych przeżyć?
Stop!!! – rozkazała rozpędzonym myślom.
Otrząsnęła się w okamgnieniu i wsłuchała w melodię płynącą z radia, której kołysząca głową w rytm muzyki Sylwia wtórowała cichym mormorando.
Wioletta Milewska
Zawodowo współpracuję z ludźmi szukającymi rozwiązań swoich problemów natury emocjonalnej, psychicznej i duchowej. Prywatnie jestem matką i żoną. Przez większość mojego życia mieszkałam na Mazurach. Wnikliwie obserwowałam i uczestniczyłam w życiu tamtejszej społeczności, dlatego w moich książkach często wracam do tamtych krajobrazów, miejsc i ludzi. Po „Znakach życia” zdecydowałam, że w kolejnej książce opowiem o dalszych losach moich bohaterów – głównie bohaterek, bo kobiecy punkt widzenia jest mi bliższy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 670
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Najtrudniej było opowiedzieć o przygodzie w sypialni.
Ta część opowieści powodowała niezliczone reakcje somatyczne. Na drżeniu poszczególnych członków ciała poczynając, poprzez ścisk narządów wewnętrznych – do wyboru, a skończywszy na chwilach bezdechu tak niebezpiecznie się przeciągających, że zdawałoby się, zagrażających życiu, bo balansujących na granicy uduszenia.
Widmo śmierci przez pozbawienie płuc dopływu tlenu było wręcz namacalnie obecne. Niczym trzecia osoba w pomieszczeniu lub jakaś zesłana przez coś siła, która czyha wyłącznie na to, że za którymś razem rzeczona chwila przeciągnie się wreszcie w wystarczającym stopniu. Wystarczającym na tyle, by osobę prowadzącą urywaną opowieść w tym ułamku czasu pochwycić za rękę i w okamgnieniu wywlec z ciała.
Klaudia Jodłowska z wystudiowaną cierpliwością wysłuchiwała słów relacjonującej niecodzienne wydarzenie chudej kobiety. Energia życiowa już na pierwszy rzut oka wyszła z niej na dobre i tylko nieokreślona jeszcze substancja bądź opiekuńcza moc trzymała ją na tym świecie siłą, jakby miała wobec niej jakieś ważne zamiary.
Psycholożka, wyłącznie gdy cisza zaczynała się przedłużać aż zanadto, zadawała kolejne krótkie pytanie. Baczyła, żeby niczego nie sugerować i w żaden sposób nie zbijać z pantałyku kobiety opisującej przeżytą traumę.
Malwina bardzo się starała, by opowieść ciągnąć gładko, bez przeskakiwania tam i z powrotem. Szczególny nacisk kładła na prawidłową budowę zdań, by nie zostać błędnie zrozumianą, co dodatkowo utrudniało swobodną konwersację. Ostatnie wydarzenia nadto wyraźnie pokazywały, jak można zostać pogrążonym przez konkretny dobór słów, a nawet interpunkcję, przez co osoba postronna może opacznie zrozumieć wypowiedź.
Pomimo usilnych starań kobiety snującej smutną historię tok zdarzeń nie kleił się, podobnie jak i jej myśli. Sceny migały jej przed źrenicami błyskawicznie, zaś słowa nie były w stanie ich dogonić. Musiała wracać do poprzedniego wątku, gubiąc poprzedni, plącząc go z kolejnym, o który w międzyczasie zaczepiła się pojawiająca się ni stąd, ni zowąd nowa myśl. I z tej plątaniny powstawała opowieść, która, jeśli już mogła zostać zrozumiana, to wyłącznie przez wyszkolonego fachowca.
Klientka unikała kontaktu wzrokowego z terapeutką.
W obawie przed tym, że przez rozkojarzenie przeoczy coś być może niezwykle istotnego, wpatrywała się w podłogę, nieco na lewo od siebie, gdzie jej pamięć wyświetlała przeżyte przed około dwoma miesiącami sceny. Poza tym tak było łatwiej, bo materia, o którą się rozchodziło, była ogromnie tkliwa. A co do tego, że temat należało przedstawić z najdrobniejszymi szczegółami, nie było najmniejszych wątpliwości.
Proces terapeutyczny mógł przebiegać prawidłowo i takim być, pod warunkiem że na jaw wyjdą szczegóły, ponieważ – jak wiadomo – diabeł tkwi w szczegółach. Malwina też o tym wiedziała.
Mówiła o wszystkim, co dotyczyło zdarzenia, a mogło mieć wpływ na stopień oczyszczenia jej psychiki z nabytego zespołu stresu pourazowego, objawiającego się nieznośnymi symptomami. Został u niej zdiagnozowany podczas któregoś z wcześniejszych spotkań.
Na pierwszym spotkaniu Malwina nie wspomniała o tym, że do przyczyny objawów doszło na długo po złożeniu przez nią pozwu rozwodowego. Uznała to za szczegół nieistotny i niemający wpływu ani na wydarzenie, ani na skuteczność w usuwaniu jego skutków. Ponadto coś uparcie nakazywało jej przedstawić siebie w złym świetle. Jakby potrzebowała tego, żeby psycholożka uznała ją za gorszą, niż faktycznie była, bądź jakby przywykła do bycia gorszą i nie miało sensu ukrywanie tego.
Mówiła prawdę, twierdząc, że pisała ze znajomym, gdy Błażej wrócił do domu, i że to prawdopodobnie przez to wpadł w jakiś dziki stan, którego potem sam nie potrafił okiełznać. Gdy kobieta słuchała samej siebie, z każdą chwilą bardziej uświadamiała sobie to, że było coś ponadto, coś, czego nie zdołała jeszcze zdefiniować, a co zaczynało pęcznieć i rosnąć w obszarze jej świadomości. I tylko czekało na odpowiednią chwilę, w której mogłoby bezpiecznie się ujawnić.
Szkopuł, niczym stercząca, sękata belka w oku, tkwił w tym, że zwykle nieźle działająca świadomość Malwiny uległa w ostatnim czasie jakiejś drastycznej deformacji. Teraz funkcjonowała tak, jakby ktoś naumyślnie rozregulował kółka zębate we wrażliwym mechanizmie jej psychiki. Dlatego kobieta zachowawczo nie umieściła w rzeczowym referacie tego, co pokazała jej wyobraźnia odnośnie do ewentualnych następstw zachowań innych niż te, których się dopuściła.
Zapewnienie terapeutki, że klientka wybrała zachowanie najlepsze z możliwych, było właściwie dokładnie tym, co ta pragnęła usłyszeć. Jednakże sama zaczynała rozumieć, iż każda inna forma próby wyjścia z incydentu niosłaby za sobą daleko poważniejsze skutki. Prawdopodobnie o tyle bardziej poważne, że śmiertelne.
Tego nie można było zdradzić. Teren należał do jeszcze niezbadanych, a pani Klaudia mogła mieć nie więcej niż trzydzieści lat.
Malwina przygotowała się oczywiście na obecność terapeutki w pomieszczeniu już podczas pierwszej wizyty, kiedy na karteczce napisano nazwisko pani Jodłowskiej oraz termin pierwszego spotkania z psycholożką i wręczono mały skrawek papieru. Wyobrażała sobie wygląd, wiek, a nawet głos osoby, do której skierowały ją niedawne przeżycia. Nie sądziła jednak, że jej wspaniała wyobraźnia tak trafnie określi szczegóły fizjonomii kobiety. Pierwowzorem wyobrażonej terapeutki była postać Kingi Zduńskiej z serialu, który jako jedyny Malwina oglądała wieczorami; z tej przyczyny, że zaczynał się w porze przyzwoitej, to znaczy – już po zakończeniu przez nią pracy. Być może dlatego, że Kinga Zduńska również była z zawodu psychologiem, Malwina, ze wszystkich psychoterapeutów na świecie, wybrała sobie za wzór właśnie ją. Bądź co bądź pani Jodłowska była co najmniej bardzo podobna do Kasi Cichopek wcielającej się w rolę bohaterki serialu. Miała podobne rysy twarzy, nosiła prawie identyczną fryzurę, cechowała ją nawet podobna budowa ciała i sposób poruszania się.
Tak. Podczas pierwszej wizyty, widząc na własne oczy osobę, z którą ją umówiono, Malwina przeżyła coś specyficznego. Można by mówić, rzecz jasna, o świadomym wyborze, gdyby jej takowy pozostawiono. Przychodząc tu jednak, powiedziała tylko tyle, że chce porozmawiać z psychologiem. Pełniąca tu chyba funkcję sekretarki kobieta, z którą wtedy rozmawiała, napisała na tylnej stronie wizytówki ośrodka nazwisko i termin spotkania.
Malwina mogła sobie wyobrazić dowolną postać w roli Klaudii Jodłowskiej, a wyobraziła właśnie tę. Dziwne. Teraz, w przerwie na milczenie, Malwina zastanawiała się, czy powinna wspomnieć o tym dziwnym podobieństwie, czy zachować to dla siebie. A może ta odskocznia myślowa była jej niezbędna, by się do reszty nie rozsypać.
– Pani Malwino, pamiętam, jak wcześniej mówiła pani, że on wciąż z panią mieszka. Z tego, co pani teraz mówi, wynika, że on tylko pojawia się w domu. – Psycholożka czekała na sprecyzowanie.
– Tak powiedział ten policjant… że ma prawo przebywać w tym domu. „Przecież tu mieszka. No, jest zameldowany czy nie?” – naśladowała głos funkcjonariusza kobieta. – Zrozumiałam to tak, jakbym ja na przykład wyjechała na wczasy. Nie ma mnie w domu, ale według prawa albo jakichś kryteriów mieszkam w tym domu. Jestem zameldowana. I kiedy pani pytała, czy on nadal mieszka, przypomniały mi się słowa tego policjanta. Mieszka, bo jest zameldowany, ale w domu praktycznie nie przebywa… A właściwie czasami przebywa, więc to też nie jest precyzyjne. To jak mam mówić? Prawdę mówiąc, wcześniej inaczej rozumiałam pojęcie „mieszkać gdzieś”. Teraz już wiem, dlaczego on dopominał się tego zameldowania… – mówiła ciężko, z trudem artykułując słowa.
– …pożycie intymne? – Malwina wychwyciła zakończenie ciągu słów Klaudii Jodłowskiej. Przyłapała się na tym, że nie słyszała większości tego, co do niej mówiono. Dotarło do niej jednak, że pojęcie policjanta było błędne.
– Pożycie… było – zająknęła się Malwina. – Miał tego pod dostatkiem… Ile chciał. – Kobieta zdała się na swoją wiedzę o sposobie funkcjonowania męża i jego niszczącej ich związek pasji do pornografii i seksu.
Niewyobrażalne pokłady łez zawierało w sobie wycieńczone bezsennością i niedostatkiem pożywienia ciało Malwiny. Kobieta na chwilę odsunęła wizje dotyczące traumatycznego wydarzenia i ścisk w gardle ustąpił do tego stopnia, że zdołały przecisnąć się przezeń kolejne słowa:
– To dziwne, ale zawsze się tego bałam. Nie bałam się, że mnie okradną… ani że mnie zabiją… ale właśnie tego… i akurat to się stało.
– I co pani teraz czuje? – zapytała współczującym półgłosem psycholożka.
– Żal… Złość… Poczucie krzywdy… Wściekłość – odparła ledwo słyszalnie Malwina.
– Nie. – Klaudia pokręciła głową. – To nie tak – dodała. – ŻAL!!! ZŁOŚĆ!!! WŚCIEKŁOŚĆ!!! – wykrzyczała, ku ogromnemu zaskoczeniu klientki. – To są emocje. Tak się wyraża emocje.
Malwina nie wiedziała, co rzec. Przecież za drzwiami gabinetu byli ludzie. Ktoś mógł to słyszeć. I co? Ona, Malwina, miałaby się zachowywać jak furiatka?
– Ale… ja nie mam już siły – usprawiedliwiła się. – Ja… chyba nie umiem krzyczeć… Czasami krzyczę… raczej głośniej mówię… ale rzadko… I on mi nieraz mówił… bo ja go pytałam… po co tak się wydziera i przeklina… A on mówił, że ja to umiem i po cichu mu dopier… Ale ja mu wcale nie dopie… nie dopieprzałam. Tylko chciałam mu pokazać, że o wszystkim można porozmawiać na spokojnie, bez krzyków… Ja też w domu nie zostałam nauczona normalnych rozmów… Ale sama się uczyłam, że tak jest o wiele lepiej… żeby wszystko było rozwiązane, dopowiedziane… zamiast wrzeszczeć… i wychodzić w trakcie rozmowy… i trzaskać drzwiami…
Malwina przypomniała sobie jedną ze scen.
– Sam mi powtarzał, że to nie jego wina, że ma taki charakter… Może i nie jego… Ale skoro wiedział, mógł nad tym panować… próbować panować… A może to ja jestem dziwna… Nawet jak rodziłam Ninę, to nie krzyczałam. Tylko parłam, ile sił, jak mi kazali… I wtedy wydobył mi się z gardła taki dziwny dźwięk… Ale nie krzyk, tylko jakby takie charczenie… I było mi strasznie wstyd… Nie wiem… – Kobieta robiła znaczne przerwy pomiędzy fragmentami wypowiedzi.
Terapeutka zadała pytanie, dopiero gdy przerwa zaczęła Malwinie ciążyć.
– Dlaczego nie skorzystała pani z pomocy adwokata?
– Nie wiem. – Malwina wytężała umysł. – Adwokat to obrońca. Gdybym wzięła obrońcę, to by oznaczało, że to ja jestem przestępcą… Że to ja jestem winna, że to ja mam coś na sumieniu. Może też dlatego, że… zostałam nauczona, że samemu trzeba rozwiązywać swoje sprawy, a nie wykorzystywać innych… I jeszcze… przypomniał mi się taki żart… że po procesie sądowym jedyną stroną, która na nim wygrywa, są adwokaci.
– Dlaczego?
– Bo zabierają majątek obu stron! Ale to w przypadku, kiedy majątek występuje. A ja muszę teraz oszczędzać!
– Nie musiałaby pani płacić, jeśli pani nie stać.
Malwina nagle podniosła wzrok mniej więcej na wysokość obojczyków psycholożki.
– Nie chciałam, żeby sprawa była naciągana. A jeśli adwokat przedstawiłby wszystko inaczej, żeby mu jeszcze dołożyć? Nawet nieumyślnie. Wystarczy zmienić jedno słowo i całe zdanie znaczy co innego. Tylko ja wiem, jak było naprawdę… I on. Zresztą dla mnie sprawa była oczywista. Myślałam, że oni się na tym znają… Nie wiem… Było chyba więcej „przeciw” niż „za”. Chodzi o wynajęcie adwokata. I ciągle o tym myślę.
Zapadła długa cisza.
– Na jakim etapie jest pani sprawa?
– Nie wiem. Nie mam bieżących informacji. Sprawa jest… w toku. – Malwina zastanawiała się, kiedy wspomniała o rozwodzie. Nie zamierzała przecież tego robić.
A może dowiedziała się z innego źródła? Może tak jest lepiej – pomyślała.
– A co pani lubi robić? Ma pani jakieś hobby?
– Lubię czytać i… lubię zajmować się roślinami, ale teraz jest już praktycznie po sezonie. – Malwina westchnęła tęsknie.
– Więc niech pani poczyta coś odprężającego – zasugerowała ciemnowłosa młoda kobieta.
– Nie mogę czytać… Próbowałam… ale nic nie rozumiem. To tak, jakby oczy czytały… Czasami upieram się i czytam nawet parę stron… ale nic do mnie nie dociera. To dziwne. Myśli są zupełnie gdzie indziej. I wszystko się sprowadza do… tamtego.
– Lubi pani sport? Może dla oderwania myśli obejrzy pani jakiś mecz – próbowała pani Jodłowska.
– O nie! To nie dla mnie! – odparła natychmiast klientka.
– Czemu?
– Sama nie wiem. Po prostu nie lubię meczów. Są nudne. Chodzi tylko o dokopanie tym drugim. Dwudziestu paru zdrowych mężczyzn biega za skórzanym balonikiem. Gdyby wszyscy grali w jednej drużynie, bramkarze też, to dopiero strzeliliby bramek! Setki! I to dopiero byłby wynik. – Malwina znacznie się ożywiła, mówiąc o tych błahych rzeczach. – Tą siłą i determinacją, którą wkładają w walkę przeciwko sobie, mogliby budować domy. Gdyby czas przeznaczony na treningi włożyli w naukę budownictwa, na przykład, albo czegoś konstruktywnego, byliby superfachowcami. I sponsorzy są. Ludzie mogliby sobie oglądać, jak powstaje wspaniały obiekt, który nie potrzebuje dodatkowej energii, i płaciliby za to, jak płacą za bilety na mecz. – Zawstydziła się. – Przepraszam, zapędziłam się.
– A jakie są pani stosunki z matką?
Zadane po dość długiej przerwie pytanie wydało się Malwinie niemające nic do rzeczy.
– Dobre… Chyba dobre… Zawsze miałam dobry kontakt z mamą… Teraz jest za granicą, więc… Ale dzwoni co tydzień!
– Nie przyjechała po tym, co się stało?
– Nie!!! Nie… Ona ma tam pracę… Nie mogła przyjechać… Myślałam, że może brat przyjedzie… Albo ktoś… Ale nie… Nikt nie przyjechał… To znaczy… Zaraz po tym… przyjechała kuzynka i dziadek, już o tym mówiłam, a potem już nikt…
Kobieta miała teraz przed oczyma migawki scen ze wspomnianej sytuacji. To, jak kuzynka zarzuciła jej, że musiała znaleźć kogoś do dzieci na „ostatnią chwilę”, żeby Malwinie pomóc, i jak dziadek nakazywał: „Przestańta cyrkować!”.
Malwina nie mogła dłużej powstrzymać gorącego strumienia łez. Głośno wytarła spuchnięty nos, zużywając nastą chyba chusteczkę. Potem znowu zamyśliła się na długo.
– Ale Magda – postanowiła w końcu uzupełnić to, o czym wcześniej tylko pobieżnie wspomniała – tylko wytykała mi, że musiała znaleźć kogoś do dzieci, a dziadek… trzyma jego stronę… Może mama przyjedzie niedługo… Nie wiem… Coś wspominała. Dziwne… Zawsze przyjeżdżała w wakacje… A w tym roku nie…
– Minęły już dwa miesiące. Czy czuje pani jakieś zmiany?
– Nie wiem… Nie… Chyba ze mną już nigdy nie będzie tak jak wcześniej… Ja tylko chciałam, żeby on przestał z tą pornografią… Chciałam być dla niego ważna… Chciałam mu się podobać… Ale wiem… Jestem brzydka… Nawet mi to mówił półsłówkami… I dlatego oglądał te swoje gazetki… Nie wiedziałam, że jest w stanie coś takiego zrobić… Nigdy mnie nawet nie uderzył… Ściskał… Ale nie uderzył… I ciągle czuję w nosie ten jego smród…
– Mówiła pani, że się przedtem umył.
– No tak… Umył… Z grubsza… – Malwina ponownie sięgnęła pamięcią do tamtej nocy. – Ale nie mył włosów… I… Nie wiem… Cały był przesiąknięty takim dziwnym smrodem… Przepalony olej… Kurz… I bydlęcy obornik…
…i teraz mam ten smród tam… W środku… I wszędzie – dokończyła w myślach.
– Gdybym była ładna, toby tego nie zrobił. Myślę, że chciał mi pokazać, gdzie, według niego, jest moje miejsce. Że mam być mu posłuszna i podległa. A on jest pan.
Psycholożka pokiwała potakująco głową, ale przez dobrą minutę nic nie mówiła. Dziwnie było Malwinie opowiadać o tak intymnych szczegółach komuś, kto zwraca się do niej per „pani”. Na pierwszej sesji Klaudia dała jej wybór. Potem było głupio go zmieniać. I tak zostało. W końcu, gdyby to miało mieć wpływ na przebieg terapii, chybaby ją o tym poinformowano.
– Pani uroda nie ma tu najmniejszego znaczenia – wyjaśniła Klaudia Jodłowska. – To jest uzależnienie. On tego nie robił z pani powodu, mimo że tak mówił. Tak jak alkoholicy nie piją dlatego, że mają brzydkie żony. Problem leży w jakimś urazie z przeszłości.
– Ciągle myślę, że gdybym wyszła przez to okno wcześniej… Kiedy zamykał te wszystkie drzwi… Już wtedy wpadłam na pomysł, żeby to zrobić… Ale zobaczyłam ten jego telefon… I zadzwoniłam… Na pewno się dodzwoniłam… Ale do straży… I nikt nie przyjechał… Nikt… Bo ja jeszcze długo mu się wyrywałam… I uciekałam… Ale ciągle mnie chwytał na nowo… Do tej sypialni to ja sama wbiegłam… On mnie popychał… Chyba zależało mu, żeby to było w sypialni… Nie wiem czemu… To nie jest przecież małżeńskie łoże… Nawet nie jest nasze… I wbiegłam do tego pokoju, zamknęłam szybko drzwi i chciałam chwycić klucz i szybko przekręcić – mówiąc, Malwina pokazała gestem prawej ręki, jak to wyglądało. – I nie było klucza… – Palce kobiety przebierały chwilę w powietrzu, jakby szukały brakującego przedmiotu. – Podparłam drzwi nogą i trzymałam klamkę… Ale to na nic… Czułam tylko, jak noga odjeżdża mi razem z dywanikiem…
– Zrobiła pani wszystko, co można było w tej sytuacji zrobić. Niech pani poćwiczy, tak jak mówiłam.
– Ja wiem… Już wcześniej sobie mówiłam, że to nie ten dom mi to zrobił, nie to miejsce, tylko on, a on uciekł, bo się boi… ale może wrócić! A ten głupi policjant jeszcze powiedział, że on ma prawo przebywać w tym domu, bo jest zameldowany. – Słowa funkcjonariusza podkreśliła, naśladując jego głos oraz wykrzywiając spękane usta w grymasie odrazy.
– Kontaktował się z panią ostatnio? – przerwała niewygodnie narastającą ciszę terapeutka.
– Nie odbieram… Pisał esemesy… Rozmawia z Niną… Straszy ją, że nie ma po co żyć… Że się powiesi…
– Boi się pani o niego?
– Nie wiem… Nie… On od zawsze się wieszał, a potem był całkiem żywy. – Niespełna czterdziestoletnia kobieta przypominała sobie przez chwilę poszczególne przypadki obietnic samozagłady męża i wykrzywiła usta w ironicznym półuśmiechu. – On nas chyba tylko szantażował… Potem nic nie musiał robić… Bo jak nam go było żal, to wszystko same robiłyśmy… Ale to na nic… Coś chyba zrobiłam nie tak… Nie trzeba było go wyręczać… Prawda?
Klaudia Jodłowska znowu pokiwała potakująco głową.
– Pojawił się ostatnio w domu? – zapytała ostrożnie, wciąż próbując dotrzeć do informacji, od której siedząca na brzegu fotela kobieta uciekała.
Malwina przez długą chwilę rozpamiętywała jego „pojawianie się”. To wyrażenie dokładnie pasowało do opisu jego paru wizyt.
– Raz był, żeby oddać klucze i moją komórkę… I podłączył stacjonarny… Bo wtedy, w nocy… go odłączył… zanim zaczął mnie szarpać… Ale gdzieś na zewnątrz podłączał, bo nie wchodził do domu… Potem był, kiedy napisał to oświadczenie… I nie wiem, ile jeszcze razy był, bo na pewno był, kiedy nas nie było w domu… Raz skasował esemesy z mojej komórki… Nie wiem, kiedy to zrobił… Może jak poszłyśmy na pole, do koni… Nie wiem… Bo to musiało być wtedy, kiedy zostawiłam telefon… Mówiłam już. Napisał: „Wycofiesz z policji, to dostaniesz rozwód” – kobieta znowu podkreśliła nieprawidłowo napisany wyraz, jak robiła to parokrotnie w rozmowie z policjantem, a i tutaj, w gabinecie, także już się to zdarzało. – A potem tego esemesa już nie było… I oświadczenie też wykradł… Ale przecież miał klucze. Mógł włazić do domu, kiedy chciał… I był w niedzielę… Powiedział, że mógł mi wtedy zrobić dzidziusia, ale nie zrobił… Tak jakbym miała być mu wdzięczna, że mnie tylko… z… – Malwina wciąż nie mogła wydusić tego słowa. – Ale nie zapłodnił! Łaskawca!
– A mógł?
– Mógł. To znaczy… I mógł, i nie mógł. – Kobieta sięgnęła pamięcią do tragicznych wspomnień.
Psycholożka delikatnie zachęciła klientkę do wyjaśnienia:
– Nie rozumiem.
– To znaczy… Mógł, bo miałam wtedy jajeczkowanie… Wiedziałam o tym… Dlatego nie chciałam się zgodzić na współżycie… Ale on… Nie mógł… – Malwina znowu szukała odpowiedniego słowa. – Nie miał wzwodu… Chyba dlatego zrobił to inaczej. Ja chyba… Chyba czułam, co on chce zrobić…
– Wiedział, że miała pani jajeczkowanie? Obserwuje panią.
Malwina wzruszyła ramionami i zacisnęła zęby. Określenie jej dni płodnych wymagało wyłącznie rzucenia okiem na kalendarz ścienny i odliczenie czternastu dni od zakreślonej kółkiem daty.
– Jak się ogląda te wszystkie kryminały – Malwina podążyła za kolejną myślą – to ci policjanci są tacy mądrzy i tak pieczołowicie odnajdują najmniejsze ślady… I zawsze sprawa się rozwiązuje… sprawiedliwie… Ale to tylko… fantastyka… Bo tak naprawdę to oni są tępi jak siekierka do rąbania cukru… Ten policjant… Laszkowski… nawet nie wiedział, o czym ze mną rozmawia… Jak wychodziłam od niego, to powiedział: „Wie pani, facetowi zawsze się chce!”. To było strasznie przykre… Nie wiem, kto ich tego uczy, ale to było… strasznie nieprofesjonalne…
Przerwała. Jej broda drżała coraz mocniej. Po opanowaniu tego odruchu ciągnęła:
– Rzecz w tym, że jemu wtedy wcale się nie chciało!!! On wtedy nie mógł… Rozumie pani… Nie miał wzwodu. – Podniosła wzrok na tyle, by dostrzec potakującą głowę rozmówczyni. – Ten policjant nawet nie miał pojęcia o przestępstwie, w sprawie którego prowadził śledztwo… To mnie traktują jak przestępcę… Jakbym to ja zrobiła coś złego… – zmieniła wątek. – Wyznaczają mi terminy na komendzie… Oni to mają gdzieś! To ich wcale nie obchodzi! Miałam siniaka na udzie… O, takiego.
Palcem zakreśliła na wewnętrznej stronie prawego uda okrąg wielkości podstawki pod filiżankę.
– Jeszcze do dziś jest ślad. Ale oni tego nie spisali… Ani tych otarć pod kolanami… To skąd mogą wiedzieć, że było tak, jak mówiłam… Nawet na plecach miałam otartą skórę… I mówiłam, że on mnie przeciągnął przez krawędź łóżka, ale oni nie mają pojęcia, że ta krawędź jest szeroka i zaokrąglona… I gdyby była kanciasta, to otarcie by było o wiele poważniejsze… A tak… Oni pewnie sobie myślą, że za mało skóry straciłam, żeby wskazywało na przeciągnięcie mojego ciężaru przez krawędź łóżka… I dlatego mi nie wierzą… A jego usprawiedliwiają… I on też jest cwany!
Ożywiła się.
– Pojawiał się na krótko. Najwyżej na piętnaście minut. To mniej więcej tyle, ile trzeba na dojechanie z posterunku policji. Tak myślę… Raz ładowałam piosenkę… – znów zmieniła wątek – bo mamy bardzo wolny Internet… Trzeba załadować do połowy, żeby potem nie przerywało – wyjaśniła. – I słuchałam Stinga… I raptem się zacięło… Zobaczyłam, że nie ma dostępu do Internetu, a przecież przed chwilą był… Widziałam, że pasek postępu się przesuwał… A potem się zatrzymał. Zadzwoniłam do dostawcy Internetu, bo czasem wyłączają… Powiedział, że tym razem nic nie robią i że między routerem a anteną widzi defekt… Chyba mogą to sprawdzić, nie wiem… Czyli na zewnątrz, pomyślałam. Poszłam i zobaczyłam, że kołek jest wyrwany ze ściany, a na dole są kawałki betonu ze spoiny… Bo tam są takie wypukłe spoiny między kamieniami… Bo fundament jest z kamieni… I niedawno tam pieliłam… I tego gruzu nie było… Wyrzuciłabym, gdyby coś było. No i przy tej drewnianej kracie rośnie wiciokrzew… I jedna strona tej kraty była wyrwana razem z kołkiem… Właśnie pod anteną. Wzięłam drabinę i sprawdziłam, o co chodzi. Kabel był odcięty tuż przy wejściu do tej tuby… Ale tak dociśnięty, że jakoś się trzymał… Nic nie było widać… I odpadł, jak tylko go dotknęłam. Nie był wyrwany. Był równiutko odcięty. Nożem albo czymś ostrym… Nie wiem. Ale widziałam to na własne oczy i wiem, że samo to się nie zrobiło. On chyba robi wszystko, żebym nie mogła się z nikim kontaktować… Mówię to, bo ja wtedy coś czułam. Jakbym wiedziała, że on tam jest i coś robi. Miałam przeczucie… I wcześniej robił różne rzeczy w samochodzie. Spuszczał powietrze z opon, odłączał akumulator, mówiłam już pani… Myślę, że to jest jakaś chora… chora zazdrość.
– Pani mąż jest patologicznie zazdrosny – sprecyzowała terapeutka, po czym zapytała: – Zdarzało się pani wcześniej coś przewidzieć?
– Nie… – Kobieta zawiesiła głos. – Chyba że… jak dzieci szalały koło stołu i na brzegu stała szklanka z piciem, to myślałam, że mogą ją strącić… Ale wtedy odstawiałam ją dalej od brzegu i nie stłukły. – Kobieta znowu zamyśliła się. – Ale po tym miałam raz takie wyobrażenie… Samo mi się to zobaczyło. Siedziałam sobie normalnie, w biały dzień. Widziałam flakonik. Stłuczony. Widziałam to nie tak, jak panią teraz, tylko w wyobraźni. I tam byłam ja… I zbierałam te skorupki… I chciałam złożyć wszystko do kupy, jak było przedtem… Ale już nie było wszystkich kawałków… I ludzie tam chodzili, i deptali po tych skorupkach… Przyklejały im się do butów, a oni wcale nie zwracali uwagi… ani na mnie, ani na mój wazonik… Pędzili w jakimś pośpiechu i roznosili to na brudnych butach… Nie wiem, co to może znaczyć.
– Może tak widzi pani to małżeństwo. Jako coś kruchego – wtrąciła Klaudia.
Ale ogromnie cennego – pomyślała Malwina.
– Nie wiem. Może – powiedziała głośno i urwała. Potem ciągnęła: – Z czasem zrozumiałam… On myślał, że ja go zdradzam, bo sam mnie zdradzał. Teraz już mam pewność, że to robił… Ale długo temu zaprzeczałam… Wiedział, gdzie jeździ, więc uniemożliwiał mi wyjazdy. Często powtarzał, że się spotykam z ukochanym. Bo sam się spotykał ze swoimi ukochanymi. Sprawdzał mój telefon, bo dobrze wiedział, do czego sam używa komórki. I sprawdzał mnie… Oglądał… Badał.
– Sprawdzał panią? Jak? – W oczach Klaudii Jodłowskiej była prośba o sprecyzowanie.
– No… – Malwina umilkła na chwilę, rękami zakreślając w powietrzu okolice łona. – Sprawdzał, czy z kimś byłam… Ale to dziwne – znowu się ożywiła – bo nawet ten lekarz nie zauważył, że doszło do penetracji, to jak on mógł zbadać, czy z kimś byłam? – Rozłożyła ręce. – Myślę, że to był tylko pretekst, żeby zainicjować stosunek. Najgorsze było to, że ciągle mnie oskarżał o to, co sam nieustannie robił. I chyba za długo myślałam, że moje przeczucie to to samo, co on miał… Że chyba mi się udziela jego zazdrość. A to było chyba prawdziwe przeczucie. Intuicja.
Rzeczą szalenie Malwinę zastanawiającą było posiadanie tak wielkich pokładów łez. Kiedy już myślała, że zbiornik wyczerpał się na podobieństwo jej sił, okazywało się znienacka, że to tylko złudzenie, a zasoby słonej cieczy znajdują się w jeszcze wielu zapasowych rezerwuarach. Istnienie jednego z nich odkryła teraz, opróżniając mimowolnie jego zawartość. Drugą zastanawiającą rzeczą była trudność w wysławianiu się. Mówiła prostym językiem, bo próby stosowania bardziej rozbudowanych zdań, których podjęła ledwie kilka, zakończyły się porażką. Uznała, że zadziało się w niej coś takiego, co chyba cofnęło ją w rozwoju, i była tego coraz bardziej pewna.
Nie śmiała już wspominać o fakcie, że małżeństwo, i owszem, w standardowej formie przestało istnieć już ponad dziesięć miesięcy temu – w chwili gdy kobieta podjęła decyzję o separacji. Właściwie sama już nie wiedziała, kiedy ów związek, jakoś obco brzmiący w uszach Malwiny, bo nazywany przez psycholożkę małżeństwem, stracił swoją oczywistą formę. Jeśli przyjąć, że małżeństwo przestaje być małżeństwem w momencie znalezienia przez jedną ze stron innego partnera, z którym utrzymuje stosunki małżeńskie, czyli płciowe – bo Malwina słyszała w kościele, że są to pojęcia zamienne – to związek Malwiny z Błażejem nigdy małżeństwem nie był.
– A jak pani teraz sypia? – Klaudia Jodłowska mogła równie dobrze zapytać Malwinę o to, jak było w Himalajach.
Sen zdawał się jej teraz delikatesem, przyjemnością, której w ogólnie rozumianej formie nie doświadczała od wieków.
– Nie wiem… – Wzruszyła ramionami. – Już odkąd znalazłam te jego pornosy, nie sypiałam dobrze. A teraz chyba wcale nie śpię… To znaczy… Śpię jak zając pod miedzą.
– A wcześniej nie mogła pani wieczorem zasnąć czy budziła się w nocy? – Uszu kobiety dobiegło kolejne pytanie. Słyszała je już na którejś z poprzednich sesji i nie rozumiała, po co zostało zadane.
Ponadto coś dziwnego działo się z jej przewodami słuchowymi. Od niemal ustawicznego płaczu zarówno ciężkie powieki, jak i coś w tych kanałach było bardzo opuchnięte. Ograniczające zdolność słyszenia obrzęki oraz wszystkie inne dolegliwości doprowadzały kobietę już do wściekłości.
Terapeutka siedziała po prawej stronie Malwiny, za prostym biurkiem, do którego bokiem ustawiono krzesło Malwiny. Klientka wpatrywała się teraz w widok za pozbawionym firany oknem, znajdującym się na drugim piętrze budynku, i oglądała dachy domków jednorodzinnych.
– Wybudzałam się koło pierwszej i nie mogłam zasnąć do czwartej, piątej. Nie wiem, bo przeważnie nie od razu sprawdzałam godzinę, żeby jeszcze bardziej się nie rozbudzać. Zwykle kiedy za oknem robiło się jasno, czułam, że już mogę. Chyba… bałam się spać w ciemności. Sama nie wiem… Wieczorem byłam zmęczona, więc trochę spałam…
Na wychudzoną kobietę spłynęło nagłe olśnienie.
– O której on wtedy wrócił do domu? – Pytanie Klaudii odzwierciedlało dokładnie to, co pojęła przed chwilą Malwina.
– Koło pierwszej.
– A o której wydostała się pani przez okno?
– Jakoś… koło piątej…
Malwina patrzyła przed siebie. Za oknem widać było oznaki panoszącej się na całego jesieni. Liście coraz odważniej zmieniały swoją sezonową barwę i ochoczo odrywały się od gałęzi, krążąc chwilę w powietrzu i wpadając pod nogi spieszących się dokądś przechodniów.
Terapeutka niczego nie powiedziała. Czy celowo naprowadziła ją na właściwy trop? Nakierowała ją i jeśli Malwina była dość inteligentna, miała to zrozumieć? Ba, gdy o rozwiązaniu jakiegoś problemu opowiada ktoś inny, z dystansem i na chłodno, dociera do nas, że moglibyśmy wpaść na to sami. Jednak trudno było wyłuskać tę informację, gdy sprawa traktowała o sobie samej i była relacjonowana w stanie wyczerpania psychicznego. Budziła się koło pierwszej, bo później o tej porze Błażej miał ją zgwałcić? I zasypiała koło piątej, bo później o tej porze wydostała się z domu? Czy to sugerowała Klaudia?
Czy to było możliwe?
Czyli odkąd kobieta odkryła schowek z mężowską tajemnicą, jej intuicja ostrzegała ją przed następstwami uzależnienia? Czyżby już wtedy istniał zapis mówiący o tym, co się wydarzy i w jakich ramach czasowych się zamknie? I ona to wiedziała, choć nie miała do tej wiedzy dostępu? Wiedziała? Już od dziewięciu lat? Czuła?
***
– Kiedy… znajdowałam jego schowki… – kontynuowała Malwina na kolejnej sesji – tak naprawdę nie musiałam szperać po wszystkich kątach. Jakbym wiedziała, gdzie to może być. Czasami sama nie wierzyłam, że to możliwe… Czułam, że coś jest, i znajdowałam! Moje oczy same jakby patrzyły na coś, a jakiś głos… myśl… kazała mi to sprawdzić… Od razu wiedziałam, w czym tkwi szkopuł… Jak w samochodzie odłączył akumulator, to coś mi kazało zajrzeć pod maskę… O! Właśnie! Kiedyś spuścił powietrze z opony i skierowałam uwagę na koło, jeszcze zanim wsiadłam do auta. Zobaczyłam kapeć. No i… wtedy. Przez cały wieczór coś mnie nosiło. Nie mogłam znaleźć miejsca… jakbym musiała gdzieś biec… albo uciekać… Ale myślałam, że to z innej strony może mi coś grozić… Myślałam, że w domu będę bezpieczna. A mogłam gdzieś pojechać… uciec… To dziwne i sama tego nie rozumiem, ale jakby coś mnie ostrzegało… Tylko nie myślałam, że to w domu jestem zagrożona. Wiem, że to brzmi strasznie głupio… Ale to możliwe, prawda?
Psycholożka przytaknęła.
– Jest jeszcze coś dziwnego, co ostatnio zaobserwowałam. Zawsze bałam się ciemności. Może zresztą dlatego nie mogłam spać. Nie wiem. Lubiłam wszystko w gospodarstwie porobić, zanim się ściemniło, i w domu też czułam jakiś niepokój, kiedy zaczynało zmierzchać… I potem, w nocy. W każdym razie od tamtej nocy już się nie boję. Jak ręką odjął. Nie mogę spać, ale już się nie boję ciemności. To dziwne… Nie wiem, dlaczego tak jest.
– Może to, co pani przeżyła, było o wiele straszniejsze niż strach przed ciemnością. Teraz strach przed ciemnością jest mniej ważny. Czy mogłaby pani zrobić coś dla siebie?
Po nieśmiałym potakiwaniu Malwiny, oznaczającym „Nie wiem, myślę, że tak”, terapeutka ciągnęła:
– Niech pani ubierze się ładnie i gdzieś wyjdzie. Tak tylko dla siebie samej. Może pani kupić sobie kwiatek, bez usprawiedliwiania się. Pójść na kawę albo coś zjeść. Sama albo z córką. Najlepiej byłoby wyjechać. Co najmniej na trzy dni. Bo tyle czasu trzeba, żeby zdystansować się do rutyny dnia codziennego. Ale w pani przypadku to będzie trudne, bo są konie, i rozumiem, że nie ma kto się nimi zająć. Więc proszę sobie przynajmniej robić takie małe przyjemności. I niczego sobie nie wypominać. Nikomu nie wynagradzać. Nie myśleć o tym, że przez chwilę nie była pani do czyjejś dyspozycji. I jeszcze jedno. Jeśli poczuje pani, że chce pani coś wykrzyczeć, proszę to zrobić. Może pani pójść do lasu albo gdzieś za wieś i po prostu krzyczeć. Okej?
– Okej – zgodziła się poinstruowana.
W drodze powrotnej Malwina wypominała sobie, że było jeszcze tyle rzeczy, o których zapomniała lub nie zdążyła powiedzieć, a chciała.
Co za dziwny paradoks. Nadeszły czasy, w których człowiek normalnie myślący ma psychologa. Nadeszły czasy, w których idiotom się wydaje, iż są normalni i nic ze swoją tępotą nie robią. Nadeszły czasy, w których nikt nie rozumie, co się dzieje. A może to są czasy, kiedy ludzie wreszcie się orientują, że dotąd niczego nie rozumieli i masowo chcą to w końcu pojąć – rozmyślała.
Po powrocie do znienawidzonego domu Malwina próbowała zająć się obowiązkami i po raz kolejny zmierzyła się z dziwnym zjawiskiem. Na czym polegała jego niezwykłość? Otóż wycieńczony umysł kobiety z coraz większą swobodą płatał figle. Tym razem konfrontował ją z kolejną natrętną myślą.
Do niczego niepotrzebna! Tylko do zgwałcenia! Tylko do zgwałcenia! – powtarzały się irytujące słowa. Malwina nie umiała sobie wytłumaczyć, jak to się dzieje, ale tę informację odbierała bardzo wyraźnie. Jak? Skąd pochodziły takie myśli? Pochodziły może z niepojętego obszaru, z którego wywodziła się cała seria tajemniczych doświadczeń. Od wyraźnego ostrzeżenia przed „wydarzeniem”, poprzez przeżycie w piwnicy, po obraz stłuczonego flakonika, kształt i wzór którego wciąż można było na nowo przywołać i skrupulatnie opisać, choć wiadomo, że był jedynie wytworem wyobraźni. Lecz czym jest wyobraźnia? Wyobraźnię uruchamia się, powierzając jej zadanie ukazania czegoś, o czym się pomyślało. Tyle że Malwina nie zajmowała się myśleniem o rzeczach, które się jej pokazywały, bo zanim pojawiły się obrazy, nie wiedziała o nich ani nie miała zamiaru ich przywołać.
Tymczasem „Tylko do zgwałcenia” było tak wyraźne, że niemal czuła ciężar przyklejonej na klatce piersiowej kartki z tym napisem. Odczucie było tak intensywne i tak okrutnie natarczywe, że aby w końcu je zneutralizować, Malwina zaczęła myśleć o tym, żeby faktycznie wykonać takowy napis. Jak szkolni rozrabiacy, którzy przyklejają kartki z głupimi tekstami na plecach nieświadomych tego kozłów ofiarnych. A ci potem dźwigają na sobie setki koleżeńskich spojrzeń i – dopóki sprawa się nie wyjaśni – kpiny innych uczniów.
Naraz Malwina przypomniała sobie podobne napisy umieszczane na samochodach dostawczych – „Wyłącznie do zniszczenia”. Nigdy nie rozumiała, po co są te naklejki, a jedyną rozsądną odpowiedzią było to, że sugestywny nakaz miał, wbrew pozorom, zniechęcać do czynu.
„Wyłącznie do zgwałcenia”.
Może gdyby Malwina chodziła z takim napisem na plecach lub na czole, nikt nigdy by jej tego nie zrobił. Ot, choćby przez to, że miano by ją za wariatkę, zaś takich nie gwałcą. Jakby wariactwo było – na podobieństwo kiły – chorobą przenoszoną drogą płciową. To było logiczne. Gwałcono, żeby z kogoś uczynić wariata, inaczej za bardzo odstawał od tego, kto zamierzał się dzieła dopuścić. A gdy człowiek, pod wpływem aktu go krzywdzącego, zachowywał się jak wariat – czego Malwina była teraz doskonałym przykładem, biorąc pod uwagę jej obecną kondycję psychiczną – kolejne gwałty były bezcelowe.
Wiktoria cieszyła się, że Ksawery tego dnia został w domu.
Znużyły ją już i wyczerpały jego niemal codzienne wyjazdy na wolontariat, jak ironicznie nazywała dobrowolną i niefinansowaną pracę, której mężczyzna podjął się z własnej i nieprzymuszonej woli. Po to chyba, żeby na jej kobiecych barkach spoczęła cała odpowiedzialność za gospodarstwo i dom.
W dni takie jak ten Ksawery nadrabiał spore zaległości w pracy w obejściu i na polu. Powstały podczas jego prac społecznych na rzecz interesu brata i bratowej Wiktorii, która dotąd nie otrzymała odpowiedzi na zadane dawno temu pytanie: „Czy, kiedy i w jakiej formie Ksawery otrzyma wynagrodzenie za swoje usługi?”.
Od miesiąca nalegała zresztą, żeby Ksawery zechciał pomóc jej przegonić część warchlaków do pustej zagrody, bo urosły tak bardzo, że brakowało im miejsca i cisnęły się w klatce jak sardynki w puszce. Teraz trzoda była za duża i zbyt silna, żeby kobieta sama mogła sobie z nią poradzić. Ale nadszedł wielki dzień i doczekała się pomocy.
I owszem, gdyby nie była z Ksawerym, zatrudniłaby kogoś na godzinę czy dwie, zapłaciła, ile trzeba, i już miesiąc temu wieprzki miałyby luz i swobodę. Ponieważ jednak miała w domu mężczyznę – jeśli pokusić się na tak odważne określenie, bowiem Ksawery nie lubował się w przebywaniu na terenie gospodarstwa – liczyła na to, że zacznie on któregoś dnia postępować jak odpowiedzialny, dorosły człowiek.
Niestety, lata mijały, Ksawery przekroczył trzydziestkę, a dorosłość nie przypominała sobie o nim – ba, on sam nie pamiętał o tym, że jest w związku z kobietą, i o dziecku.
Gdy nadchodził dzień „świąteczny”, dzień taki jak ten, dzień, w którym mężczyzna doznawał krótkotrwałego olśnienia – zrywał się nagle ze snu jego długo uśpiony zapał do prac na swoim. I wówczas wspólnie z Wiktorią przeganiali świnie, razem pracowali na polu do upadłego lub naprawiali co poważniejsze i od dawna się o to upominające sprzęty. I to tylko po to, by już następnego dnia wszystko wróciło do dobrze znanych, cieplutkich pieleszy niepamiętania o tym, co jest w życiu ważne.
Świnie to zwierzęta i nie rozumiały, że można by było bezpiecznie i spokojnie przemieścić się z punktu A do punktu B, oszczędzając sobie i ludziom je asekurującym licznych otarć, a także stresu i każdego podobnego dyskomfortu. Pomimo iż Wiktoria przemawiała do zwierząt łagodnym głosem, próbując je uspokoić i dać do zrozumienia, że będzie im odtąd wygodniej i bardziej sucho, one usilnie pragnęły wrócić do swojej ciasnoty. Jakby przekazywały jej w ten sposób, że przecież niczego innego nie znają, a co nieznane, to straszne i okrutne, bo przecież nie może być inaczej. Tak oto w czasie, gdy krągłe warchlaki stawiały zawzięty opór nowemu i lepszemu, zaskoczona Wiktoria u progu trzeciej dekady życia otrzymała gdzieś z góry niezwykłą informację.
Przecież ona postępowała identycznie jak te głupie świnie.
Przebłysk nowej myśli wlał w wątłe ciało kobiety ogrom siły. Zwierzęta naporem swoich ciał wyginały pręty w służącej do odcięcia im drogi powrotnej kracie, a kobieta trzymała ją mocno, zapierając się odzianymi w gumiaki stopami. Jej nogi ślizgały się po pokrytej odchodami i słomą powierzchni wąskiego korytarza.
– Nie!!! – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Nigdzie nie wracacie. Teraz będzie wam lepiej, głupie świnie!
– Ty kurwo jebana! Znowu wylazłaś?! – krzyknął Ksawery, wyrażając na głos swoje myśli, po czym kopnął biednego wieprzka. – Trzymaj!!! Cię zapierdolę! – obiecał poważnie, nie wiadomo komu: świni czy Wiktorii.
– Przestań bić te biedne zwierzaki – rzuciła zdyszana kobieta. – Siebie kopnij, to może zrozumiesz, że trzeba było się ogarnąć i miesiąc temu przegonić świnie – dodała jakby do siebie.
– Bo nic nie robiłem! – odparł Ksawery gniewnie. Choć i bez skierowanego przeciw niemu zarzutu miał chyba jasność, że zaległości w gospodarstwie powstały raczej nie dlatego, że w porę wykonywał swoje obowiązki.
Ubranie dziewczyny pokryte było teraz śmierdzącymi kleksami różnej wielkości, a skóra i włosy przesiąknięte swędem parującego obornika.
– Jak dobrze, że napaliłam w piecu. Idę prosto pod prysznic – rzekła, oddychając ciężko. Jedno z rozszalałych zwierząt uderzyło całym ciężarem w trzymaną przez nią metalową kratę. – A pójdziesz mi! – wrzasnęła, czując, jak nabrzmiewa jej guz na goleni. – I za co to wszystko? – ciągnęła pod nosem, podczas gdy z oczu popłynęły jej łzy.
To bolało.
Ksawery nie tylko zostawiał wszelkie obowiązki do ostatniej chwili, ale i do tych w końcu wykonywanych przykładał się jak najmniej. Z wszystkich dostępnych terminów wybierał ostatnie, po czym brał się do dzieła, robiąc wszystko naprędce i bez staranności.
Wiktoria czuła, że zależy mu na czasie, jakby chciał jeszcze dzisiaj wykonać mnóstwo innych zadań. Tymczasem przeczucie poparte wieloletnim doświadczeniem wołało głośno, że zaraz po pracy mężczyzna zniknie nagle, nie wyjaśniając, dokąd i po co zmierza.
Nie chciała go kontrolować. A może chciała.
Przecież nawet całkiem obcym osobom mówi się czasem o swoich zamiarach, planach i postanowieniach. Jednak Ksawery, o ile czasem przy Wiktorii chwalił się znajomym swoimi projektami, to jej samej – bez świadków – ich nie zdradzał. Teraz też tak było. Nie powiedział jej nic. Może przez to, że tak było od początku ich znajomości i ten sposób postępowania stał się rutyną, a może przyczyna leżała gdzie indziej. Jakikolwiek był jednak tego powód, kobieta czuła się przez to pomijana, niedoceniana i bezwartościowa.
Świnie rozdzielono do dwóch oddzielnych kojców i kobieta sprzątnęła odchody z korytarza.
Potem przygotowała czystą garderobę sobie i Ksaweremu.
Długi prysznic podziałał oczyszczająco na wyczerpane ciężką pracą ciało i wykończone nią nerwy. Ale opuchlizna na prawej goleni nie zniknęła. Przybrała nawet dość ciekawe ubarwienie. Samo miejsce było tak tkliwe, że nawet gdy było dotykane nogawką spodni, pojawiał się wyraźny ból. Poza tym kobieta zauważyła, że ma poważnie otarty naskórek na środkowym palcu prawej ręki i za nic nie mogła sobie przypomnieć, kiedy doszło do uszkodzenia.
Podczas gdy wykończony pracą Ksawery odpoczywał, siedząc na drugim stopniu schodów prowadzących do domu, Wiktoria długo oddawała się przyjemnemu działaniu oczyszczającej, gorącej wody. Potem, gdy mężczyzna przepadł na parę minut w łazience i zmywał z siebie świńskie odchody i ich smród, ona zaparzyła mocnej herbaty.
Była tak zmordowana fizycznie, że jej ręce drżały, zdradzając brak najmniejszej ilości energii niezbędnej do funkcjonowania. Ale gdy tylko Ksawery wynurzył się z łazienki, weszła tam i wepchnęła wszystkie upaćkane ubrania do pralki, po czym natychmiast włączyła odpowiedni program.
Gorąca herbata była dokładnie tym, czego kobieta teraz potrzebowała. Choć miała wyrzuty sumienia, że w środku dnia siedzi bezczynnie, wysiłek włożony w wykonaną właśnie pracę dawał jej prawo do małego zniwelowania tego poczucia. Zwykle pijała herbatę lub kawę w pośpiechu, zajmując się prasowaniem, gotowaniem lub innymi obowiązkami.
Teraz dla odmiany relaksowała się, siedząc w milczeniu. Ksawery również się nie odzywał. Popijał swój napój, wydając przedziwne dźwięki oznajmiające zmęczenie.
Gdy z podwórka dobiegł odgłos silnika samochodowego, a potem zamykanych z trzaskiem drzwi, kobieta poczuła, że rytm jej serca drastycznie przyspiesza. Chociaż poddany już wcześniej wysiłkowi organ jeszcze nie unormował swojej pracy, znowu zaczynał szaleć i dawać do zrozumienia, że Wiktoria nie jest osobą, którą można przyłapać na nicnierobieniu. To zawsze kończyło się niedobrze.
Agata wparowała do kuchni ze słowami:
– Obiadem to nikt się nie zainteresuje!!! To ja, kurwa mać, mam wszystko sama tam i tutaj…?!
Wiktoria tylko na ułamek sekundy spojrzała we wściekłe oczy bratowej. To był maleńki skrawek czasu, w zupełności wystarczający do określenia, że widocznie na budowie dopuszczono się śmiałego niewykonania czegoś zgodnie z oczekiwaniem Agaty lub wykonania tegoż w sposób nie do końca odzwierciedlający jej wyobrażenie. Być może nawet wykonano wszystko zgodnie z założeniami, ale w czasie przekraczającym ten wyznaczony przez Agatę. Możliwe było zresztą, że chodziło o coś innego. Na przykład, że tego dnia Ksawery – zamiast jak zwykle pomagać przy budowie – postanowił zostać w domu i zająć się własnymi pracami.
Tak czy owak, komentarz w tej kwestii uznała Wiktoria za absolutnie zbędny, a czas wykorzystała bardziej produktywnie: podjęła ostateczną decyzję, że jej posługa dobiegła końca. Wysnuła bowiem przypuszczenie – jeśli można było pokusić się na takowy eufemizm – że bratowa nie tylko nie docenia jej pomocy, ale uważa to za obowiązek.
Wiktoria krótko analizowała w myślach, za kogo ją tu mają. Nie za służącą ani pokojówkę. Służbie wypłaca się jakieś wynagrodzenie. Była sprzątaczką, pomocą domową, kucharką, palaczką? Kim? Jakiś głos podpowiadał jej określenie „domowe popychadło” i oznaką pychy byłoby mu przeczyć. Była… niewolnicą? Wolontariuszką? Zatem to, że kiedyś Wiktoria powiedziała matce, iż mają ją tu za kopciuszka, było odkrytą prawdą, choć wówczas powiedziała to Wiktoria w emocjach, chyba nie w pełni świadomie. Wszyscy mają mnie tu za kopciuszka – wyżaliła się wtedy rodzicielce i docierało to do niej coraz wyraźniej. A kopciuszkiem nie zostaje się z dnia na dzień. Na kopciuszka trzeba zostać ukształtowanym.
Na początku wspólnego mieszkania z Agatą i Tomkiem lub od czasu, gdy budowa ruszyła, gotowanie jakoś odgórnie było przydzielone Wiktorii i Agacie. Jednego dnia Agata gotowała „swoim” budowlańcom oraz Wiktorii i Elizce. Nazajutrz Wiktoria gotowała – oprócz sobie i córce – całej budowlanej brygadzie Agaty i Tomka. I tak na zmianę. Początkowo kobieta myślała, że brak równowagi tylko jej się wydaje, że jest zazdrosna lub chciwa, a na pewno niesprawiedliwa. Potem, dla pewności, zaczęła prowadzić rejestr liczby porcji – zapisywała je jako „wydane” po jednej stronie i „przyjęte” po drugiej stronie kartki w zeszycie.
Nie dla rozliczenia bynajmniej. Wyłącznie dla zrozumienia, że to, co jej się wydawało, nie jest tylko tym, że jej się wydawało. I tak od chwili wprowadzenia prowizorycznej księgowości różnica pomiędzy „wydane” a „przyjęte” wyniosła sześćset szesnaście porcji obiadowych. Zakładając, że Wiktoria i dziesięcioletnia Elizka – zwłaszcza ona – jadały tyle samo, co przeciętny budowlaniec. Na tym księgowanie się skończyło. Przede wszystkim dlatego, że wymagało znacznych nakładów czasu.
Wiktoria powzięła postanowienie, że nigdy nie pozwoli tamtym czasom wrócić. Jej rozmyślania przerwał Ksawery:
– Agata, to nie „kurwa mać”, bo nikt tutaj nie siedział. Poza tym jest przed drugą, a obiad jest na trzecią.
Na to Agata nie miała już żadnej odpowiedzi, więc energicznie ruszyła do pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Kiedy serce Wiktorii stopniowo spowalniało, część jej mózgu odpowiadająca za logiczne myślenie podpowiadała, że jedyne, co po tym wydarzeniu na pewno się zmieni, to jej ilość czasu dla siebie. Wprawdzie myślała i o tym, że być może Ksawery przestanie w końcu pracować na budowie w charakterze czynu społecznego. I że Tomek z Agatą zaczną sprzątać dom i dokładać się finansowo do jego utrzymania. Ale na taki rarytas sama Wiktoria chyba jeszcze nie była gotowa. Cieszyła się natomiast niezmiernie na to, co już było pewne.
Tego dnia Wiktoria, Elizka i Ksawery zjedli obiad poza domem.
Kiedy wrócili późnym popołudniem, w domu panował mrok i nikogo tam nie było. Tylko zachlapana kuchenka świadczyła o tym, że obiad jednak gotowano.
W ciągu kolejnych dni Wiktoria nabrała przekonania, że brak jej posługi przy stołowaniu się brygady był kosztem, na jaki przystali dobrowolnie Agata i Tomek.
Przełom nie pociągnął za sobą żadnych reperkusji, na które kobieta po cichutku liczyła, a które mogły dodatkowo odciążyć ją, a przede wszystkim coraz bardziej dający się jej we znaki kręgosłup. Nie uległy zmianie również obowiązki dziewczyny, polegające na dbaniu o ciepło w domu oraz ogrzewaniu wody. A dni stawały się coraz krótsze, chłodniejsze i wymagające dostarczenia energii ze źródeł innych niż promienie słońca.
Wcześniej wiele dyskutowano o tym, że w poprzednim miejscu zamieszkania para dzieliła obowiązki grzewcze ze współmieszkańcami, a nawet wyrażała ogromne niepocieszenie w razie najdrobniejszego zaniedbania ze strony współlokatorów. I że tutaj, niczym za pomocą tchnienia małego niewidzialnego duszka, o wszystkim tym nagle zapomniano.
Dziwny zwyczaj takiego zapominania oraz notorycznego niedostrzegania rzeczy takimi, jakimi były, pojawiał się również i w innych obszarach. Panoszył się jak indor w stadzie wszędzie tam, gdzie miejsca prosiły o usunięcie z nich kurzu i innych nieczystości. Był widoczny w ogołoconym z ogórków konserwowych przed niemal dwoma tygodniami słoju, wciąż jednak zajmującym dumne stanowisko na kuchennej szafce. Wdzierał się do przepełnionego kubła na odpadki i gdzie tylko popadło.
Wiktoria wydawała się jedyną mieszkanką wspólnego gospodarstwa, która nie stała się ofiarą epidemii zapominania o swoich obowiązkach i prawach. Ona jedna, o ile nie dało się powierzyć jakiegoś zadania Elizce, nadal sprzątała część wspólną domu, dbała o ogrzewanie i opłacanie należności za zużytą energię elektryczną i wodę, co w ostatnim czasie doprowadziło ją do opłakanej sytuacji finansowej.
Ksawery w dalszym ciągu pomagał Tomkowi za friko i puszkę piwa, co wiązało się z poważnymi zaniedbaniami związanymi z terminowością wykonania prac gospodarskich, o ile w ogóle się ich podejmował.
– Się zaorze na wiosnę – odpowiadał na natarczywe pytania Wiktorii tonem „daj mi spokój”.
Kobieta znowu w milczeniu zakasała rękawy i robiła, ile umiała, aż i ją zaczęła nagminnie dopadać dorywcza niepamięć. Chronicznie zapominała bowiem o własnym kręgosłupie i zdrowiu, bez współpracy których nie będzie już w stanie zaspokajać potrzeb oczekujących tego ludzi.
Kobieta, pozostawiona sam na sam z licznymi obowiązkami, miała wiele czasu na rozmyślania. Wiedziała już, dlaczego ludzie wykorzystywali ją do własnych celów.
Nie rozumiała jeszcze, co o tym decyduje, ale pewne było już to, że jak traktowano ją w dzieciństwie, tak podchodzono do niej w dorosłości. Zmieniały się osoby, ale nie sposób postrzegania jej, a także odnoszenia się do niej. Zjawisko było o tyle zastanawiające, że ci ludzie nawet nie musieli wiedzieć o jej przeszłości, by znać korzyści, jakie można było osiągnąć dzięki Wiktorii. Jak to było możliwe?
Wiktoria szukała odpowiedzi na to pytanie, by z całą pewnością potwierdzić tę tezę bądź ją definitywnie obalić, aczkolwiek tego ostatniego nie spodziewała się doczekać.
Zadanie wymagało niezłego zmysłu obserwatora, rozwiniętej zdolności kalkulowania i porównywania, o ile nie chciano pozostawać przy domysłach. Ale prawdopodobnie wszystkie dane, jakich było potrzeba do przeprowadzenia empirii, dostarczano kobiecie w obfitych ilościach, nieświadomie. Po pierwsze, paru cennych wskazówek udzieliła jej Malwina, po drugie, może nie przez przypadek poszła na kurs, by doszlifować podstawowe umiejętności liczenia, rozliczania i kalkulowania z uwzględnieniem rozmaitych strategii postępowania.
Z ogromnym zapałem i pewnością co do posiadania niezbędnego potencjału przystąpiła do realizacji zaplanowanego programu mającego na celu określenie jej roli w oczach najbliższych jej ludzi. Gdyby okazało się to niezbędne, gotowa była nawet sięgnąć po zdanie i opinie fachowców, by nie ufać własnym – być może niesłusznym – domysłom.
Plan był na tyle ciekawy, że po raz pierwszy od dawna na obliczu dziewczyny zagościł uroczy, ciepły, wręcz radosny uśmiech.
Ale nikt go nie widział.
Od czasu powrotu od rodziców Sylwia nie mogła złapać swojego wcześniejszego, dziennego rytmu.
Wszystko nawarstwiło się w takim stopniu, że wszelkie próby spokojnego podejścia do któregoś z problemów stanowiły nie lada wyzwanie. A potem każda z tych pojedynczych prób okazywała się jedynie próbą nieubłaganego czasu, sukcesywnie podającego w wątpliwość słuszność każdej podjętej rozważnie decyzji.
Zajęcia szkolne ciągnęły się niemiłosiernie i tylko dawna radość płynąca z ich prowadzenia nie uległa destrukcji, co było jedyną pozytywną rzeczą w całej tej szarej rzeczywistości.
Sylwia nigdy się nie spodziewała poczucia wszechobecnej szarości, obecność której tak bardzo jej doskwierała. Odczuwała wyraźny spadek formy psychicznej, choć unikała nazywania tego stanu depresją. Zwykle tryskająca pozytywną energią kobieta w ostatnich tygodniach opowiadała wprawdzie anegdoty odbierane z rubasznością przez uczestników zajęć, do czego ci przez lata przywykli, jednak jej samej nie cieszyły nawet wysokie wyniki podopiecznych.
Wszystko naraz!
Czekanie na termin nieuniknionej rozprawy rozwodowej zdawało się teraz jedną z najmniej tragicznych konsekwencji zaufania do Mariana, jeśli nie oprawić jej w przyczynę rozwodu i sam niebywały sposób, w jaki doszło do odkrycia tej przyczyny.
Marian nie dotrzymał słowa i nie wyprowadził się oficjalnie z domu. Nie zależało mu na pozostawionych rzeczach, choć kobieta doszukiwała się tu raczej obawy przed konfrontacją. Może koszt przyjazdu zniechęcał go do wizyty, a może i jedno, i drugie. A jednak Sylwia miała do niego żal.
Bo kto by nie miał?
Z początku nie było między nimi niedomówień. Potem realia się zmieniły i jej mąż zdecydował się na inną rodzinę, ukrywając ten fakt przed Sylwią i nie dopilnowując formalności, czyli prawnego rozwiązania małżeństwa. Na niedomówienia należało zresztą wziąć poprawkę. Wiele bowiem wskazywało na to, że Marian, i owszem, już od dawna miewał przed Sylwią tajemnice, ale że o nich milczał, to wydawało się Sylwii, że niedopowiedzenia między parą nie występują.
Tajemnicza sclerosis multiplex stała się częścią życia tak Sylwię zajmującą, że aby odczepić się od niej myślami, trzeba było wziąć na siebie odpowiednią liczbę dodatkowych obowiązków. To znaczy liczbę powodującą brak czasu na myślenie o tak zwanych banałach, czyli o zapowiadanym w diagnozie postępującemu zgłupieniu, zapominaniu i innych mankamentach umysłowych oraz cielesnych.
Po gruntownej lekturze ogromu materiałów o skutkach występowania w mózgu zmian jakościowych i ilościowych oraz wnikliwym przestudiowaniu oddziaływania tych zmian na jakość i ilość dalszego życia, Sylwia na dobre zarzuciła zagłębianie się w destrukcyjną tematykę. Natomiast głód wiedzy o zapowiadanej przez lekarzy, wcześniejszej niż zamierzona, przeprawie na drugą stronę począł dokuczać jej coraz mniej – aż do całkowitej utraty ochoty na opuszczenie tego pięknego świata na rzecz budującego pragnienia pozostania na nim.
Zalecone badania pozwalała jednak sobie wykonywać. Chciała w ten sposób udowodnić sobie i nieznającym się na rzeczy medykom, że są rzeczy na ziemi i w niebie, o których im się nawet nie śniło.
O wizycie małej Silvii i jej nieoczekiwanym potem wyzdrowieniu nie powiedziała nikomu. Nie wiedziała, dlaczego należało o tym koniecznie milczeć. Może żeby oddalić potrzebę czyjejś wdzięczności, a może z uwagi na opinię tych, którzy o niczym nie mieli pojęcia, a zechcieli uznać ją za potrzebującą tego i odziać w ciasnawy skafander z przydługimi rękawami. A przecież wiadomo, że Sylwia, której dawano najwyżej pięć lat względnej sprawności fizycznej, nie miała czasu na takie fanaberie jak przebywanie w zakładzie dla obłąkanych. I nie po to zapisała się na kurs tańca, żeby to teraz zaprzepaścić i pozwolić się faszerować chemikaliami, po których płyny ustrojowe oraz inne substancje opuszczają ciało bez udziału woli pacjenta.
Sylwia nie była do tego stworzona.
Przyszła na ten świat, by czynić rzeczy wielkie. Choć do dziś jeszcze nie wiedziała, co miało być tym Wielkim, innym niż ciągłe siedzenie w jakiejś nienaturalnej pozie, to skądś wiedziała, że coś takiego jest jej pisane.
Kurs zaczął się jesienią i już na samo wspomnienie lekcji opuszczała Sylwię najdrobniejsza nawet myśl o wszystkim, co sztywne i unieruchamiające.
Da sobie zrobić te potencjały wywołane, cokolwiek miało to znaczyć. Potem fachowcy stwierdzą, że aktualne funkcje jej mózgu są idealne, a ona kątem oka zobaczy ich niedowierzające miny i z podniesioną głową opuści gabinet. Właśnie tak!
Również zajęcia szkolne były fantastyczną odskocznią od myślenia o niedoskonałości zdrowotnej. I póki przebywała w szkole, czuła się od swojej przypadłości w pewnej mierze odizolowana. Każdorazowo zaś, gdy wkraczała do pustego domu, miała wrażenie, że ponownie wraca z badania rezonansem i odczuwa dokładnie tę samą pustkę i zagubienie, jakie jej towarzyszyły tamtego dnia.
Dom zdawał się jej jakiś obcy i nienaturalnie zimny, a od obwieszonych nielicznymi obrazami ścian wionęło czymś złowrogo do niej nastawionym. Jakby w murach zabetonowano straszną tajemnicę, o której nikt nie zechciał gospodyni poinformować, przez co ta czuła się nieswojo.
Początkowo przyczyny takiego odczucia doszukiwała się w niedawnej obecności w tym miejscu Silvii, a raczej jej duchowej postaci bądź czegoś, co bez wątpienia ją reprezentowało. Jednakże po kolejnej konfrontacji ze wspomnieniem wizyty dziewczynki Sylwia zaobserwowała, że żadne niepokojące objawy jej wtedy nie towarzyszyły. Odczuwała wewnętrzny spokój, wręcz błogość, a dziwna mała zjawa emanowała ciepłem oraz rodzajem nieopisanej jasności. Dziwna to była jasność, bo nierażąca w oczy. Niewidzialna, a jednak w jakiś sposób widoczna.
A jeśli jej podłe samopoczucie spowodowane było odkryciem kłamstw i tajemnic Mariana? To by oznaczało, że Malwina i wiele jej podobnych kobiet od lat trwały w takim stanie.
Przecież w tym stanie nie da się żyć.
Można go jakoś znieść przez parę dni, zapychając każdą chwilę pracą, ale zamieszkanie z nim na stałe nie wchodziło w grę. Sylwia zapełniła sobie czas wizytą u rodziców, gdzie udzielała się, jak mogła, w pracach domowych i w obowiązkach na terenie obejścia. Potem zaczął się rok szkolny, więc zajęć też nie brakowało. A gdy było ich za mało, brała na siebie zastępstwa i co się dało, żeby tylko nie za długo przebywać w pojedynkę w domu.
To zdawało egzamin przez jakiś czas, ale ten okres właśnie dobiegał końca. Sylwia czuła to w członkach zmęczonego już ciała i komórkach wyczerpanego mózgu. A nie minęły jeszcze nawet trzy miesiące. I nie musiała znosić widoku Mariana.
Nagle przyszła jej na myśl Malwina. To, dlaczego ta kobieta zdołała przebywać pod jednym dachem ze zdrajcą, gotować mu, prać i sprzątać, a jeszcze przygarniać go czasem do siebie i dawać na pożarcie swoje aksamitne, miękkie ciało aż do czasu decyzji o separacji, przechodziło zakres pojmowania nauczycielki.
Sylwia zauważyła, że od czasu jej powrotu od swoich rodziców Błażeja nie było w domu, a jeśli był, umknęło to jej uwadze. Malwina dotąd nie pochwaliła się, czy to ona wyrzuciła kłamliwego wiarołomcę, czy on sam znalazł sobie przytulne gniazdko u boku kolejnej naiwnej, ale stan kobiety od tego czasu zmienił się diametralnie. A Sylwia widywała ją, chodzącą po obejściu, niemal co dzień. Coś się w niej wyraźnie zmieniło. W jej gestach, w jej byciu, w jej sposobie poruszania się i w postawie jej ciała.
Gdyby to było możliwie, Sylwia mogłaby stwierdzić, że jej sąsiadka nie posiada teraz żadnego stanu. Trochę tak jak mała Silvia, która i owszem, z całą pewnością była u niej tamtej pamiętnej nocy, rozmawiała z nią, a raczej przekazywała informacje w niewyjaśniony sposób, jednak z absolutną pewnością ciało dziewczynki nie brało w tym udziału, a i jej świadomość była z tego chyba wyłączona.
Podobnie funkcjonowała teraz Malwina. Ona, w odróżnieniu od dziewczynki, była tu obecna fizycznie, ale najwyraźniej duch opuścił jej ciało. Być może, jak w przypadku Silvii, był wtedy obecny w jakichś innych, dalekich niefizycznych przestrzeniach. Kobieta przemieszczała się bowiem po tym świecie, komunikowała się jakoś, choć jeszcze bardziej niezrozumiale niż zazwyczaj, ale żeby tak bardzo przejąć się wyprowadzką zdrajcy, oszusta i wyzyskiwacza? Tego nie można się było po Malwinie spodziewać.
Sylwia była u niej ledwie raz, odkąd zaszły te zmiany; musiała nadrabiać miną i odniosła wrażenie, że nie jest mile widziana. Trudno było to z całą pewnością określić, bo gospodyni przywitała ją ciepło i poczęstowała, czym miała, ale nie mówiła prawie nic, a jeśli mówiła, to ciskała wyzwiska w kierunku małżonka, aż uszy więdły. Czyniła to zresztą tak, jakby wyrzucanie z siebie słusznej w tych okolicznościach wściekłości na bezczelnego zdrajcę przysparzało jej ogromu niewyobrażalnego wysiłku. Głos się jej łamał, a czasem mówiła szeptem. To było tak niepokojące, że Sylwię dopadał strach o własną przyszłość, bo jeśli tak wpływa na kobietę rozstanie z facetem, to widocznie było się czego lękać.
Tymczasem nadeszły andrzejki i Sylwia, uzbrojona w pyszną sałatkę jarzynową, talerz wędlin i butelkę dobrego białego wina, wyruszyła do Malwiny. Przed wyjściem nabrała powietrza w płuca i rzuciła się w wir wydarzeń.
Wcześniej dowiedziała się od Niny, że jej matka nie ma planów na wieczór, co obiecywało zastanie sąsiadki w domu.
Nie myliła się.
Powitała ją Nina; oznajmiła, że Malwina jest w piwnicy. Matka poprosiła córkę o to, by zawołała ją, jak tylko ciocia Sylwia przyjdzie. Po chwili na wiodących do piwnicy schodach dało się słyszeć kroki wbiegającej po nich kobiety.
– Cześć! Puchacz powiedział, że mamy gościa – usłyszała Sylwia. Zorientowała się, że pies zaczął szczekać, gdy weszła na podwórko, i to pewnie stąd Malwina wiedziała, że ktoś przyszedł.
– Cześć. Przyniosłam małe co nieco. Pomyślałam sobie, że zamiast siedzieć osobno, spędzimy ten wieczór razem.
Gość powiódł oczyma za znikającą w łazience Malwiną.
– Świetnie! Tylko się trochę ogarnę – wyjaśniła gospodyni. – Będziemy sobie wróżyć? – zapytała z nutą smutnej tajemniczości w głosie.
– A może i sobie powróżymy. A co tam! – poparła pomysł nauczycielka. – Niestety, świec nie przyniosłam – dodała.
– Świeczki mam, klucz mam, miska też się znajdzie. I kaczkę upiekłam. Nina mówiła, że pytałaś, czy się gdzieś wybieramy wieczorem. Zgadywałam, że pewnie przyjdziesz. Cieszę się bardzo – zaręczyła gospodyni. Choć jej usta wykrzywiły się w uroczym uśmiechu, oczy pozostawały smutne i zapadnięte, a przyjaciółka interpretowała to na swój sposób.
Podczas gdy Sylwia i Nina rozprawiały o czym popadnie, Malwina rzadko zabierała głos w dyskusji, a płynąca z głośnika cicha muzyka zakłócała chwile milczenia.
Zdawało się, że gospodyni zupełnie nie słyszy pukania, na które szybko zareagowała córka, wybiegając z pokoju. Po chwili wróciła, prowadząc ze sobą Błażeja.
Sylwia ledwo go poznała. Miał pokaźną brodę i przydługie włosy. Do takiego wyglądu jego włosów przywykła, natomiast obfity zarost na twarzy był nawet dla niej wielkim zaskoczeniem.
Tak jak zachowanie Malwiny, która na jego widok zerwała się na równe nogi, jakby zamierzała natychmiast biec na oślep. Stanęła jednak jak wryta, zaś na krótkie pozdrowienie gościa odparła mechanicznie, wręcz wrogo: „Cześć”. Nie patrzyła w jego kierunku.
Sylwia nie potrafiła tego bliżej sprecyzować, ale obserwowała Malwinę i zdawało jej się, że ta kobieta straciła zdolność ruchu.
Błażej podszedł do niej powoli jak baba próbująca złapać kurę, nachylił się i cmoknął ją w policzek. Potem wyciągnął w jej kierunku wiązankę kwiatów, a Malwina wyciągnęła po nią rękę, jakby nie była żywą istotą, lecz wykonywała polecania programu ograniczającego jej ruchy do wyciągnięcia ręki i chwycenia tego, co się jej akurat podaje. Patrzyła w przestrzeń. Tymczasem wyobraźnia pokazywała Sylwii, jak Malwina odpycha Błażeja z całej siły tak, że ten wylatuje przez okno, a z ust kobiety wydobywa się przeraźliwy krzyk. Nie wiedziała, co to może znaczyć, ale to było dziwne doświadczenie.
Przeczucie zaś upewniło ją, że zaszło między nimi coś, o czym ona nie miała pojęcia. Pokłócili się ostro lub może doszło między nimi do rękoczynów, bo zwykłe rozstanie między kulturalnymi ludźmi raczej nie przynosi takich skutków. No cóż, przynajmniej jedno z dwojga było kulturalnym człowiekiem i z tego, co było Sylwii wiadomo, nie postąpiłoby jak prostak. A może podczas nieobecności Sylwii Malwina wyjawiła Błażejowi jego własną tajemnicę o małym Opalińskim i wszyscy już wiedzą, że Kajtek jest prawdopodobnie dzieckiem Błażeja, a wtedy nagłe zniknięcie Błażeja ze wsi byłoby aktem desperacji uzasadnionym… tchórzostwem.
Podczas gdy mina Niny wyrażała spore zakłopotanie, Sylwia, kątem oka obserwując zachowanie tamtych dwojga, błyskawicznie przeanalizowała, jak długo jej nie było w domu oraz jakiego rodzaju sprawa mogłaby jej umknąć. Widziała się z Malwiną przed wyjazdem do Szwecji, potem dopadł ją ból, pojechała na rezonans, a następnie do rodziców.
Miesiąc.
Przez miesiąc nie była z wizytą u Malwiny, bo tak długo była praktycznie odcięta od życia wsi. A przez miesiąc mogło się wydarzyć bardzo wiele. W tym czasie zniknął Błażej. Nauczycielka nie wiedziała nawet, od kiedy go nie było. Mógł zniknąć zaraz po jej wyjeździe do Sztokholmu lub tuż przed powrotem Sylwii od jej rodziców, a to już stanowiło znaczną rozpiętość czasową.
Miała do Malwiny żal, że o niczym jej nie powiedziała, choć szybko uświadomiła sobie, że sama przemilczała sprawę z Marianem i jego nową partnerką Sonią oraz swoje problemy zdrowotne. No cóż, nie wszystko dało się łatwo powiedzieć, a na inne zwierzenia należało wybrać odpowiedni czas. Niektóre przeżycia były bolesne i musiały poczekać. Niemniej niepokoiło ją i zastanawiało to, czego była teraz świadkiem. Wnikliwie wyjaśniała sobie w myślach swoje spostrzeżenia oraz ich ewentualną nietrafność, jednak im dłużej się nad tym zastanawiała, tym więcej oczywistych zapewnień otrzymywała.
Rozmowa się nie kleiła.
W pewnej chwili Malwina zapytała Błażeja:
– Jesteś głodny? – Jej głos brzmiał nieswojo, niczym dźwięk wydobywający się z drewnianej piszczałki. Wzrok zaczepiła na bliżej nieokreślonym punkcie na ścianie.
Błażej zaprzeczył, zapewniając, że właśnie jadł. Za każdym razem, gdy gospodyni się przemieszczała, podążał za nią wzrokiem. Ukradkiem obserwował, gdy siedziała bokiem do niego, jakby specjalnie wybierała taką, a nie inną pozycję. Sylwia gotowa była przysiąc, że oddychał ciężko, jakby na jego piersi spoczywał ogromny, przygniatający go głaz. Spod tego ciężaru wydobywało się niemal dosłyszalne błaganie o radę: „I co ja mam teraz zrobić?”.
– Chcesz herbaty? Kawy? – zapytała Malwina.
– Może kawy bym i się napił – odparł ochoczo gość.
– To możesz sobie zrobić. Wiesz, gdzie co jest – stwierdziła sucho kobieta.
Sylwia czuła się dość niezręcznie. W słowach przyjaciółki nie doszukała się zjadliwości czy nienawiści do rozmówcy, jednakże była w nich zawarta informacja „Pozwalam ci zaparzyć sobie kawy, ale ja już nic dla ciebie nie zrobię”. To było logiczne. I słuszne. Zdaniem Sylwii Malwina już wystarczająco napracowała się przy niewdzięcznym mężczyźnie.