Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór błyskotliwych tekstów amerykańskiej feministki i historyczki.
Zaczyna się niewinnie, od czegoś, co przy pewnej dozie dobrej woli można by uznać za towarzyską niezręczność. Podczas przyjęcia pan domu nie przyjmuje do wiadomości, że rozmawia z autorką książki, którą właśnie jest jej łaskaw objaśniać. Rebecca Solnit widzi jednak w tym zdarzeniu coś więcej, coś, z czym stykają się na co dzień miliony kobiet na świecie: przejaw symbolicznej przemocy ze strony mężczyzn, emanację patriarchalnego systemu, w którym funkcjonujemy. To jednak zaledwie czubek góry lodowej – autorka opowiada o innych zdarzeniach (często obficie relacjonowanych przez media), w których ujawnia się symboliczna lub nawet fizyczna przemoc wobec kobiet (w Stanach Zjednoczonych co 6 minut zgłaszany jest gwałt, a są to bardzo zaniżone statystyki). Jednocześnie Solnit wpisuje sytuację i prawa kobiet w szerszy geopolityczny i kulturowy kontekst. Przywołuje też dwie inne wybitne eseistki: Virginię Woolf i Susan Sontag, z którymi podejmuje dialog i polemizuje. Lekki styl i bystrość wywodu sprawiają, że od tekstów Solnit trudno się oderwać. Z pewnością powinny one dać do myślenia zarówno kobietom, jak i mężczyznom – są aktualne aż do bólu.
Rebecca Solnit jest amerykańską eseistką, historyczką i działaczką feministyczną. Napisała kilkanaście książek z pogranicza antropologii, filozofii i polityki, m.in. wielokrotnie nagradzaną Eadweard Muybridge and the Technological Wild West oraz Wanderlust: A History of Walking. Publikuje w wielu pismach, m.in. “Harper’s Magazine” i “Guardian”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 156
2008
Nadal nie wiem, dlaczego wraz z Sallie postanowiłyśmy wybrać się na to przyjęcie, na porośniętych lasem zboczach ponad Aspen. Pozostali goście byli od nas starsi i nudni w pewien szczególny sposób, tak starzy, że my, wówczas około czterdziestoletnie, uchodziłyśmy na przyjęciu za młode damy. Dom był wspaniały – pod warunkiem że lubi się alpejskie domy w stylu Ralpha Laurena – solidna, luksusowa chata na wysokości prawie 2800 metrów, ozdobiona rogami łosi, masą kilimów i paleniskiem pełnym płonącego drewna. Już miałyśmy wychodzić, gdy nasz gospodarz – świetnie zarabiający, pewny siebie mężczyzna – zaoponował: „Nie, nie, proszę zostać trochę dłużej, chciałbym mieć okazję z paniami porozmawiać”.
Czekałyśmy, podczas gdy pozostali goście powoli odpływali w letnią noc, aż wreszcie gospodarz usadowił nas przy stole z grubego, poznaczonego sękami drewna i zwrócił się do mnie:
– Jak słyszałem, napisała pani kilka książek.
– Kilka, rzeczywiście – odpowiedziałam.
Tonem, jakim zazwyczaj zachęca się siedemnastoletnią córkę znajomych, żeby opowiedziała o swoich próbach gry na flecie, nasz gospodarz spytał: „A więc o czym one są?”.
Prawdę mówiąc, moje książki, których wówczas wydałam już sześć czy siedem, dotyczyły kilku bardzo różnych kwestii, ale tego letniego dnia w 2003 roku zaczęłam opowiadać o najnowszej, River of Shadows: Eadweard Muybridge and the Technological Wild West (Rzeka cieni: Eadweard Muybridge i technologiczny Dziki Zachód), traktującej o unicestwieniu czasu i przestrzeni i uprzemysłowieniu codziennego życia.
Gospodarz przerwał mi, gdy tylko wymieniłam nazwisko Muybridge’a. „Czy słyszała pani o bardzo ważnej książce na temat Muybridge’a, która ukazała się w tym roku?”
Tak dalece weszłam w narzuconą mi rolę debiutantki, że byłam gotowa wziąć pod uwagę ewentualność, że równocześnie z moją ukazała się inna publikacja na ten sam temat, a ja jakimś cudem ją przegapiłam. Gospodarz właśnie zaczął mi opowiadać o tej ważnej książce – przybierając doskonale mi znaną pełną samozadowolenia pozę perorującego mężczyzny: zapatrzony w odległy horyzont, na którym niewyraźnie majaczy odblask jego własnego autorytetu.
Chciałabym w tym miejscu zaznaczyć, że na co dzień stale spotykam uroczych mężczyzn: wliczając w to wielu redaktorów i wydawców, którzy od czasów mojej młodości słuchali mnie, dodawali mi odwagi i publikowali moje teksty, oraz mojego nieskończenie wielkodusznego młodszego brata i jego wspaniałych przyjaciół, o których można powiedzieć – jak o Szkolarzu z Opowieści kanterberyjskich, zapamiętanym przeze mnie z zajęć pana Pelena o Chaucerze – że uczyli „tak siebie, jak innych z radością”. Wciąż jednak trafiam także na zupełnie innych mężczyzn. Tak więc Pan Bardzo Ważny perorował pouczającym tonem o książce, którą powinnam znać, aż wreszcie Sally przerwała mu i powiedziała: „To jej książka”. No, w każdym razie próbowała mu przerwać.
On jednak perorował nadal. Sally musiała powtórzyć „To jest jej książka” trzy lub cztery razy, nim przyjął to do wiadomości. A gdy wreszcie zrozumiał, wówczas, jak w dziewiętnastowiecznej powieści, zbladł jak płótno. To, że byłam autorką bardzo ważnej książki, której on, jak się właśnie okazało, nie przeczytał, a tylko dowiedział się o niej z „New York Times Book Review” kilka miesięcy wcześniej, tak bardzo wstrząsnęło schludnymi kategoriami, za pomocą których uporządkowany był jego świat, że zamarł – w każdym razie na chwilę, potem znów zaczął perorować. (Jako kobiety, byłyśmy dość uprzejme, żeby oddalić się poza zasięg słuchu, zanim zaczęłyśmy się śmiać – ale za to tak naprawdę nigdy nie przestałyśmy).
Lubię zdarzenia tego rodzaju, kiedy siły, które zazwyczaj działają podstępnie i których działanie trudno udowodnić w sposób niebudzący wątpliwości, nagle stają się jawne i tak oczywiste, jak, powiedzmy, to, że anakonda połknęła krowę albo że słoń narobił na dywan.
(...)
Wiarygodność jest jednym z najważniejszych narzędzi umożliwiających przetrwanie. Kiedy byłam jeszcze bardzo młoda i dopiero zaczynałam rozumieć, o co chodzi w feminizmie i dlaczego potrzebujemy go jak powietrza, miałam chłopaka, którego wujek był fizykiem nuklearnym. Pewnego razu, akurat na Gwiazdkę, opowiadał tonem lekkiej towarzyskiej anegdoty, jak żona sąsiada na podmiejskim osiedlu fizyków pracujących nad produkcją bomb w środku nocy wybiegła z domu całkowicie naga, krzycząc, że mąż próbuje ją zabić. Skąd, spytałam, wiedział pan, że mąż nie próbował jej zabić? Wyjaśnił mi spokojnie, że przecież oboje byli szanowanymi przedstawicielami klasy średniej. Co za tym idzie, fakt, że mąż mógłby chcieć zabić żonę, nie stanowił wiarygodnego wyjaśnienia dla tego, że kobieta wybiegła z domu, krzycząc, że mąż próbuje ją zabić. Natomiast, z drugiej strony, kobieta mogła przecież być wariatką...
Nawet uzyskanie zakazu zbliżania – a jest to stosunkowo nowe narzędzie prawne – wymaga wiarygodności pozwalającej przekonać najpierw sąd, że jakiś facet stanowi zagrożenie, a następnie policjantów, że powinni wprowadzić zakaz w życie. Zresztą tak czy owak zakaz zbliżania często nie działa. Przemoc to jeden ze sposobów uciszania ludzi, odmawiania im głosu i odbierania wiarygodności, utwierdzania się w prawie do kontrolowania innych i stawiania tego prawa ponad ich prawem do istnienia. W Stanach Zjednoczonych codziennie trzy kobiety giną zamordowane przez mężów, partnerów lub byłych partnerów. Jest to zarazem jedna z najczęstszych przyczyn śmierci ciężarnych kobiet w tym kraju. Kluczem do zwycięstwa w feministycznej walce o to, żeby gwałt, gwałt na randce, gwałt małżeński, przemoc domowa i molestowanie seksualne w miejscu pracy zostały uznane za przestępstwa, jest zapewnienie kobietom wiarygodności i słyszalności.
Jestem przekonana, że kobiety zyskały prawny status istot ludzkich wówczas, gdy tego rodzaju akty skierowane przeciwko nim zaczęto traktować serio, kiedy czyny, które nas ograniczały i zabijały, zaczęły być rozpoznawane przez prawo – czyli gdzieś od połowy lat siedemdziesiątych, kiedy byłam już na świecie. A gdyby ktoś chciał kwestionować, że zastraszanie i molestowanie seksualne w miejscu pracy jest sprawą życia i śmierci, pragnę przypomnieć, że dwudziestoletnia kapral Maria Lauterbach z Korpusu Marines została zamordowana pewnej zimowej nocy przez wyższego rangą żołnierza, dokładnie wtedy, kiedy zamierzała złożyć przeciwko niemu zeznania, oskarżając go o gwałt. Spalone szczątki jej ciała (była w ciąży) znaleziono w ognisku na jego podwórku.
Przysłuchiwanie się, jak ktoś z całą stanowczością twierdzi, że on wie, o czym mówi, a ona nie – nawet jeśli jest to tylko jeden z aspektów rozmowy – utrwala szpetotę tego świata i odbiera mu blask. Po ukazaniu się w 2000 roku mojej książki Wanderlust (Zew włóczęgi) odkryłam, że jestem całkiem dobrze przygotowana do tego, by radzić sobie z próbami tyranizowania mnie i pomniejszania znaczenia moich spostrzeżeń i interpretacji. Mniej więcej w tym czasie w dwóch sytuacjach skrytykowałam zachowanie jakiegoś mężczyzny, tylko po to, żeby natychmiast usłyszeć, że wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż mówiłam, że byłam subiektywna, coś sobie uroiłam, nadmiernie się denerwowałam, byłam nieuczciwa – jednym słowem, byłam kobietą.
Dawniej w takiej sytuacji zwątpiłabym w siebie i wycofała się. Jednak odkąd jako autorka pisząca o historii zyskałam pewną pozycję, łatwiej mi obstawać przy swoim. Bardzo niewiele kobiet cieszy się tego rodzaju wzmocnieniem. Milionom kobiet żyjących na tej siedmiomiliardowej planecie dano jasno do zrozumienia, że nie są wystarczająco wiarygodne, by zaświadczać o własnym życiu, że prawda nie należy do nich, ani teraz, ani w ogóle. Oczywiście to, o czym mówię, to o wiele więcej niż po prostu Mężczyźni, Którzy Objaśniają Świat, ale jedno i drugie mieści się na tym samym archipelagu bezbrzeżnej arogancji.
Mężczyźni wciąż objaśniają mi świat. I jak dotąd żaden z nich nie przeprosił mnie za błędne objaśnianie mi rzeczy, na których ja się znam, a on nie. Przynajmniej na razie. Ale jako że zgodnie z aktualnymi statystykami mogę mieć przed sobą jeszcze nawet ponad czterdzieści lat życia, kto wie, co może się zdarzyć. Powiedzmy, że nie wstrzymuję oddechu w oczekiwaniu.
(...)
W marcu 2008 roku podczas pewnej kolacji zaczęłam, jak mi się to już wcześniej zdarzało, żartować, że powinnam napisać esej pod tytułem Mężczyźni objaśniają mi świat. Każda autorka i każdy autor ma całą stajnię pomysłów, które nigdy nie trafiają na tor wyścigowy; na tym akurat kucyku urządzałam sobie od czasu do czasu przejażdżki dla rozrywki. Pani domu, błyskotliwa teoretyczka i działaczka Marina Sitrin, zaczęła mnie przekonywać, że powinnam napisać ten esej: choćby dla takich dziewczyn jak jej młodsza siostra Sam. Młode kobiety, twierdziła, powinny się dowiedzieć, że jeśli są lekceważone, to bynajmniej nie z powodu ich własnych skrywanych braków: że mają do czynienia ze starą, nudną wojną płci, że to samo przydarza się, w tym czy innym momencie, większości z nas, kobiet.
Następnego ranka usiadłam i za jednym zamachem napisałam ten esej. Jeśli coś pisze się tak szybko, to znaczy, że przez dłuższy czas układało się gdzieś w zakamarku umysłu. Czekało na napisanie, niecierpliwiło się, chcąc trafić na tor wyścigowy, i pogalopowało, gdy tylko zasiadłam przed komputerem. Jako że w tamtym okresie Marina wstawała później niż ja, podałam jej tekst na śniadanie; później tego samego dnia posłałam go Tomowi Engelhardtowi, redaktorowi TomDispatch, i mój esej ukazał się online. Eseje publikowane na stronie Toma na ogół szybko zostają dostrzeżone – ten, odkąd pojawił się w sieci, nieustannie krąży, kopiowany, udostępniany i komentowany. Upowszechnia się szerzej niż cokolwiek, co kiedykolwiek napisałam.
Uderzył w jakąś strunę. I w jakiś nerw.
Niektórzy mężczyźni zaczęli wyjaśniać, dlaczego to, że mężczyźni wyjaśniają kobietom świat, nie jest tak naprawdę zjawiskiem związanym z płcią. Kobiety odpowiadały na to, że upierając się przy swoim prawie do negowania doświadczenia, o którym mówią kobiety, mężczyźni wyjaśniają świat dokładnie w taki sposób, o jakim napisałam. (Na wszelki wypadek podkreślam: jestem przekonana, że kobietom także zdarza się protekcjonalnie objaśniać świat mężczyznom. Chodzi jednak o to, że w takich przypadkach objaśnianie świata nie wynika z ogromnej różnicy zakresu władzy, jaką się posiada – różnicy, która objawia się także na wiele innych, bardziej ponurych sposobów – ani nie jest elementem wzorca, wedle którego w naszym społeczeństwie funkcjonuje płeć kulturowa).
Inni mężczyźni zrozumieli, o co chodzi, i przyjęli to spokojnie. Koniec końców napisałam swój esej w czasach, kiedy mężczyźni-feminiści coraz wyraźniej zaznaczają swoją obecność, a w feminizmie jako takim jest coraz więcej zabawy. Nie wszyscy, rzecz jasna, wiedzą, że są zabawni. W 2008 roku na TomDispatch dostałam mejla od starszego pana z Indianapolis, który postanowił mi zakomunikować, że on sam „nigdy, ani w życiu osobistym, ani zawodowym, nie potraktował źle żadnej kobiety”, po czym przeszedł do strofowania mnie, że nie umawiam się ze „zwyczajniejszymi facetami albo przynajmniej nie odrabiam wcześniej pracy domowej”. Następnie udzielił mi paru rad na temat tego, jak powinnam wieść swoje życie, oraz skomentował moje „poczucie niższości”. Uważał, że bycie traktowaną protekcjonalnie jest doświadczeniem, które kobiety wybierają, czy też którego mogą nie wybrać – a co za tym idzie, wina leżała po mojej stronie.
Wkrótce pojawił się portal Mężczyźni z Akademii Objaśniają Mi Świat, na którym setki kobiet ze środowiska akademickiego zaczęły zamieszczać historie o protekcjonalnym traktowaniu, lekceważeniu, przerywaniu wypowiedzi i tak dalej. Pojawiło się także pojęcie „panjaśnianie”2, którego autorstwo niekiedy przypisuje się mnie. W rzeczywistości jednak nie mam z nim nic wspólnego, chociaż jego powstanie zainspirował mój esej, a także wszyscy ci mężczyźni, którzy stanowią wcielenie opisanego w nim zjawiska (sama mam pewne wątpliwości co do tego słowa i niezbyt często go używam: wydaje mi się, że trochę za mocno pobrzmiewa w nim przekonanie, jakoby mężczyźni z natury obarczeni byli tą wadą; wolę pogląd, że niektórzy mężczyźni objaśniają rzeczy, których objaśniać nie powinni, zamiast słuchać tego, co powinni. Jeśli nie jest to jeszcze dostatecznie jasne, podkreślam: uwielbiam, kiedy ktoś objaśnia mi coś, na czym się zna, co mnie interesuje, ale czego wcześniej nie znałam: natomiast rozmowa zbacza na niewłaściwe tory, kiedy ktoś zaczyna wyjaśniać mi coś, na czym ja się znam, a on nie). Około 2012 roku pojęcie „zostało mi spanjaśnione” (mansplained) – jedno ze słów roku 2010 według „New York Timesa” – było już używane przez dziennikarzy politycznych głównego nurtu.
Stało się tak dlatego, że określenie to niestety doskonale pasowało do swoich czasów. TomDispatch udostępniło mój tekst ponownie w sierpniu 2012 roku, przy czym traf chciał, że mniej więcej w tym samym czasie członek Izby Reprezentantów Todd Akin (republikanin z Missouri) wygłosił swoje niesławne stwierdzenie, jakoby kobiety, które zostały zgwałcone, nie potrzebowały aborcji, ponieważ „jeśli jest to gwałt we właściwym sensie tego pojęcia, ciało kobiety ma swoje sposoby na to, żeby się zablokować”. Podczas tamtych wyborów atmosferę nieustannie podgrzewały na zmianę kolejne porażające wypowiedzi konserwatywnych mężczyzn – stojące w sprzeczności z faktami, popierające gwałt – i feministki, które wskazywały, dlaczego potrzebujemy feminizmu i dlaczego tacy mężczyźni są niebezpieczni. Przyjemnie było stać się jednym z głosów w tym chórze: mój tekst przeżywał wtedy wielki powrót.
Struny, nerwy: kiedy to piszę, tekst wciąż krąży. Nie chodziło mi nigdy o to, żeby się skarżyć, że jestem w jakiś szczególny sposób uciemiężona. Potraktowałam opisane w moim eseju rozmowy jako przykład równi pochyłej, za którą przestrzeń dla mężczyzn się otwiera, a dla kobiet – zamyka. Przestrzeń do mówienia, do bycia słuchaną, do posiadania praw, do uczestnictwa, do bycia szanowaną, do bycia pełną i wolną istotą ludzką. W ten sposób w kulturalnych rozmowach wyrażają się relacje władzy – tej samej władzy, która dochodzi do głosu w rozmowach mniej kulturalnych, w fizycznych aktach poniżenia i przemocy, a także, często, w tym, w jaki sposób urządzony jest świat; władzy, która ucisza, wymazuje i niszczy kobiety, niszczy równość, możliwość uczestnictwa, odbiera człowieczeństwo, pozbawia praw czy wreszcie – nazbyt często – samego życia.
Kobiety wciąż toczą walkę o to, by traktowano je jak istoty ludzkie, obdarzone prawem do Życia, Wolności i swobody ubiegania się o Uczestnictwo w kulturze i polityce, przy czym bywa to walka naprawdę brutalna. Sama się sobie dziwiłam – napisałam esej, który zaczyna się od zabawnej historyjki, a kończy gwałtem i morderstwem. Pozwoliło mi to pokazać drogę, która prowadzi od drobnych towarzyskich niedogodności do brutalnego uciszania i okrutnej śmierci (sądzę też, że lepiej zrozumiemy mizoginię i przemoc wobec kobiet, jeśli spojrzymy na nadużycia władzy jako na różne aspekty tego samego problemu, zamiast traktować jako odrębne zjawiska przemoc domową, gwałty i morderstwa, a także molestowanie i upokarzanie w sieci, w miejscu pracy, na ulicy; widząc je razem, łatwiej dostrzec łączący je wzorzec).
Prawo do tego, by stanąć i zabrać głos, jest niezbędne do przetrwania, niezbędne, by cieszyć się wolnością i godnością. Mam ten przywilej, że chociaż w młodości mnie uciszano, niekiedy brutalnie, dorosłam do tego, by mieć własny głos: ta okoliczność na zawsze związała mnie z walką tych, którym głos odebrano.
Mężczyźni objaśniają mi świat
2 W oryginale: mansplaning, czyli neologizm złożony ze słów man i explaining. Po polsku funkcjonuje także przekład „męsplikacja”, zaproponowany przez Agnieszkę Graff w felietonie dla „Wysokich Obcasów” (A. Graff, Męsplikacja: to, co powie mężczyzna, będzie ciekawsze, „Wysokie Obcasy” 16.04.2016).
Tytuł oryginału: Men Explain Things To Me
Redakcja: Małgorzata Szczurek
Opieka redakcyjna: Ewa Ślusarczyk
Korekta: Kamil Bogusiewicz, Paulina Lenar
Projekt graficzny: Przemek Dębowski
Konwersja do formatów EPUB i MOBI: Małgorzata Widła
Copyright © 2014 Rebecca Solnit
Ilustracje: Copyright © Ana Teresa Fernández
Copyright © for the translation by Anna Dzierzgowska, 2017, 2023
ISBN 978-83-67016-72-8
Wydanie II
Wydawnictwo Karakter
ul. Grabowskiego 13/1, 31-126 Kraków
Wydajemy, co się nam podoba
karakter.pl
Zapraszamy instytucje, organizacje oraz biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje dostępne pod adresem sprzedaz@karakter.pl oraz pod numerem telefonu 511 630 317