Miasto smoków. Płomień i cień - Beata Park - ebook + audiobook

Miasto smoków. Płomień i cień ebook

Park Beata

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anna nigdy nie wierzyła w magię i smoki. Ale czy można zaprzeczyć ich istnieniu, jeśli jeden z nich staje tuż przed nią?

Anna prowadzi najzwyklejsze na świecie życie. Jak wszystkie nastolatki. Aż do chwili, gdy jej ojciec znika w tajemniczych okolicznościach, a ona… zostaje porwana przez smoka i trafia na wyspy, które zamieszkują Drakanie – ich jeźdźcy. Wszystko wokół niej staje się coraz dziwniejsze. Dowiaduje się, że ma magiczne umiejętności. Jeden z najbardziej nieposłusznych smoków nie odstępuje jej nawet na krok. Poznaje też Williama, niesamowicie przystojnego, młodego Drakana. I choć stara się go unikać, ich drogi i tak ciągle się krzyżują. Kiedy nieoczekiwanie potwierdza się istnienie pewnego starożytnego manuskryptu, sprawy komplikują się jeszcze bardziej. Jeśli trafi on w niepowołane ręce, wszystkich czeka zagłada. Czy Anna odnajdzie ojca, nim będzie za późno? Jak poradzi sobie z okiełznaniem buntowniczego smoka? I czy plotki o Williamie okażą się prawdą…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 355

Oceny
4,2 (55 ocen)
37
7
2
2
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolasiax

Nie oderwiesz się od lektury

szczerze? uwielbiam fantastykę jeszcze bardziej ta "spice" ale ta historia tak mnie urzekła ze nie mogę doczekać się 2 tomu ksiazka też automatycznie zaostala zamówiona do mojej biblioteki ❤️ Dziękuję za ta książkę czasem czlowiek zapomina jak dobra książka przypomina pierwsze ksiazki przez które zaczęła się całą przygoda ❤️
90
Krysiaa27

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawie wykreowany świat i naprawdę wciągająca fabuła. Chociaż początkowo miałam kłopot z określeniem wieku głównej bohaterki, dalej ,,nie klei" mi się jej początkowe zachowanie z później podanym wiekiem. Jednak cieszę się, że nie zrezygnowałam z słuchania jak rozwinie się intrygująca historia. Lektorka w moim odczuciu trochę nie za bardzo pasuje do tej książki, a modulacja głosu Mistrza, brak słów. Jednakże bardzo polecam tą książkę, bo świat smoków jest naprawdę unikalny. I podobały mi się nawiązania do innych książek jako Easter eggi ;)
50
Agastra

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka. Z niecirpliwością będę czekać na ciąg dalszy
30
yunne

Nie polecam

W 100% ODRADZAM słuchania audiobooka. Nie mam pojęcia kto wybrał taką lektorkę, ale zwyczajnie nie da się tego słuchać. Ten wieczny optymizm i podniecenie w głosie nawet w sytuacjach przykrych, czy w momentach kiedy człowiek miał być poddenerwowany. Nie wiem jakim cudem dotarłam do końca, ale kolejnej części nie będę słuchać ani czytać. Zwyczajnie szkoda czasu. Jeżeli chodzi o samą treść - mocna inspiracja innymi seriami, ale wykonanie słabe. Dużo absurdów, nic się nie klei, uciekające wątki. Generalnie konkretna akcja to ostatnia godzina książki. Jednakże niestety i tutaj są duże niedociagniecia. Można by się rozpisywać. dlugo na ten temat, ale zwyczajnie książka nie jest tego warta.
Kariboo

Nie oderwiesz się od lektury

Mam nadzieję, że będzie kontynuacja , i to jak najprędzej Polecam
20

Popularność




Prolog

List do ludz­ko­ści

Nad­szedł ten dzień, chwila, na którą cze­ka­łem przez całe życie. Sie­dzę tu – nad jed­nym ze szkoc­kich jezior, cze­ka­jąc na Waszą zagładę. Wyda­łem for­tunę na bada­nia, stare księgi, podróże – wszystko po to, żeby tra­fić wła­śnie tutaj. Udo­wod­nię Wam, nie­do­wiar­kom, że mia­łem rację, że nie zwa­rio­wa­łem, a to Wy jeste­ście naprawdę ślepi. Ja, jeden z naj­bo­gat­szych ludzi na świe­cie, znany biz­nes­men, przy­wrócę ich ist­nie­nie. Zale­d­wie kilka kro­ków dzieli mnie od miej­sca, w któ­rym histo­ria zaczyna się i koń­czy, w któ­rym żyją stwo­rze­nia nie­świa­dome nas, tak jak my jeste­śmy nie­świa­domi ich. Zapo­mniane i odrzu­cone przez ludz­kość. W Waszym mnie­ma­niu potwory, które według praw natury nie powinny ist­nieć. Przez wieki nego­wane, odrzu­cane z obawy przed ich siłą. Kiedy Wy zatrzy­ma­li­ście się, zaga­pieni w ekrany, ja par­łem do przodu, odkry­wa­jąc to, co ukryte. Odna­la­złem rze­czy, o któ­rych do końca Waszych dni nie będzie­cie mieć poję­cia, rze­czy, w które nie chce­cie wie­rzyć. Myśli­cie, że jeste­ście wład­cami tego świata, jego panami, któ­rzy mogą robić, co im się żyw­nie podoba. Pokażę Wam, jak bar­dzo się myli­cie, i przy­wrócę ład. Przy­wrócę tym stwo­rze­niom dom, który im zabra­li­ście. Razem z nimi przy­wró­cimy światu jego natu­ralny bieg, pozby­wa­jąc się tych, któ­rzy nie mają przy­szło­ści. Jeśli to czy­ta­cie, to znak, że wszystko już się zaczęło, a Wasz kres jest bli­ski.

Park Kihoon

Napi­sał ostat­nie słowa i scho­wał list do kie­szeni kurtki. Jeśli uda mu się prze­trwać, ten list trafi do pro­gra­mów infor­ma­cyj­nych na całym świe­cie. Będą go cyto­wać w tele­wi­zji i w inter­ne­cie, nie wie­dząc, że to ich koniec. Sku­piony na swoim celu, nie zwró­cił uwagi na ciemne chmury zbli­ża­jące się w jego stronę. Nawet mroźna mżawka inten­syw­nie otu­la­jąca jego syl­wetkę nie zro­biła na nim wra­że­nia. Krzaki zacie­śniały się coraz bar­dziej dookoła niego, zupeł­nie jakby chciały unie­moż­li­wić mu dal­szą wyprawę, jakby natura wokół chciała go zatrzy­mać.

Wie­dział, że tak będzie. Szedł dalej, a kiedy z każ­dym kro­kiem zbli­żał się do ciem­nej jamy, czuł, jak adre­na­lina roz­cho­dzi się po jego ciele. Według księgi, którą w końcu udało mu się prze­tłu­ma­czyć, to wła­śnie tu żyły ostat­nie stwo­rze­nia z tego gatunku. Naj­star­sze i naj­mą­drzej­sze, cze­ka­jące na kogoś, kto pokaże im drogę. Prze­ci­snął się przez szcze­linę i zna­lazł się w wypeł­nio­nej mro­kiem jaskini. Ciszę prze­rwał gło­śny chlust wody. Całe ciało trzę­sło mu się z eks­cy­ta­cji. Moment, na który tyle cze­kał….

– Wih­dem… – usły­szał gar­dłowy dźwięk.

– Ikrem ze da?

– Potre ge amawa!1 – krzyk­nął męż­czy­zna, a echo jego głosu odbiło się od pustych ścian jaskini.

***

Gdy Artur lądo­wał na lot­ni­sku we Wro­cła­wiu, zawsze czuł spo­kój. Jed­nak tym razem jasne bły­ski za małym owal­nym oknem przy­pra­wiały go o lek­kie dresz­cze. Wytarł spo­cone ręce o baweł­niane spodnie, a kolejny grzmot prze­ciął dźwięk sil­ni­ków. Wziął głę­boki wdech i prze­sta­wił zega­rek na odpo­wied­nią strefę cza­sową, pró­bu­jąc odwró­cić uwagę od burzy za oknem.

Dziwne, powinna być dopiero szes­na­sta, więc dla­czego jest tak ciemno? Może się pomy­li­łem, prze­mknęło mu przez głowę. Zacze­pił prze­cho­dzącą kory­ta­rzem ste­war­desę i zapy­tał o godzinę, ale ona tylko potwier­dziła czas, który wyli­czył. W takim razie zamiast sło­necz­nego lata, przy­wi­tała mnie ulewa, pomy­ślał.

Mimo tur­bu­len­cji spo­wo­do­wa­nych sil­nym wia­trem samo­lot zgrab­nie wylą­do­wał na pasie, lekko odbi­ja­jąc się od czar­nego asfaltu. Nie minęło nawet pół godziny, a Artur już ode­brał bagaże i kie­ro­wał się do wyj­ścia. Przy­sta­nął przed szklaną ścianą, patrząc, jak wiel­kie kro­ple desz­czu roz­bi­jają się o szkło, zupeł­nie jakby chciały się dostać do środka. Odwa­żył się wyjść na zewnątrz i szybko wsiadł do jed­nej z bia­łych tak­só­wek sto­ją­cych na postoju. Usiadł na twar­dym sie­dze­niu, a zapach taniego tyto­niu roz­no­szący się w środku przy­pra­wił go o nagły ból głowy. Wymu­sił uprzejmy uśmiech i podał adres, pod który chciał się dostać.

– O, chyba pan z cie­płych kra­jów wraca, co? – zauwa­żył kie­rowca, zer­ka­jąc w lusterko. – Takiej opa­le­ni­zny to ja nie mam, nawet jak przez cały urlop na plaży leżę.

– Ha, ha – zaśmiał się. – Prawda, wra­cam z dłu­giej podróży.

– A ja pana chyba gdzieś widzia­łem… – kon­ty­nu­ował tak­sów­karz, wpa­tru­jąc się inten­syw­nie w jego odbi­cie, jakby spo­tkał kolegę z cza­sów pod­sta­wówki i pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie jego imię. Artur odwró­cił lekko głowę w stronę okna. Nie miał ochoty na roz­mowy o niczym z męż­czy­zną, któ­rego po wyj­ściu z samo­chodu ni­gdy wię­cej nie zoba­czy.

– Może w tele­wi­zji? Zda­rza mi się wystę­po­wać w pro­gra­mach podróż­ni­czych – odparł w końcu zre­zy­gno­wany, nie mogąc już znieść świ­dru­ją­cego spoj­rze­nia kie­rowcy.

– No, tak! Pan Artur Arma­tys! Jasne! Widzia­łem ostat­nio powtórkę pana podróży z Egiptu! Uwiel­biamy pana pro­gramy! Co tydzień oglą­damy przy nie­dziel­nym obie­dzie. Napi­sze pan auto­graf dla żony?

– Jasne – rzu­cił i wyjął z kie­szeni torby zeszyt i dłu­go­pis, które miał zawsze przy­go­to­wane wła­śnie na takie sytu­acje.

Zanie­po­koił się o swoje bez­pie­czeń­stwo, gdy kie­rowca pra­wie puścił kie­row­nicę, żeby wziąć od niego pod­pi­saną kartkę, ale po chwili jechali już dalej przez mia­sto. Na nie­szczę­ście dla Arma­tysa kie­rowca oka­zał się jed­nym z tych gada­tli­wych tak­sów­ka­rzy. Pasa­żer sta­rał się być miły, jed­nak po kil­ku­na­sto­go­dzin­nej podróży to wcale nie było łatwe. Wymu­szony uśmiech coraz bar­dziej przy­po­mi­nał gry­mas. Zer­kał za okno na mijane budynki i od czasu do czasu kiwał głową, uda­jąc, że słu­cha plo­tek opo­wia­da­nych przez męż­czy­znę. Wła­śnie minęli kawiar­nię przy rynku, gdzie poznał swoją żonę Justynę. Ile lat to już minęło? Zaśmiał się cicho, gdy przy­po­mniał sobie, jak pod­czas pierw­szego spo­tka­nia wylała na niego swoje ame­ri­cano. Kto by pomy­ślał, że to przez kawę zaczną się spo­ty­kać, aż w końcu wezmą ślub i będą mieli piękną córkę.

– Ha, ha, dobre, prawda? – zaśmiał się gło­śno tak­sów­karz, a Arma­tys mu zawtó­ro­wał, nie chcąc dać po sobie poznać, że zupeł­nie odpły­nął.

W końcu wró­cił do domu. Jako pro­wa­dzący znany pro­gram podróż­ni­czy zwie­dził wszyst­kie kon­ty­nenty. Już nawet prze­stał liczyć, ile kra­jów w życiu zwie­dził i ilu ludzi poznał, jed­nak ni­gdzie nie czuł się tak dobrze jak tu. Ostat­nia podróż była naprawdę wykań­cza­jąca, wię­cej czasu spę­dził w auto­bu­sach, pocią­gach i samo­lo­tach, niż usie­dział w jed­nym miej­scu. Teraz w końcu będzie mógł przez chwilę odpo­cząć.

Będąc na wieży Eif­fla czy na Wiel­kim Murze Chiń­skim, tak naprawdę chciał się zna­leźć tutaj. W tej kafejce, w któ­rej poznał żonę. Chciał iść na zakoń­cze­nie roku szkol­nego ich córki, zjeść razem pizzę na kana­pie, oglą­da­jąc tele­wi­zję. Od dawna wie­dział, że nie będzie mógł sobie pozwo­lić na zwy­kłe życie. Ale przy­naj­mniej dziś wróci do sie­bie, przy­tuli Justynę i przy­wita córkę, wrę­cza­jąc jej pre­zent, o jakim marzy każda nasto­latka.

Coraz sil­niej­sze odgłosy spa­da­ją­cego na szybę desz­czu spro­wa­dziły go na zie­mię.

– Grad o tej porze roku? – zapy­tał bar­dziej sie­bie niż kie­rowcę.

– Ano, już od kilku dni taka pogoda. Dla nas to dobrze, nikt nie chce cho­dzić pie­szo, ale cza­sem aż strach jeź­dzić, jak klient się śpie­szy.

– Nie­do­brze, ostatni raz, jak widzia­łem taką burzę… – zaczął, lecz szybko prze­rwał, bo zdał sobie sprawę, co musiałby teraz powie­dzieć.

– Prze­rwano krę­ce­nie pro­gramu? – dopy­ty­wał męż­czy­zna.

– Tak, dokład­nie tak – ode­tchnął z ulgą, że nie musi na szybko wymy­ślać kłam­stwa.

Z nie­po­ko­jem zer­k­nął na niebo. Uważ­nie przy­glą­dał się ciem­nym chmu­rom, a jego ciało reago­wało dresz­czem na każdą więk­szą bły­ska­wicę. Po dłuż­szej chwili, gdy nie zauwa­żył nic nad­zwy­czaj­nego, zmu­sił się do kon­wer­sa­cji z kie­rowcą, pró­bu­jąc w ten spo­sób roz­wiać złe myśli i zapo­mnieć o dziw­nym nie­po­koju, który towa­rzy­szył mu już od jakie­goś czasu.

Rozdział I

I

Sta­łam na skraju jeziora ubrana w zwiewną białą suk­nię. W uszach roz­brzmie­wał mi szum wodo­spadu, przy­no­sząc spo­kój i uko­je­nie. Moje mię­śnie roz­luź­niały się i coraz bar­dziej pogrą­ża­łam się w sta­nie bło­go­ści. Bosą stopą dotknę­łam wzbu­rzo­nej tafli wody. Deli­katny chłód orzeź­wił ciało i nawet nie zauwa­ży­łam, kiedy sta­łam już w wodzie po pas. Prze­su­wa­łam stopy po szorst­kich, zim­nych kamie­niach. Mate­riał sukni tań­czył pod wodą, zupeł­nie jakby był żywą istotą. Zamknę­łam oczy i wzię­łam głę­boki wdech. Jesz­cze jeden. I jesz­cze jeden. Z każ­dym kolej­nym mia­łam wra­że­nie, jak rośnie we mnie nie­znana siła. Nagle poczu­łam, że coś się zbliża. Usły­sza­łam dźwięk tak gło­śny, że zagłu­szał wodo­spad, ale wie­dzia­łam, że nie ma się czego oba­wiać. Podmuch wia­tru zdmuch­nął mi kosmyki z twa­rzy. Kro­ple wody spa­dały na moją nagą skórę. Powoli otwo­rzy­łam oczy i ujrza­łam czer­wone stwo­rze­nie lądu­jące w wodzie. Wpa­try­wa­łam się ze spo­ko­jem w wielki pysk, zie­lone śle­pia i długą szyję nabitą kol­cami, cią­gną­cymi się aż do ogona. Smok wylą­do­wał na czte­rech potęż­nych łapach i zło­żył skrzy­dła. Przy­mknął oczy i ski­nął głową, zupeł­nie jakby chciał się przy­wi­tać. Zamiast stra­chu poczu­łam, jak prze­peł­nia mnie speł­nie­nie i radość, jakich ni­gdy w życiu nie zazna­łam. Ener­gia wręcz we mnie buzo­wała. To było wszystko, czego potrze­bo­wa­łam. Usia­dłam na grzbie­cie smoka, który powoli roz­pro­sto­wał bło­nia­ste skrzy­dła i odbił się od kamie­ni­stego dna. Zna­la­złam to, czego szu­ka­łam.

Obu­dzi­łam się z koszulką przy­kle­joną do ple­ców, mokrą nie od wody z jeziora, lecz od potu. Potrze­bo­wa­łam chwili, żeby zorien­to­wać się, że jestem w moim pokoju. Ota­czała mnie cał­ko­wita ciem­ność, zupeł­nie jakby księ­życ i gwiazdy zga­sły tej nocy. Zsu­nę­łam z sie­bie puchową koł­drę i usia­dłam na brzegu łóżka. Nabra­łam głę­boko powie­trza, pró­bu­jąc uspo­koić szyb­kie bicie serca. Znowu ten sam sen. Poja­wiał się od zawsze, cza­sem nie­mal co noc, cza­sem zni­kał i znów, niczym bume­rang, wra­cał po roku czy dwóch. Co ozna­czał? Tyle razy się nad tym zasta­na­wia­łam. Szu­ka­łam odpo­wie­dzi w sen­ni­kach, zarówno książ­ko­wych, jak i inter­ne­to­wych, ale nie zna­la­złam satys­fak­cjo­nu­ją­cej odpo­wie­dzi. Zalała mnie fala pustki i smutku. Ileż bym dała, żeby choć na chwilę poczuć się tak swo­bod­nie jak w tym śnie. Być sobą. Przez całe życie mia­łam wra­że­nie, że coś mnie omija, a ten sen jest czymś wię­cej. Bra­ko­wało mi cze­goś, co – czu­łam – było na wycią­gnię­cie ręki, a jed­no­cze­śnie zupeł­nie nie­osią­galne. Kie­dyś to uczu­cie było bar­dziej inten­sywne, z bie­giem lat jed­nak zaczęło przy­ga­sać. A potem nagle znów przy­gnia­tało mnie ogromną siłą, tak jak dziś.

Czy ten sen kie­dyś prze­sta­nie mnie nawie­dzać? Otrzą­snę­łam się, chcąc strzep­nąć wspo­mnie­nie o smoku. Za kilka godzin znów dopadną mnie pro­blemy dnia codzien­nego i o wszyst­kim zapo­mnę. Aż do chwili, kiedy w kolej­nym śnie smok znów do mnie przy­leci. Zamknę­łam oczy z nadzieją, choć wie­dzia­łam, że tej nocy już nie zasnę.

***

Od kilku dni pogoda we Wro­cła­wiu pogar­szała się coraz bar­dziej. Groźne ciemne chmury wisiały na nie­bie, zapo­wia­da­jąc potężne gra­do­bi­cie. Co jakiś czas huczały grzmoty, a niebo prze­ci­nały bły­ska­wice, jakby chciały roze­rwać je na strzępy. Pobli­skie drzewa wygi­nały się na wszyst­kie strony, a wiatr wyry­wał im poje­dyn­cze gałę­zie. W takiej aurze przed­mie­ście wyglą­dało niczym zbi­tek wiel­kich sza­rych kloc­ków. Na uli­cach nie było pra­wie nikogo, jedy­nie kilka osób bie­giem wra­cało do swo­ich domów, chcąc scho­wać się przed burzą. Szłam jedną z bocz­nych uli­czek i mia­łam wra­że­nie, że żywioł jest dla mnie łaskawy. Zamiast zro­bić z moich roz­pusz­czo­nych wło­sów jeden wielki koł­tun, jedy­nie bawił się nimi, roz­rzu­ca­jąc w nie­ła­dzie loki na prawo i lewo. Otu­li­łam się cia­śniej czer­wo­nym płasz­czem i pobie­głam w stronę jed­nej z sza­rych kamie­nic, gdzie z okien na par­te­rze biło jasne świa­tło. Kiedy zna­la­złam się przed sta­rymi meta­lo­wymi drzwiami, chwy­ci­łam za klamkę. Nagle poczu­łam, że ktoś mnie obser­wuje. Rozej­rza­łam się, ale na ulicy nie dostrze­głam nikogo. Pod­nio­słam wysoko głowę, wpa­tru­jąc się w niebo, i zamar­łam – stru­mień inten­syw­nie poma­rań­czo­wego świa­tła prze­bił się przez czarne chmury. Wytę­ży­łam wzrok, ale świa­tło znik­nęło.

Już mam jakieś zwidy przez to zmę­cze­nie, pomy­śla­łam i pchnę­łam cięż­kie drzwi. Zna­la­złam się w wiel­kim, zatło­czo­nym pomiesz­cze­niu, w któ­rym od razu poczu­łam zapach drewna, wymie­szany z kurzem. Drew­niane ściany zdo­biły stare sio­dła i poza­wie­szane cha­otycz­nie zdję­cia ame­ry­kań­skich kow­bo­jów. Sze­ro­kie okna zasło­nięte były pożół­kłymi koron­ko­wymi firan­kami, które od dawna nie widziały pralki. Ogromne stoły i krze­sła stały w nie­ła­dzie niczym klocki poroz­rzu­cane przez bawiące się dziecko. Pośrodku stał wielki piec zabu­do­wany drew­nianą ladą. Całość dopeł­niały zwi­sa­jące pod sufi­tem kufle. W nie­dbal­stwie tego pubu był urok, w któ­rym gubiły się moje smutki za każ­dym razem, gdy tu wcho­dzi­łam. Pra­co­wa­łam tu doryw­czo dopiero od stycz­nia – gdy sta­łam się peł­no­let­nia, ale za każ­dym razem czu­łam się, jak­bym wcho­dziła do swo­jego domu.

– Anna? To dzi­siaj pra­cu­jesz? – zdzi­wił się bar­man, wsy­pu­jąc lód do szklanki.

– Nie, dzi­siaj jestem tu pry­wat­nie – powie­dzia­łam i kiw­nę­łam głową w stronę chło­paka i dziew­czyny sie­dzą­cych w rogu sali.

– Ha, już zdą­żyli się pokłó­cić. Co jesteś taka blada, mia­łaś ciężki dzień? – uważ­nie przy­glą­dał się mojej twa­rzy.

– Tak, zakoń­cze­nie roku, dyplomy, prze­mowy… – zaczę­łam, ale prze­rwał mi dono­śny głos blon­dynki.

– I tak się ni­gdzie nie dosta­niesz!

– Mia! Uwa­żaj, bo zaraz podejdę! – huk­nę­łam z lek­kim uśmie­chem. Przy­ja­ciółka zawsze szu­kała oka­zji, żeby mi dociąć. Co prawda nie byłam zbyt pilną uczen­nicą, ale czu­łam, że egza­miny poszły mi wystar­cza­jąco dobrze, żeby się dostać na stu­dia. Nie żebym jakoś szcze­gól­nie chciała tam iść, lecz nie mia­łam pomy­słu, co robić w życiu. Cze­ka­jąc na zamó­wie­nie, zer­k­nę­łam na przy­ja­ciół. Drobna dziew­czyna, zupeł­nie nie­wy­glą­da­jąca na peł­no­let­nią, nie potra­fiła usie­dzieć spo­koj­nie ani chwili. Krę­ciła się na krze­śle, gesty­ku­lo­wała, ener­gicz­nie rusza­jąc rękoma. Zanim dosta­łam piwo, Mia zdą­żyła już roz­sy­pać orzeszki, zrzu­cić nie­chcący kurtkę, a nawet ude­rzyć w ramię brata, który już dawno prze­stał reago­wać na jej zaczepki. Wszy­scy, któ­rzy ich znali, nie mogli się nadzi­wić, że są bliź­nię­tami. Oli­wer wyglą­dał na dużo star­szego – zawsze spo­kojny i tro­chę stra­chliwy, był cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem sio­stry, która, niczego się nie bojąc, zawsze ścią­gała na sie­bie kło­poty. Chło­pak przy­gła­dził ciemne włosy, które Mia mu wła­śnie potar­gała, i popra­wił okrą­głe oku­lary, ale po chwili znów zje­chały mu na śro­dek nosa. Wła­śnie takich kocha­łam całym ser­cem. Uśmiech­nę­łam się i wzię­łam pełny kufel z lady, po czym pode­szłam do sto­lika. Po pra­wie pustych szklan­kach wywnio­sko­wa­łam, że przy­ja­ciele tro­chę już na mnie cze­kają.

– Widzie­li­ście wia­do­mo­ści? Dzi­siej­sza pogoda to nic, jutro ma być jesz­cze gorzej, mówią, żeby zostać w domu. Zresztą, kto nor­malny chciałby wycho­dzić… – powie­dział Oli­wer.

– Jakaś ano­ma­lia pogo­dowa, a ty jak zawsze pani­ku­jesz. Zaczy­namy waka­cje! – krzyk­nęła pod­eks­cy­to­wana blon­dynka, a w jej szma­rag­do­wych oczach zabły­sły iskierki. To zawsze ozna­czało kło­poty.

– Mia, znowu coś kom­bi­nu­jesz? – z rezy­gna­cją w gło­sie spy­tał Oli­wer, który cho­ciaż na chwilę chciał odpo­cząć od jej pomy­słów.

– Dzi­siaj jest wyjąt­kowy dzień! Dokład­nie dzie­sięć lat temu ucie­ka­li­śmy przed panią Gra­żyną, która nie wia­domo dla­czego była wście­kła, gdy zerwa­li­śmy jabłka z jej ogrodu. Dzięki tej oto cudow­nej isto­cie – wska­zała na mnie – która poka­zała nam kry­jówkę, karę dosta­li­śmy dopiero póź­niej, gdy Gra­żynka powie­działa wszystko mamie – powie­działa Mia z szel­mow­skim uśmie­chem. – Jak co roku jeste­śmy tu, żeby świę­to­wać dzień, w któ­rym skrzy­żo­wały się nasze drogi.

– Na zdro­wie! – krzyk­nę­li­śmy, stu­ka­jąc się kuflami.

Dokład­nie pamię­ta­łam ten dzień. Pozna­li­śmy się, gdy byli­śmy jesz­cze dziećmi. W tamte waka­cje poje­cha­łam na wieś do babci. Poszłam wtedy sama na spa­cer i pomo­głam bliź­nia­kom uciec sąsiadce wyma­chu­ją­cej mio­tłą i wyzy­wa­ją­cej ich od łobu­zów. Byli ode mnie starsi o rok i uczęsz­czali do innej szkoły, ale to nie prze­szka­dzało nam się stać pra­wie nie­roz­łącz­nymi. Spo­ty­ka­li­śmy się przed lek­cjami i po lek­cjach, spę­dza­li­śmy razem święta i waka­cje. Pozna­łam w życiu wiele innych osób, jed­nak z nikim nie mia­łam tak bli­skiego kon­taktu. W przed­szkolu i pod­sta­wówce kil­koro dzieci mogłam nawet nazwać przy­ja­ciółmi, ale gdy tata został sławny, wszy­scy w szkole wie­dzieli, że jestem córką „Pana z Tele­wi­zji”. Nie­któ­rzy więc uni­kali mnie jak ognia, a inni – wręcz prze­ciw­nie – pró­bo­wali mi się przy­po­do­bać. Cza­sem uda­wali miłych tylko po to, by zro­bić sobie zdję­cie z tatą albo dostać auto­graf. Potem prze­sta­wali się do mnie odzy­wać lub po pro­stu zni­kali. Po kilku takich sytu­acjach sama zaczę­łam odsu­wać się od rówie­śni­ków, nie czu­jąc potrzeby nawią­zy­wa­nia z nimi kon­tak­tów. Tylko więź z bliź­nia­kami była dla mnie pewna. Nie potrze­bo­wa­łam nikogo poza nimi. Uśmiech­nę­łam się teraz, patrząc, jak znowu się sprze­czają.

– Dzi­siaj też rese­tują się nasze życze­nia! – Oli­wer w końcu prze­krzy­czał Mię. – Przy­po­mi­nam zasady, raz do roku każde z nas może popro­sić dwójkę pozo­sta­łych, o co tylko chce. Oczy­wi­ście w gra­ni­cach roz­sądku – dodał, zatrzy­mu­jąc wzrok na Mii, która prze­wró­ciła oczami. To ona naj­czę­ściej wymy­ślała zada­nia, przy któ­rych z Oli­werem musie­li­śmy wycho­dzić ze strefy kom­fortu. W ostat­nie waka­cje wpa­dła na pomysł, żeby­śmy poje­chali na wycieczkę po Pol­sce, mając w kie­szeni tylko po dwa­dzie­ścia zło­tych. Mia­łam wiele obaw, ale póź­niej stwier­dzi­li­śmy, że to były naj­faj­niej­sze waka­cje.

Pili­śmy piwo za piwem i zanim się zorien­to­wa­li­śmy, w barze zro­biło się pra­wie pusto. Naj­wy­raź­niej wszy­scy oba­wiali się późno wra­cać przy takiej pogo­dzie. Wyj­rza­łam przez okno. W cie­płym pomiesz­cze­niu zdą­ży­łam zapo­mnieć, jak nie­przy­jem­nie było na zewnątrz.

– Dobra, muszę się zbie­rać, bo zaraz będzie tak wiało, że nie dotrę do domu – stwier­dzi­łam i wsta­łam, zawią­zu­jąc na szyi cie­pły sza­lik.

– My posie­dzimy jesz­cze przez chwilę, w domu i tak nikt na nas nie czeka – Oli­wer mru­gnął do mnie.

Zarzu­ci­łam na sie­bie czer­wony płaszcz i ruszy­łam w stronę wyj­ścia, po dro­dze żegna­jąc się z bar­ma­nem. Kiedy sze­roko otwo­rzy­łam drew­niane drzwi, wiatr wdarł się do środka, wpro­wa­dza­jąc nie­przy­jemny chłód i od razu poczu­łam kro­ple desz­czu na twa­rzy. Pośpiesz­nie ruszy­łam przed sie­bie. Niebo wyglą­dało, jakby malarz wylał na nie czarną farbę, zapo­mi­na­jąc o innych kolo­rach.

– Jesz­cze tro­chę, dasz radę – mówi­łam cicho, wal­cząc z hula­ją­cym wia­trem. – Jesz­cze tylko dwie ulice.

Zna­łam tę drogę na pamięć, bez pro­blemu prze­szła­bym ją z zamknię­tymi oczami. Miesz­ka­łam w tej oko­licy od zawsze i pra­wie ni­gdy jej nie opusz­cza­łam. Zazdro­ści­łam tacie, który podró­żo­wał po całym świe­cie. Mia­łam nadzieję, że kie­dyś zabie­rze mnie ze sobą, ale zawsze wymy­ślał jakieś wymówki i tylko wysy­łał mi pocz­tówki z odle­głych miejsc.

Wzdry­gnę­łam się, gdy wyjąt­kowo wielka kro­pla desz­czu spa­dła mi na nos. Rozej­rza­łam się. Nagle jedyna latar­nia w oko­licy zaczęła mru­gać, po chwili zga­sła i zapa­no­wały egip­skie ciem­no­ści. Poczu­łam lekki nie­po­kój, przy­pusz­cza­łam bowiem, że ktoś mnie obser­wuje. Zawsze byłam wraż­liwa na tym punk­cie i od razu to wie­dzia­łam. Nie mia­łam jed­nak odwagi, żeby się odwró­cić. Przy­śpie­szy­łam kroku, gdy kątem oka dostrze­głam, że na nie­bie coś się poru­sza. Jasne smugi poja­wiały się i zni­kały, tań­cząc po całym fir­ma­men­cie. W kilku miej­scach prze­miesz­czały się poma­rań­czowe kule. Widok był tak piękny i jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­jący, że nie mogłam ode­rwać wzroku. Świa­tła wyglą­dały jak fajer­werki, tylko kto by je pusz­czał w taką pogodę? Jedna z kul zmie­niła tor lotu i zamiast znik­nąć w chmu­rach, ruszyła w stronę ziemi. Pro­sto w moim kie­runku. Teraz zoba­czy­łam, jak ogromne skrzy­dła roz­dzie­rają chmury. W tym momen­cie niebo prze­cięła sieć ośle­pia­ją­cych bły­ska­wic. Przy­mru­ży­łam oczy, a gdy po chwili je sze­roko otwo­rzy­łam, niebo znowu było jed­no­litą czer­nią. Serce waliło mi, jakby chciało wysko­czyć z piersi. Nawet nie byłam pewna, dla­czego jestem tak prze­ra­żona. Pędem ruszy­łam w stronę domu i uspo­ko­iłam się dopiero wtedy, gdy dostrze­głam dobrze mi znany biały budy­nek. Dobie­głam do furtki, pchnę­łam ją z impe­tem i, gna­jąc przez ogró­dek, widzia­łam już cze­ka­jącą przy wej­ściu mamę. Uśmiech­nę­łam się sze­roko na jej widok i, nie­omal prze­ska­ku­jąc próg, przy­tu­li­łam ją mocno. Tu byłam bez­pieczna.

– Anno, gdzie ty byłaś? Cze­kam na cie­bie od godziny, już się zaczy­na­łam mar­twić. Wie­dzia­łaś, że zapo­wia­dali burze, czemu tak późno wró­ci­łaś?

– Wiem mamo, prze­pra­szam – przyj­rza­łam się jej zmar­twio­nej twa­rzy. Mama patrzyła na mnie z wyraźną tro­ską, przez co poczu­łam ukłu­cie w sercu.

Powie­si­łam płaszcz na sta­rym wie­szaku i ode­tchnę­łam z ulgą. Dziwne uczu­cie nie­po­koju cał­ko­wi­cie znik­nęło, zupeł­nie jakby go wcze­śniej w ogóle nie było. Prze­cież musi ist­nieć jakieś logiczne wytłu­ma­cze­nie na te dziwne obiekty na nie­bie.

– Mamo, nie mówili może w tele­wi­zji o jakimś poża­rze samo­lotu nie­da­leko nas? – spy­ta­łam, pró­bu­jąc zra­cjo­na­li­zo­wać sobie to, co widzia­łam.

– Nie, a coś się stało? – wbiła we mnie wzrok i zlu­stro­wała podejrz­li­wie.

– Chyba mi się wyda­wało…

– Mam dla cie­bie nie­spo­dziankę – szybko zmie­niła temat. – Idź do salonu.

Weszłam do przy­tul­nego pokoju. Na czer­wo­nej kana­pie obok kominka, w któ­rym palił się ogień, sie­dział szczu­pły męż­czy­zna w czar­nym dre­sie. Gdy widzia­łam go ostat­nio, był cał­ko­wi­cie blady po tym, gdy spę­dził kilka mie­sięcy w Irlan­dii, ale teraz miał opa­loną skórę. Pozaz­dro­ści­łam mu, że wró­cił z cie­płych kra­jów.

– Tata! – krzyk­nę­łam i rzu­ci­łam mu się na szyję, a wszystko inne prze­stało mieć zna­cze­nie.

Rozdział II

II

Prze­cią­gnę­łam się i jed­nym ruchem zrzu­ci­łam z sie­bie puchową koł­drę. Nie pamię­ta­łam, kiedy ostat­nio tak dobrze spa­łam. Żad­nych snów, żad­nych smo­ków, zupeł­nie jakby obec­ność taty była szczę­śli­wym tali­zma­nem. Wyszłam na kory­tarz i ucie­szy­łam się, że rodzice jesz­cze nie wstali. Chcia­łam im zro­bić nie­spo­dziankę. Zbie­głam do kuchni, otwo­rzy­łam opa­ko­wa­nie z kawą i głę­boko wcią­gnę­łam powie­trze – uwiel­bia­łam jej pobu­dza­jący zapach o poranku. Włą­czy­łam eks­pres i pod­sta­wi­łam kubek. Następ­nie się­gnę­łam do sto­ją­cego na para­pe­cie wikli­no­wego koszyka po poma­rań­cze i obra­łam jedną, roz­ko­szu­jąc się orzeź­wia­ją­cym cytru­so­wym aro­ma­tem. Jedną ręką wrzu­ci­łam chleb do tostera, a drugą włą­czy­łam gaz pod patel­nią. Po chwili cała kuch­nia wypeł­niła się zapa­chem sma­żo­nych na maśle jajek i świe­żego soku poma­rań­czo­wego. Uło­ży­łam wszystko na drew­nia­nej tacce w kształ­cie serca i uśmiech­nę­łam się z dumą. Zawsze po powro­cie taty przez cały dzień świę­to­wa­li­śmy i spę­dza­li­śmy razem czas, pró­bu­jąc nad­ro­bić wszyst­kie jego nie­obec­no­ści w uro­dziny i święta. Tata zawsze szy­ko­wał coś spe­cjal­nego, aby wyna­gro­dzić mi czas roz­łąki. Jeź­dzi­li­śmy do weso­łego mia­steczka, aqu­aparku, w góry, nad morze. Nie mogłam się docze­kać, czym mnie dziś zasko­czy. Byłam pewna, że nic nie popsuje mi humoru.

– Jesz­cze to – wychy­li­łam się przez okno, żeby zerwać mokrą różę z krzaka. Otrze­pa­łam kwiat z kro­pel desz­czu i wło­ży­łam do wazo­nika na tacce. Tanecz­nym kro­kiem ruszy­łam przez kory­tarz, nie przej­mu­jąc się, że sok wylewa się ze szkla­nek. Zatrzy­ma­łam się przed poko­jem rodzi­ców i zapu­ka­łam.

– Co tam? – usły­sza­łam zaspany głos mamy.

– Dzień dobry! – krzyk­nę­łam, a na moich ustach od razu poja­wił się uśmiech, gdy zoba­czy­łam oboje rodzi­ców leżą­cych razem pod białą puchową koł­drą. Wie­dzia­łam, że mam szczę­ście, mając tak wspa­nia­łych rodzi­ców, któ­rzy mimo nie­mal trzy­dzie­stu lat mał­żeń­stwa cią­gle darzyli się uczu­ciem, a w domu pra­wie ni­gdy nie było kłótni. Posta­wi­łam tacę na sto­liku i wci­snę­łam się na łóżko pomię­dzy nich.

– Co tam zro­bi­łaś dobrego? – spy­tała mama, zwią­zu­jąc włosy w luźny kok.

– Jajecz­nicę, sok i tosty, czyli to, co tata lubi naj­bar­dziej.

– A dla mnie? – jęk­nęła z uda­wa­nym roz­cza­ro­wa­niem.

– A dla mojej mamusi jak zawsze ame­ri­cano.

– Ach, ty to mnie znasz – wzięła kubek z kawą i upiła duży łyk.

– Co dzi­siaj będziemy robić? – spy­ta­łam znie­cier­pli­wiona.

– Chcia­łem cię zabrać do weso­łego mia­steczka, ale w taką pogodę musimy wymy­ślić coś innego. Mam prze­czu­cie, że będzie ogromna ulewa – powie­dział tata, zer­ka­jąc przez okno dachowe na pochmurne niebo. Zmarsz­czył brwi.

– Może kino? Jest naj­now­szy Hob­bit – zapro­po­no­wa­łam.

– Wszystko, co zechcesz – uśmiech­nął się deli­kat­nie i się­gnął po tost. – A ty, Justyno, jakie masz plany? – zwró­cił się do mamy.

– To ja sobie zro­bię dzień w spa – powie­działa, prze­cią­ga­jąc się.

Tak myśla­łam. Po powro­cie taty mama zazwy­czaj dawała nam czas dla sie­bie. Zupeł­nie mi to nie prze­szka­dzało, mamę prze­cież mia­łam na co dzień. Od kiedy tata zaczął wyjeż­dżać na dłu­żej, dzień po jego powro­cie nale­żał tylko do nas. Tata się­gnął po tele­fon i spraw­dził wia­do­mo­ści. Od kiedy pamię­tam, to była pierw­sza czyn­ność, którą robił po prze­bu­dze­niu.

– Mete­oro­lo­dzy prze­pra­szają za błędną pro­gnozę – prze­czy­tał gło­śno nagłó­wek arty­kułu, który poja­wił się na głów­nym ekra­nie.

„Mie­li­śmy mieć piękny począ­tek lata, mamy ulewę stu­le­cia”, skarżą się miesz­kańcy Wro­cła­wia. „Od kilku dni poja­wiają się nie­spo­dzie­wane silne opady desz­czu, któ­rych nie potra­fimy prze­wi­dzieć. Burze kumu­lują się nad tere­nem Dol­nego Ślą­ska, powo­du­jąc pod­to­pie­nia w niektó­rych rejo­nach mia­sta. Nad resztą kraju pogoda pozo­staje bez zmian. Pro­simy wro­cła­wian o ostroż­ność i w miarę moż­li­wo­ści pozo­sta­nie w domach”, mówi rzecz­nik Insty­tutu Mete­oro­lo­gii.

Tata zmarsz­czył brwi, co nie wró­żyło nic dobrego. Zazwy­czaj kon­tro­lo­wał swoje emo­cje i trudno było wyczy­tać coś z jego twa­rzy, cho­ciaż ja w odga­dy­wa­niu jego myśli doszłam do per­fek­cji. A zmarsz­czone brwi ozna­czały zmar­twie­nia.

– Kocha­nie, wszystko w porządku? Od kilku minut trzy­masz tost w powie­trzu – powie­działa mama, nabie­ra­jąc na wide­lec kolejną por­cję jajecz­nicy. – Czy to na pewno dobry pomysł, żeby­ście jechali? – zapy­tała, zaglą­da­jąc mu do tele­fonu. – Pogoda wczo­raj była naprawdę okropna…

– Tak, nie martw się. Anna tyle mnie nie widziała, chcę z nią spę­dzić tro­chę czasu. Zwłasz­cza że jutro… – nagle urwał.

– Co jutro? – spy­ta­łam zanie­po­ko­jona.

– Nie, nic, kocha­nie – uśmiech­nął się z przy­mu­sem, ale uda­łam, że tego nie zauwa­ży­łam.

– Idę się przy­go­to­wać – krzyk­nę­łam, po czym wyszłam na kory­tarz i scho­wa­łam się za ścianą. Byłam nie­mal pewna, że zaraz powie­dzą coś, co nie powinno dotrzeć do moich uszu.

– Kiedy jej o wszyst­kim powiesz? – spy­tała mama.

– Ni­gdy, jeśli nie będę musiał. Lepiej, żeby o niczym nie wie­działa.

Zamar­łam. Co przede mną ukry­wali?

***

Sta­łam w drzwiach z klu­czy­kami od auta w ręku i patrzy­łam, jak tata ociąga się z wyj­ściem.

– No szybko, bo nie zdą­żymy na reklamy – popę­dza­łam go.

Byłam jedną z tych dziw­nych osób, które lubiły oglą­dać w kinie reklamy i w tym cza­sie zja­dały pół popcornu. Bliź­niaki w ogóle tego nie rozu­miały, ale tata zawsze wyjeż­dżał ze mną wcze­śniej, dla­tego uwiel­bia­łam cho­dzić z nim do kina.

– Dobra już, już – odpo­wie­dział, zakła­da­jąc buty.

– Pa, mamo! – krzyk­nę­łam, gdy poja­wiła się w drzwiach z ręcz­ni­kiem na gło­wie.

– Pa, baw­cie się dobrze! A, nie zapo­mnij zapro­sić bliź­nia­ków na kola­cję.

– OK – rzu­ci­łam i zamknę­łam drzwi.

Zatrza­snę­łam drzwi bia­łego mer­ce­desa i wci­snę­łam się w skó­rzane opar­cie.

– Ach, jak ja lubię to auto, mogę nim pojeź­dzić, jak wyje­dziesz?

– Anno, wiesz, że nawet two­jej mamie nie pozwa­lam nim jeź­dzić. Tobie może dam klu­czyki, jak się jesz­cze pod­szko­lisz, ale wiesz, jakim Justyna jest kie­rowcą…

Zaśmia­łam się, przy­wo­łu­jąc w myślach poobi­janą z każ­dej strony audicę mamy. Spoj­rza­łam na tatę, który kur­czowo ści­skał kie­row­nicę. Zwró­ci­łam uwagę, jak za wszelką cenę pró­buje uda­wać wylu­zo­wa­nego, ale zbyt dobrze go zna­łam, żeby się na to nabrać. Stu­kał ner­wowo pal­cami w skó­rzaną obręcz i, marsz­cząc co jakiś czas brwi, zer­kał na zachmu­rzone niebo. Wie­dzia­łam, że zaprze­czy, jeśli go zapy­tam, czy coś go drę­czy. Zawsze mówił mi wprost, jeśli musia­łam o czymś wie­dzieć, jak wtedy, gdy z samego rana pew­nego spo­koj­nego dnia por­tale plot­kar­skie opu­bli­ko­wały oczer­nia­jący go arty­kuł. Wtedy bez ogró­dek powie­dział mi, że gdy tylko wyjdę z domu, zza krza­ków rzucą się na mnie polu­jący na sen­sa­cję papa­razzi. Jed­nak, gdy miał coś do ukry­cia, zacho­wy­wał się wła­śnie tak jak teraz. Uni­kał wzroku, uda­wał spo­koj­nego, cho­ciaż zdra­dzały go drobne tiki, które zna­łam na wylot. Wie­dzia­łam też, że nic z niego nie wycią­gnę – musia­łam pocze­kać, aż sam będzie gotowy podzie­lić się ze mną swoją tajem­nicą. Nie chcąc go bar­dziej stre­so­wać, zamil­kłam i wyglą­da­łam przez okno. Mija­li­śmy zabu­do­wa­nia, któ­rych kształty i kolory zna­łam już na pamięć. Od dwóch lat codzien­nie o siód­mej rano jecha­łam tą drogą zatło­czo­nym auto­bu­sem. Zazwy­czaj nie mia­łam nawet miej­sca, żeby wycią­gnąć książkę, więc, wpa­tru­jąc się w widok za oknem, słu­cha­łam muzyki. Tata zmo­dy­fi­ko­wał jed­nak tę dobrze mi znaną trasę, skrę­ca­jąc w drogę bie­gnącą przez park, przy któ­rym stało moje liceum. Przede mną trzy mie­siące waka­cji, a potem cze­kały mnie stu­dia. Poczu­łam uścisk w żołądku na myśl, że znów usiądę w ławce, uda­jąc, że słu­cham wykła­dow­ców. Znów będę się sztucz­nie śmiała z dzie­cin­nych żar­tów zna­jo­mych i udzie­lała się w nud­nych roz­mo­wach o kosme­ty­kach i chło­pa­kach. Ni­gdy nawet nie byłam tak naprawdę zako­chana. Oczy­wi­ście byłam kilka razy zauro­czona, pierw­sze poca­łunki też już dawno mia­łam za sobą, ale moje życie uczu­ciowe było naprawdę nudne. Ostat­niego chło­paka mia­łam w pierw­szej kla­sie liceum, czyli już dwa lata temu. Od tam­tej pory bałam się zaan­ga­żo­wać i uni­ka­łam wszel­kich dam­sko-męskich rela­cji. Aleks był jedy­nym obec­nym w moim życiu przed­sta­wi­cie­lem płci męskiej, ale trak­to­wa­łam go jak brata. Zda­rzały się momenty, gdy moc­niej zabiło mi przy nim serce, ale zabi­ja­łam to uczu­cie w zarodku. Prze­cież nie mogłam poświę­cić przy­jaźni dla nie­wia­do­mej.

Skrę­ci­li­śmy na most pro­wa­dzący do cen­trum mia­sta i zauwa­ży­łam, że poziom rzeki się pod­niósł, zale­wa­jąc miej­ską plażę. Woda obmy­wała łapy ogrom­nego czer­wo­nego stwo­rze­nia, które stało w bez­ru­chu z głową zwró­coną pro­sto w naszą stronę. Zoba­czy­łam masywny pysk z wysta­ją­cymi kłami i kolce roz­siane po całym ciele. Przez pierw­szą chwilę pomy­śla­łam, że coś mi się przy­wi­działo. Reklama Hob­bita?, pomy­śla­łam. Ale prze­cież miej­ska plaża to tro­chę dziwne miej­sce na reklamę. Czy nie powi­nien stać pod jakąś gale­rią albo na rynku? Jed­nak smok tam stał i wyglą­dał jak żywy. Po ple­cach prze­szły mi ciarki. Prze­cież smoki nie ist­nieją, to musi być makieta… musi? Obej­rza­łam się, ale smok już znik­nął z zasięgu wzroku.

– Robią nie­złą reklamę tego filmu… Widzia­łeś tę ogromną figurę smoka? – rzu­ci­łam lekko drżą­cym gło­sem, wska­zu­jąc na miej­sce, które wła­śnie minę­li­śmy.

– C… co? – wydu­kał tata ewi­dent­nie za gło­śno i gwał­tow­nie dodał gazu.

– Już minę­li­śmy. Stał na brzegu rzeki, pokażę ci, jak będziemy wra­cać. Wyglą­dał zupeł­nie jak żywy. Łuski miał takie, jakby były ze stali, i kły, które mogłyby prze­bić ludz­kie ciało na wylot – zaśmia­łam się nie­pew­nie. – Cie­kawe, ile wydali na reklamę, skoro inwe­stują w takie figury.

Nie dałam po sobie poznać, że znów ogar­nął mnie nie­po­kój. Patrzy­łam, jak z każdą chwilą brwi taty coraz bar­dziej zbli­żają się do sie­bie, two­rząc jedną gęstą kre­skę nad oczami. Nie ode­zwał się jed­nak ani sło­wem. Wciąż mil­czał, gdy dotar­li­śmy na miej­sce i par­ko­wa­li­śmy auto, nic też nie mówił, kiedy weszli­śmy do gale­rii. Wyda­wał się zupeł­nie nie­obecny. Dopiero pod barem z popcor­nem wydu­sił z sie­bie kilka słów.

– Chcesz coś zjeść? – rzu­cił, ale byłam pewna, że myślami jest zupeł­nie gdzieś indziej.

– Idź na salę, kupię coś i przyjdę – powie­dzia­łam i poczu­łam, jak mimo­wol­nie uśmiech scho­dzi mi z twa­rzy. Wola­ła­bym wie­dzieć, co go drę­czy, niż w mil­cze­niu sie­dzieć w sali kino­wej. Poczu­łam ulgę, że nikt go nie roz­po­znał. Nie mia­łam ochoty cze­kać, aż zrobi sobie zdję­cia z fanami, i uda­wać, że zawsze mamy dobry humor. Ojciec za każ­dym razem po przy­jeź­dzie zapusz­czał brodę i zamie­niał oku­lary korek­cyjne na soczewki, co cał­ko­wi­cie zmie­niało mu twarz. Cza­sem ludzie gapili się na niego i wyda­wało im się, że go roz­po­znają, ale zazwy­czaj dawali sobie spo­kój, nie chcąc popeł­nić gafy.

Pod­czas seansu w ogóle nie mogłam się sku­pić. Co chwilę zer­ka­łam na tatę, który ner­wowo ruszał nogą i przez cały czas ude­rzał pal­cami o opar­cie kino­wego fotela. Nie reago­wał na walki, wybu­chy ani śmieszne sceny. Jedy­nie wzdry­gnął się, gdy na ekra­nie poja­wił się czer­wony smok pil­nu­jący skarbu, lecz po chwili znowu wyda­wał się tra­cić zain­te­re­so­wa­nie.

Prze­cież uwiel­bia takie filmy, jest fanem Tol­kiena, co tu się dzieje?, coraz bar­dziej czu­łam, że coś tu nie gra, a w gło­wie kłę­biło mi się mnó­stwo pytań. Czy był na mnie zły? A może pokłó­cił się z mamą? Dia­logi boha­te­rów zamie­niły się w nie­zro­zu­miały ciąg dźwię­ków, mimo że pró­bo­wa­łam się sku­pić po tym, jak gło­śny huk wyrwał mnie z roz­my­ślań, ale po chwili znów odpły­nę­łam. Na napisy koń­cowe tata zare­ago­wał dopiero, gdy szturch­nę­łam go mocno w ramię.

– A to już? Szybko minęło. Idziemy coś zjeść? – zapy­tał spo­koj­nie, ale w jego gło­sie wyczu­łam nie­po­kój.

– Nie, wra­cajmy do domu – wymam­ro­ta­łam, wbi­ja­jąc wzrok w pod­łogę. Sta­ra­łam się za wszelką cenę ukryć łzy, które napły­nęły mi do oczu. Tak długo cze­ka­łam na jego powrót. Dokład­nie pamię­ta­łam każdą spę­dzoną z nim chwilę, kiedy poprzed­nio wra­cał. Moje naj­lep­sze wspo­mnie­nie pocho­dziło z jed­nego z tych dni. Koń­czy­łam wtedy dzie­sięć lat. Wsta­łam smutna i zapła­kana, mimo że cze­kało mnie przy­ję­cie uro­dzi­nowe. Zała­ma­łam się, gdy dzień wcze­śniej dowie­dzia­łam się, że tata utknął we Wło­szech z powodu strajku pra­cow­ni­ków na lot­ni­sku i nie uda mu się dotrzeć na czas. Przez cały dzień maru­dzi­łam i pła­ka­łam. Mama już miała dzwo­nić do gości i wszystko odwo­ły­wać, gdy nagle otwo­rzyły się drzwi i sta­nął w nich tata. Zosta­wił ekipę tele­wi­zyjną i sam tułał się auto­bu­sami, pocią­gami i tak­sów­kami, żeby tra­fić do domu na czas. Nie pamię­ta­łam, jakie pre­zenty wtedy dosta­łam, nato­miast pamię­ta­łam jego uśmiech, brudne ubra­nia i zapach potu, gdy wziął mnie na ręce i mocno przy­tu­lił.

Dla­czego więc dziś jest tak bez­na­dziej­nie?, pomy­śla­łam. Tyle cze­ka­łam, żeby go zoba­czyć i pobyć z nim, tylko co z tego, jeśli obecny jest tylko cia­łem? Nawet nie zauwa­ży­łam, jak zna­leź­li­śmy się w aucie, ruszy­li­śmy z par­kingu, a wtedy na szy­bie poja­wiły się pierw­sze kro­ple desz­czu. Wes­tchnę­łam i wyj­rza­łam przez okno. Wła­śnie wje­cha­li­śmy na rondo przed gale­rią. Nie wie­rzy­łam wła­snym oczom – na dachu gale­rii sie­dział smok. Jego roz­po­starte czarne skrzy­dła były więk­sze od naszego samo­chodu. Nie ruszył się o cen­ty­metr, nawet gdy nie­da­leko roz­brzmiał gło­śny grzmot. Nara­stało we mnie prze­ra­że­nie, a serce zaczęło bić nie­na­tu­ral­nie szybko. Znów smok? Nie prze­sa­dzają z tą pro­mo­cją? Pró­bo­wa­łam logicz­nie wytłu­ma­czyć sobie obec­ność wiel­kiego stwo­rze­nia. Na chwilę zupeł­nie zapo­mnia­łam o swo­ich zmar­twie­niach. Jakby świat się zatrzy­mał. Mia­łam wra­że­nie, że czarna, pokryta łuskami głowa zwró­cona jest pro­sto w naszą stronę. Wytar­łam spo­cone dło­nie w dżinsy. Może tata będzie coś wie­dział, pomy­śla­łam z nadzieją.

– Rekla­mują jakiś inny film ze smo­kami? W Hob­bi­cie nie było żad­nego czar­nego, prawda? – zapy­ta­łam, czu­jąc, jak przed­ra­miona pokry­wają mi się gęsią skórką.

Tata zaha­mo­wał tak gwał­tow­nie, że pole­cia­łam do przodu, ale pasy przy­trzy­mały moje ciało. Kie­rowca za nami zatrą­bił gło­śno i wymi­nął nas, puka­jąc się pal­cem w czoło.

– Jak duży jest? – zapy­tał tata, nie obra­ca­jąc nawet głowy w stronę gale­rii.

– No nie wiem… jak połowa naszego domu?

– Cho­lera – prze­klął cicho.

Zaci­snął usta, wrzu­cił bieg i ruszył ostro. Moje ciało wbiło się w fotel, a na czole poja­wiły się kro­ple potu.

– Tato, za szybko jedziesz! – krzyk­nę­łam, jed­nak on zwol­nił dopiero, gdy doje­cha­li­śmy pod sam dom.

Roz­pro­sto­wa­łam palce, które mi zesztyw­niały od wbi­ja­nia się w fotel. Nie wie­dzia­łam, od czego zacząć zada­wa­nie pytań, ale tata tylko obró­cił głowę w moją stronę i spoj­rzał mi głę­boko w oczy.

– Anno, jesz­cze nic nie mogę powie­dzieć. Jutro wszystko ci wytłu­ma­czę, pro­szę, pocze­kaj do tego czasu. Dzi­siaj jed­nak pod żad­nym pozo­rem nie ruszaj się z domu.

Zamru­ga­łam tylko, nie mogąc wydu­sić z sie­bie ani słowa. Jesz­cze ni­gdy nie był taki, zawsze sta­rał się być wobec mnie szczery i nic nie ukry­wał. Co takiego musiało się wyda­rzyć? Dla­czego wła­śnie dziś, kiedy tak bar­dzo chcia­łam go zoba­czyć? Zaci­snę­łam pię­ści, czu­jąc, jak paznok­cie wbi­jają się w skórę. Chcia­łam wrza­snąć, wykrzy­czeć wszystko, co czuję, ale widzia­łam, że nic tym nie wskó­ram. Nic z niego nie wydo­będę. Spoj­rza­łam na niego ze zło­ścią i wysia­dłam, trza­ska­jąc drzwiami.

– OK – rzu­ci­łam na odchodne, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Musia­łam zro­bić to, czego naj­bar­dziej nie­na­wi­dzi­łam: cze­kać. Na samą myśl, że mam wytrzy­mać do jutra, trzę­sły mi się ręce. Ale tata był naj­bar­dziej upartą osobą, jaką w życiu spo­tka­łam. Gdy tylko weszli­śmy do domu, zamknął się w sypialni, a ja wzię­łam z niego przy­kład, poszłam do swo­jego pokoju, zamknę­łam gło­śno za sobą drzwi i rzu­ci­łam się na łóżko, oddy­cha­jąc ciężko.

A wła­śnie, mia­łam zapro­sić bliź­niaki, przy­po­mnia­łam sobie. Mimo że nie mia­łam ochoty z nikim się spo­ty­kać, wie­dzia­łam, że oni są jedyną szansą na choćby mini­malną poprawę humoru. Tak naprawdę zapro­sze­nie było tylko for­mal­no­ścią. Tak czę­sto bywali w naszym domu, że cza­sem myśla­łam, że tu miesz­kają. Po tym, jak kilka lat temu ich mama zgi­nęła w wypadku samo­cho­do­wym, ojciec nie mógł się pozbie­rać. Tonął w smutku, a jedyną deskę ratunku zna­lazł w pracy. Zni­kał więc na całe dnie w fir­mie, wyjeż­dżał na kil­ku­ty­go­dniowe dele­ga­cje, uni­kał wszyst­kiego, co przy­po­mi­nało mu o zmar­łej żonie. Prze­sy­łał im tylko pie­nią­dze i pisał co jakiś czas, pyta­jąc, czy wszystko w porządku. Od tego czasu moi rodzice zaczęli ich trak­to­wać jak wła­sne dzieci, zapra­szali na wspólne kola­cje, wycieczki, rodzinne święta, aż sta­li­śmy się jedną wspól­notą. Nawet pokój gościnny w natu­ralny spo­sób zamie­nił się w pokój bliź­nia­ków. Za każ­dym razem przy­no­sili kilka swo­ich rze­czy, a po spę­dzo­nej u nas nocy zapo­mi­nali je zabrać.

Rozdział III

III

Obu­dziły mnie pro­mie­nie słońca pada­jące mi pro­sto w oczy. Zmarsz­czy­łam czoło i mocno zaci­snę­łam powieki, pró­bu­jąc utrzy­mać przy­jemny sen, w któ­rym wzno­si­łam się wysoko nad chmu­rami. Pro­mień słońca nie dał za wygraną i raził coraz moc­niej. W końcu pod­da­łam się, powoli otwo­rzy­łam oczy i wycią­gnę­łam ręce. Znów śnił mi się smok. Ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzało się to tak czę­sto.

Może wczo­raj za dużo zja­dłam?, zasta­no­wi­łam się, przy­po­mi­na­jąc sobie pizzę i kur­czaka, które zje­dli­śmy na kola­cję. Potem zaszy­li­śmy się z bliź­nia­kami w pokoju i, wci­na­jąc lody z popcor­nem, oglą­da­li­śmy nową kome­dię na Net­fli­xie. Tylko dzięki nim prze­trwa­łam wczo­raj­szy wie­czór, nie wra­ca­jąc wciąż myślami do zacho­wa­nia taty. Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam go w takim sta­nie. Nawet przy bliź­nia­kach nie uda­wał, że wszystko jest w porządku. Wziął kawa­łek pizzy i ponow­nie scho­wał się w pokoju. Pocie­szało mnie, że dzi­siaj miał mi powie­dzieć, o co cho­dzi. Wes­tchnę­łam i się­gnę­łam do szafki noc­nej po tele­fon.

– Szó­sta rano. Co za bru­talna godzina na wsta­wa­nie w waka­cje – mruk­nę­łam.

Wsu­nę­łam kap­cie i usły­sza­łam, jak mama na dole nie­udol­nie pró­buje śpie­wać pio­senkę All You Need Is Love. Uśmiech­nę­łam się pod nosem. Zeszłam po scho­dach i weszłam do kuchni. Od razu poczu­łam zapach mie­lo­nej kawy i świe­żego pie­czywa. Mama stała przy kuchence. Przyj­rza­łam się jej – wyglą­dała uro­czo w różo­wym szla­froku z nie­zdar­nie spię­tymi czar­nymi wło­sami, sma­żąc jajecz­nicę i koły­sząc bio­drami w rytm muzyki.

– Gdzie tata? – spy­ta­łam.

– O, wsta­łaś. Wyszedł przed chwilą. Zosta­wił ci wia­do­mość – odpo­wie­działa, wska­zu­jąc głową kor­kową tablicę koło drzwi. Wisiała na niej żółta kartka z odręcz­nym pismem taty: „Przy­jedź do biura z Mią i Oli­we­rem. Kocham Cię”. Prze­czy­ta­łam, a potem powtó­rzy­łam jesz­cze raz na głos.

– Nie poje­dziesz z nami?

– Nie, muszę zała­twić kilka spraw na mie­ście – odpo­wie­działa, po czym, cią­gle nucąc, zalała kawę i usia­dła do nakry­tego stołu.

– Jak dobrze, że odzie­dzi­czy­łam talent muzyczny po tacie, a nie po tobie – zażar­to­wa­łam i nala­łam sobie kawę do ulu­bio­nego pół­li­tro­wego kubka.

– Ciesz się, że nie odzie­dzi­czy­łaś po nim wyglądu – rzu­ciła w odwe­cie. Zaśmia­łam się, wie­dząc, że ma rację. Mimo że tata był pre­zen­te­rem tele­wi­zyj­nego pro­gramu podróż­ni­czego, wcale nie był szcze­gól­nie przy­stojny. Krza­cza­ste brwi przy­sła­niały mu małe oczy, które wyda­wały się jesz­cze mniej­sze przy zbyt dużym, nie­pro­por­cjo­nal­nym nosie. Czę­sto dzię­ko­wa­łam wszech­świa­towi, że odzie­dzi­czy­łam po mamie pro­sty mały nos.

Kiw­nę­łam głową i się­gnę­łam po grzankę z dże­mem tru­skaw­ko­wym.

– A tak w ogóle spraw­dzi­łam jesz­cze raz wia­do­mo­ści i nic nie mówili o żad­nym samo­lo­cie, gdzie to sły­sza­łaś?

– Ktoś ze zna­jo­mych wspo­mi­nał, może to w innym mie­ście? – skła­ma­łam szybko.

– Przed chwilą mówili w radiu, że wie­czo­rem ma być naj­gor­sza burza.

– Nie ufam pro­gno­zom, ostat­nio w ogóle się nie spraw­dzają. Dzi­siaj znowu miało padać i co? Świeci słońce – wska­za­łam za okno.

Po wczo­raj­szej burzy nie było ani śladu, a słońca i błę­kit­nego nieba nie przy­sła­niały żadne chmury. Nawet wiatr cał­ko­wi­cie ustał.

– Może póź­niej będzie gorzej. Daj znać, jak doje­dziesz do biura taty – powie­działa mama z tro­ską w gło­sie.

***

Wczo­raj póź­nym wie­czo­rem mama odwio­zła moich przy­ja­ciół do domu, więc umó­wi­łam się z nimi na połu­dnie. Kiedy wyszłam, przy­wi­tał mnie podmuch chłod­nego wia­tru, ale nic nie wska­zy­wało na zapo­wia­daną na dziś burzę. Tele­fon zawi­bro­wał mi w kie­szeni.

– Siema – usły­sza­łam w słu­chawce głos Mii. – Wyszłaś już?

– Przed chwilą.

– Cze­kamy na przy­stanku.

– OK, zaraz wsia­dam do auto­busu, wsiądź­cie, jak mnie zoba­czy­cie.

Dotar­cie do przy­stanku zajęło mi kilka minut. Nie zdą­ży­łam nawet odsap­nąć, gdy roz­legł się gło­śny war­kot, a po chwili zza zakrętu wyło­nił się auto­bus. Wsia­dłam i zaję­łam miej­sce przy oknie. Słońce deli­kat­nie wpa­dało do środka, spra­wia­jąc, że zupeł­nie zapo­mnia­łam o wczo­raj­szej ano­ma­lii pogo­do­wej. Zie­lone gałę­zie drzew koły­sały się deli­kat­nie, a miesz­kańcy wyszli z domów, cie­sząc się pierw­szymi dniami waka­cji. Była­bym w cał­kiem dobrym nastroju, gdyby nie fakt, że tata coś przede mną ukry­wał. Wes­tchnę­łam cicho. Nie mogłam prze­stać o tym myśleć. Na następ­nym przy­stanku zauwa­ży­łam za szybą niską dziew­czynę i wyso­kiego chło­paka. Gdy stali koło sie­bie, róż­nica wzro­stu była jesz­cze bar­dziej widoczna. Zaśmia­łam się pod nosem i poma­cha­łam do nich. Mia ubrana była w swoją ulu­bioną żółtą sukienkę w wiel­kie czer­wone maki, a na gło­wie miała ogromny kape­lusz. Dziew­czyna miała swój styl, któ­rym zawsze wyróż­niała się w tłu­mie. Łatwiej było zauwa­żyć jej kolo­rowe sukienki niż towa­rzy­szą­cego jej wyso­kiego brata ubra­nego w naj­roz­ma­it­sze odcie­nie sza­ro­ści i czerni. Gdy wsie­dli, zaśmia­łam się cicho, widząc włosy Oli­wera. On zawsze pró­bo­wał się ucze­sać i nie­stety z mizer­nym skut­kiem, gdyż każdy włos ukła­dał mu się w inną stronę, jakby kop­nął go prąd.

– No siema – przy­wi­tał się zaspa­nym gło­sem.

– Wyglą­dasz, jak­byś pró­bo­wał pogo­dzić się ze szczotką – zażar­to­wa­łam.

– Wycią­gną­łem przy­ja­zną dłoń, ale zosta­łem bru­tal­nie ode­pchnięty, czego skutki wła­śnie widzisz na mojej gło­wie – odpo­wie­dział z gry­ma­sem i klap­nął na sie­dze­nie obok mnie.

– A ty wyglą­dasz, jak­byś nie spała za dobrze – zauwa­żyła Mia, przy­glą­da­jąc się mojej twa­rzy. – Zły sen?

– Yhym – odpar­łam i znów zato­pi­łam się we wła­snych myślach, cza­sem tylko zer­ka­jąc na bliź­niaki, które już zdą­żyły zna­leźć powód do kłótni.

Za oknem widok się zmie­niał, zamiast budyn­ków i skle­pów poja­wiły się żółte pola. Wyje­cha­li­śmy z mia­sta i prze­jeż­dża­li­śmy przez ogromny las pomię­dzy miej­sco­wo­ściami. Wysie­dli­śmy kilka przy­stan­ków dalej, tuż przy polu psze­nicy, i ruszy­li­śmy przed sie­bie. Asfal­towa ulica zmie­niła się w żwi­rową dróżkę. Zawsze dzi­wiło mnie, że tata ma biuro poza domem, ale tłu­ma­czył się tym, że nie chce przy­no­sić tu pracy. Mógł szybko poje­chać do biura i wró­cić do domu na obiad.

Szli­śmy krętą ścieżką, oto­czoną drze­wami, gdy po chwili wyło­nił się przed nami szary budy­nek pokryty blusz­czem. Pode­szli­śmy bli­żej i zapu­ka­li­śmy w wiel­kie maho­niowe drzwi. Żad­nej reak­cji. Cze­ka­li­śmy jesz­cze przez chwilę, ale powoli zaczę­łam tra­cić cier­pli­wość.

– Czemu nie otwiera?

– Słu­chaj… – zaczęła powoli Mia, zer­ka­jąc ner­wowo na brata. – Wczo­raj twój tata powie­dział nam, że jeśli go dzi­siaj nie zasta­niemy, mamy dać ci to – dodała, wycią­ga­jąc z kie­szeni białą kopertę.

– Co to jest? Czemu dopiero teraz mi to mówisz? – naprawdę się zde­ner­wo­wa­łam.

– Myśle­li­śmy, że żar­tuje – mruk­nął Oli­wer prze­pra­sza­jąco.

– No dobra, zobaczmy, co znowu wymy­ślił – powie­dzia­łam i wzię­łam od Mii kopertę. Wyję­łam z niej nie­chlujną, wyrwaną z zeszytu kartkę, na któ­rej wid­niało pismo ewi­dent­nie taty, ale przy­znam, że ledwo je pozna­łam. Zawsze równe i schludne, tu zamie­niło się w ska­czące litery, a w kilku miej­scach nawet poja­wiły się kleksy. Zaczę­łam czy­tać na głos:

Anno,

jeśli to czy­tasz, to zna­czy, że dzi­siaj się nie spo­tkamy i nie wiem, czy w ogóle jesz­cze kie­dy­kol­wiek się zoba­czymy. Dzieje się coś bar­dzo złego. On mnie szuka i nie wiem, jak długo jesz­cze dam radę przed nim ucie­kać. W pokoju znaj­dziesz odpo­wiedź na wszystko, co powin­naś wie­dzieć, i wie­rzę, że dasz sobie radę. Zawsze byłaś dzielna. Kocham cię,

Tata

PS. Nie szu­kaj mnie. Ni­gdy.

– Co to ma zna­czyć? To jakiś żart? – spoj­rza­łam onie­miała na przy­ja­ciół.

– Ann… klucz… z koperty wypadł klucz – zorien­to­wał się Oli­wer.

– Spo­koj­nie. Też nie wiemy, co się dzieje. Zobaczmy zatem, o co cho­dzi – powie­działa Mia, pod­nio­sła z ziemi klucz i mi go podała.

Nie widzia­łam go tak długo, a on znowu znik­nął?, myśla­łam z taką wście­kło­ścią, że ledwo tra­fi­łam klu­czem do zamka. Mia­łam nadzieję, że to jakiś głupi kawał, a tata będzie sie­dział w środku z jakąś nie­spo­dzianką. Pchnę­łam drzwi i weszłam do ciem­nego kory­ta­rza. Zasłony w całym domu były zacią­gnięte, spra­wia­jąc, że wszę­dzie pano­wał pół­mrok.

– Oglą­da­cie hor­rory? Ann, umiesz się bro­nić? – powie­dział Oli­wer trzę­są­cym się gło­sem.

– Oli­wer, oglą­dasz za dużo Net­flixa. A ja mam prze­cież czarny pas w karate, obro­nię twój trzę­sący się tyłek – powie­działa jego sio­stra z powagą. – Byłaś tu kie­dyś? – zwró­ciła się do mnie.

Dziew­czyna zawsze była nie­ustra­szona, co sta­no­wiło kolejną róż­nicę przy zawsze ostroż­nym i bojaź­li­wym Oli­we­rze.

– Tak, kilka lat temu, więc za dużo nie pamię­tam. Tu gdzieś był włącz­nik – zaczę­łam macać ręką po ścia­nie. – O! Mam!

W pomiesz­cze­niu zro­biło się jasno. Teraz dostrze­głam, że ściany miały szary kolor, kilka obra­zów wisiało krzywo, a pod­łoga była zaku­rzona, jakby od dawna nikogo tu nie było.

– Naprawdę, nie podoba mi się to – w gło­sie Oli­wera usły­sza­łam nie­po­kój.

– Cze­kaj, niech sobie przy­po­mnę… Tu chyba jest kuch­nia.

Krze­sła, kubki, tale­rze – każda rzecz znaj­do­wała się na swoim miej­scu i można by stwier­dzić, że jest czy­sto, gdyby nie wszech­obecna war­stwa kurzu.

– Nic cie­ka­wego tu nie znaj­dziemy – powie­działa Mia, roz­glą­da­jąc się, i poszła dalej. – Chodź­cie tu – zawo­łała z sąsied­niego pomiesz­cze­nia. – Tu jest coś nie tak.

Z kory­ta­rza weszli­śmy do dużego salonu. Tu, w prze­ci­wień­stwie do kuchni, nic nie było tam, gdzie powinno. Książki pozrzu­cane z pó­łek leżały na jasnych pane­lach. Ktoś powy­ry­wał z nich kartki i poroz­rzu­cał po całej pod­ło­dze. Widok poprzew­ra­ca­nych mebli spra­wił, że na serio zaczę­łam się mar­twić i zupeł­nie stra­ci­łam nadzieję, że to zwy­kły żart.

Gdzie on jest? O co w tym wszyst­kim cho­dzi?, myśla­łam gorącz­kowo, a moja złość nagle prze­ro­dziła się w nie­po­kój i lęk. W gło­wie poja­wiło się kilka złych sce­na­riu­szy, począw­szy od nachal­nych dzien­ni­ka­rzy, na wła­ma­niu koń­cząc.

– Ktoś tu nie­dawno był. Zobacz, tu nie ma kurzu, jak wszę­dzie indziej – zauwa­żyła Mia.

Pode­szłam do biurka. Leżało na nim tyle rze­czy, że nie było widać bia­łego blatu. Pootwie­rane książki z odręcz­nymi notat­kami na mar­gi­ne­sach, pełno kolo­ro­wych kar­te­czek samo­przy­lep­nych. Zaczę­li­śmy roz­glą­dać się po pomiesz­cze­niu. Oli­wer wziął do ręki jedną z ksią­żek i zaczął wer­to­wać pożół­kłe strony.

– Ann? To wszystko jest… – zaczął.

– O smo­kach… – dokoń­czyła Mia, prze­glą­da­jąc inną książkę. – Prze­cież smoki nie ist­nieją. Ale twój tata ewi­dent­nie miał na ich punk­cie obse­sję. To wszystko jest dziwne, notatki, jakieś rysunki – powie­działa, po czym pode­szła do kolej­nej szafki i otwo­rzyła drzwiczki. Na pół­kach stały różne szklane pojem­niki, mniej­sze, więk­sze, czy­ste i brudne, w róż­nych kolo­rach.

– Podejdź­cie tu! – zawo­łała.

Wzię­łam do ręki jeden ze sło­icz­ków pod­pi­sany „Pazur smoka lodu”.

– Co… too? – z zasko­cze­nia nie mogłam wykrztu­sić słowa. Prze­chy­li­łam pojem­nik z brą­zo­wym pły­nem, a o szkło obił się pazur wiel­ko­ści mojej dłoni. Z prze­ra­że­nia upu­ści­łam słoik, który spadł na pod­łogę i roz­bił się, opry­sku­jąc nas kle­istym pły­nem o zapa­chu sta­rego kom­po­stow­nika. Mia krzyk­nęła. Pazur leżał koło moich stóp.

– Chodźmy stąd. Już! – zażą­dał Oli­wer ochry­płym gło­sem. – Pro­szę – dodał bła­gal­nie, po czym odwró­cił się w stronę wyj­ścia.

– Może to jed­nak jakiś żart? – zaczęła z nadzieją Mia.

– A ten śmier­dzący płyn na two­ich spodniach? – zapy­tał jej brat.

– Kto tam?! – roz­legł się krzyk pię­tro wyżej. Wzdry­gnę­li­śmy się i zasty­gli­śmy w miej­scu. Czu­łam, jak ciarki prze­cho­dzą mi po ple­cach, a włosy na gło­wie zje­żyły się. Sły­sza­łam ten głos wiele razy w swoim życiu. Czy to mógł być…?

– Tata? – spy­ta­łam cicho, gdy na scho­dach poja­wiła się ciemna syl­wetka.

– Anno, to wy? Która godzina? – usły­sze­li­śmy zaspany głos.

– Nie strasz nas tak – powie­dzia­łam, widząc zna­jomą twarz.

Chcia­łam go przy­tu­lić, ale gdy zoba­czy­łam, że wszystko z nim w porządku, powró­ciła złość, że coś przede mną ukry­wał. Gdy scho­dził, mia­łam wra­że­nie, że wygląda ina­czej niż wczo­raj. Nie byłam pewna, czy można się tak zesta­rzeć w ciągu kilku godzin. Miał szarą cerę, a wcze­śniej deli­kat­nie widoczne zmarszczki wyglą­dały jak bruzdy.

– Och, prze­pra­szam was, kochani, stra­ci­łem poczu­cie czasu. Chce­cie kawę?

Zacho­wy­wał się, jakby nic się nie stało. Cmok­nął mnie w czoło i ruszył nie­rów­nym kro­kiem w stronę kuchni.

– Mógł­byś nam naj­pierw wyja­śnić, co to za bała­gan i o co w tym wszyst­kim cho­dzi?

Zastygł w miej­scu. Nie widzie­li­śmy jego twa­rzy, ale mogła­bym przy­siąc, że zmarsz­czył brwi. Zna­łam te sztuczki – na zewnątrz uda­wał, że nic się nie dzieje, a wewnątrz był kłęb­kiem ner­wów. Zawsze trzy­mał ide­alny porzą­dek, więc ten bała­gan w salo­nie zupeł­nie do niego nie paso­wał. Wie­dzia­łam, że coś musiało się stać, nawet jeśli pró­bo­wał to ukryć.

– Naj­pierw kawa – pole­cił.

Ruszy­li­śmy za nim do kuchni i usie­dli­śmy na drew­nia­nych krze­słach. Bez słowa obser­wo­wa­li­śmy, jak ner­wowo zapala gaz pod czaj­ni­kiem i po kolei otwiera wszyst­kie szafki w poszu­ki­wa­niu kawy. Po chwili w kuchni roz­niósł się orzeź­wia­jący zapach.

– Wujku, co to za notatki o smo­kach? – zaczął Oli­wer.

– Ach, to… Popro­sili mnie z planu fil­mo­wego o pomoc, wie­cie, jasz­czurki, węże, smoki, nie­któ­rzy myślą, że to to samo. Wkrę­ci­łem się w temat i tro­chę mnie ponio­sło. Zaczą­łem znaj­do­wać coraz cie­kaw­sze infor­ma­cje i tak jakoś wyszło – wyja­śnił i zaśmiał się ner­wowo.

– A ten list? – zapy­ta­łam, sta­ra­jąc się nawią­zać z nim kon­takt wzro­kowy.

– No co ty, żar­to­wa­łem – mruk­nął, ale nie spoj­rzał mi w oczy.

Wzię­łam do ręki cie­pły kubek, czu­łam jed­nak, że nie prze­łknę ani łyka. Wie­dzia­łam, że już nic od niego się nie dowiem. Zawsze robił wszystko, żeby chro­nić mnie przed nie­bez­pie­czeń­stwem, nawet jeśli ozna­cza­łoby to kłam­stwo.

Jesz­cze przez chwilę pró­bo­wa­li­śmy coś z niego wycią­gnąć. Bez rezul­tatu.

– A mówi­łem wam, jak byłem w Egip­cie? Słu­chaj­cie tego…

Wyszli­śmy po godzi­nie, odrzu­ca­jąc pro­po­zy­cję, że nas pod­wie­zie. Przez cały czas mil­cza­łam, bo czu­łam, że jeśli tylko otwo­rzę usta, poleci z nich potok nie­cen­zu­ral­nych słów. Jak mógł się tak ze mną bawić? Prze­cież obie­cał, że dzi­siaj wszystko mi wytłu­ma­czy. Nie mogłam na niego patrzeć. Z ulgą wyszłam z budynku, nawet się z nim nie żegna­jąc.

– Aaa, zaraz zwa­riuję! – krzyk­nę­łam, trza­ska­jąc drzwiami. Dopiero teraz spo­strze­głam, że pogoda znacz­nie się pogor­szyła. Niebo, zupeł­nie jak wczo­raj, było nie­mal czarne. Roz­ja­śniały je poje­dyn­cze bły­ska­wice, a wiatr zerwał się taki, że łamał co słab­sze drzewa, a drobne gałę­zie latały dookoła. Co to ma być?, pomy­śla­łam.

***

Na przy­sta­nek zdą­ży­li­śmy w ostat­niej chwili, auto­bus wła­śnie pod­jeż­dżał. Wsko­czy­li­śmy i zaję­li­śmy miej­sca na samym końcu, żeby nikt nie sły­szał, o czym roz­ma­wiamy.

– Czy twój tata wcze­śniej coś wspo­mi­nał o smo­kach? – spy­tała Mia. Pan przed nami drgnął.

– Ciszej, Mia – szep­nę­łam. – Nie, pierw­szy raz sły­szę. Co prawda lubi książki fan­tasy i filmy ze smo­kami, ale ni­gdy o tym nie roz­ma­wia­li­śmy.

– Mam wra­że­nie, że coś pomi­nę­li­śmy, może coś nam umknęło… – zaczął nie­pew­nie Oli­wer.

– Daj spo­kój, wytłu­ma­czył nam, o co cho­dzi. Przyj­mijmy, że ma rację i zapo­mnijmy o spra­wie – prze­rwała mu Mia. Zawsze trzeźwo patrzyła na świat i nie wie­rzyła w żadne bajki, legendy, a co dopiero smoki.

Nawet nie zauwa­ży­łam, kiedy doje­cha­li­śmy na miej­sce.

– Dobra, jutro się spo­tkamy i prze­my­ślimy to jesz­cze raz – powie­dzia­łam, gdy auto­bus się zatrzy­mał, i szybko wyszłam.

Zoba­czy­łam, jak przez szybę Mia poka­zuje mi, że do mnie zadzwoni, i odje­chali. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam tak paskud­nej pogody, a prze­cież było dopiero popo­łu­dnie. Ciemne chmury zasło­niły całe niebo, jakby była noc. Co chwilę grzmiało, a bły­ska­wice oświe­tlały mia­steczko. Nie potra­fi­łam sobie wyobra­zić, że mam teraz sie­dzieć w domu i spo­koj­nie cze­kać do jutra. Z każdą sekundą rosła we mnie wście­kłość. Czu­łam, że za tą sprawą kryje się coś wię­cej. Musia­łam wró­cić i dowie­dzieć się, o co cho­dzi. Natych­miast. Prze­szłam na drugą stronę ulicy i wsia­dłam do auto­busu jadą­cego do biura taty. Przez cały czas biłam się z myślami, czy na pewno dobrze robię, zwłasz­cza że już zaczęło padać, a wiatr bez­li­to­śnie wygi­nał drzewa na wszyst­kie strony. I to samo zro­bił z moją para­solką, kiedy pró­bo­wa­łam ją otwo­rzyć po wyj­ściu z auto­busu.

– Głu­pie badzie­wie – burk­nę­łam zde­ner­wo­wana, z tru­dem zło­ży­łam para­solkę i scho­wa­łam do torby.

Znów szłam wzdłuż pola psze­nicy, tym razem kom­plet­nie prze­mo­czona, ukła­da­jąc w gło­wie, co powiem tacie, gdy go zoba­czę. Przy­go­to­wa­łam sobie cały wykład, który chcia­łam mu wykrzy­czeć. Już ni­gdy wię­cej nie będzie się mną tak bawił, w końcu nie jestem pię­cio­latką. Z natłoku myśli wyrwały mnie bły­ski na nie­bie. Osła­nia­jąc ręką oczy, popa­trzy­łam w górę. Przez burzowe chmury prze­dzie­rały się stwo­rze­nia. Było ich mnó­stwo, róż­nej wiel­ko­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

– Cze­kaj… – Czemu nie mogę go zjeść? – Bo mówię w waszym języku! [wróć]