Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Międzymorze” – najnowsza powieść Marcina Wolskiego to książka zawierająca elementy powieści historycznej - niektóre z występujących postaci są autentyczne – ale w zdecydowanej większości jest fikcją literacką z wątkami fantasy. Akcja rozpoczyna się w II poł. XIV wieku na dworze królowej Jadwigi Andegaweńskiej na krakowskim Wawelu. Głównym bohaterem jest niezwykle barwna postać królewskiego błazna, karła Mieszka, obdarzonego zarówno licznymi umiejętnościami w sferze sprawności fizycznej, jak również nieprzeciętną inteligencją i wiedzą daleko wykraczającą poza epokę, sięgającą aż do czasów nam współczesnych...
Marcin Wolski jest pisarzem, dziennikarzem i satyrykiem. Przez wiele lat współpracował z Programem 3 Polskiego Radia, w którym emitowana była kultowa audycja satyryczna „60 minut na godzinę”. Większość napisanych przez Marcina Wolskiego tekstów doczekało się realizacji w postaci skeczy i cyklicznych słuchowisk radiowych. Jest stałym felietonistą „Gazety Polskiej” i „Tygodnika Solidarność”. Jest też publicystą tygodnika „Do Rzeczy” oraz jednym z prowadzących program satyryczny „W tyle wizji”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 493
1. Exodus
In nomine Patri et Filii, et Spiritus Sanctis in individue Trinitatis… Każdą historię należy jakoś zacząć. Tyle że akurat moja ma tyle początków, nie mówiąc już o końcach, że nim wypowie się jedno słowo, strach wielki włosy na głowie unosi, chociaż akurat ja włosów tam nie mam i, z tego co wiem, nigdy nie miałem.
Wróćmy zatem do początków. Korci mnie, aby opisać ową noc burzliwą, kiedym wyprowadził moją panią z jej komnaty ku sekretnemu otworowi za kaplicą, znanemu tylko nielicznym, którym niestraszne jest naruszanie spokoju umarłych. Przeszliśmy kuchnie, spiżarnie i krypty, a potem wiodłem ją, przyświecając sobie pochodnią, coraz dalej i głębiej w trzewia owego wzgórza, o którym wiele jeszcze będzie w niniejszej historii. Uformowane w czasach jurajskich (nie pytajcie mnie, skąd znam owo określenie) kryło w sobie niejedną tajemnicę. Otóż, pogłębiając piwnice, natrafiono tu kiedyś na szkielet gada o nazwie po łacinie brzmiącej Tyrannosurus rex, któren to fakt posłużył Mistrzowi Wincentemu do stworzenia legendy o smoku, szewcu i baranie siarką napełnionym. Świadkowie odkrycia twierdzili, że ów mit mógł być szczerą prawdą, tym łacniej, że po potworze ostały się jeno: zębata czaszka, łapy tylne i ogon dłuższy niż ciało najdłuższego z węży, pytonem nazywanego. Znaleziono też jedną łapkę przednią, ale uznano, iż musiała przynależeć do innego osobnika, może nawet owego heroicznego szewca, albowiem w zestawieniu z resztą wykopanego giganta wydała się oglądającym osobliwie malutka. Czaszkę i kości wykradli później wiarołomni Czesi króla Wacława Przemyślidy, ale co z nimi zrobili – nie wie nikt. Inna sprawa, że cała legenda kupy kłaków nie warta, jako że, w świetle tego co wiem, odkryty dinozaur życie stracił miliony lat wcześniej, zanim praojciec Adam, niepomny regulaminu użytkownika, począł obłapiać pramatkę Ewę. Skądinąd we wnętrzu wapiennego wzgórza kryła się jeszcze jedna niespodzianka, jakimś trafem dotąd nieznaleziona, a mianowicie grób wielkiego księcia na Wiślech, przed chrześcijanami, którym tęgo zalazł za skórę, z woli swych pogańskich współwyznawców ukryty. Odnalezienie go cofnęłoby pisaną historię onej krainy ze dwa wieki, jako że znalazły się tam i monety, i inskrypcje, a nawet pergaminy, doskonale w skrzyni woskiem oblanej zakonserwowane. Skąd się tam wzięły? Mniemam, iż opowieści tam zawarte musiał spisać jakiś uczony, wzięty w niewolę mnich, może św. Cyryl albo inszy, który znał jego metody.
O tem jednak opowiem przy innej okazji. Jeśli zdołam.
Wzmagający się przewiew parokrotnie omal nie zgasił pochodni, ja zaś, odwracając się co rusz, mogłem podziwiać pannę idącą w me ślady. Piękna była, na swój wiek nader wysoka, poważna i silna. Gdy poprzedniego dnia jęła rąbać toporem zamki bramy podle katedry, a jej opiekun chciał ją powstrzymać prośbą i groźbą bożego gniewu, wydawała się być boginią ze starych mitów, które tak uwielbiają Germanie. Miałem wrażenie, że tylko chwila wystarczy, aby rzeczonym toporem rozpłatała pana Dymitra z Goraja na dwie półtusze, a jednak naraz zatrzymała się z oczami utkwionymi w przestrzeń, jakby ujrzała coś czy kogoś. Kogo – miała mi to wyznać po pewnym czasie. Westchnęła głęboko, topór z rąk jej się wysunął, a ona sama na bruk dziedzińca upadła. Dworki czym prędzej ją do komnaty zaniosły, gdzie płakała cały dzień i całą noc, aż człowiecze serce się łamało. Korzystając z przywileju błazna zabawki mogłem ją obserwować, nie próbując wszakże pocieszyć, bo gotowa była mnie zabić byle zydlem. Kiedy jednak ujrzałem, jak zdejmuje z palca pierścień otrzymany od matki Elżbiety Bośniaczki, wyłamuje kamień, a do kubka z wodą wsypuje proszek jakiś, aż wokół rozszedł się zapach osobliwie gorzkie migdały przypominający, musiałem interweniować. Energicznie wytrąciłem jej z rąk kubek.
– Nie pozwolę ci się zabić, pani, i dopuścić do wiecznego potępienia! – krzyknąłem, zapominając o należnym jej szacunku.
– A jak mnie powstrzymasz, niziołku? – prychnęła. – Nie dasz mi trucizną się zabić, to z okna się rzucę! – Tu wskazała na wnękę okienną, za którą rozciągał się widok miasta poniżej baszty Kurzą Stopą zwanej.
Jak fryga skoczyła ku oknu. Alem ją złapał. Choć mizernej postury, silny jestem za trzech, jeno nie okazuję tego bez potrzeby. Toteż chwyciłem ją łacno, uniosłem w górę i, przepraszając za naruszenie jej cielesności, na łoże rzuciłem.
– Myślisz, że mnie powstrzymasz?! – zaśmiała się gardłowo. – Jeszcze dziś każę cię oddalić z zamku, a będąc poza murami, już mnie nie uratujesz!
Mogła to zrobić, tedy, chcąc ją uratować, musiałem zmienić strategię. Przyszedł mi do głowy pomysł szalony i głupi, tak że usprawiedliwić mnie mogły jedynie nadzwyczajne emocje.
– A gdybym pomógł bym ci uciec? – zaproponowałem.
– Jak?
– Mam pomysł. Skreśl pani jeno dwa słowa do swego oblubieńca, a ja je do Morstinowego domu zaniosę. Gdy się okaże, że z miasta nie wyjechał, wyprowadzę panią z zamku prosto w jego ramiona.
Popatrzyła mi głęboko w oczy.
– Ufam ci, Mieszko! – powiedziała.
Spuściłem głowę, nie mogąc wyznać, że w moim mniemaniu popełniamy wielki błąd.
Jaskinie ciągnęły się długo, tworząc prawdziwy labirynthos i, gdybym już wcześniej ich z ciekawości nie eksplorował, zgubilibyśmy się snadnie. Jedne korytarze opadały nieomal pionowo w dół, inne rozdwajały się, a ten właściwy przez pewien czas kierował się nawet lekko ku górze, by opaść kamienistym urwiskiem przypominającym górski piarg. Niekiedy ściany zdawały się napierać na siebie, pozostawiając ciasny przesmyk, w którym wypadało rozgarniać pajęczyny gęste, to znów trafialiśmy na caverny obszerne, w których przychodziło nam opędzać się przed nietoperzami. Moja pani wydała się ich nie obawiać, mimo że pospólstwo utrzymuje, iż owe latające stwory potrafią we włosy się wkręcać, a na Wołoszczyźnie nawet krew ludzką pić. Cóż, miałem poznać z czasem pewnego Wołocha, o którym mówiono, że nie tylko posiadł tajemnice wiecznego życia, ale potrafił w trakcie pełni przemieniać się w wielkiego nietoperza i jako taki poszukiwał swych ofiar, najchętniej niewinnych dziewic. Inna rzecz – krom klasztorów klauzurowych coraz trudniej o takowe.
Dochodzące grzmoty szalejącej burzy wskazywały, że wyjście jest coraz bliżej, a najważniejszą kwestią będzie, co zastaniemy na zewnątrz. Ludzi pana opolskiego, czy straże królestwa?
Przyśpieszyłem i na moment straciłem ją z oka. Po hałasie lecących kamieni poznałem, że potknęła się i poleciała w mrok. Jedna z brył uderzyła mnie w czoło. Pochodnia mi wypadła i zgasła z sykiem. Ogarnęła mnie trwoga tym większa, że nie słyszałem niczego prócz ciszy i kapiącej gdzieś wody. Burza na zewnątrz musiała ucichnąć, przeto nie mogłem nawet zgadnąć, gdzie owe zewnątrz się znajduje.
– Żyjesz, pani? – zawołałem niepewnie, ocierając krew znad oka.
– Żyję! – głos był słaby, ale niewątpliwie żywy.
Skrzesałem ogień i, zapaliwszy pochodnię, cofnąłem się kilka kroków. Znalazłem ją zaklinowaną między skały i wyciągnąłem jak rzodkiewkę. Była nieprawdopodobnie dzielna, jak na swoje dwanaście lat. Jęknęła dopiero, gdy spróbowała stanąć.
– Moja stopa!
Ani chybi skręciła kostkę. Niewiele myśląc, wziąłem ją na barana. Wyjście znajdowało się o parę kroków. A i tak czułem się dziwnie, mając jej łono dziewicze na swych lędźwiach. Niestety wyjście zastaliśmy zawalone jak grób Chrystusa, wielkim kamieniem, którego paru chłopów nie dałoby rady odtoczyć. Na szczęście dysponowałem mocą trzech, a resztę zrobiła adrenalina. Znaleźliśmy się na dworze. Przestało już grzmieć i lał tylko deszcz rzęsisty, aliści dość ciepły, jak to w sierpniu. Nigdzie żywego ducha. Ni pieszych, ni konnych.
– Święty Judo od spraw beznadziejnych, czyżby przyszło mi wracać tą samą drogą albo uciekać per pedes, tylko po to, by łeb położyć pod katowski topór, chociaż podejrzewam, że takich jak ja nie ścina się raczej, jeno topi w gnojówce? – powiedziałem z westchnięciem.
I w tym momencie od strony rzeki z opony dżdżu wyłonił się postawny młodzian w kapturze, bez wahania kroczący ku nam. Postawiłem moją panią na ziemi, a ona na jednej nodze nadal wspierała się o moje ramię.
– Hedwig? – zawołał gardłowo.
– Tak, mężu – odpowiedziała.
– Stało ci się coś?
– Nogę skręciłam, ale zacny Mieszko osobiście mnie doniósł – wyjaśniła.
Podbiegł szybko i wziął ją na ramiona, bo wprawdzie ledwie o trzy lata od niej starszy, miał już siłę i sprawność prawdziwego rycerza. Zeszli ku rzece, mocno wezbranej, na której zobaczyłem spore czółno z dwójką wioślarzy. Młodzieniec wszedł do wody po pas i podał swoje brzmię na łódź, potem odwrócił się ku mnie i, sięgnąwszy do pasa, odpiął trzosik i pod nogi mi rzucił.
– Dzięki, karle! – rzekł wcale uprzejmie, jak na Niemca.
– On płynie z nami! – usłyszałem dźwięczny głos Jadwigi. Pobrzmiewał w nim ton kogoś nawykłego do wydawania rozkazów.
– Niby dlaczego? Na mym dworze otrzymasz dla rozrywki całą armię podobnych homunkulusów.
– On jest mój – powtórzyła z naciskiem Jadwiga. – Rozwesela mnie jak nikt inny, a poza tym przynosi mi szczęście.
I jak można było jej się oprzeć?
– Zgoda, niech wsiada, wiele chyba nie waży!
Tak zabezpieczywszy moje interesy, Jadwiga wtuliła się cała w swego przyszłego męża. Ileż wrażeń przeżyła w ciągu ostatnich tygodni. Wpierw w obliczu namów panów królestwa, tych wszystkich Dobiesławów, Szafrańców, Bogoriów i Sędziwójów, uległa i zgodziła się poślubić jakiegoś poganina spoza krańca cywilizowanego świata, przed którym ostrzegał ją podkomorzy krakowski Gniewosz z Dalewic, dowodząc, iż Jagiełło to prostak, analfabeta i okrutnik dążący po trupach do władzy, a w dodatku starzec. (Co akurat prawdą nie było). Potem pojawił się sekretny posłaniec od jej matki Elżbiety Bośniaczki z listem, w którym regentka wycofywała się z obietnic danych Polakom i potwierdzała ważność związku jej córki z młodym Habsburgiem, który w międzyczasie pojawił się w mieście i zamieszkał w domu Morstinów. Miał poważnego sojusznika w postaci wspomnianego wcześniej Gniewosza z Dalewic, który sprzyjał przyszłym małżonkom, toteż Wilhelm zdeponował u niego wielką ilość klejnotów i złota na koszty operacyjne. Wkrótce odbyło się spotkanie narzeczonych w wirydarzu klasztoru ojców franciszkanów, i to niejedno, ze śpiewem i tańcami, po których Wilhelm nabrał takiego apetytu, że wdarł się siłą na Wawel, chcąc koniecznie skonsumować związek. Wszelako nie dopuszczono go do Jadwigi, rozbrojono mu sługi i, obiwszy jak psa, ze skarpy stoczono.
– A jednak się nie poddał, mój bohater! – szeptała rozgorączkowana dziewczyna. – Cięgiem o mnie walczy, choć oddają mnie innemu!
Mieliśmy zgoła inne poglądy na temat bohaterstwa, bo ledwie spłynęliśmy Wisłą do wsi Mogiła – sławnej z kopca usypanego ongi na cześć królewny Wandy co nie chciała Niemca (co w jej przypadku graniczyło wręcz z tanatofobią) – jeden z trzech rycerzy (Godfryd von Spandau, który doświadczenie bojowe łączył z profesją lekarza) zaprowadził moją panią wraz z Wilhelmem ku koniom, pozostali dwaj – dowódca grupy Kuno z Innsbrucku, chmurny rudzielec, wyglądający na człeka, który podejmie się każdego zadania, i osiłek Hans Layer – zawrócili ku łodzi z zapłatą, która polegała na podcięciu przewoźnikom gardeł (czego Jadwiga już nie widziała) i zatopieniu ich wraz z łodzią, by nie zdradzili kierunku naszej ucieczki.
Uważałem to za zbędną zapobiegliwość – do świtu było daleko i wiele jeszcze godzin mogło upłynąć, nim ktokolwiek zorientuje się, że kobieta mająca tytuł króla Polski zniknęła z Wawelu i zarządzi za nami pościg. Dodatkowo sprzyjała nam jeszcze jedna okoliczność – uciekaliśmy w kierunku trudnym do przewidzenia dla przeciwnika. Naturalną destynacją musiał wydawać się Śląsk, gdzie mogliśmy liczyć na pomoc księcia opolskiego. Ale tylko pozornie. Kuno, potężny, ryży Tyrolczyk w służbie Habsburga, twierdził, że uchodząc z Wawelu, książę Władysław udał się na północ, być może pragnąc dotrzeć do swych najbliższych domen, rozciągających się w ziemi wieluńskiej. Tam też mieliśmy się kierować. Tymczasem nim zabójcy powrócili, medyk zajął się nogą mojej pani, mocno bandażując kostkę kawałkiem tkaniny. Teraz do przezwyciężenia pozostał jeszcze jeden problem. Jadwiga, osoba wielce pobożna, za nic nie chciała się przebrać w męskie szaty, twierdząc, że grzech to ciężki, a może nawet śmiertelny. (Za kilkadziesiąt lat spalą za coś takiego Francuzicę Joannę d’Arc).
– To niezbędne, aby cię nie rozpoznano! – argumentował Wilhelm.
– Też bym polecał takie przebranie – wspierał go medyk.
Deliberowali nad tym, kiedy od rzeki dobiegł nas bolesny krzyk ludzkiej agonii.
– Co to było? – zawołała Jadwiga.
– Nocny ptak! – z imponującym spokojem wyjaśnił Habsburg.
Chwilę potem wrócili Hans i Kuno. Tyrolczyk, słysząc o oporach królowej stwierdził, że wprawdzie nie jest już księdzem, ale ma święcenia, toteż posiada możliwość udzielenia dyspensy. To przekonało moją panią, aby przedzierzgnęła się w młodego giermka, głowę ukryła pod akuratną czapką, a także dosiadła konia. Wymogła jednak, abym jej towarzyszył, siedząc z nią na jednym rumaku.
– Podejrzewam że we dwójkę ważymy mniej od pana Hansa, a na pewno nie więcej od doktora Godfryda – zapewniłem.
– A dasz sobie radę z koniem? – Wilhelm popatrzył na mnie sceptycznie.
Ponieważ miałem w swym dorobku również role linoskoczka, zademonstrowałem swoje możliwości, wykonując parę salt nad rumakiem, pojechałem stępa na rękach i pod końskim brzuchem, dodatkowo zaś dowiodłem, że wystarczy szepnąć koniowi do ucha tajemną formułę, a zrobi wszystko, co mu się każe, nawet bez pejcza.
– Potrafisz tak samo radzić sobie z kobietami, kurduplu? – zapytał ze śmiechem obserwujący moje popisy Kuno.
– Nawet lepiej. Jako że podwika nie kopie aż tak silnie.
Rozległ się śmiech, a ja wykorzystałem chwilę, aby zbliżyć się do stojącego z boku Hansa i zasugerować mu, żeby przynajmniej krew z twarzy otarł, bo królowa ani chybi to zauważy.
– I co z tego? – zdziwił się, ale usłuchał.
Jadwiga całą drogę aż do rana przysypiała, a rozbudzona, powtarzała liczne modlitwy, kierując je ku Matce Jezusa z taką ufnością i zaangażowaniem, jakby znała ją osobiście. Modliła się po grecku, być może przypuszczając, że Maryja Panna, spędzając końcówkę swego życia w Efezie, musiała posługiwać się tym językiem i z pewnością mogła go rozumieć lepiej niż polski czy niemiecki. Mógł być i drugi powód – nie chciała, abym mógł słuchać jej wynurzeń, tym bardziej, że w jednej z modlitw modliła się za wioślarzy, a także tych, którzy ich zabili.
Na niewiele się to zdało – znałem grekę, choć nie widziałem powodu, by się z nią wychylać.
W ogóle zasady wpojone mi przez moją matuś i dotychczasowe doświadczenia życiowe, mimo młodego wieku – przeć dwudziestu lat jeszcze nie miałem – nauczyły mnie ostrożności, a kompani, z którymi przyszło nam jechać, nie należeli do takich, których chciałbyś spotkać samojeden w ciemnym zaułku lubo w lesie.
Kuno był brzuchaty, ale zręczny i nad wyraz bystry, Hans przypominał jakiegoś legendarnego olbrzyma, natomiast Godfryd, chudy, jakby wiecznie cierpiący na niestrawność, miał w spojrzeniu coś śliskiego, jadowitego, przywodzącego na myśl gada.
Nurtowało mnie jeszcze jedno – Jadwiga tak pewna swoich racji w momencie ucieczki – była przecież zakochana swoją pierwszą dziecinną miłością, a Wilhelm naprawdę należał do przystojnych – teraz, być może wskutek incydentu z wioślarzami, odczuwała skrupuły. Argumenty kanclerza i polskich panów za opcją litewską zdawały się odżywać w jej umyśle. Myślała o Polsce, królestwie jej babki i słynnych piastowskich przodkach, których krew dziedziczyła przez oboje rodziców, państwie dopiero co sklejonym przez Władysława i umocnionym przez Kazimierza. Z jakiegoś powodu jego mieszkańcy bali się Niemców (a także Austriaków) bardziej niż Węgrów, Czechów, Rusinów, a nawet Litwinów razem.
Pytałem o to kiedyś moja matkę, a ta mi odparła:
– Wszyscy inni mogą zabrać nam na jakiś czas wolność, ale nie zabiorą ducha, natomiast Niemce mogą pozbawić nas i jednego, i drugiego…
Czy jednak ten dylemat znany był młodej królowej – ni to Węgierce, ni Austriaczce, ni Polce – i czy teraz miała jakiś inny wybór?
– Panno Święta, Panno Przeczysta, daj mi jakiś znak – szeptała.
O świcie ogarnęły nas lasy i poczuliśmy się nieco pewniej. W dodatku koło południa udało nam się złapać przewodnika w osobie wesołego obwiesia o imieniu Rafał, czeladnika z Olkusza, który, skazany na pręgierz (nie chciał szelma przyznać się za jakie przewiny), zbiegł do lasu. Ale gdy pewny, że już nic mu nie grozi, kąpał się w strumyku, wpadł prosto w nasze ręce.
Zrazu udawał niemowę, potem próbował się szarpać, wreszcie się rozpłakał.
– Chłopie – powiedziałem mu, jako że jeden znałem lokalny język – albo obwiesimy cię na najbliższym drzewie i społeczeństwo tylko na tym zyska, albo będziesz służyć memu panu, a nagroda cię nie minie.
– A co to za pan? – zapytał rezolutnie.
– Nie chcesz wiedzieć. Bądź lojalny, a wszystko dobrze skończy się dla wszystkich.
– Lojalność to moja druga natura! – zadeklarował błyskawicznie.
O pierwszą nie pytałem.
Przewodnik był konieczny, jako że Kunowi zależało, aby omijać zamki, których król Kazimierz nasadził w okolicy bez liku, niczym kur na jajach. Osobiście nie miałem zaufania do młodego bandyty, ale uważałem, że póki nasze interesy są zbieżne, należy korzystać z jego usług. Inna sprawa – nikt o radę mnie nie pytał.
Zrazu szło nam dobrze. Dwa dni posuwaliśmy się ku północy bez jakichkolwiek przeszkód. Minęliśmy z daleka Olkusz i Wolbrom, nie zwracając niczyjej uwagi. Może zresztą i ktoś nas widział, ale wówczas brał zapewne za grupę zbójów, z którymi nikt rozsądny zadzierać nie zamierzał.
Wszelako obecność rzezimieszka przyniosła dodatkowe utrudnienia. Musiałem wraz z nim posuwać się pieszo, a Wilhelm przestał bawić swego „giermka” dworną rozmową godną tych wszystkich italiańskich i galijskich poetów bajdurzących o miłości, żeby nie wejść przed niewtajemniczonym na sodomitę.
A i tak nie uszło też uwagi łotrzyka wyjątkowe traktowanie ślicznego giermka. Gdy stawaliśmy na nocny popas, wypadało spać, otulając się derkami, natomiast ów młodzik właził w worek uszyty ze skór, który Niemcy zwali śpiworem.
– Skąd takie względy dla dzieciucha? – dziwił się Rafał.
Byłem przygotowany na to dictum. – To dziedzic przesławnego rodu, w dodatku słabowitego zdrowia.
Na razie takie tłumaczenie mu wystarczało. Przy okazji zręczność Olkusznika wykorzystywano w inny sposób. Co kilka godzin Kuno za pośrednictwem tłumacza, czyli mnie, nakazywał, by wspinał się na skały, których nie brakowało, lub na najwyższe drzewa, aby lustrować przestrzeń przed, ale przede wszystkim – za nami.
– Czego mam wypatrywać?
– Czegokolwiek, co i tobie by się nie podobało.
Skądinąd w całej grupce on jeden, choć rzezimieszek, z biedą nadawał się na mego towarzysza. Kuno z Tyrolu wzbudzał strach swą inteligencją łączącą się z okrucieństwem, Hans był silnym chłopiskiem, ale poza tym absolutnym głąbem, z którym nie dało się o niczym pogadać, a Godfryd…? Wedle mnie był zbyt ciekawy, nawet jak na medyka. Długo będę pamiętać, jak w trakcie kąpieli w rzece obserwował me ciało i próbował wypytywać o moje anatomiczne anomalie oraz powód niezdejmowania ciżem, ale – tłumacząc się wstydem – oddaliłem się od niego jak najśpieszniej.
Tymczasem trzeciego dnia naszej drogi popołudniem kolejny wynik obserwacji młodego Olkusznika zmroził nas okrutnie.
– Idą za nami. Zbrojni – zameldował Rafał.
– Ilu ich może być?
– Z pół setki.
– Jak są daleko?
– Ze dwie godziny drogi, może trzy.
– Wiadomo, kim mogą być?
– Nie rozpoznałem żadnych znaków.
Faktycznie nie mógł rozpoznać. Do wynalazku lunety Galileusza brakowało jeszcze dwóch wieków.
Habsburg, mocno zaniepokojony, proponował ukrycie się w jeszcze głębszych ostępach, natomiast Kuno von Innsbruck zaproponował coś zgoła odmiennego.
– Jeśli to wrogowie, prędzej czy później osaczą nas w głuszy i zabiją bez świadków – powiedział. – Winniśmy wrócić na gościniec.
– Co gadasz?!
– Potrzebujemy ludzi, których sama obecność nas ochroni. Kimkolwiek są ci zbrojni, myślę, iż jest sposób, by uszanowali decyzje królowej.
– To szaleństwo!
– Czy w czymkolwiek zawiodłem cię panie? Stryj twój polecił mi służyć ci w każdej sytuacji, a jego wola jest dla mnie świętą!
– Zdradź tedy, co chcesz, abyśmy uczynili?
– Dowiesz się, gdy wrócimy na gościniec. – Kuno uśmiechnął się pod wąsem. – A teraz pośpieszmy się.
Na gościńcu znaleźliśmy się przed zmierzchem, a Rafał wskazał nam najbliższą przydrożną gospodę, gdzie mogliśmy się zatrzymać. Ludzi było tam mnóstwo, ale za cenę sztuki złota karczmarz pogonił pośledniejszych gości z komnat na siano do stodół, oddając nam dwie izby, w tym jedną z wielkim łożem. Za dodatkową opłatą znalazła się nawet pościel. Komfort! Jadwiga weszła do niej i zajęła się swą toaletą, bo po dwóch dniach obmywania twarzy jedynie w strumykach czuła się nieświeżo, a, jak inni potomkowie Piastów, ceniła sobie czystość nade wszystko. Szybko dostarczyłem jej w cebrzyku gorącą wodę, a sam wspiąłem się na daszek i przytknąłem ucho do ściany izby, w której Wilhelm cicho naradzał się ze swym opiekunem. Dzięki Bogu słuch mam czuły jak pies węch, a sokół wzrok, toteż, mimo chlapania dochodzącego z cebrzyka królowej, słyszałem wszystko dokładnie, jakbym tam był. Przy okazji mogłem też poznać bliżej relacje obu Austriaków. Przy ludziach Kuno zwracał się do młodego Habsburga wręcz uniżenie, w rozmowie zaś w cztery oczy nie pozostawiał wątpliwości, kto przewodzi całej operacji.
– Co zatem proponujesz, Kuno? – pytał młody książę.
– Rozwiązanie, które będzie oczywiste. Tacy ludzie jak polscy panowie rozumieją tylko fakty dokonane. Twe małżeństwo z królową formalnie zostało zawarte, jednakoż ciągle nie doszło do spełnienia.
– Wiem, ale…?
– Nie mów, najjaśniejszy panie, że nie wiesz, na czym polega zlegnięcie w łożnicy…?
– Z grubsza wiem.
– Wszelako rozumiem, że nigdy tego nie robiłeś?
– Ano nie.
– Nawet z pannami z fraucymeru dostojnej mamusi? – w głosie Kuna zabrzmiało szczere zdziwienie.
– Za oglądanie się za dworkami dostawałem rózgi.
– Tedy dziś będziesz musiał pójść na żywioł. Daję ci jednak słowo, panie, że to łatwiejsze niż gra w tryktraka. Ważne, że jeśli pościg zastanie was jako męża i żonę, którzy już ślubu dopełnili, nie pozostanie nic innego, jak pogodzić się z tym faktem.
– Pewnie masz rację, wszelako Hedwig nigdy w życiu nie zgodzi się na coś podobnego bez właściwego sakramentu…
– Taka skrupulantka!?
Po pauzie pojąłem, że Tyrolczyk zamyślił się głęboko. Po chwili pierwszy ozwał się jego pan.
– Wydaje mi się, że akurat ta przeszkoda jest do pokonania. Przecież możesz udzielić nam ślubu, Kuno.
– Ja?
– Chwaliłeś się, że byłeś księdzem?
– Kandydatem jedynie, klerykiem prostym bez święceń…
– Tym akurat nie musisz się chwalić, a ja nie będę drobiazgowy, zwłaszcza że mamy mało czasu. Postaraj się o jakąś stułę i to, co może być potrzebne przy udzielaniu sakramentu.
Zrobiło mi się przykro, gdy pomyślałem o dwójce małolatów próbujących na chybcika pokonać strach i nieśmiałość, i opór materii… Ale w tym momencie usłyszałem krzyk boleści.
Drobna akrobacja i wróciłem do pokoju.
Kredowobiała Jadwiga leżała na łóżku okryta płaszczem, dygocąc cała.
– Co się stało?
– Nie wiem, chyba umieram.
Uchyliłem płaszcza i zobaczyłem purpurową plamę na prześcieradle.
Omal nie wybuchnąłem śmiechem.
– Nie umierasz pani, tylko właśnie stajesz się kobietą! – zawołałem. – Nie będę taił, że jest to dla nas wszystkich niebywale korzystna okoliczność.
– Nie rozumiem.
Wyjaśniłem jej w paru słowach, na czym polega to, co jej się przydarzyło i regularnie przydarza raz na miesiąc wszystkim dojrzałym kobietom. Na dłuższy wykład nie miałem czasu. Musiałem jeszcze pójść do Habsburga, aby uświadomić go, że deflorację młodej małżonki musi odłożyć na lepsze czasy.
Wilhelm nawet się ucieszył, a i Kuno przyznał, że to powinno wystarczyć, tylko prosił o dostarczenie prześcieradła.
Czas był najwyższy, dwieście kopyt sprawiało wrażenie nadciągającej armii.
Habsburg miał niewyraźną minę i słyszałem, jak mruczy do swego zausznika:
– Ludzie kasztelana krakowskiego mnie zabiją, uznając że zbezcześciłem ich królową, a nawet króla.
– Zrobiłeś to na jej wyraźną prośbę!
– No to wyprawią mi okazały pogrzeb, a potem wydadzą Hedwig za tego dzikiego Litwina.
Tymczasem pierwsi jeźdźcy dopadli dziedzińca. Habsburg ruszył ku drzwiom, u jego boku pojawiła się Jadwiga i Kuno z Innsbrucku z zakrwawionym prześcieradłem. Co do mnie, udawałem, że mnie tam nie ma. Inna sprawa, że wystarczyła chwila, aby obawy pierzchły, gdy ujrzeliśmy na tarczach zbrojnych czarne orły Władysława Opolczyka.
Książę zeskoczył z konia i ukląkł przed królewską parą. Starczyło jedno łypnięcie okiem na prześcieradło.
– A więc widzę, że jeden kłopot mamy z głowy – powiedział. – W tej sytuacji pośpiech może stać się naszym sprzymierzeńcem. Wykorzystamy to!
– Jak? – zapytał Habsburg.
– Bezzwłocznie wyślę zawiadomienia do panów krakowskich i rozpoczynamy z niemi negocjacje. Tuszę, że nie pozostaje im nic innego, jak zaakceptować twój wybór i koronować Wilhelma królem Polski.
Habsburg dumnie podkręcił wąsa, a Jadwiga westchnęła:
– Mam nadzieję, że do tego czasu mój małżonek nauczy się choć trochę polskiego.
Najbardziej zaskoczony obrotem spraw był Rafał złodziejaszek.
– Ale szybcy są ci królowie w konsumowaniu związku, ja zdołałem przez ten czas zwinąć w całej karczmie jeno dwie srebrne łyżki.
O poranku całym orszakiem wyruszyliśmy dalej, nie zatrzymując się aż do wsi zwanej Częstochowa, gdzie Opolczyk kilka lat wcześniej osadził przybyłych z Węgier paulinów i ci biali mnisi poczęli wznosić na wzgórzu klasztor i kościół pomyślane na podobieństwo twierdzy obronnej.
– Tu zaczekacie na koniec negocjacji, a potem Jego Wysokość uda się do Krakowa na oficjalny ślub i koronację – zaproponował Opolczyk.
– Mamyż się kryć w takiej dziurze? – Wilhelm zmarszczył swój arystokratyczny nos.
– Ta dziura posiada skarb, którego może pozazdrościć Rzym i Konstantynopol – rzekł książę. Zaprowadził ich do kaplicy i pokazał poczerniały obraz. – Przywiozłem go z Rusi Halickiej, dokąd trafił z Konstantynopola. Znam ludzi, którym przywrócił wzrok, widziałem też w Oleśnie dziecię, które, choć utopione, odzyskało życie. Powiadają też, że ów cudowny wizerunek namalował z natury, osobiście święty Łukasz Ewangelista na fragmencie cedrowego stołu, na którym Jezus odbył swą Ostatnią Wieczerzę.
– To ona! – zawołała nagle Jadwiga.
Potem nie chciała nikomu powiedzieć, do kogo się ten okrzyk odnosił.
Dopiero wiele lat później wyznała mi, że właśnie tę kobietę o pociemniałej cerze widziała wtedy na Wawelu, kiedy unosiła w górę swój topór.
2. Rodowód
Historie ludzi sławnych zwykło zaczynać się od genealogii. W moim wypadku trudność jest podwójna – do sławnych się nie zliczam. Przeciwnie, przez całe życie starałem się, aby nikt nie zauważał mojej obecności, a jeśli już zauważał, to traktował wyłącznie jako błazna, trefnisia, niegroźnego karła, a ogólnie głupka. Prawdę o mnie znała wyłącznie królowa Jadwiga, potem Kazimierz Wspaniały, a i oni nie posiedli jej całej. (Zwłaszcza Kazio!). A co do rodowodu… Ze swych przodków miałem wyłącznie wiedzę o mej matce – Margosi, Rondelkiem zwanej, i Dorotei – babce. O dziadku, kanoniku, który w chłodne zimowe noce chędożył wspomnianą Doroteę, swą kucharkę, wiem tylko, że istniał. Dobry to musiał być człowiek, skoro nie wypędził swej gospodyni z bachorem z domu, co w onych czasach stanowiło normę, jednak nawet nie dowiedziałem się nigdy, gdzie mieściła się plebania, na której została poczęta moja rodzicielka i jak zwał się ów grzeszny syn kościoła. Wiem tylko, że gdy moja babka zmarła podczas nawrotu wielkiej zarazy, obowiązki w plebanii przeszły na jej córkę, ale, jak mi przysięgała po wielokroć, ograniczały się one wyłącznie do stołu, a nie łoża. Cóż, nie byłem przy tym! Ustaliłem jeszcze, że gdy dziadzio księżulo śmiertelnie zachorzał, zadbał o swą młodą gospodynię, wysyłając ją do Krakowa na służbę u innego sługi Bożego, gdzie dorobiła się pozycji najlepszej kucharki w mieście, przez co ściągnęła na siebie uwagę najmożniejszego z mieszkańców stolicy Mikołaja Wersinga (z polska Wierzynkiem nazywanego). Czy ostała się jego nałożnicą? Wątpię. Wierzynek – pan wielki, a bogaty – śmiertelnie bał się swej połowicy. A matuś moja? Miała już 25 lat, a nadal pozostawała osobą samotną. Co prawda kandydatów jej nie zbywało. Osobliwym afektem zapałał ku niej niejaki Arnulf Gruber, trzydziestoletni aptekarz z ulicy Grodzkiej, który wcześnie owdowiał (nie macie pojęcia, jak szybko brzydkie, bogate aptekarzowe schodzą z tego świata) i mnóstwo wysiłku wkładał, aby posiąść mą matkę. Jako kochankę, a jeśli nie da się inaczej, choćby i żonę. Nie wiem, dlaczego Małgorzata wzgardziła tak świetną partią i nie mówiła inaczej o Arnulfie niż „niemiecki wieprzek”. Złośliwi twierdzili, że bardziej upodobała sobie Helgę, jedną z Wierzynkowych córek, z którą lubiła czas spędzać i po męsku deliberować o sprawach światowych, w czym z pewnością nie przeszkadzała jej umiejętność czytania i pisania, znajomość niemczyzny i łaciny, a także podstaw filozofii. Sądzę jednak, że niewłaściwie oceniano charakter ich przyjaźni, kłamiąc i oskarżając moją matuś o bycie trybadą czy temu podobną miłośniczką poetessy Safony z wyspy Lesbos. Ważne, że nie robiły sobie nic z podobnych pomówień.
Czy możliwe jest, że na ten padół łez dostałem się właśnie za sprawą uczty u Wierzynka, we wrześniu 1364 roku odbytej z udziałem ważnych monarchów tego świata? Z różnych powodów nigdy temu nie zaprzeczałem. Bo i po co? Monarchowie dawno rozjechali się, odjechał i książę Cypru Piotr de Lusignan, takoż Maur Ibrahim, szef jego straży przybocznej. Ponoć był to mężczyzna nader piękny, choć całkowicie czarny, który w trakcie krótkiego pobytu w Krakowie mnóstwo słodkich Mulaciątek naprodukował. Oficjalnie traktowano mnie jako jedno z nich, co jednak nie skłoniło mnie nigdy, aby jechać na ową śródziemnomorską wyspę i tam paść mu w ramiona z okrzykiem „Tatusiu!”. Tym bardziej, że znałem prawdę. Inna rzecz – nie poznałem jej od razu i wprost. Matka, która nie próbowała nawet taić, że sporo rzeczy przede mną ukrywa, obiecywała wyjawić mi wszystko w dniu, w którym wkroczę w wiek męski. Cóż to jednak miało oznaczać dla karła, tak różnego od swoich równolatków? Włosy na gębie mi nie rosły nigdy, przez co oszczędzałem na brzytwach, za to wzwody od trzynastego roku życia miałem ustawiczne, przeto musiałem folgować sobie na różne nieprzystojne sposoby.
Tymczasem strzeliła mi dwudziesta pierwsza wiosna, szła i dwudziesta druga, a matuś milczała jak zaklęta. Ostatecznie prawdziwa dorosłość, nieszczególnie zauważalna przy mym wzroście siedzącego psa – trzy i pół łokcia przy pełnym wyproście – spadła na mnie ostatecznie w dniu jej śmierci. Stało się to w sposób tak osobliwy, że opowiem o nim w dalszej części mej opowieści, bo wypada nie tylko zająć się meritum sprawy, ale także oddać osobliwą aurę zdarzenia, do którego doszło w pamiętnym 1389 roku, gdy za późno było odwrócić to, co się stało. Do tej pory pamiętam ów dzień dżdżysty, kiedym biegł w stronę rynku, nogi mając osobliwie ciężkie, jakby wzuto na nie ołowiane nogawice. Chyba nikt nie widział, jak opuściłem Wawel, zresztą zamieszanie na zamku było tak wielkie, że mógłbym wynieść nawet skarbiec koronny, gdyby pozostało w nim coś wartościowego. Niestety, wszystko co mogło być przeznaczone na koszty wojny, król Wilhelm u Żydowinów zastawił.
Dopotąd znałem jeno okruchy faktów dotyczących mego przyjścia na ów padół łez, a matuś, naciskana przeze mnie w miarę jak dorastałem, mówiła o sprawie niechętnie, toteż musiałem wydłubywać tę prawdę jak rodzynki z ciasta. W dodatku rodzynki nadzwyczaj gorzkie, jakby z wilczych jagód ususzone.
Owszem, przyznawała się do schadzki z egzotycznym Maurem, wyznając, iż wybrała do tego celu uroczysko za Wisłą, zwane Krzemionkami ze względu na obfitość tego użytecznego kamienia. Od prawieków wiedźmy urządzały tam sabaty, a wszelkiej maści łotrzykowie mieli swoje kryjówki. Było to też idealne miejsce dla cielesnych uciech.
– I poszła tam matula po dobroci? – pytałem.
– Ano poszłam, albowiem ów Afrocypryjczyk jakiś czar na mnie rzucił, takoż złotą monetę w rękę mi wcisnął. Toteż pójść musiałam, choćby w tym celu, by mu ją zwrócić.
– Ale dlaczego aż na Krzemionki?
– Bo w pobliżu był dwór, który natenczas król Cypru na swą siedzibę zajął. W samym Krakowie zaś natłok był straszny, a zaproponowana mu kwatera na Kazimierzu niezbyt mu się widziała.
– Czemu?
– Żydów tam dużo, za którymi król Piotr nie przepadał.
Gromadząc szczegóły, zdołałem się dowiedzieć, że celem spotkania musiała nocą, przez rzekę mocno po deszczach rozlaną, się przeprawić, a gdy na miejsce dotarła pojęła, iż wystrychnięto ją na dudka. Ibrahima nie było, mimo że czekała nań ze sto pacierzy.
– Co się z nim stało?
– Tego nie wiem. Może pobłądził, może się rozmyślił alboli zmitrężył czas z inną panną. Wiadomo, że trzy dni potem Kraków wraz ze swym królem opuścił.
– Bez pożegnania?
– A jakże miał się ze mną żegnać, skorom dla wszystkich była jak umarła?
– Co to znaczy?
– Nie wiem. Spacerując doszłam aż do stóp kopca Krakusa, któren lud naszego miasta usypał, osobiście znosząc ziemie w związanych rękawach swych koszul, od czego poszło pogańskie święto zwane „Rękawką”. Tam nagle spadł na mnie mrok i straciłam przytomność.
– I co się później stało?
– Za młodyś, by to wiedzieć!
Miałem w tej kwestii inne zdanie i nie ustawałem w wysiłkach, aby do tajemnicy mej matki się dogrzebać. Ale faktycznie, wedle wszelkich zasłyszanych opowieści Małgorzata Rondelek przepadła onej nocy bez wieści. Ostatni widział ją rybak, od którego za sztukę srebra wynajęła łódź. Aliści już nią nie powróciła, porzucając czółno po drugiej stronie, podle wsi Dębniki. A gdzie podziała się sama? Po jakimś czasie strażnicy miejscy znaleźli jej czepek i jeden chodak, ale po samej kobiecie, naonczas 25 lat liczącej, ślad żaden nie pozostał.
Niecały rok potem do klasztoru sióstr klarysek w Starym Sączu zapukała młoda kobieta w dziewiątym miesiącu ciąży, która najwyraźniej postradała mowę, a może i zmysły, bo długi czas nie była w stanie powiedzieć słowa, a jak już mówiła, jakieś to były wierutne banialuki, których, jak twierdzono, powtarzać się nie godzi. W dwie niedziele po przekroczeniu furty przyszedłem na świat, obwieszczając ten fakt donośnym krzykiem, choć głośniej ode mnie krzyczała babka poród odbierająca i otaczające ją mniszki. Nie ulegało wątpliwości, że moja matka urodziła diabła. Noworodki na ogół nie są szczególnie piękne, ale ja, jako osesek, byłem paskudniejszy niż najbrzydszy z brzydkich. Łysy, garbaty, z dłońmi, które miały wprawdzie razem dziesięć palców, ale w lewej cztery jeno, za to w prawej – sześć. Na szczęście nie posiadałem kopytek, ale trzy palce okryte czymś, co przypominało łuskę, też zbyt normalne nie są. W każdym innym miejscu nie przeżyłbym doby, potraktowany jak niechciany kot, lub szczeniak (do wora i do Dunajca!), ale przeorysza, osoba mądra i pobożna uważała, że nawet diabeł jest stworzeniem Bożym i zabijać go się nie godzi. O dziwo, wsparł ją ksiądz, który najpierw poddał mnie testowi święconej wody – nawet nie zapłakałem, nie mówiąc o innych możliwych objawach, a potem ochrzcił mnie, nadając imię Mieszko, które – ongiś królewskie – ostatnimi czasy wyszło z użycia i nadawano je jedynie bękartom bądź przechrztom. W pewnym sensie byłem jednym i drugim, urodziłem się bowiem bez napletka, co wywoływało znaczne komplikacje, kiedy przychodziło mi trafić do łaźni z jakimś antysemitą. Uważam, że ksieni i kapłan postąpili słusznie. Całe życie próbowałem być dobrym katolikiem, a jeśli nawet to nie zawsze mi wychodziło, winne temu były wyłącznie niesprzyjające okoliczności.
Jak bardzo byłem potworny? Z dzwonnikiem z Notre Dame zwanym Quasimodo równać się nie mogłem, ale do Apollina też mi było daleko. Owszem matka uważała, że jestem piękny, ale któraż rodzicielka uzna swe potorocze za paskudę. Wspominałem już o wzroście – miernym – i o twarzy ciemnej jak razowy chleb. Ale reszta zależała ode mnie. Nie miałem naturalnego garbu, ot lekko uniesioną łopatkę, ale umiałem symulować garbatość nie gorzej niż słynny kawaler Lagardѐre w czasach regencji, potrafiłem też obracać głowę na podobieństwo sowy, a co do kończyn, wyłamywałem je w dowolnych kierunkach jak stawonóg, co przydawało się wielce w kuglarskim rzemiośle. Reasumując, byłem całkiem przystojny, jak na karła.
Dość długo zastanawiałem się, czy matka moja naprawdę nie wie nic, co się z nią działo przez blisko rok, czy też z jakiegoś powodu mówić nie chce. Podejrzewałem, że to drugie.
Skąd to mniemanie? Cóż, byłem świadkiem, jak całe noce gnębiły ją sny straszne, w czasie których mówiła i klęła w nieznanych mi językach (cóż bowiem może znaczyć fuck you czy job twaju mat’ najtęższy nawet umysł władztwa Andegawenów nie pojmował). Zdarzało jej się niekiedy zdradzić o świtaniu, że w snach tych widziała inne światy i podróżowała przez czarne dziury (cokolwiek miałoby to znaczyć), widziała przeszłość i przyszłość. Nic jej z tego nie przyszło. Gorzej, kiedy raz próbowała przestrzec Króla Kazimierza, aby roku Pańskiego 1370 na niedźwiedzia się nie wybierał, bo tylko nogę złamie, a potem zemrze, nie ostawiając królestwu dziedzica, nie potraktowano jej poważnie. Co gorsza, gdy już do przepowiadanych zdarzeń doszło, za czarownicę ją okrzyknięto i, naturalną rzeczy koleją, jako wiedźmę pławić chciano, tyle że tamtej jesieni Wisła zamarzła wcześniej niż zwykle, a nim z wiosną lody puściły, byliśmy daleko. Zresztą nie można dwa razy utonąć w tej samej rzece.
Dzieckiem wtedy jeszcze byłem, więc niewiele z tego pamiętam krom strachu – choć zmiana naszego statusu społecznego była oczywista. Po pięciu latach spokojnego życia w Krakowie, gdzie Mikołaj Wierzynek znowu przyjął matulę do kuchni, a aptekarz Gruber, niezrażony narodzinami bękarta pokraki, nadal ją adorował, musieliśmy zmienić się w uchodźców, niepewnych przeżycia kolejnego dnia, a co dopiero nocy. Uroda ni talenta mojej matki na niewiele mogły się tu zdać, bo nie spotkałem żadnego amatora jej wdzięków, który na mój widok nie brałby nóg za pas.
„Z taką kotwicą daleko się nie zajedzie!” – zwykł mawiać w podobnych okolicznościach pewien admirał floty dunajskiej. Trudno więc się dziwić, że nigdzie nie mogliśmy dłużej zagrzać miejsca, czy były to Morawy, Czechy, Austria Przednia lub Tylna, Panonia czy Dalmacja. Przez pewien czas żyliśmy w taborze Cyganów, gdzie wiedza mej matki wzbogaciła się o umiejętności wróżenia i stosowania ziół na wszelkie przypadłości. Niestety, nie wszędzie nastroje wobec wędrownych nomadów były przyjazne. Po zapuszczeniu się na tereny bułgarskie, staliśmy się celem pogromu (Cygan dla Bułgara wydawał się jednako nienawistny co muzułmanin), z którego ledwie uszliśmy z życiem. Na koniec w Serbii udało się nam dołączyć do trupy kuglarzy i linoskoczków, co początkowo wydawało się prawdziwym uśmiechem losu. I rzeczywiście, przeżyłem tam dziesięć całkiem przyjemnych lat.
Matka serwowała dania ciepłe lub zimne (w zależności od zamówienia) na wynos i na miejscu, a ja, w charakterze artysty, oddawałem się występom. Ale i tak mieliśmy mnóstwo czasu dla siebie. Matuś opowiadała mi mnóstwo bajek – podejrzewam, że sporo z nich wymyślała sama, bo większości nigdym potem od nikogo nie słyszał. A potem zaczęła mnie uczyć. Nie było to szczególnie ciężkie zadanie – byłem bowiem niezwykle chłonny, a jeśli czymś mógłbym się bezkarnie chwalić, to właśnie swą pamięcią. Nic więc dziwnego, że skończywszy lat piętnaście, wiedziałem o świecie więcej niż niejeden uczony mnich. Może dlatego coraz mniej podobała mi się rola, którą mi wyznaczano.
Nie była ona szczególnie wyrafinowana. Grano mną jak piłką, wystrzeliwano z balisty i kazano łazić po sztucznej pajęczynie jako człowiek pająk. Dostarczyłem też niebywałej przyjemności wszystkim tym, którzy bezpiecznie mogli dawać upust swej niechęci do takiego indywiduum jak ja, a więc wymierzać prztyczki i kuksańce, pluć, a nawet obsikiwać. Zbuntowałem się dopiero, kiedy pewien perwersyjny Wenecjanin postanowił mnie obesrać.
Uciekłem. Niestety, niedaleko. Pan Milosz o przezwisku Niedźwiednik, właściciel trupy, prędko mnie odnalazł, wybatożył, a następnie jął trzymać w klatce, w której dopotąd przebywałem jedynie za dnia, robiąc za eksponat wystawianego panopticum.
Próżno matuś moja prosiła go o miłosierdzie, pozostał nieugięty, a gdy próbowałem uciec po raz wtóry, przykuto mnie łańcuchem do kraty. Mijały tygodnie i miesiące, śniłem o ucieczce, byłem już wystarczająco silny, aby zerwać łańcuch i wyłamać kraty, ale bałem się o los mateńki, która, jak twierdziła, mocno podupadła na zdrowiu. To, że przystawała na naszą mizerię, bo wiedziała, że taka jest ścieżka przeznaczenia, nie przychodziło mi do głowy. Jedno, co jej się udawało, to dostarczanie mi do czytania ksiąg i nauka języków, choć nie bardzo wiedziałem, po co miałoby się to przydać cyrkowemu potworkowi. Inna sprawa, że gromadzenie wiedzy sprawiało mi przyjemność. Po kilku latach poznałem z grubsza kształt ówczesnego cywilizowanego świata. Wiedziałem, iż w Europie liczą się (a był rok Pański 1382) właściwie trzy królewskie rodziny: Andegawenów, Luksemburgów i Habsburgów, jako że w Polsce od śmierci Kazimierza Wielkiego nie było własnego monarchy, nadto iż Kościół zachodni podzielił się między dwa papieskie trony, w Rzymie i w Awinionie, oraz że muzułmańscy Turczynowie mocno postawili stopę na kontynencie europejskim, a przeniesienie ich stolicy do Adrianopola nie zapowiada dla chrześcijaństwa i okrążonego Konstantynopola niczego dobrego. Oczywiście nie sądziłem, żebym kiedykolwiek mógł mieć najmniejszy choćby wpływ na świat, skoro nie miałem go nawet wobec własnego żywota.
Aż dotarliśmy na wielki targ w Budzie, mieście pięknie nad Dunajem położonym. Był cudny wiosenny dzień, z gatunku takich, w których otwierają się kwiaty, ludzie łączą się w miłosnych uniesieniach, a nadzieje budzą się nawet w duszach, które dawno je utraciły. Co do mnie, leżałem w klatce w półśnie.
– Lizzi, pourquoi cet petit singe est si triste? – usłyszałem naraz głos wysoki i srebrzysty jak tryl skowronka.
– Nie jestem małpą, lecz człowiekiem – odwarknąłem w tym samym języku.
– Mon Dieu, il parle! – zawołała dziewczynka.
Podniosłem powieki i ujrzałem parę najpiękniejszych błękitnych oczu, jakie w życiu zdarzyło mi się oglądać. Dziewczynka mogła mieć 10 lat, ale nad wiek była wyrośnięta, nieprawdopodobnie smukła, z burzą jasnych włosów rozsypujących się na ramionach. Ubrana była w jakąś bezcenną szatę, na szyi miała naszyjnik z pereł, a na ręce kunsztowną bransoletę. Prócz opiekunki postępowali za nią dwaj zbrojni, taktownie trzymając się z tyłu. Pierwszy raz ktoś taki odwiedził nasz bieda cyrk.
– Sam nauczyłem wszystkiego tego odmieńca, najjaśniejsza panienko. – Milosz, zgięty w ukłonie jak rogal, z trudem utrzymywał równowagę.
Najjaśniejsza panienko? – myśli kłębiły mi się w głowie. – Azali mogła to być jedna z królewskich cór, miłościwie panującego nam Ludwika d’Anjou, później nazwanego Wielkim. Maria albo młodsza – Jadwiga?
Tymczasem królewna zignorowała szwargot kuglarza.
– Jesteś człowiekiem? – zwróciła się bezpośrednio do mnie.
Coś podkusiło mnie, by odpowiedzieć cytatem ze starożytnego Terencjusza:
– Homo sum, humani nihil a me alienum puto.
– Znasz łacinę?! – zawołała zaskoczona. – Czemu zatem trzymają cię w klatce jak dzikie zwierzę?
Odpowiedział za mnie Milosz:
– Bo jest hardy, krnąbrny i parę razy próbował ucieczki, ale wybiłem mu to z jego szkaradnej głowy… – Tu sięgnął do rzemiennej dyscypliny przywiązanej do pasa, dorzucając: – Musi znać mores!
– Powinniśmy iść, pani – próbowała nieśmiało odezwać się dworka.
Jadwiga zignorowała ją.
– Nie godzi się tak traktować ludzi – rzekła. – Uwolnij go natychmiast. I traktuj odtąd jak istotę ludzką.
Mój właściciel zawahał się, ale usłuchał, otworzył klatkę i sięgnął po klucz. Jednak złe błyski oczu dowodziły, że ledwie Andegawenka odejdzie, dostanę takie wciry, że zapamiętam ruski miesiąc. Na szczęście dziewczyna bystra była i rozumowała podobnie jak ja.
– Ile chcesz za jego uwolnienie?
– Pani, na dworze mamy dość karłów i tym podobnych monstrów… – protestowała jej dama do towarzystwa.
– Przestań, Lizzi! – Tupnęła nóżką i ściągnęła z przegubu bransoletę, za którą w Siedmiogrodzie można byłoby kupić pięć wsi.
– Czy to zaspokoi twe oczekiwania?
– Tak pani! – Czerwony zazwyczaj Milosz zrobił się naraz blady.
Teraz królewna zwróciła się wprost do mnie.
– Jak cię zowią?
– Mieszko… – Po namyśle dorzuciłem: – Mieszko z Krzemionek. – (Nic lepszego nie przyszło mi do głowy).
Milosz natychmiast otworzył kratę i zdjął mój łańcuch. Ja jednak pozostałem w klatce, nie robiąc ni kroku.
– Nie chcesz iść ze mną? – zapytała zdziwiona Jadwiga.
– O niczym innym nie marzę, niż służyć ci pani, ale nie mogę ostawić mojej matki u tego człowieka.
W tym momencie wtrącił się sam Milosz, który idiotą nie był, toteż nie uśmiechała mu się utrata interesu życia.
– Matkę mogę oczywiście dorzucić gratis! – zawołał.
Czy mateńka moja wiedziała, że tak się stanie i, udając chorobę, czekała tylko na ten moment, nie wiem, wszelako gdym wolny radosną jej wieść zaniósł, błyskawicznie ozdrowiała. I, co ciekawsze, wcale nie była zadziwiona obrotem spraw.
Sprzyjających nam zdarzeń było znacznie więcej. Nikt nie oponował przed naszym przyjęciem na dwór. Ludwik Węgierski zmarł w Trnawie 11 września 1382 roku, miesiąc po naszym z Jadwigą spotkaniu, a regentka Elżbieta Bośniaczka, zajęta sprawami wielkiej polityki, całe swe zainteresowanie poświęcała starszej córce Marii, przewidując dla niej tron węgierski i polski. Zamiary te miało wzmocnić zawarte już per procura małżeństwo z Zygmuntem Luksemburczykiem – margrabią brandenburskim. (Na wszelki wypadek podobny związek został dogadany z Ludwikiem, bratem francuskiego króla, i pozostawała jedynie decyzja, z którego się wycofać). Dlatego jeden więcej czy mniej błazen w orszaku jej młodszej córki nie stanowił dla niej różnicy, byleby Hedwiga była zadowolona.
I tak zaczęło się moje życie u boku, czy raczej w nogach, królowej Jadwigi, bo gdyśmy przybyli do Polski, w szczególnie zimne noce spałem pod jej pierzyną, grzejąc najjaśniejsze stópki mojej władczyni.
Jest (podobno) w katedrze wawelskiej grobowiec z białego karraryjskiego marmuru przedstawiający moją królową. W odróżnieniu od wszystkich innych sarkofagów, śpiącej postaci towarzyszy rzeźba pieska w jej nogach. Oczywiście, gdyby rzeźbiarz lepiej znał historię, winien był wstawić mnie, choć być może zepsułoby mu to artystyczną koncepcję.
Z pewnością czuwała nad nami Opatrzność. Jak pisałem początkowo, na polski tron przewidziana była królewna Maria, przyobiecana jako żona Zygmuntowi Luksemburskiemu, a ten już wszedł do Polski i zaczął się szarogęsić w Wielkopolsce, czym szybko zraził sobie mnóstwo wielmożów, na czele z arcybiskupem gnieźnieńskim Bodzantą i kasztelanem poznańskim Domratem. Okazało się rychło, że zamysły Bośniaczki były to rachunki bez uwzględniania woli gospodarza.
O zaproszeniu młodszej Jadwigi do Polski (a nie Marii w pakiecie z Luksemburczykiem, jak to określiła moja matuś) panowie królestwa zdecydowali w 1382 roku, najpierw na zjeździe w Wiślicy, potem w Radomsku.
Nie było to po myśli Luksemburczyka, który zadomowił się w Polsce i chciał zerwać postanowienia Polaków, ale kasztelan krakowski Dobiesław z Kurozwęk wyperswadował mu jazdę do Krakowa, twierdząc, że przy ogólnym stanie umysłów rycerstwa należy trochę poczekać. Usłuchawszy, przez Niepołomice, Bochnię i Sącz pojechał Zygmunt na Węgry. Nieszczególnie wyjaśniło to sytuację. W Wielkopolsce gorzała wojna domowa Grzymalitów z Nałęczami, a do tronu co rusz pojawiali się piastowscy pretendenci, jak Siemowit Mazowiecki czy Władysław Opolczyk, którego arcybiskup Bodzanta próbował nawet ukoronować w Sieradzu, wprzódy, w dniu św. Wita, królem go ogłosiwszy. Tymczasem Zygmunt Luksemburski wrócił do Polski wcześniej niż myślano na czele wojsk węgierskich. Spustoszył księstwa mazowieckie, z czego natychmiast skorzystali Litwini pod przewodem Jagiełły, zdobywając nadbużański Drohiczyn, i pewnie poszliby dalej, gdyby Krzyżacy nie zajęli im zamku w Trokach, zagrażając Wilnu.
Co do mnie, w świcie młodziutkiej królewny przepędziłem zimę 1383/4 w Dalmackim Zadarze, nie wiedząc nawet, jakie burze szaleją wokół nas. Tymczasem przybyło tam poselstwo z panem Sędziwójem z Szubina i Spytkiem Melsztyńskim ponaglić Bośniaczkę, by czym prędzej wysłała swą córkę Jadwigę do Polski, bo tylko to mogło uśmierzyć stan wojny wszystkich ze wszystkimi.
Gdy Jadwiga dowiedziała się, że jej wyjazd do Polski jest już postanowiony (prawie), zaczęła mnie pytać o ową północną krainę. Choć prawie nie pamiętałem moich stron, zgodnie z opowieściami matusi opowiedziałem, że jest to najpiękniejszy kraj na świecie – żyzny, bogaty, pełen lasów obfitujących w zwierzynę i dobrych ludzi, którzy z pewnością ją pokochają.
– No to jedźmy tam! – klasnęła w ręce Jadwiga. – A po drodze nauczysz mnie polskiego!
Okazało się, że mam na to całkiem sporo czasu. Z tego, co mogłem się domyśleć, Bośniaczka kręciła ile mogła (taki już miała charakter), zasłaniając się względami bezpieczeństwa córki, na co polscy posłowie zaproponowali grupę młodych synów szlacheckich na zakładników. Elżbieta, niby się zgadzając, nakazała Sędziwója internować w pysznej willi, a do Krakowa wysłać kasztelana sandomierskiego Jaśka z Tarnowa, by Wawel przejął i wpuścił nań załogę węgierską.
Sędziwój miotał się bezsilnie w swej willi na wysepce i pewnie długo by tam pozostał, ale postanowiłem mu pomóc. Ukradłem rybacką łódkę i nocą na brzeg go przewiozłem. Tam do swoich towarzyszy dołączył i z miasta się wymknął. Zmieniając konie, pozostawione roztropnie w trakcie swej podróży na południe, gnał jak powiadają z szybkością 60 mil na dobę i w dziesięć dni w Krakowie stanął. (Tu dodam, że w odróżnieniu od innych wielkich panów mej pomocy nigdy nie zapomniał).
Bośniaczce nie pozostało nic innego, jak zapowiedzieć wysłanie swej córy do jej przyszłego królestwa. Zrazu Jadwiga miała przybyć w dzień świętego Stanisława, przypadający ósmego maja. Aliści jej matka znowu dokonała niezapowiadanego manewru, wysyłając do Polski swego zięcia Zygmunta Luksemburskiego, iżby w czasie małoletności królowej rządy w Polsce sprawował.
Ten dotarł już do Lubowli, na słowackim Spiszu położonej, kiedy drogę zastąpili mu polscy panowie, twierdząc, że stopy swej germańskiej w królestwie naszym więcej nie postawi, i ponownie zażądali przybycia królewny do Polski, grożąc zerwaniem dotychczasowych ustaleń.
Istniały wszak rozwiązania alternatywne. Na przykład wybrać i Piasta, choćby pośledniejszego gatunku! Siemowit, książę Mazowiecki, w którym zda się skumulowały się wszystkie najgorsze cechy dawnych Piastowczów – skłonność do awantury i nadmierne ambicje – zdołał nawet przeprowadzić na zjeździe w Sieradzu 28 marca 1383 roku swój wybór na króla Polski. Wprawdzie nie uzyskał poparcia panów małopolskich, to jednak wcale nie znaczyło, by swych złowrogich machinacji zaniechał.
Tak więc w końcu przybył do Krakowa ów wielki orszak, w którym znalazłem się i ja, „królewska ruchomość” zinwentaryzowana za ostatnim ciurą, choć przyznajmy – przed parą piesków, trójką kotów, uczonym szpakiem i ulubionym kucykiem królewny. Pochód otwierali kardynał Dymitr biskup Ostrzyhomia i Pavao Horvat biskup Zagrzebia, pod których pieczą wieziono świetny królewski posag w złocie, srebrze, naczyniach, tkaninach, klejnotach, perłach i dywanach.
Co do mateńki mojej, na dwór bynajmniej się nie pchała, zamieszkała w mieście, wynajmując dom z rozległymi piwnicami, do których, wykorzystując kontakty na Węgrzech nawiązane, poczęła sprowadzać wina węgierskie, które wielkim wzięciem cieszyły się w Krakowie. Jej partnerką biznesową została dawna przyjaciółka, Helga Wierzynkówna, która wprawdzie – dla przyzwoitości – wyszła za mąż za niejakiego Willera, ale na bardzo krótko, bo starszy o pół wieku od niej małżonek szybko ją odumarł, a potem już żyła samotnie.
Wyznam, że z pewnymi oporami, ale w końcu polubiłem tę wielką, pozbawioną biustu kobietę o twarzy, którą wystające zęby upodobniają do pyska konia, w ruchach kanciastą i energiczną, ale dla mnie miłą jak dla własnego syna, w dodatku jakby niezauważającą moich kalectw. Nie mnie sądzić, ale na pewno matce mojej dobrze było w jej towarzystwie. A import kwitł.
Oczywiście co pewien czas wykorzystywano zdolności kucharskie Margośki Rondelek i tak też stało się, gdy jesienią roku Pańskiego 1384, z okazji koronacji Jadwigi, siła rycerstwa zjechała do Krakowa i trudno było nadążyć z jadłem i wypitkiem, pozostając jedynie przy dworskich kuchniach.
Naturalną rzeczy koleją tamtej jesieni matuś moja wraz z Helgą Willer (nadal tradycyjnie przez wszystkich Wierzynkówną nazywaną) otworzyły wielką jadłodajnię na Stradomiu, gdzie zatrzymała się brać rycerska głównie z Wielkopolski, wśród której najznaczniejszym pocztem dysponował Bartosz z Odolanowa. Dla młodzika takiego jak ja otworzyła się okazja wymarzona, aby kręcić się wśród tej ciżby, języków obcych i dialektów lokalnych słuchać, a do tego miałem smykałkę ogromną. Z Wawelu do Stradomia jest ledwie kilkaset kroków. Nie dziw, że z braku jakichkolwiek zajęć – w czas przygotowań do koronacji błazen królewny to persona non grata – gościłem tam częściej niż w innych miejscach. Spostrzegawczy jestem, toteż zauważyłem, że szczególną czcią otaczany jest, i to bynajmniej nie z racji wieku (liczył najwyżej trzydzieści parę wiosen), mąż pewien – niezbyt wielki, chudy, z twarzą lisią i niespokojnymi wodnistymi oczami, udający prostego rycerza. Ważny musiał być, boć sam Bartosz z Odolanowa w rękę go na powitanie całował. Nie potrzebowałem zbyt wiele wysiłku, aby rozgryźć, iż jest to sam Siemowit IV Mazowiecki, który, po zeszłorocznej próbie uprowadzenia z Wawelu młodziutkiej Jadwigi, miał zakaz pojawiania się w Krakowie, ale najzwyklej nic sobie z tego nie robił. Co mógł knuć tym razem? Nie spuszczałem go z oka, ciesząc się, że mogę udawać zasmarkane dziecię jednej z podkuchennych. (Granie dzieciaka to jedna z lepszych ról, które mam w repertuarze!). Moja cierpliwość została nagrodzona, gdy na dwa dni przed koronacją zjawił się na kwaterze Bartosza incognito, w przebraniu franciszkańskiego mnicha, sam arcybiskup gnieźnieński Bodzanta. Zasiadł ze spiskowcami do kolacji, ja zasię wkręciłem się między psy pod stół, łowiąc nie tyle spadające z góry kości, lecz co smakowitsze słowa.
Zrazu nie chciałem wierzyć w to, co słyszałem. Oto planowali, by w trakcie koronacji ujawnić się tłumnie w katedrze, a następnie sprawić, aby – korzystając z nieobecności Wilhelma – koronowano również Siemowita, łącząc go węzłem małżeńskim z Andegawenką. Święte oleje, siła zbrojna i autorytet biskupa miały wystarczyć do przeprowadzenia swoistego zamachu stanu.
W dodatku Bodzanta miał ułatwić wejście dziesięciu zbrojnych rycerzy i tyluż łuczników, co – zważywszy że poza nimi nikt w katedrze nie mógł być uzbrojony – winno wystarczyć.
Gdy skończyli naradę, pobiegłem do matki. Słusznie rozumowałem, że nikt z Wawelu nie uwierzyłby słowu trefnisia.
Małgorzata kazała mi powtórzyć podsłuchaną rozmowę słowo w słowo, a potem zażądała, abym zrobił to raz jeszcze. A gdy spytałem, co mamy uczynić, stwierdziła żebym ostawił to jej.
– Poradzę sobie! – ucięła moje zastrzeżenia.
Następnego dnia w zajeździe pojawiło się mnóstwo przedniego wina z miasta Tokaj, którym szczególnie raczyli się zbrojni Odolańczyka.
Nadszedł wreszcie dawano oczekiwany dzień 16 października. Ukryty za jednym z ołtarzy, obserwowałem całą ceremonię, lękając się okrutnie, że koncept matki chybił i lada moment ujrzę, jak świątynia staje się miejscem zbrodni i profanacji. Wszelako nic się nie działo, nigdzie ani śladu łuczników, a wśród rycerstwa nie było nikogo noszącego barwy Odolańczyka. Byli za to wszyscy możliwi wielmoże, biskup krakowski Jan Radlica, poznański Dobrogost z Nowego Dworu, wrocławski Jan Kropidło, panowie z rady i przeszło pół tuzina Węgrów. Ceremonia zaczęła się ze znacznym opóźnieniem, a zdenerwowany arcybiskup Bodzanta wyglądał niczym młody aktor, którego zżera trema. Ręce mu się trzęsły, jąkał się przy modlitwach, a w szczytowym momencie ceremonii potknął się i koronę z krótkopalcych dłoni wypuścił. Na widok upadającej korony rozległ się powszechny jęk (bo mógł być to zły prognostyk dla przyszłego panowania), przeszedł on jednak w westchnienie ulgi, gdyż Jadwiga w locie złocisty krąg Piastów porwała i na głowę sobie nasadziła. Zobaczyłem grymas na twarzy Bodzanty, który nieudolnie usiłował pokryć szerokim uśmiechem.
Co się stało? Dowiedzieć się miał po powrocie do zakrystii. Tam blady jak trup Bartosz, który dostał się tajemnym wejściem, wyznał mu, że o świtaniu wszyscy uczestnicy spisku w okropny rozstrój żołądka popadli, tak że żaden nie mógł ruszyć ręką ni nogą, a co dopiero ruszać do akcji. (Przebieg rozmowy znam od jednego z kleryków, który miał dług u mojej matki i spowiadał się u niej częściej niż u proboszcza).
– Kto mógł zdradzić? – zastanawiał się książę Kościoła.
– Podejrzewam Helgę Wierzynkównę, wino pochodziło z jej piwnic…
– A książę mazowiecki?
– Jest słaby strasznie, ale kazał się wywieźć z miasta.
– I co teraz, Bartoszu?
– Nic, mamy przesrane, ekscelencjo!
Dalej wszystkie sprawy państwowe potoczyły się dobrze. Mieliśmy królową, jedenastolatkę, którą tytułowano królem, bo i taką rolę odgrywała. Nie znaczy to, że od razu przejęła bieżące zarządzanie królestwem. Nadal poza obowiązkami ceremonialnymi pozwolono jej być dzieckiem.
W dodatku dzieckiem mocno zakochanym w swym oblubieńcu, z którym listy wymieniała, a nawet w sekrecie wiersze pisała.
Co do mnie, znając swoje miejsce w szyku, nikomu nie wspomniałem o udaremnionym spisku i nie mieszałem się do wielkiej polityki, pojawiając się jedynie, gdy królowa potrzebowała rozrywki. Z kim innym mogłaby pograć w niedozwoloną grę w kości lub posłuchać sonetów pana Petrarki, zdaniem jej preceptorów, niestosownych ze względu na jej młody wiek?
Któż inny poza mną mógł dostarczać tylu informacji o zwyczajach prostego ludu, nad którym miała panować, i odpowiadać na trudne pytania z gatunku „Skąd się biorą dzieci”? Miałem w tej kwestii wiedzę wyłącznie teoretyczną, ale za to bogatą, opanowawszy bowiem do perfekcji sztukę nierzucania się w oczy, mnóstwo młodego życia zużyłem na podglądactwie. Widziałem więc dostojne damy parzące się z jurnymi parobkami i biskupa dosiadającego ministrantów. Myszkując po poddaszach domów mieszczan, poznałem nie tylko obyczaje panien służących, ale również cnotliwych pań domu, konstatując – ku swemu zaskoczeniu – że epoka późnego średniowiecza, zachwalająca surowość obyczajów, praktykowała zarówno miłość analną, oralną, sodomię, a nawet zoo- i nekrofilię (popularną szczególnie wśród grabarzy), o pospolitym samogwałcie nie wspominając.
Oczywiście ani słowa o tym nie powiedziałem Jadwidze, zaś na pytanie „Skąd się biorą dzieci”, odpowiadałem: „Z miłości”.
Tu koniecznie muszę wspomnieć, że w rok po opisanym spisku mogłem przekonać się, że nic nie mija bez echa na tym, podobno najlepszym z możliwych światów. W pewną majową noc ktoś zadźgał Helgę Willer i splądrował jej mieszkanie. Pewnikiem sprawcą był złodziej, choć moja matuś, ulegając spiskowym teoriom dziejów, wietrzyła w tym długą łapę księcia Mazowieckiego. Strata przyjaciółki sprawiła, że matunia moja posunęła się w latach o dobre dziesięć wiosen i utraciła towarzyszącą jej dotąd radość życia.
Ale co mogłem zrobić poza zaleceniem wzmożonej ostrożności mojej matce i dobrego ryglowana domu. Osobiście, jak reszta narodu, niecierpliwie oczekiwałem na dogadywaną w Krewie unię polsko-litewską, ślub mojej pani z Wielkim Księciem, o którym mówiono, że stary i szpetny (co w istocie było nieprawdą). Dodawano wszakże, że ceną za ów związek ma być chrzest całej Litwy, co wzbudzało spory entuzjazm mnichów i złośliwe uwagi Żydów, że po ochrzczeniu ostatnich pogan z północy może przyjść kolej i na nich. A oni boją się wody (zwłaszcza święconej) nie mniej niż ognia.
Że wszystko poszło inaczej, z pewnością sprawił los, a personalnie rzecz ujmując, ambitny Opolczyk stawiający na Habsburgów, oraz zakochany Wilhelm, który przybył do miasta z zamiarem dopełnienia zawartego w dzieciństwie małżeństwa. Przekonany, że jak już porwie Andegawenkę, to jej z rąk nie wypuści, zaraz po koronacji zlegnie z tą przepiękną dziewczyną w łożnicy jak żądna krwi dziewiczej pijawka.
Niestety, główną winę muszę wziąć na siebie. Bo gdyby nie moje miękkie serce i kompletny brak politycznego wyczucia, Jadwiga, aż do przybycia Jagiełły nie opuściłaby Wawelu.
3. Dojrzewanie
Jak było do przewidzenia, panowie królestwa przełknęli ucieczkę Jadwigi niczym gorzką pigułkę, zgodzili się na ślub, tym bardziej chętnie, iż byli silnie mamieni przez Wilhelma przyszłymi przywilejami tudzież apanażami, choć przyznajmy – Habsburg miał dość rozsądku, żeby nie dawać im niczego na piśmie.
Zresztą na zaślubiny należało poczekać, aż młódka osiągnie co najmniej lat dwanaście, czyli wiek w którym mogła być uznana za zdolną do małżeństwa. (W innych epokach pewnikiem nazwano by to pedofilią). W przypadku Jadwigi ustalenie daty wcale nie było łatwe. Wedle jej samej urodziła się w październiku 1383 roku, aliści jej matka Bośniaczka, z sobie tylko wiadomych względów, twierdząc że jej córka jest w istocie młodsza, przedkładała termin zwany in annis maturitatis na 12 lutego AD 1386. Nie znaczyło to zresztą wcale, że ślub odbędzie się błyskawicznie, zaraz po tej dacie. Wilhelm wprawdzie przestępował z nogi na nogę, ale przez wrodzoną uprzejmość tego nie okazywał. Dlatego, o ile Jadwiga powróciła do wawelskich komnat prowadzić dawne swe życie, Wilhelm musiał przez sporo miesięcy kontentować się pobytem u benedyktynów w Tyńcu, a tam, jak prosty mnich pościć, umartwiać się, dyscypliną smagać i rekolekcji słuchać. Ale takie to były czasy!
Poznałem to na własnej skórze, gdy po powrocie do domu z naszej wspólnej z królową ucieczki matuś zaczęła smagać mnie rózgą. Trzy uderzenia wytrzymałem po męsku (wychodząc z założenia – jeśli bije, to wie za co), ale po czwartym nie zdzierżyłem i zacząłem uciekać przed nią dookoła stołu, aż zdyszała się i przestała. Wtedy zapytałem spokojnie, cóżem takiego przeskrobał?
– Dobrze wiesz! – sapnęła.
– Jakże miałem nie pomóc najjaśniejszej pani, skoro śmiercią groziła? Miałem pozwolić, by się zabiła?
– Nie zabiłaby się, bo nie miała tego zapisanego w gwiazdach, a ty durny, uwierzyłeś jej łzom i histeriom, i zaburzyłeś continuum czasoprzestrzenne.
– Co takiego?
– I tak nie zrozumiesz! Wracaj do niej, opiekuj się i módl, by nas wszystkich gniew Wszechmocnego nie trafił…
Odszedłem mocno zdezorientowany, słysząc jak krząta się po izbie i mruczy do siebie: „Nie będzie dynastii Jagiellonów, nie będzie Rzeczpospolitej Obojga Narodów”. Wszelako puściłem to mimo uszu, uważając za typowe babskie bajdurzenie.
Tymczasem kolejna z przeszkód została pokonana zwycięsko. W październiku 1385 roku został zawarty ślub Zygmunta Luksemburskiego z królową Marią (bo przecież nie godziło się, aby młodsza siostra wyszła za mąż przed starszą). Ślub poniekąd został wymuszony orężem, bo Bośniaczka nie cierpiała swego zięcia i odetchnęła dopiero, gdy młody żonkoś szybko Budę opuścił. Oskarżany o rozwiązłość i lekkość obyczajów, rychło umknął do Czech, do swego brata Wacława.
Drugim powodem zwłoki były próby jakiegoś polubownego rozwiązania sprawy z Jagiełłą, który od roku nie mógł doczekać się finalizacji ustaleń podjętych w Krewie. Ciągle oficjalnie nie poinformowano o zerwaniu zaręczyn, plotki docierały doń sprzeczne, tak że z wiosną zamierzał osobiście do Krakowa przybyć i narzeczoną poznać… Na dodatek widziałem jakiś niepokój u młodej pani, która wprawdzie nie dzieliła się zgryzotami ze mną, najwyraźniej jednak zdążyła już pożałować swego wyboru, tym bardziej, gdy zrozumiała, że została oszukana. Dotarł bowiem do niej raport pana Zawiszy z Oleśnicy, który był na naszym dworze krajczym. Ów dworzanin wysłany został przez Dobiesława z Kurozwęk na Litwę z zadaniem wywiedzenia się jak najwięcej o księciu Jagielle. Jego raport mocno różnił się od plotek przez partię habsburską rozpowszechnianych. Jagiełło przejrzał istotę jego misji, toteż zaprosił go wraz ze sobą do łaźni. Wysłannik ów doniósł co rychlej, iż sylwetka księcia jest zgrabna, kształtna, ciało dobrze zbudowane, wcale niestare, wzrost średni, spojrzenie wesołe, twarz pociągła, bez żadnych znaków szpetoty, obyczaje poważne i monarchy godne. Wszelako była to już musztarda po obiedzie. Decyzje zapadły, a Jadwiga mogła co najwyżej liczyć, że jej małżeństwo z Wilhelmem będzie zgodne, szczęśliwe i płodne.
Tymczasem jeszcze bardziej pogłębiał się chaos trwający w monarchii węgierskiej. W grudniu 1385 roku do zamieszania włączył się król Neapolu i Achai, Karol z Durazzo, po matce Joannie Neapolitańskiej najprawdziwszy Andegawen, uznany przez stany Chorwacji za swego władcę. Mam sprzeczne informacje, czy w istocie nieproszony przybył do Budy, czy też była to kolejna wolta Elżbiety, która, nie przejmując się świeżo zawartym ślubem, postanowiła oddać krewniakowi córkę Marię za żonę, tak by wszystko zostało w rodzinie. (To że oboje byli zaślubieni – Karol Małgorzacie Neapolitańskiej, a Maria Luksemburczykowi, wydawało się nie stanowić dla Bośniaczki problemu). Gorzej, że książę Durazzo nie zamierzał być jej marionetką. Błyskawicznie ogłosił się spadkobiercą korony świętego Stefana, a nawet się ukoronował. Maria za radą matki Elżbiety potulnie w imieniu męża abdykowała, udając szczerą przyjaźń i lojalność dla nowego władcy, który wierząc, że wszystko zostało załatwione, cieszył się krótkotrwałym splendorem.
– Nieszczęsny idiota – stwierdziła moja matuś, nie pomnę, na podstawie swoich wróżb, czy znajomości życia. – Zaufał Bośniaczce, ostatniej osobie, której można ufać. Toż jej własny mąż Ludwik nie rozmawiał z nią inaczej niż w obecności protokolanta. A ten co robi? Mówią, że po koronacji odesłał swe oddziały do Neapolu, ciesząc się że wszyscy mu czapkują, jakby to miało cokolwiek gwarantować.
Miała moja matuś rację. Niestety. Nowy król porządził wszystkiego dwa miesiące.
Zabójstwa podjął się jego przyjaciel Błażej Forgacs, wielki cześnik królestwa, któremu Elżbieta miała powiedzieć wprost: „Nie obchodzi nie, jak go usuniesz. Bylebyś mnie od niego uwolnił”.
Cześnik użył fortelu, wchodząc do sypialni króla z mieczem, celem pokazania mu jakichś zabawnych sztuczek. Sztuczka polegała na zadaniu ciosu leżącemu w łożu Karolowi. Monarcha wprawdzie przeżył i pospiesznie został wywieziony do innego zamku, ale i tam jakaś usłużna ręka podała mu truciznę, choć oficjalnie głoszono, że zmarł wskutek zakażenia krwi.
Teraz dopiero mógł powrócić Luksemburczyk na Węgry i odbyć z Marią weselisko, choć wielu mówiło, że zabawy, kiedy trup poprzednika jeszcze nie ostygł, źle wróżą przyszłemu panowaniu.
Co się tyczy naszej młodej pary – nie wiem, czy tynieccy benedyktyni dawali jakieś nauki przedmałżeńskie Wilhelmowi, w każdym razie, jeśli idzie o Jadwigę, główną rolę w działalności uświadamiającej odgrywała Liselotta Bruderholtz, nasza podstarzała ochmistrzyni. Z nawyku podsłuchując, bawiłem się wielce, gdy stara dama okrężną drogą próbowała wytłumaczyć, co będzie należeć do jej powinności małżeńskich.
Kiedy do Jadwigi dotarło wreszcie, że w kwestii rozmnażania człowiek niewiele różni się od psa czy koguta, przy czym ten pierwszy jest od niego w trakcie prokreacji cichszy, drugi natomiast – bardziej hałaśliwy, zadała zasadnicze pytanie:
– Czy to bardzo boli?
– Jak kiedy – odpowiadała dyplomatycznie ochmistrzyni. – Zależy to od sprawności męża. Są jedni, którzy potrafią pobudzić żonę tak, że przyjmie go jak smalec łyżkę, a inni, że jeno siąść i płakać. Choć czasem nawet siedzieć trudno. Nie bez znaczenia są także wymiary męskiego przyrodzenia, ale… – tu uśmiechnęła się pod wąsem, niedużym acz widocznym – nasz najjaśniejszy pan chyba nie należy do takich, co mogą silnie ukrzywdzić.
– Po czym poznajesz, widziałaś go nagim? – zapytała Jadwiga.
– Po nosie – odparła ochmistrzyni. – Przysłowie powiada, im kogut ma dziób większy…
– Nie kończ, Lizzi!
Wszelako prawda miała okazać się dużo gorsza od najgorszych przeczuć. Habsburg cierpiał bowiem na przypadłość zwaną stulejką (która kilka wieków później miała popsuć relację jego dalekiej kuzynki Marii Antoniny z Ludwikiem XVI i pośrednio doprowadzić do Wielkiej Rewolucji). Rzecz jest naturalnie uleczalna prostym zabiegiem chirurgicznym, wszelako pod warunkiem, że ktoś ją zdiagnozuje.
Tu poza mną o sprawie nie wiedział nikt postronny.
Ślub i koronacja 24 czerwca 1386 roku w dniu świętego Jana, zwanego przez pogan świętem Kupały, przebiegły spokojnie i okazale. Tylu gości w Krakowie nie widziano od czasu uczty u Wierzynka, przy czym powagą, liczbą i językiem wszystkich zdominowali Habsburgowie, dla których ślub Wilhelma wydawał się być przejęciem kurateli nad Polską, czego nigdy dotąd nie udało się władcy mówiącemu po niemiecku. W ostatniej chwili książę Styrii i Karyntii Leopold III, już z drogi do Krakowa, musiał zawrócić, by nauczyć moresu zbuntowanych Szwajcarów. Ergo rolę wiodącą przejęła matka pana młodego, córka księcia Mediolanu Viridis Visconti, kobieta jeszcze młoda, wedle powszechnej opinii urodziwa, choć ja osobiście nie przepadam za damami o wyłupiastych oczach i cofniętym podbródku. Tej „królowej Ropuszce” jak pieszczotliwie nazywali ją poddani, towarzyszyła trójka pozostałych synów: piętnastoletni Leopold, dziewięcioletni Ernest i Fryderyk – ledwie trzylatek.
Przybył za to arcyksiążę Austrii Albrecht, po śmierci Rudolfa Założyciela głowa rodu Habsburgów. Mąż o wielce mylącym wyglądzie, na który składała się twarz jasna, dokładnie wygolona, a może podobnie jak moja pozbawiona zarostu, oczy niebieskie i włosy długie, ciemnorude, w gruby warkocz splecione. Żonę pozostawił w domu, przywiózł ze sobą za to teścia Fryderyka Hohenzollerna – burgrabiego Norymbergi, pięćdziesięcioparolatka, skoligaconego z saskimi Wettynami i bawarskimi Wittelsbachami – który, jak mówiono, przewidywany był na kanclerza u boku Wilhelma, ale nie od razu, by nie drażnić polskich panów, mocno uczulonych na obcych, a szczególnie Niemców.
Jednak bardziej od mrowia książąt, którzy przybyli, rzucała się nieobecność tych, których zabrakło, choć być powinni. Nie pojawił się król Czech i Niemiec Wacław IV Luksemburski, którego spuścizna chwiała się w posadach, brakowało jego brata Zygmunta, a co ważniejsze, jego małżonki Marii – starszej siostry naszej królowej. Wprawdzie wreszcie koronowano ich koroną świętego Stefana, ale po zabójstwie Karola z Durazzo kraj coraz bardziej ogarniała wojna domowa.
Nie odważyła się pojawić nawet do niedawna wszechwładna Bośniaczka.
Co zrozumiałe, na uroczystości nie przybył nikt z domu Giedymina, gdzie nasze poselstwo do ostatnich dni zwodziło Jagiełłę możliwością przywrócenia wcześniejszej ugody zawartej w Krewie, ani Wielkiego Mistrza zakonu. Ów wymówił się chorobą, a reprezentował go któryś z pomniejszych komturów. Przybyli za to książęta pomorscy z dynastii Gryfitów i cały śląski drobiazg, w którym wręcz trudno było rozpoznać kogokolwiek znaczniejszego poza Władysławem Opolczykiem. Wymienię dla porządku obecnych – byli więc Ruprecht Brzeski, Ludwik Legnicki, Bolesław Ziembicki, Henryk Żagański, Konrad Oleśnicki, Jan Oświęcimski, Przemysł Cieszyński… mówiąc krótko cała ta banda gołodupców wywodzących się co prawda od Chrobrego i Krzywoustego, skoligaconych też z królami i cesarzami, ale bez większego znaczenia, w dodatku szwargocąca między sobą po niemiecku, co panom polskim bardzo się nie podobało. Zjawili się też książęta mazowieccy, bracia różni od siebie jak dzień pogodny i noc chmurna – intrygant Siemowit, książę na Płocku, Sochaczewie, Rawie i Wiźnie, o którym już mówiłem wcześniej (chudy, o lisiej twarzy i wodnistych oczach, podejrzanie mocno z krzyżackim komturem zaprzyjaźniony) – i na odmianę sprawiający wrażenie dobrodusznego Janusz, książę warszawski, we wszystkich kwestiach biorący stronę Polski.