Międzymorze (edycja specjalna) - Marcin Wolski - ebook + audiobook

Międzymorze (edycja specjalna) ebook

Marcin Wolski

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Międzymorze” – najnowsza powieść Marcina Wolskiego to książka zawierająca elementy powieści historycznej - niektóre z występujących postaci są autentyczne – ale w zdecydowanej większości jest fikcją literacką z wątkami fantasy. Akcja rozpoczyna się w II poł. XIV wieku na dworze królowej Jadwigi Andegaweńskiej na krakowskim Wawelu. Głównym bohaterem jest niezwykle barwna postać królewskiego błazna, karła Mieszka, obdarzonego zarówno licznymi umiejętnościami w sferze sprawności fizycznej, jak również nieprzeciętną inteligencją i wiedzą daleko wykraczającą poza epokę, sięgającą aż do czasów nam współczesnych...

Marcin Wolski jest pisarzem, dziennikarzem i satyrykiem. Przez wiele lat współpracował z Programem 3 Polskiego Radia, w którym emitowana była kultowa audycja satyryczna „60 minut na godzinę”. Większość napisanych przez Marcina Wolskiego tekstów doczekało się realizacji w postaci skeczy i cyklicznych słuchowisk radiowych. Jest stałym felietonistą „Gazety Polskiej” i „Tygodnika Solidarność”. Jest też publicystą tygodnika „Do Rzeczy” oraz jednym z prowadzących program satyryczny „W tyle wizji”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 493

Oceny
4,5 (20 ocen)
13
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PatrycjaMichal

Nie oderwiesz się od lektury

Uśmiałem się. Świetnie napisana powieść alternatywnej historii. polecam
00
Alicja_z_lasu

Nie oderwiesz się od lektury

Jakże kompatybilna z "Wielką Polską" Ziemkiewicza... tylko parę wieków wcześniej ;-)
00

Popularność




1. Exodus

1. Exo­dus

In nomine Patri et Filii, et Spi­ri­tus Sanc­tis in indi­vi­due Tri­ni­ta­tis… Każdą histo­rię należy jakoś zacząć. Tyle że aku­rat moja ma tyle począt­ków, nie mówiąc już o koń­cach, że nim wypo­wie się jedno słowo, strach wielki włosy na gło­wie unosi, cho­ciaż aku­rat ja wło­sów tam nie mam i, z tego co wiem, ni­gdy nie mia­łem.

Wróćmy zatem do począt­ków. Korci mnie, aby opi­sać ową noc burz­liwą, kie­dym wypro­wa­dził moją panią z jej kom­naty ku sekret­nemu otwo­rowi za kaplicą, zna­nemu tylko nie­licz­nym, któ­rym nie­straszne jest naru­sza­nie spo­koju umar­łych. Prze­szli­śmy kuch­nie, spi­żar­nie i krypty, a potem wio­dłem ją, przy­świe­ca­jąc sobie pochod­nią, coraz dalej i głę­biej w trze­wia owego wzgó­rza, o któ­rym wiele jesz­cze będzie w niniej­szej histo­rii. Ufor­mo­wane w cza­sach juraj­skich (nie pytaj­cie mnie, skąd znam owo okre­śle­nie) kryło w sobie nie­jedną tajem­nicę. Otóż, pogłę­bia­jąc piw­nice, natra­fiono tu kie­dyś na szkie­let gada o nazwie po łaci­nie brzmią­cej Tyran­no­su­rus rex, któ­ren to fakt posłu­żył Mistrzowi Win­cen­temu do stwo­rze­nia legendy o smoku, szewcu i bara­nie siarką napeł­nio­nym. Świad­ko­wie odkry­cia twier­dzili, że ów mit mógł być szczerą prawdą, tym łac­niej, że po potwo­rze ostały się jeno: zębata czaszka, łapy tylne i ogon dłuż­szy niż ciało naj­dłuż­szego z węży, pyto­nem nazy­wa­nego. Zna­le­ziono też jedną łapkę przed­nią, ale uznano, iż musiała przy­na­le­żeć do innego osob­nika, może nawet owego hero­icz­nego szewca, albo­wiem w zesta­wie­niu z resztą wyko­pa­nego giganta wydała się oglą­da­ją­cym oso­bli­wie malutka. Czaszkę i kości wykra­dli póź­niej wia­ro­łomni Czesi króla Wacława Prze­my­ślidy, ale co z nimi zro­bili – nie wie nikt. Inna sprawa, że cała legenda kupy kła­ków nie warta, jako że, w świe­tle tego co wiem, odkryty dino­zaur życie stra­cił miliony lat wcze­śniej, zanim pra­oj­ciec Adam, nie­po­mny regu­la­minu użyt­kow­nika, począł obła­piać pra­matkę Ewę. Skąd­inąd we wnę­trzu wapien­nego wzgó­rza kryła się jesz­cze jedna nie­spo­dzianka, jakimś tra­fem dotąd nie­zna­le­ziona, a mia­no­wi­cie grób wiel­kiego księ­cia na Wiślech, przed chrze­ści­ja­nami, któ­rym tęgo zalazł za skórę, z woli swych pogań­skich współ­wy­znaw­ców ukryty. Odna­le­zie­nie go cof­nę­łoby pisaną histo­rię onej kra­iny ze dwa wieki, jako że zna­la­zły się tam i monety, i inskryp­cje, a nawet per­ga­miny, dosko­nale w skrzyni woskiem obla­nej zakon­ser­wo­wane. Skąd się tam wzięły? Mnie­mam, iż opo­wie­ści tam zawarte musiał spi­sać jakiś uczony, wzięty w nie­wolę mnich, może św. Cyryl albo inszy, który znał jego metody.

O tem jed­nak opo­wiem przy innej oka­zji. Jeśli zdo­łam.

Wzma­ga­jący się prze­wiew paro­krot­nie omal nie zga­sił pochodni, ja zaś, odwra­ca­jąc się co rusz, mogłem podzi­wiać pannę idącą w me ślady. Piękna była, na swój wiek nader wysoka, poważna i silna. Gdy poprzed­niego dnia jęła rąbać topo­rem zamki bramy podle kate­dry, a jej opie­kun chciał ją powstrzy­mać prośbą i groźbą bożego gniewu, wyda­wała się być bogi­nią ze sta­rych mitów, które tak uwiel­biają Ger­ma­nie. Mia­łem wra­że­nie, że tylko chwila wystar­czy, aby rze­czo­nym topo­rem roz­pła­tała pana Dymi­tra z Goraja na dwie pół­tu­sze, a jed­nak naraz zatrzy­mała się z oczami utkwio­nymi w prze­strzeń, jakby ujrzała coś czy kogoś. Kogo – miała mi to wyznać po pew­nym cza­sie. Wes­tchnęła głę­boko, topór z rąk jej się wysu­nął, a ona sama na bruk dzie­dzińca upa­dła. Dworki czym prę­dzej ją do kom­naty zanio­sły, gdzie pła­kała cały dzień i całą noc, aż czło­wie­cze serce się łamało. Korzy­sta­jąc z przy­wi­leju bła­zna zabawki mogłem ją obser­wo­wać, nie pró­bu­jąc wszakże pocie­szyć, bo gotowa była mnie zabić byle zydlem. Kiedy jed­nak ujrza­łem, jak zdej­muje z palca pier­ścień otrzy­many od matki Elż­biety Bośniaczki, wyła­muje kamień, a do kubka z wodą wsy­puje pro­szek jakiś, aż wokół roz­szedł się zapach oso­bli­wie gorz­kie mig­dały przy­po­mi­na­jący, musia­łem inter­we­nio­wać. Ener­gicz­nie wytrą­ci­łem jej z rąk kubek.

– Nie pozwolę ci się zabić, pani, i dopu­ścić do wiecz­nego potę­pie­nia! – krzyk­ną­łem, zapo­mi­na­jąc o należ­nym jej sza­cunku.

– A jak mnie powstrzy­masz, niziołku? – prych­nęła. – Nie dasz mi tru­ci­zną się zabić, to z okna się rzucę! – Tu wska­zała na wnękę okienną, za którą roz­cią­gał się widok mia­sta poni­żej baszty Kurzą Stopą zwa­nej.

Jak fryga sko­czyła ku oknu. Alem ją zła­pał. Choć mizer­nej postury, silny jestem za trzech, jeno nie oka­zuję tego bez potrzeby. Toteż chwy­ci­łem ją łacno, unio­słem w górę i, prze­pra­sza­jąc za naru­sze­nie jej cie­le­sno­ści, na łoże rzu­ci­łem.

– Myślisz, że mnie powstrzy­masz?! – zaśmiała się gar­dłowo. – Jesz­cze dziś każę cię odda­lić z zamku, a będąc poza murami, już mnie nie ura­tu­jesz!

Mogła to zro­bić, tedy, chcąc ją ura­to­wać, musia­łem zmie­nić stra­te­gię. Przy­szedł mi do głowy pomysł sza­lony i głupi, tak że uspra­wie­dli­wić mnie mogły jedy­nie nad­zwy­czajne emo­cje.

– A gdy­bym pomógł bym ci uciec? – zapro­po­no­wa­łem.

– Jak?

– Mam pomysł. Skreśl pani jeno dwa słowa do swego oblu­bieńca, a ja je do Mor­sti­no­wego domu zaniosę. Gdy się okaże, że z mia­sta nie wyje­chał, wypro­wa­dzę panią z zamku pro­sto w jego ramiona.

Popa­trzyła mi głę­boko w oczy.

– Ufam ci, Mieszko! – powie­działa.

Spu­ści­łem głowę, nie mogąc wyznać, że w moim mnie­ma­niu popeł­niamy wielki błąd.

Jaski­nie cią­gnęły się długo, two­rząc praw­dziwy labi­ryn­thos i, gdy­bym już wcze­śniej ich z cie­ka­wo­ści nie eks­plo­ro­wał, zgu­bi­li­by­śmy się snad­nie. Jedne kory­ta­rze opa­dały nie­omal pio­nowo w dół, inne roz­dwa­jały się, a ten wła­ściwy przez pewien czas kie­ro­wał się nawet lekko ku górze, by opaść kamie­ni­stym urwi­skiem przy­po­mi­na­ją­cym gór­ski piarg. Nie­kiedy ściany zda­wały się napie­rać na sie­bie, pozo­sta­wia­jąc cia­sny prze­smyk, w któ­rym wypa­dało roz­gar­niać paję­czyny gęste, to znów tra­fia­li­śmy na caverny obszerne, w któ­rych przy­cho­dziło nam opę­dzać się przed nie­to­pe­rzami. Moja pani wydała się ich nie oba­wiać, mimo że pospól­stwo utrzy­muje, iż owe lata­jące stwory potra­fią we włosy się wkrę­cać, a na Wołosz­czyź­nie nawet krew ludzką pić. Cóż, mia­łem poznać z cza­sem pew­nego Woło­cha, o któ­rym mówiono, że nie tylko posiadł tajem­nice wiecz­nego życia, ale potra­fił w trak­cie pełni prze­mie­niać się w wiel­kiego nie­to­pe­rza i jako taki poszu­ki­wał swych ofiar, naj­chęt­niej nie­win­nych dzie­wic. Inna rzecz – krom klasz­to­rów klau­zu­ro­wych coraz trud­niej o takowe.

Docho­dzące grzmoty sza­le­ją­cej burzy wska­zy­wały, że wyj­ście jest coraz bli­żej, a naj­waż­niej­szą kwe­stią będzie, co zasta­niemy na zewnątrz. Ludzi pana opol­skiego, czy straże kró­le­stwa?

Przy­śpie­szy­łem i na moment stra­ci­łem ją z oka. Po hała­sie lecą­cych kamieni pozna­łem, że potknęła się i pole­ciała w mrok. Jedna z brył ude­rzyła mnie w czoło. Pochod­nia mi wypa­dła i zga­sła z sykiem. Ogar­nęła mnie trwoga tym więk­sza, że nie sły­sza­łem niczego prócz ciszy i kapią­cej gdzieś wody. Burza na zewnątrz musiała ucich­nąć, przeto nie mogłem nawet zgad­nąć, gdzie owe zewnątrz się znaj­duje.

– Żyjesz, pani? – zawo­ła­łem nie­pew­nie, ocie­ra­jąc krew znad oka.

– Żyję! – głos był słaby, ale nie­wąt­pli­wie żywy.

Skrze­sa­łem ogień i, zapa­liw­szy pochod­nię, cof­ną­łem się kilka kro­ków. Zna­la­złem ją zakli­no­waną mię­dzy skały i wycią­gną­łem jak rzod­kiewkę. Była nie­praw­do­po­dob­nie dzielna, jak na swoje dwa­na­ście lat. Jęk­nęła dopiero, gdy spró­bo­wała sta­nąć.

– Moja stopa!

Ani chybi skrę­ciła kostkę. Nie­wiele myśląc, wzią­łem ją na barana. Wyj­ście znaj­do­wało się o parę kro­ków. A i tak czu­łem się dziw­nie, mając jej łono dzie­wi­cze na swych lędź­wiach. Nie­stety wyj­ście zasta­li­śmy zawa­lone jak grób Chry­stusa, wiel­kim kamie­niem, któ­rego paru chło­pów nie dałoby rady odto­czyć. Na szczę­ście dys­po­no­wa­łem mocą trzech, a resztę zro­biła adre­na­lina. Zna­leź­li­śmy się na dwo­rze. Prze­stało już grzmieć i lał tylko deszcz rzę­si­sty, ali­ści dość cie­pły, jak to w sierp­niu. Ni­gdzie żywego ducha. Ni pie­szych, ni kon­nych.

– Święty Judo od spraw bez­na­dziej­nych, czyżby przy­szło mi wra­cać tą samą drogą albo ucie­kać per pedes, tylko po to, by łeb poło­żyć pod katow­ski topór, cho­ciaż podej­rze­wam, że takich jak ja nie ścina się raczej, jeno topi w gno­jówce? – powie­dzia­łem z wes­tchnię­ciem.

I w tym momen­cie od strony rzeki z opony dżdżu wyło­nił się postawny mło­dzian w kap­tu­rze, bez waha­nia kro­czący ku nam. Posta­wi­łem moją panią na ziemi, a ona na jed­nej nodze na­dal wspie­rała się o moje ramię.

– Hedwig? – zawo­łał gar­dłowo.

– Tak, mężu – odpo­wie­działa.

– Stało ci się coś?

– Nogę skrę­ci­łam, ale zacny Mieszko oso­bi­ście mnie doniósł – wyja­śniła.

Pod­biegł szybko i wziął ją na ramiona, bo wpraw­dzie led­wie o trzy lata od niej star­szy, miał już siłę i spraw­ność praw­dzi­wego ryce­rza. Zeszli ku rzece, mocno wez­bra­nej, na któ­rej zoba­czy­łem spore czółno z dwójką wio­śla­rzy. Mło­dzie­niec wszedł do wody po pas i podał swoje brzmię na łódź, potem odwró­cił się ku mnie i, się­gnąw­szy do pasa, odpiął trzo­sik i pod nogi mi rzu­cił.

– Dzięki, karle! – rzekł wcale uprzej­mie, jak na Niemca.

– On pły­nie z nami! – usły­sza­łem dźwięczny głos Jadwigi. Pobrzmie­wał w nim ton kogoś nawy­kłego do wyda­wa­nia roz­ka­zów.

– Niby dla­czego? Na mym dwo­rze otrzy­masz dla roz­rywki całą armię podob­nych homun­ku­lu­sów.

– On jest mój – powtó­rzyła z naci­skiem Jadwiga. – Roz­we­sela mnie jak nikt inny, a poza tym przy­nosi mi szczę­ście.

I jak można było jej się oprzeć?

– Zgoda, niech wsiada, wiele chyba nie waży!

Tak zabez­pie­czyw­szy moje inte­resy, Jadwiga wtu­liła się cała w swego przy­szłego męża. Ileż wra­żeń prze­żyła w ciągu ostat­nich tygo­dni. Wpierw w obli­czu namów panów kró­le­stwa, tych wszyst­kich Dobie­sła­wów, Sza­frań­ców, Bogo­riów i Sędzi­wó­jów, ule­gła i zgo­dziła się poślu­bić jakie­goś poga­nina spoza krańca cywi­li­zo­wa­nego świata, przed któ­rym ostrze­gał ją pod­ko­mo­rzy kra­kow­ski Gnie­wosz z Dale­wic, dowo­dząc, iż Jagiełło to pro­stak, anal­fa­beta i okrut­nik dążący po tru­pach do wła­dzy, a w dodatku sta­rzec. (Co aku­rat prawdą nie było). Potem poja­wił się sekretny posła­niec od jej matki Elż­biety Bośniaczki z listem, w któ­rym regentka wyco­fy­wała się z obiet­nic danych Pola­kom i potwier­dzała waż­ność związku jej córki z mło­dym Habs­bur­giem, który w mię­dzy­cza­sie poja­wił się w mie­ście i zamiesz­kał w domu Mor­sti­nów. Miał poważ­nego sojusz­nika w postaci wspo­mnia­nego wcze­śniej Gnie­wosza z Dale­wic, który sprzy­jał przy­szłym mał­żon­kom, toteż Wil­helm zde­po­no­wał u niego wielką ilość klej­no­tów i złota na koszty ope­ra­cyjne. Wkrótce odbyło się spo­tka­nie narze­czo­nych w wiry­da­rzu klasz­toru ojców fran­cisz­ka­nów, i to nie­jedno, ze śpie­wem i tań­cami, po któ­rych Wil­helm nabrał takiego ape­tytu, że wdarł się siłą na Wawel, chcąc koniecz­nie skon­su­mo­wać zwią­zek. Wsze­lako nie dopusz­czono go do Jadwigi, roz­bro­jono mu sługi i, obiw­szy jak psa, ze skarpy sto­czono.

– A jed­nak się nie pod­dał, mój boha­ter! – szep­tała roz­go­rącz­ko­wana dziew­czyna. – Cię­giem o mnie wal­czy, choć oddają mnie innemu!

Mie­li­śmy zgoła inne poglądy na temat boha­ter­stwa, bo led­wie spły­nę­li­śmy Wisłą do wsi Mogiła – sław­nej z kopca usy­pa­nego ongi na cześć kró­lewny Wandy co nie chciała Niemca (co w jej przy­padku gra­ni­czyło wręcz z tana­to­fo­bią) – jeden z trzech ryce­rzy (God­fryd von Span­dau, który doświad­cze­nie bojowe łączył z pro­fe­sją leka­rza) zapro­wa­dził moją panią wraz z Wil­hel­mem ku koniom, pozo­stali dwaj – dowódca grupy Kuno z Inns­brucku, chmurny rudzie­lec, wyglą­da­jący na człeka, który podej­mie się każ­dego zada­nia, i osi­łek Hans Layer – zawró­cili ku łodzi z zapłatą, która pole­gała na pod­cię­ciu prze­woź­ni­kom gar­deł (czego Jadwiga już nie widziała) i zato­pie­niu ich wraz z łodzią, by nie zdra­dzili kie­runku naszej ucieczki.

Uwa­ża­łem to za zbędną zapo­bie­gli­wość – do świtu było daleko i wiele jesz­cze godzin mogło upły­nąć, nim kto­kol­wiek zorien­tuje się, że kobieta mająca tytuł króla Pol­ski znik­nęła z Wawelu i zarzą­dzi za nami pościg. Dodat­kowo sprzy­jała nam jesz­cze jedna oko­licz­ność – ucie­ka­li­śmy w kie­runku trud­nym do prze­wi­dze­nia dla prze­ciw­nika. Natu­ralną desty­na­cją musiał wyda­wać się Śląsk, gdzie mogli­śmy liczyć na pomoc księ­cia opol­skiego. Ale tylko pozor­nie. Kuno, potężny, ryży Tyrol­czyk w służ­bie Habs­burga, twier­dził, że ucho­dząc z Wawelu, książę Wła­dy­sław udał się na pół­noc, być może pra­gnąc dotrzeć do swych naj­bliż­szych domen, roz­cią­ga­ją­cych się w ziemi wie­luń­skiej. Tam też mie­li­śmy się kie­ro­wać. Tym­cza­sem nim zabójcy powró­cili, medyk zajął się nogą mojej pani, mocno ban­da­żu­jąc kostkę kawał­kiem tka­niny. Teraz do prze­zwy­cię­że­nia pozo­stał jesz­cze jeden pro­blem. Jadwiga, osoba wielce pobożna, za nic nie chciała się prze­brać w męskie szaty, twier­dząc, że grzech to ciężki, a może nawet śmier­telny. (Za kil­ka­dzie­siąt lat spalą za coś takiego Fran­cu­zicę Joannę d’Arc).

– To nie­zbędne, aby cię nie roz­po­znano! – argu­men­to­wał Wil­helm.

– Też bym pole­cał takie prze­bra­nie – wspie­rał go medyk.

Deli­be­ro­wali nad tym, kiedy od rzeki dobiegł nas bole­sny krzyk ludz­kiej ago­nii.

– Co to było? – zawo­łała Jadwiga.

– Nocny ptak! – z impo­nu­ją­cym spo­ko­jem wyja­śnił Habs­burg.

Chwilę potem wró­cili Hans i Kuno. Tyrol­czyk, sły­sząc o opo­rach kró­lo­wej stwier­dził, że wpraw­dzie nie jest już księ­dzem, ale ma świę­ce­nia, toteż posiada moż­li­wość udzie­le­nia dys­pensy. To prze­ko­nało moją panią, aby prze­dzierz­gnęła się w mło­dego giermka, głowę ukryła pod aku­ratną czapką, a także dosia­dła konia. Wymo­gła jed­nak, abym jej towa­rzy­szył, sie­dząc z nią na jed­nym rumaku.

– Podej­rze­wam że we dwójkę ważymy mniej od pana Hansa, a na pewno nie wię­cej od dok­tora God­fryda – zapew­ni­łem.

– A dasz sobie radę z koniem? – Wil­helm popa­trzył na mnie scep­tycz­nie.

Ponie­waż mia­łem w swym dorobku rów­nież role lino­skoczka, zade­mon­stro­wa­łem swoje moż­li­wo­ści, wyko­nu­jąc parę salt nad ruma­kiem, poje­cha­łem stępa na rękach i pod koń­skim brzu­chem, dodat­kowo zaś dowio­dłem, że wystar­czy szep­nąć koniowi do ucha tajemną for­mułę, a zrobi wszystko, co mu się każe, nawet bez pej­cza.

– Potra­fisz tak samo radzić sobie z kobie­tami, kur­du­plu? – zapy­tał ze śmie­chem obser­wu­jący moje popisy Kuno.

– Nawet lepiej. Jako że pod­wika nie kopie aż tak sil­nie.

Roz­legł się śmiech, a ja wyko­rzy­sta­łem chwilę, aby zbli­żyć się do sto­ją­cego z boku Hansa i zasu­ge­ro­wać mu, żeby przy­naj­mniej krew z twa­rzy otarł, bo kró­lowa ani chybi to zauważy.

– I co z tego? – zdzi­wił się, ale usłu­chał.

Jadwiga całą drogę aż do rana przy­sy­piała, a roz­bu­dzona, powta­rzała liczne modli­twy, kie­ru­jąc je ku Matce Jezusa z taką ufno­ścią i zaan­ga­żo­wa­niem, jakby znała ją oso­bi­ście. Modliła się po grecku, być może przy­pusz­cza­jąc, że Maryja Panna, spę­dza­jąc koń­cówkę swego życia w Efe­zie, musiała posłu­gi­wać się tym języ­kiem i z pew­no­ścią mogła go rozu­mieć lepiej niż pol­ski czy nie­miecki. Mógł być i drugi powód – nie chciała, abym mógł słu­chać jej wynu­rzeń, tym bar­dziej, że w jed­nej z modlitw modliła się za wio­śla­rzy, a także tych, któ­rzy ich zabili.

Na nie­wiele się to zdało – zna­łem grekę, choć nie widzia­łem powodu, by się z nią wychy­lać.

W ogóle zasady wpo­jone mi przez moją matuś i dotych­cza­sowe doświad­cze­nia życiowe, mimo mło­dego wieku – przeć dwu­dzie­stu lat jesz­cze nie mia­łem – nauczyły mnie ostroż­no­ści, a kom­pani, z któ­rymi przy­szło nam jechać, nie nale­żeli do takich, któ­rych chciał­byś spo­tkać samo­je­den w ciem­nym zaułku lubo w lesie.

Kuno był brzu­chaty, ale zręczny i nad wyraz bystry, Hans przy­po­mi­nał jakie­goś legen­dar­nego olbrzyma, nato­miast God­fryd, chudy, jakby wiecz­nie cier­piący na nie­straw­ność, miał w spoj­rze­niu coś śli­skiego, jado­wi­tego, przy­wo­dzą­cego na myśl gada.

Nur­to­wało mnie jesz­cze jedno – Jadwiga tak pewna swo­ich racji w momen­cie ucieczki – była prze­cież zako­chana swoją pierw­szą dzie­cinną miło­ścią, a Wil­helm naprawdę nale­żał do przy­stoj­nych – teraz, być może wsku­tek incy­dentu z wio­śla­rzami, odczu­wała skru­puły. Argu­menty kanc­le­rza i pol­skich panów za opcją litew­ską zda­wały się odży­wać w jej umy­śle. Myślała o Pol­sce, kró­le­stwie jej babki i słyn­nych pia­stow­skich przod­kach, któ­rych krew dzie­dzi­czyła przez oboje rodzi­ców, pań­stwie dopiero co skle­jo­nym przez Wła­dy­sława i umoc­nio­nym przez Kazi­mie­rza. Z jakie­goś powodu jego miesz­kańcy bali się Niem­ców (a także Austria­ków) bar­dziej niż Węgrów, Cze­chów, Rusi­nów, a nawet Litwi­nów razem.

Pyta­łem o to kie­dyś moja matkę, a ta mi odparła:

– Wszy­scy inni mogą zabrać nam na jakiś czas wol­ność, ale nie zabiorą ducha, nato­miast Niemce mogą pozba­wić nas i jed­nego, i dru­giego…

Czy jed­nak ten dyle­mat znany był mło­dej kró­lo­wej – ni to Węgierce, ni Austriaczce, ni Polce – i czy teraz miała jakiś inny wybór?

– Panno Święta, Panno Prze­czy­sta, daj mi jakiś znak – szep­tała.

O świ­cie ogar­nęły nas lasy i poczu­li­śmy się nieco pew­niej. W dodatku koło połu­dnia udało nam się zła­pać prze­wod­nika w oso­bie weso­łego obwie­sia o imie­niu Rafał, cze­lad­nika z Olku­sza, który, ska­zany na prę­gierz (nie chciał szelma przy­znać się za jakie prze­winy), zbiegł do lasu. Ale gdy pewny, że już nic mu nie grozi, kąpał się w stru­myku, wpadł pro­sto w nasze ręce.

Zrazu uda­wał nie­mowę, potem pró­bo­wał się szar­pać, wresz­cie się roz­pła­kał.

– Chło­pie – powie­dzia­łem mu, jako że jeden zna­łem lokalny język – albo obwie­simy cię na naj­bliż­szym drze­wie i spo­łe­czeń­stwo tylko na tym zyska, albo będziesz słu­żyć memu panu, a nagroda cię nie minie.

– A co to za pan? – zapy­tał rezo­lut­nie.

– Nie chcesz wie­dzieć. Bądź lojalny, a wszystko dobrze skoń­czy się dla wszyst­kich.

– Lojal­ność to moja druga natura! – zade­kla­ro­wał bły­ska­wicz­nie.

O pierw­szą nie pyta­łem.

Prze­wod­nik był konieczny, jako że Kunowi zale­żało, aby omi­jać zamki, któ­rych król Kazi­mierz nasa­dził w oko­licy bez liku, niczym kur na jajach. Oso­bi­ście nie mia­łem zaufa­nia do mło­dego ban­dyty, ale uwa­ża­łem, że póki nasze inte­resy są zbieżne, należy korzy­stać z jego usług. Inna sprawa – nikt o radę mnie nie pytał.

Zrazu szło nam dobrze. Dwa dni posu­wa­li­śmy się ku pół­nocy bez jakich­kol­wiek prze­szkód. Minę­li­śmy z daleka Olkusz i Wol­brom, nie zwra­ca­jąc niczy­jej uwagi. Może zresztą i ktoś nas widział, ale wów­czas brał zapewne za grupę zbó­jów, z któ­rymi nikt roz­sądny zadzie­rać nie zamie­rzał.

Wsze­lako obec­ność rze­zi­mieszka przy­nio­sła dodat­kowe utrud­nie­nia. Musia­łem wraz z nim posu­wać się pie­szo, a Wil­helm prze­stał bawić swego „giermka” dworną roz­mową godną tych wszyst­kich ita­liań­skich i galij­skich poetów baj­du­rzą­cych o miło­ści, żeby nie wejść przed nie­wta­jem­ni­czo­nym na sodo­mitę.

A i tak nie uszło też uwagi łotrzyka wyjąt­kowe trak­to­wa­nie ślicz­nego giermka. Gdy sta­wa­li­śmy na nocny popas, wypa­dało spać, otu­la­jąc się der­kami, nato­miast ów mło­dzik wła­ził w worek uszyty ze skór, który Niemcy zwali śpi­wo­rem.

– Skąd takie względy dla dzie­ciu­cha? – dzi­wił się Rafał.

Byłem przy­go­to­wany na to dic­tum. – To dzie­dzic prze­sław­nego rodu, w dodatku sła­bo­wi­tego zdro­wia.

Na razie takie tłu­ma­cze­nie mu wystar­czało. Przy oka­zji zręcz­ność Olkusz­nika wyko­rzy­sty­wano w inny spo­sób. Co kilka godzin Kuno za pośred­nic­twem tłu­ma­cza, czyli mnie, naka­zy­wał, by wspi­nał się na skały, któ­rych nie bra­ko­wało, lub na naj­wyż­sze drzewa, aby lustro­wać prze­strzeń przed, ale przede wszyst­kim – za nami.

– Czego mam wypa­try­wać?

– Cze­go­kol­wiek, co i tobie by się nie podo­bało.

Skąd­inąd w całej grupce on jeden, choć rze­zi­mie­szek, z biedą nada­wał się na mego towa­rzy­sza. Kuno z Tyrolu wzbu­dzał strach swą inte­li­gen­cją łączącą się z okru­cień­stwem, Hans był sil­nym chło­pi­skiem, ale poza tym abso­lut­nym głą­bem, z któ­rym nie dało się o niczym poga­dać, a God­fryd…? Wedle mnie był zbyt cie­kawy, nawet jak na medyka. Długo będę pamię­tać, jak w trak­cie kąpieli w rzece obser­wo­wał me ciało i pró­bo­wał wypy­ty­wać o moje ana­to­miczne ano­ma­lie oraz powód nie­zdej­mo­wa­nia ciżem, ale – tłu­ma­cząc się wsty­dem – odda­li­łem się od niego jak naj­śpiesz­niej.

Tym­cza­sem trze­ciego dnia naszej drogi popo­łu­dniem kolejny wynik obser­wa­cji mło­dego Olkusz­nika zmro­ził nas okrut­nie.

– Idą za nami. Zbrojni – zamel­do­wał Rafał.

– Ilu ich może być?

– Z pół setki.

– Jak są daleko?

– Ze dwie godziny drogi, może trzy.

– Wia­domo, kim mogą być?

– Nie roz­po­zna­łem żad­nych zna­ków.

Fak­tycz­nie nie mógł roz­po­znać. Do wyna­lazku lunety Gali­le­usza bra­ko­wało jesz­cze dwóch wie­ków.

Habs­burg, mocno zanie­po­ko­jony, pro­po­no­wał ukry­cie się w jesz­cze głęb­szych ostę­pach, nato­miast Kuno von Inns­bruck zapro­po­no­wał coś zgoła odmien­nego.

– Jeśli to wro­go­wie, prę­dzej czy póź­niej osa­czą nas w głu­szy i zabiją bez świad­ków – powie­dział. – Win­ni­śmy wró­cić na gości­niec.

– Co gadasz?!

– Potrze­bu­jemy ludzi, któ­rych sama obec­ność nas ochroni. Kim­kol­wiek są ci zbrojni, myślę, iż jest spo­sób, by usza­no­wali decy­zje kró­lo­wej.

– To sza­leń­stwo!

– Czy w czym­kol­wiek zawio­dłem cię panie? Stryj twój pole­cił mi słu­żyć ci w każ­dej sytu­acji, a jego wola jest dla mnie świętą!

– Zdradź tedy, co chcesz, aby­śmy uczy­nili?

– Dowiesz się, gdy wró­cimy na gości­niec. – Kuno uśmiech­nął się pod wąsem. – A teraz pośpieszmy się.

Na gościńcu zna­leź­li­śmy się przed zmierz­chem, a Rafał wska­zał nam naj­bliż­szą przy­drożną gospodę, gdzie mogli­śmy się zatrzy­mać. Ludzi było tam mnó­stwo, ale za cenę sztuki złota karcz­marz pogo­nił pośled­niej­szych gości z kom­nat na siano do sto­dół, odda­jąc nam dwie izby, w tym jedną z wiel­kim łożem. Za dodat­kową opłatą zna­la­zła się nawet pościel. Kom­fort! Jadwiga weszła do niej i zajęła się swą toa­letą, bo po dwóch dniach obmy­wa­nia twa­rzy jedy­nie w stru­my­kach czuła się nie­świeżo, a, jak inni potom­ko­wie Pia­stów, ceniła sobie czy­stość nade wszystko. Szybko dostar­czy­łem jej w cebrzyku gorącą wodę, a sam wspią­łem się na daszek i przy­tkną­łem ucho do ściany izby, w któ­rej Wil­helm cicho nara­dzał się ze swym opie­ku­nem. Dzięki Bogu słuch mam czuły jak pies węch, a sokół wzrok, toteż, mimo chla­pa­nia docho­dzą­cego z cebrzyka kró­lo­wej, sły­sza­łem wszystko dokład­nie, jak­bym tam był. Przy oka­zji mogłem też poznać bli­żej rela­cje obu Austria­ków. Przy ludziach Kuno zwra­cał się do mło­dego Habs­burga wręcz uni­że­nie, w roz­mo­wie zaś w cztery oczy nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, kto prze­wo­dzi całej ope­ra­cji.

– Co zatem pro­po­nu­jesz, Kuno? – pytał młody książę.

– Roz­wią­za­nie, które będzie oczy­wi­ste. Tacy ludzie jak pol­scy pano­wie rozu­mieją tylko fakty doko­nane. Twe mał­żeń­stwo z kró­lową for­mal­nie zostało zawarte, jed­na­koż cią­gle nie doszło do speł­nie­nia.

– Wiem, ale…?

– Nie mów, naj­ja­śniej­szy panie, że nie wiesz, na czym polega zle­gnię­cie w łoż­nicy…?

– Z grub­sza wiem.

– Wsze­lako rozu­miem, że ni­gdy tego nie robi­łeś?

– Ano nie.

– Nawet z pan­nami z frau­cy­meru dostoj­nej mamusi? – w gło­sie Kuna zabrzmiało szczere zdzi­wie­nie.

– Za oglą­da­nie się za dwor­kami dosta­wa­łem rózgi.

– Tedy dziś będziesz musiał pójść na żywioł. Daję ci jed­nak słowo, panie, że to łatwiej­sze niż gra w tryk­traka. Ważne, że jeśli pościg zasta­nie was jako męża i żonę, któ­rzy już ślubu dopeł­nili, nie pozo­sta­nie nic innego, jak pogo­dzić się z tym fak­tem.

– Pew­nie masz rację, wsze­lako Hedwig ni­gdy w życiu nie zgo­dzi się na coś podob­nego bez wła­ści­wego sakra­mentu…

– Taka skru­pu­lantka!?

Po pau­zie poją­łem, że Tyrol­czyk zamy­ślił się głę­boko. Po chwili pierw­szy ozwał się jego pan.

– Wydaje mi się, że aku­rat ta prze­szkoda jest do poko­na­nia. Prze­cież możesz udzie­lić nam ślubu, Kuno.

– Ja?

– Chwa­li­łeś się, że byłeś księ­dzem?

– Kan­dy­da­tem jedy­nie, kle­ry­kiem pro­stym bez świę­ceń…

– Tym aku­rat nie musisz się chwa­lić, a ja nie będę dro­bia­zgowy, zwłasz­cza że mamy mało czasu. Posta­raj się o jakąś stułę i to, co może być potrzebne przy udzie­la­niu sakra­mentu.

Zro­biło mi się przy­kro, gdy pomy­śla­łem o dwójce mało­la­tów pró­bu­ją­cych na chyb­cika poko­nać strach i nie­śmia­łość, i opór mate­rii… Ale w tym momen­cie usły­sza­łem krzyk bole­ści.

Drobna akro­ba­cja i wró­ci­łem do pokoju.

Kre­do­wo­biała Jadwiga leżała na łóżku okryta płasz­czem, dygo­cąc cała.

– Co się stało?

– Nie wiem, chyba umie­ram.

Uchy­li­łem płasz­cza i zoba­czy­łem pur­pu­rową plamę na prze­ście­ra­dle.

Omal nie wybuch­ną­łem śmie­chem.

– Nie umie­rasz pani, tylko wła­śnie sta­jesz się kobietą! – zawo­ła­łem. – Nie będę taił, że jest to dla nas wszyst­kich nie­by­wale korzystna oko­licz­ność.

– Nie rozu­miem.

Wyja­śni­łem jej w paru sło­wach, na czym polega to, co jej się przy­da­rzyło i regu­lar­nie przy­da­rza raz na mie­siąc wszyst­kim doj­rza­łym kobie­tom. Na dłuż­szy wykład nie mia­łem czasu. Musia­łem jesz­cze pójść do Habs­burga, aby uświa­do­mić go, że deflo­ra­cję mło­dej mał­żonki musi odło­żyć na lep­sze czasy.

Wil­helm nawet się ucie­szył, a i Kuno przy­znał, że to powinno wystar­czyć, tylko pro­sił o dostar­cze­nie prze­ście­ra­dła.

Czas był naj­wyż­szy, dwie­ście kopyt spra­wiało wra­że­nie nad­cią­ga­ją­cej armii.

Habs­burg miał nie­wy­raźną minę i sły­sza­łem, jak mru­czy do swego zausz­nika:

– Ludzie kasz­te­lana kra­kow­skiego mnie zabiją, uzna­jąc że zbez­cze­ści­łem ich kró­lową, a nawet króla.

– Zro­bi­łeś to na jej wyraźną prośbę!

– No to wypra­wią mi oka­zały pogrzeb, a potem wyda­dzą Hedwig za tego dzi­kiego Litwina.

Tym­cza­sem pierwsi jeźdźcy dopa­dli dzie­dzińca. Habs­burg ruszył ku drzwiom, u jego boku poja­wiła się Jadwiga i Kuno z Inns­brucku z zakrwa­wio­nym prze­ście­ra­dłem. Co do mnie, uda­wa­łem, że mnie tam nie ma. Inna sprawa, że wystar­czyła chwila, aby obawy pierz­chły, gdy ujrze­li­śmy na tar­czach zbroj­nych czarne orły Wła­dy­sława Opol­czyka.

Książę zesko­czył z konia i ukląkł przed kró­lew­ską parą. Star­czyło jedno łyp­nię­cie okiem na prze­ście­ra­dło.

– A więc widzę, że jeden kło­pot mamy z głowy – powie­dział. – W tej sytu­acji pośpiech może stać się naszym sprzy­mie­rzeń­cem. Wyko­rzy­stamy to!

– Jak? – zapy­tał Habs­burg.

– Bez­zwłocz­nie wyślę zawia­do­mie­nia do panów kra­kow­skich i roz­po­czy­namy z niemi nego­cja­cje. Tuszę, że nie pozo­staje im nic innego, jak zaak­cep­to­wać twój wybór i koro­no­wać Wil­helma kró­lem Pol­ski.

Habs­burg dum­nie pod­krę­cił wąsa, a Jadwiga wes­tchnęła:

– Mam nadzieję, że do tego czasu mój mał­żo­nek nauczy się choć tro­chę pol­skiego.

Naj­bar­dziej zasko­czony obro­tem spraw był Rafał zło­dzie­ja­szek.

– Ale szybcy są ci kró­lo­wie w kon­su­mo­wa­niu związku, ja zdo­ła­łem przez ten czas zwi­nąć w całej karcz­mie jeno dwie srebrne łyżki.

O poranku całym orsza­kiem wyru­szy­li­śmy dalej, nie zatrzy­mu­jąc się aż do wsi zwa­nej Czę­sto­chowa, gdzie Opol­czyk kilka lat wcze­śniej osa­dził przy­by­łych z Węgier pau­li­nów i ci biali mnisi poczęli wzno­sić na wzgó­rzu klasz­tor i kościół pomy­ślane na podo­bień­stwo twier­dzy obron­nej.

– Tu zacze­ka­cie na koniec nego­cja­cji, a potem Jego Wyso­kość uda się do Kra­kowa na ofi­cjalny ślub i koro­na­cję – zapro­po­no­wał Opol­czyk.

– Mamyż się kryć w takiej dziu­rze? – Wil­helm zmarsz­czył swój ary­sto­kra­tyczny nos.

– Ta dziura posiada skarb, któ­rego może pozaz­dro­ścić Rzym i Kon­stan­ty­no­pol – rzekł książę. Zapro­wa­dził ich do kaplicy i poka­zał poczer­niały obraz. – Przy­wio­złem go z Rusi Halic­kiej, dokąd tra­fił z Kon­stan­ty­no­pola. Znam ludzi, któ­rym przy­wró­cił wzrok, widzia­łem też w Ole­śnie dzie­cię, które, choć uto­pione, odzy­skało życie. Powia­dają też, że ów cudowny wize­ru­nek nama­lo­wał z natury, oso­bi­ście święty Łukasz Ewan­ge­li­sta na frag­men­cie cedro­wego stołu, na któ­rym Jezus odbył swą Ostat­nią Wie­cze­rzę.

– To ona! – zawo­łała nagle Jadwiga.

Potem nie chciała nikomu powie­dzieć, do kogo się ten okrzyk odno­sił.

Dopiero wiele lat póź­niej wyznała mi, że wła­śnie tę kobietę o pociem­nia­łej cerze widziała wtedy na Wawelu, kiedy uno­siła w górę swój topór.

2. Rodowód

2. Rodo­wód

Histo­rie ludzi sław­nych zwy­kło zaczy­nać się od gene­alo­gii. W moim wypadku trud­ność jest podwójna – do sław­nych się nie zli­czam. Prze­ciw­nie, przez całe życie sta­ra­łem się, aby nikt nie zauwa­żał mojej obec­no­ści, a jeśli już zauwa­żał, to trak­to­wał wyłącz­nie jako bła­zna, tref­ni­sia, nie­groź­nego karła, a ogól­nie głupka. Prawdę o mnie znała wyłącz­nie kró­lowa Jadwiga, potem Kazi­mierz Wspa­niały, a i oni nie posie­dli jej całej. (Zwłasz­cza Kazio!). A co do rodo­wodu… Ze swych przod­ków mia­łem wyłącz­nie wie­dzę o mej matce – Mar­gosi, Ron­del­kiem zwa­nej, i Doro­tei – babce. O dziadku, kano­niku, który w chłodne zimowe noce chę­do­żył wspo­mnianą Doro­teę, swą kucharkę, wiem tylko, że ist­niał. Dobry to musiał być czło­wiek, skoro nie wypę­dził swej gospo­dyni z bacho­rem z domu, co w onych cza­sach sta­no­wiło normę, jed­nak nawet nie dowie­dzia­łem się ni­gdy, gdzie mie­ściła się ple­ba­nia, na któ­rej została poczęta moja rodzi­cielka i jak zwał się ów grzeszny syn kościoła. Wiem tylko, że gdy moja babka zmarła pod­czas nawrotu wiel­kiej zarazy, obo­wiązki w ple­ba­nii prze­szły na jej córkę, ale, jak mi przy­się­gała po wie­lo­kroć, ogra­ni­czały się one wyłącz­nie do stołu, a nie łoża. Cóż, nie byłem przy tym! Usta­li­łem jesz­cze, że gdy dzia­dzio księ­żulo śmier­tel­nie zacho­rzał, zadbał o swą młodą gospo­dynię, wysy­ła­jąc ją do Kra­kowa na służbę u innego sługi Bożego, gdzie doro­biła się pozy­cji naj­lep­szej kucharki w mie­ście, przez co ścią­gnęła na sie­bie uwagę naj­moż­niej­szego z miesz­kań­ców sto­licy Miko­łaja Wer­singa (z pol­ska Wie­rzyn­kiem nazy­wa­nego). Czy ostała się jego nałoż­nicą? Wąt­pię. Wie­rzy­nek – pan wielki, a bogaty – śmier­tel­nie bał się swej poło­wicy. A matuś moja? Miała już 25 lat, a na­dal pozo­sta­wała osobą samotną. Co prawda kan­dy­da­tów jej nie zby­wało. Oso­bli­wym afek­tem zapa­łał ku niej nie­jaki Arnulf Gru­ber, trzy­dzie­sto­letni apte­karz z ulicy Grodz­kiej, który wcze­śnie owdo­wiał (nie macie poję­cia, jak szybko brzyd­kie, bogate apte­karzowe scho­dzą z tego świata) i mnó­stwo wysiłku wkła­dał, aby posiąść mą matkę. Jako kochankę, a jeśli nie da się ina­czej, choćby i żonę. Nie wiem, dla­czego Mał­go­rzata wzgar­dziła tak świetną par­tią i nie mówiła ina­czej o Arnul­fie niż „nie­miecki wie­przek”. Zło­śliwi twier­dzili, że bar­dziej upodo­bała sobie Helgę, jedną z Wie­rzyn­ko­wych córek, z którą lubiła czas spę­dzać i po męsku deli­be­ro­wać o spra­wach świa­to­wych, w czym z pew­no­ścią nie prze­szka­dzała jej umie­jęt­ność czy­ta­nia i pisa­nia, zna­jo­mość niem­czy­zny i łaciny, a także pod­staw filo­zo­fii. Sądzę jed­nak, że nie­wła­ści­wie oce­niano cha­rak­ter ich przy­jaźni, kła­miąc i oskar­ża­jąc moją matuś o bycie try­badą czy temu podobną miło­śniczką poetessy Safony z wyspy Les­bos. Ważne, że nie robiły sobie nic z podob­nych pomó­wień.

Czy moż­liwe jest, że na ten padół łez dosta­łem się wła­śnie za sprawą uczty u Wie­rzynka, we wrze­śniu 1364 roku odby­tej z udzia­łem waż­nych monar­chów tego świata? Z róż­nych powo­dów ni­gdy temu nie zaprze­cza­łem. Bo i po co? Monar­cho­wie dawno roz­je­chali się, odje­chał i książę Cypru Piotr de Lusi­gnan, takoż Maur Ibra­him, szef jego straży przy­bocz­nej. Ponoć był to męż­czy­zna nader piękny, choć cał­ko­wi­cie czarny, który w trak­cie krót­kiego pobytu w Kra­ko­wie mnó­stwo słod­kich Mula­cią­tek napro­du­ko­wał. Ofi­cjal­nie trak­to­wano mnie jako jedno z nich, co jed­nak nie skło­niło mnie ni­gdy, aby jechać na ową śród­ziem­no­mor­ską wyspę i tam paść mu w ramiona z okrzy­kiem „Tatu­siu!”. Tym bar­dziej, że zna­łem prawdę. Inna rzecz – nie pozna­łem jej od razu i wprost. Matka, która nie pró­bo­wała nawet taić, że sporo rze­czy przede mną ukrywa, obie­cy­wała wyja­wić mi wszystko w dniu, w któ­rym wkro­czę w wiek męski. Cóż to jed­nak miało ozna­czać dla karła, tak róż­nego od swo­ich rów­no­lat­ków? Włosy na gębie mi nie rosły ni­gdy, przez co oszczę­dza­łem na brzy­twach, za to wzwody od trzy­na­stego roku życia mia­łem usta­wiczne, przeto musia­łem fol­go­wać sobie na różne nie­przy­stojne spo­soby.

Tym­cza­sem strze­liła mi dwu­dzie­sta pierw­sza wio­sna, szła i dwu­dzie­sta druga, a matuś mil­czała jak zaklęta. Osta­tecz­nie praw­dziwa doro­słość, nie­szcze­gól­nie zauwa­żalna przy mym wzro­ście sie­dzą­cego psa – trzy i pół łok­cia przy peł­nym wypro­ście – spa­dła na mnie osta­tecz­nie w dniu jej śmierci. Stało się to w spo­sób tak oso­bliwy, że opo­wiem o nim w dal­szej czę­ści mej opo­wie­ści, bo wypada nie tylko zająć się meri­tum sprawy, ale także oddać oso­bliwą aurę zda­rze­nia, do któ­rego doszło w pamięt­nym 1389 roku, gdy za późno było odwró­cić to, co się stało. Do tej pory pamię­tam ów dzień dżdży­sty, kie­dym biegł w stronę rynku, nogi mając oso­bli­wie cięż­kie, jakby wzuto na nie oło­wiane noga­wice. Chyba nikt nie widział, jak opu­ści­łem Wawel, zresztą zamie­sza­nie na zamku było tak wiel­kie, że mógł­bym wynieść nawet skar­biec koronny, gdyby pozo­stało w nim coś war­to­ścio­wego. Nie­stety, wszystko co mogło być prze­zna­czone na koszty wojny, król Wil­helm u Żydo­wi­nów zasta­wił.

Dopo­tąd zna­łem jeno okru­chy fak­tów doty­czą­cych mego przyj­ścia na ów padół łez, a matuś, naci­skana przeze mnie w miarę jak dora­sta­łem, mówiła o spra­wie nie­chęt­nie, toteż musia­łem wydłu­by­wać tę prawdę jak rodzynki z cia­sta. W dodatku rodzynki nad­zwy­czaj gorz­kie, jakby z wil­czych jagód usu­szone.

Ow­szem, przy­zna­wała się do schadzki z egzo­tycz­nym Mau­rem, wyzna­jąc, iż wybrała do tego celu uro­czy­sko za Wisłą, zwane Krze­mion­kami ze względu na obfi­tość tego uży­tecz­nego kamie­nia. Od pra­wie­ków wiedźmy urzą­dzały tam sabaty, a wszel­kiej maści łotrzy­ko­wie mieli swoje kry­jówki. Było to też ide­alne miej­sce dla cie­le­snych uciech.

– I poszła tam matula po dobroci? – pyta­łem.

– Ano poszłam, albo­wiem ów Afro­cy­pryj­czyk jakiś czar na mnie rzu­cił, takoż złotą monetę w rękę mi wci­snął. Toteż pójść musia­łam, choćby w tym celu, by mu ją zwró­cić.

– Ale dla­czego aż na Krze­mionki?

– Bo w pobliżu był dwór, który naten­czas król Cypru na swą sie­dzibę zajął. W samym Kra­ko­wie zaś natłok był straszny, a zapro­po­no­wana mu kwa­tera na Kazi­mie­rzu nie­zbyt mu się widziała.

– Czemu?

– Żydów tam dużo, za któ­rymi król Piotr nie prze­pa­dał.

Gro­ma­dząc szcze­góły, zdo­ła­łem się dowie­dzieć, że celem spo­tka­nia musiała nocą, przez rzekę mocno po desz­czach roz­laną, się prze­pra­wić, a gdy na miej­sce dotarła pojęła, iż wystrych­nięto ją na dudka. Ibra­hima nie było, mimo że cze­kała nań ze sto pacie­rzy.

– Co się z nim stało?

– Tego nie wiem. Może pobłą­dził, może się roz­my­ślił alboli zmi­trę­żył czas z inną panną. Wia­domo, że trzy dni potem Kra­ków wraz ze swym kró­lem opu­ścił.

– Bez poże­gna­nia?

– A jakże miał się ze mną żegnać, sko­rom dla wszyst­kich była jak umarła?

– Co to zna­czy?

– Nie wiem. Spa­ce­ru­jąc doszłam aż do stóp kopca Kra­kusa, któ­ren lud naszego mia­sta usy­pał, oso­bi­ście zno­sząc zie­mie w zwią­za­nych ręka­wach swych koszul, od czego poszło pogań­skie święto zwane „Rękawką”. Tam nagle spadł na mnie mrok i stra­ci­łam przy­tom­ność.

– I co się póź­niej stało?

– Za mło­dyś, by to wie­dzieć!

Mia­łem w tej kwe­stii inne zda­nie i nie usta­wa­łem w wysił­kach, aby do tajem­nicy mej matki się dogrze­bać. Ale fak­tycz­nie, wedle wszel­kich zasły­sza­nych opo­wie­ści Mał­go­rzata Ron­de­lek prze­pa­dła onej nocy bez wie­ści. Ostatni widział ją rybak, od któ­rego za sztukę sre­bra wyna­jęła łódź. Ali­ści już nią nie powró­ciła, porzu­ca­jąc czółno po dru­giej stro­nie, podle wsi Dęb­niki. A gdzie podziała się sama? Po jakimś cza­sie straż­nicy miej­scy zna­leźli jej cze­pek i jeden cho­dak, ale po samej kobie­cie, naon­czas 25 lat liczą­cej, ślad żaden nie pozo­stał.

Nie­cały rok potem do klasz­toru sióstr kla­ry­sek w Sta­rym Sączu zapu­kała młoda kobieta w dzie­wią­tym mie­siącu ciąży, która naj­wy­raź­niej postra­dała mowę, a może i zmy­sły, bo długi czas nie była w sta­nie powie­dzieć słowa, a jak już mówiła, jakieś to były wie­rutne bania­luki, któ­rych, jak twier­dzono, powta­rzać się nie godzi. W dwie nie­dziele po prze­kro­cze­niu furty przy­sze­dłem na świat, obwiesz­cza­jąc ten fakt dono­śnym krzy­kiem, choć gło­śniej ode mnie krzy­czała babka poród odbie­ra­jąca i ota­cza­jące ją mniszki. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że moja matka uro­dziła dia­bła. Nowo­rodki na ogół nie są szcze­gól­nie piękne, ale ja, jako ose­sek, byłem paskud­niej­szy niż naj­brzyd­szy z brzyd­kich. Łysy, gar­baty, z dłońmi, które miały wpraw­dzie razem dzie­sięć pal­ców, ale w lewej cztery jeno, za to w pra­wej – sześć. Na szczę­ście nie posia­da­łem kopy­tek, ale trzy palce okryte czymś, co przy­po­mi­nało łuskę, też zbyt nor­malne nie są. W każ­dym innym miej­scu nie prze­żył­bym doby, potrak­to­wany jak nie­chciany kot, lub szcze­niak (do wora i do Dunajca!), ale prze­ory­sza, osoba mądra i pobożna uwa­żała, że nawet dia­beł jest stwo­rze­niem Bożym i zabi­jać go się nie godzi. O dziwo, wsparł ją ksiądz, który naj­pierw pod­dał mnie testowi świę­co­nej wody – nawet nie zapła­ka­łem, nie mówiąc o innych moż­li­wych obja­wach, a potem ochrzcił mnie, nada­jąc imię Mieszko, które – ongiś kró­lew­skie – ostat­nimi czasy wyszło z uży­cia i nada­wano je jedy­nie bękar­tom bądź prze­chrztom. W pew­nym sen­sie byłem jed­nym i dru­gim, uro­dzi­łem się bowiem bez napletka, co wywo­ły­wało znaczne kom­pli­ka­cje, kiedy przy­cho­dziło mi tra­fić do łaźni z jakimś anty­se­mitą. Uwa­żam, że ksieni i kapłan postą­pili słusz­nie. Całe życie pró­bo­wa­łem być dobrym kato­li­kiem, a jeśli nawet to nie zawsze mi wycho­dziło, winne temu były wyłącz­nie nie­sprzy­ja­jące oko­licz­no­ści.

Jak bar­dzo byłem potworny? Z dzwon­ni­kiem z Notre Dame zwa­nym Quasi­modo rów­nać się nie mogłem, ale do Apol­lina też mi było daleko. Ow­szem matka uwa­żała, że jestem piękny, ale któ­raż rodzi­cielka uzna swe poto­ro­cze za paskudę. Wspo­mi­na­łem już o wzro­ście – mier­nym – i o twa­rzy ciem­nej jak razowy chleb. Ale reszta zale­żała ode mnie. Nie mia­łem natu­ral­nego garbu, ot lekko unie­sioną łopatkę, ale umia­łem symu­lo­wać gar­ba­tość nie gorzej niż słynny kawa­ler Lagardѐre w cza­sach regen­cji, potra­fi­łem też obra­cać głowę na podo­bień­stwo sowy, a co do koń­czyn, wyła­my­wa­łem je w dowol­nych kie­run­kach jak sta­wo­nóg, co przy­da­wało się wielce w kuglar­skim rze­mio­śle. Reasu­mu­jąc, byłem cał­kiem przy­stojny, jak na karła.

Dość długo zasta­na­wia­łem się, czy matka moja naprawdę nie wie nic, co się z nią działo przez bli­sko rok, czy też z jakie­goś powodu mówić nie chce. Podej­rze­wa­łem, że to dru­gie.

Skąd to mnie­ma­nie? Cóż, byłem świad­kiem, jak całe noce gnę­biły ją sny straszne, w cza­sie któ­rych mówiła i klęła w nie­zna­nych mi języ­kach (cóż bowiem może zna­czyć fuck you czy job twaju mat’ naj­tęż­szy nawet umysł władz­twa Ande­ga­we­nów nie poj­mo­wał). Zda­rzało jej się nie­kiedy zdra­dzić o świ­ta­niu, że w snach tych widziała inne światy i podró­żo­wała przez czarne dziury (cokol­wiek mia­łoby to zna­czyć), widziała prze­szłość i przy­szłość. Nic jej z tego nie przy­szło. Gorzej, kiedy raz pró­bo­wała prze­strzec Króla Kazi­mie­rza, aby roku Pań­skiego 1370 na niedź­wie­dzia się nie wybie­rał, bo tylko nogę zła­mie, a potem zemrze, nie osta­wia­jąc kró­le­stwu dzie­dzica, nie potrak­to­wano jej poważ­nie. Co gor­sza, gdy już do prze­po­wia­da­nych zda­rzeń doszło, za cza­row­nicę ją okrzyk­nięto i, natu­ralną rze­czy koleją, jako wiedźmę pła­wić chciano, tyle że tam­tej jesieni Wisła zamar­zła wcze­śniej niż zwy­kle, a nim z wio­sną lody puściły, byli­śmy daleko. Zresztą nie można dwa razy uto­nąć w tej samej rzece.

Dziec­kiem wtedy jesz­cze byłem, więc nie­wiele z tego pamię­tam krom stra­chu – choć zmiana naszego sta­tusu spo­łecz­nego była oczy­wi­sta. Po pię­ciu latach spo­koj­nego życia w Kra­ko­wie, gdzie Miko­łaj Wie­rzy­nek znowu przy­jął matulę do kuchni, a apte­karz Gru­ber, nie­zra­żony naro­dzi­nami bękarta pokraki, na­dal ją ado­ro­wał, musie­li­śmy zmie­nić się w uchodź­ców, nie­pew­nych prze­ży­cia kolej­nego dnia, a co dopiero nocy. Uroda ni talenta mojej matki na nie­wiele mogły się tu zdać, bo nie spo­tka­łem żad­nego ama­tora jej wdzię­ków, który na mój widok nie brałby nóg za pas.

„Z taką kotwicą daleko się nie zaje­dzie!” – zwykł mawiać w podob­nych oko­licz­no­ściach pewien admi­rał floty dunaj­skiej. Trudno więc się dzi­wić, że ni­gdzie nie mogli­śmy dłu­żej zagrzać miej­sca, czy były to Morawy, Cze­chy, Austria Przed­nia lub Tylna, Pano­nia czy Dal­ma­cja. Przez pewien czas żyli­śmy w tabo­rze Cyga­nów, gdzie wie­dza mej matki wzbo­ga­ciła się o umie­jęt­no­ści wró­że­nia i sto­so­wa­nia ziół na wszel­kie przy­pa­dło­ści. Nie­stety, nie wszę­dzie nastroje wobec wędrow­nych noma­dów były przy­ja­zne. Po zapusz­cze­niu się na tereny buł­gar­skie, sta­li­śmy się celem pogromu (Cygan dla Buł­gara wyda­wał się jed­nako nie­na­wistny co muzuł­ma­nin), z któ­rego led­wie uszli­śmy z życiem. Na koniec w Ser­bii udało się nam dołą­czyć do trupy kugla­rzy i lino­skocz­ków, co począt­kowo wyda­wało się praw­dzi­wym uśmie­chem losu. I rze­czy­wi­ście, prze­ży­łem tam dzie­sięć cał­kiem przy­jem­nych lat.

Matka ser­wo­wała dania cie­płe lub zimne (w zależ­no­ści od zamó­wie­nia) na wynos i na miej­scu, a ja, w cha­rak­te­rze arty­sty, odda­wa­łem się wystę­pom. Ale i tak mie­li­śmy mnó­stwo czasu dla sie­bie. Matuś opo­wia­dała mi mnó­stwo bajek – podej­rze­wam, że sporo z nich wymy­ślała sama, bo więk­szo­ści nig­dym potem od nikogo nie sły­szał. A potem zaczęła mnie uczyć. Nie było to szcze­gól­nie cięż­kie zada­nie – byłem bowiem nie­zwy­kle chłonny, a jeśli czymś mógł­bym się bez­kar­nie chwa­lić, to wła­śnie swą pamię­cią. Nic więc dziw­nego, że skoń­czyw­szy lat pięt­na­ście, wie­dzia­łem o świe­cie wię­cej niż nie­je­den uczony mnich. Może dla­tego coraz mniej podo­bała mi się rola, którą mi wyzna­czano.

Nie była ona szcze­gól­nie wyra­fi­no­wana. Grano mną jak piłką, wystrze­li­wano z bali­sty i kazano łazić po sztucz­nej paję­czy­nie jako czło­wiek pająk. Dostar­czy­łem też nie­by­wa­łej przy­jem­no­ści wszyst­kim tym, któ­rzy bez­piecz­nie mogli dawać upust swej nie­chęci do takiego indy­wi­duum jak ja, a więc wymie­rzać prztyczki i kuk­sańce, pluć, a nawet obsi­ki­wać. Zbun­to­wa­łem się dopiero, kiedy pewien per­wer­syjny Wene­cja­nin posta­no­wił mnie obe­srać.

Ucie­kłem. Nie­stety, nie­da­leko. Pan Milosz o prze­zwi­sku Niedź­wied­nik, wła­ści­ciel trupy, prędko mnie odna­lazł, wyba­to­żył, a następ­nie jął trzy­mać w klatce, w któ­rej dopo­tąd prze­by­wa­łem jedy­nie za dnia, robiąc za eks­po­nat wysta­wia­nego panop­ti­cum.

Próżno matuś moja pro­siła go o miło­sier­dzie, pozo­stał nie­ugięty, a gdy pró­bo­wa­łem uciec po raz wtóry, przy­kuto mnie łań­cu­chem do kraty. Mijały tygo­dnie i mie­siące, śni­łem o ucieczce, byłem już wystar­cza­jąco silny, aby zerwać łań­cuch i wyła­mać kraty, ale bałem się o los mateńki, która, jak twier­dziła, mocno pod­upa­dła na zdro­wiu. To, że przy­sta­wała na naszą mize­rię, bo wie­działa, że taka jest ścieżka prze­zna­cze­nia, nie przy­cho­dziło mi do głowy. Jedno, co jej się uda­wało, to dostar­cza­nie mi do czy­ta­nia ksiąg i nauka języ­ków, choć nie bar­dzo wie­dzia­łem, po co mia­łoby się to przy­dać cyr­ko­wemu potwor­kowi. Inna sprawa, że gro­ma­dze­nie wie­dzy spra­wiało mi przy­jem­ność. Po kilku latach pozna­łem z grub­sza kształt ówcze­snego cywi­li­zo­wa­nego świata. Wie­dzia­łem, iż w Euro­pie liczą się (a był rok Pań­ski 1382) wła­ści­wie trzy kró­lew­skie rodziny: Ande­ga­we­nów, Luk­sem­bur­gów i Habs­bur­gów, jako że w Pol­sce od śmierci Kazi­mie­rza Wiel­kiego nie było wła­snego monar­chy, nadto iż Kościół zachodni podzie­lił się mię­dzy dwa papie­skie trony, w Rzy­mie i w Awi­nio­nie, oraz że muzuł­mań­scy Tur­czy­no­wie mocno posta­wili stopę na kon­ty­nen­cie euro­pej­skim, a prze­nie­sie­nie ich sto­licy do Adria­no­pola nie zapo­wiada dla chrze­ści­jań­stwa i okrą­żo­nego Kon­stan­ty­no­pola niczego dobrego. Oczy­wi­ście nie sądzi­łem, żebym kie­dy­kol­wiek mógł mieć naj­mniej­szy choćby wpływ na świat, skoro nie mia­łem go nawet wobec wła­snego żywota.

Aż dotar­li­śmy na wielki targ w Budzie, mie­ście pięk­nie nad Duna­jem poło­żo­nym. Był cudny wio­senny dzień, z gatunku takich, w któ­rych otwie­rają się kwiaty, ludzie łączą się w miło­snych unie­sie­niach, a nadzieje budzą się nawet w duszach, które dawno je utra­ciły. Co do mnie, leża­łem w klatce w pół­śnie.

– Lizzi, pourquoi cet petit singe est si tri­ste? – usły­sza­łem naraz głos wysoki i sre­brzy­sty jak tryl skow­ronka.

– Nie jestem małpą, lecz czło­wie­kiem – odwark­ną­łem w tym samym języku.

– Mon Dieu, il parle! – zawo­łała dziew­czynka.

Pod­nio­słem powieki i ujrza­łem parę naj­pięk­niej­szych błę­kit­nych oczu, jakie w życiu zda­rzyło mi się oglą­dać. Dziew­czynka mogła mieć 10 lat, ale nad wiek była wyro­śnięta, nie­praw­do­po­dob­nie smu­kła, z burzą jasnych wło­sów roz­sy­pu­ją­cych się na ramio­nach. Ubrana była w jakąś bez­cenną szatę, na szyi miała naszyj­nik z pereł, a na ręce kunsz­towną bran­so­letę. Prócz opie­kunki postę­po­wali za nią dwaj zbrojni, tak­tow­nie trzy­ma­jąc się z tyłu. Pierw­szy raz ktoś taki odwie­dził nasz bieda cyrk.

– Sam nauczy­łem wszyst­kiego tego odmieńca, naj­ja­śniej­sza panienko. – Milosz, zgięty w ukło­nie jak rogal, z tru­dem utrzy­my­wał rów­no­wagę.

Naj­ja­śniej­sza panienko? – myśli kłę­biły mi się w gło­wie. – Azali mogła to być jedna z kró­lew­skich cór, miło­ści­wie panu­ją­cego nam Ludwika d’Anjou, póź­niej nazwa­nego Wiel­kim. Maria albo młod­sza – Jadwiga?

Tym­cza­sem kró­lewna zigno­ro­wała szwar­got kugla­rza.

– Jesteś czło­wie­kiem? – zwró­ciła się bez­po­śred­nio do mnie.

Coś pod­ku­siło mnie, by odpo­wie­dzieć cyta­tem ze sta­ro­żyt­nego Teren­cju­sza:

– Homo sum, humani nihil a me alie­num puto.

– Znasz łacinę?! – zawo­łała zasko­czona. – Czemu zatem trzy­mają cię w klatce jak dzi­kie zwie­rzę?

Odpo­wie­dział za mnie Milosz:

– Bo jest hardy, krnąbrny i parę razy pró­bo­wał ucieczki, ale wybi­łem mu to z jego szka­rad­nej głowy… – Tu się­gnął do rze­mien­nej dys­cy­pliny przy­wią­za­nej do pasa, dorzu­ca­jąc: – Musi znać mores!

– Powin­ni­śmy iść, pani – pró­bo­wała nie­śmiało ode­zwać się dworka.

Jadwiga zigno­ro­wała ją.

– Nie godzi się tak trak­to­wać ludzi – rze­kła. – Uwol­nij go natych­miast. I trak­tuj odtąd jak istotę ludzką.

Mój wła­ści­ciel zawa­hał się, ale usłu­chał, otwo­rzył klatkę i się­gnął po klucz. Jed­nak złe bły­ski oczu dowo­dziły, że led­wie Ande­ga­wenka odej­dzie, dostanę takie wciry, że zapa­mię­tam ruski mie­siąc. Na szczę­ście dziew­czyna bystra była i rozu­mo­wała podob­nie jak ja.

– Ile chcesz za jego uwol­nie­nie?

– Pani, na dwo­rze mamy dość kar­łów i tym podob­nych mon­strów… – pro­te­sto­wała jej dama do towa­rzy­stwa.

– Prze­stań, Lizzi! – Tup­nęła nóżką i ścią­gnęła z prze­gubu bran­so­letę, za którą w Sied­mio­gro­dzie można byłoby kupić pięć wsi.

– Czy to zaspo­koi twe ocze­ki­wa­nia?

– Tak pani! – Czer­wony zazwy­czaj Milosz zro­bił się naraz blady.

Teraz kró­lewna zwró­ciła się wprost do mnie.

– Jak cię zowią?

– Mieszko… – Po namy­śle dorzu­ci­łem: – Mieszko z Krze­mio­nek. – (Nic lep­szego nie przy­szło mi do głowy).

Milosz natych­miast otwo­rzył kratę i zdjął mój łań­cuch. Ja jed­nak pozo­sta­łem w klatce, nie robiąc ni kroku.

– Nie chcesz iść ze mną? – zapy­tała zdzi­wiona Jadwiga.

– O niczym innym nie marzę, niż słu­żyć ci pani, ale nie mogę osta­wić mojej matki u tego czło­wieka.

W tym momen­cie wtrą­cił się sam Milosz, który idiotą nie był, toteż nie uśmie­chała mu się utrata inte­resu życia.

– Matkę mogę oczy­wi­ście dorzu­cić gra­tis! – zawo­łał.

Czy mateńka moja wie­działa, że tak się sta­nie i, uda­jąc cho­robę, cze­kała tylko na ten moment, nie wiem, wsze­lako gdym wolny rado­sną jej wieść zaniósł, bły­ska­wicz­nie ozdro­wiała. I, co cie­kaw­sze, wcale nie była zadzi­wiona obro­tem spraw.

Sprzy­ja­ją­cych nam zda­rzeń było znacz­nie wię­cej. Nikt nie opo­no­wał przed naszym przy­ję­ciem na dwór. Ludwik Węgier­ski zmarł w Trna­wie 11 wrze­śnia 1382 roku, mie­siąc po naszym z Jadwigą spo­tka­niu, a regentka Elż­bieta Bośniaczka, zajęta spra­wami wiel­kiej poli­tyki, całe swe zain­te­re­so­wa­nie poświę­cała star­szej córce Marii, prze­wi­du­jąc dla niej tron węgier­ski i pol­ski. Zamiary te miało wzmoc­nić zawarte już per pro­cura mał­żeń­stwo z Zyg­mun­tem Luk­sem­bur­czy­kiem – mar­gra­bią bran­den­bur­skim. (Na wszelki wypa­dek podobny zwią­zek został doga­dany z Ludwi­kiem, bra­tem fran­cu­skiego króla, i pozo­sta­wała jedy­nie decy­zja, z któ­rego się wyco­fać). Dla­tego jeden wię­cej czy mniej bła­zen w orszaku jej młod­szej córki nie sta­no­wił dla niej róż­nicy, byleby Hedwiga była zado­wo­lona.

I tak zaczęło się moje życie u boku, czy raczej w nogach, kró­lo­wej Jadwigi, bo gdy­śmy przy­byli do Pol­ski, w szcze­gól­nie zimne noce spa­łem pod jej pie­rzyną, grze­jąc naj­ja­śniej­sze stópki mojej wład­czyni.

Jest (podobno) w kate­drze wawel­skiej gro­bo­wiec z bia­łego kar­ra­ryj­skiego mar­muru przed­sta­wia­jący moją kró­lową. W odróż­nie­niu od wszyst­kich innych sar­ko­fa­gów, śpią­cej postaci towa­rzy­szy rzeźba pie­ska w jej nogach. Oczy­wi­ście, gdyby rzeź­biarz lepiej znał histo­rię, winien był wsta­wić mnie, choć być może zepsu­łoby mu to arty­styczną kon­cep­cję.

Z pew­no­ścią czu­wała nad nami Opatrz­ność. Jak pisa­łem począt­kowo, na pol­ski tron prze­wi­dziana była kró­lewna Maria, przy­obie­cana jako żona Zyg­mun­towi Luk­sem­bur­skiemu, a ten już wszedł do Pol­ski i zaczął się sza­ro­gę­sić w Wiel­ko­pol­sce, czym szybko zra­ził sobie mnó­stwo wiel­mo­żów, na czele z arcy­bi­sku­pem gnieź­nień­skim Bodzantą i kasz­te­la­nem poznań­skim Domra­tem. Oka­zało się rychło, że zamy­sły Bośniaczki były to rachunki bez uwzględ­nia­nia woli gospo­da­rza.

O zapro­sze­niu młod­szej Jadwigi do Pol­ski (a nie Marii w pakie­cie z Luk­sem­bur­czy­kiem, jak to okre­śliła moja matuś) pano­wie kró­le­stwa zde­cy­do­wali w 1382 roku, naj­pierw na zjeź­dzie w Wiślicy, potem w Radom­sku.

Nie było to po myśli Luk­sem­bur­czyka, który zado­mo­wił się w Pol­sce i chciał zerwać posta­no­wie­nia Pola­ków, ale kasz­te­lan kra­kow­ski Dobie­sław z Kuro­zwęk wyper­swa­do­wał mu jazdę do Kra­kowa, twier­dząc, że przy ogól­nym sta­nie umy­słów rycer­stwa należy tro­chę pocze­kać. Usłu­chaw­szy, przez Nie­po­ło­mice, Boch­nię i Sącz poje­chał Zyg­munt na Węgry. Nie­szcze­gól­nie wyja­śniło to sytu­ację. W Wiel­ko­pol­sce gorzała wojna domowa Grzy­ma­li­tów z Nałę­czami, a do tronu co rusz poja­wiali się pia­stow­scy pre­ten­denci, jak Sie­mo­wit Mazo­wiecki czy Wła­dy­sław Opol­czyk, któ­rego arcy­bi­skup Bodzanta pró­bo­wał nawet uko­ro­no­wać w Sie­ra­dzu, wprzódy, w dniu św. Wita, kró­lem go ogło­siw­szy. Tym­cza­sem Zyg­munt Luk­sem­bur­ski wró­cił do Pol­ski wcze­śniej niż myślano na czele wojsk węgier­skich. Spu­sto­szył księ­stwa mazo­wiec­kie, z czego natych­miast sko­rzy­stali Litwini pod prze­wo­dem Jagiełły, zdo­by­wa­jąc nad­bu­żań­ski Dro­hi­czyn, i pew­nie poszliby dalej, gdyby Krzy­żacy nie zajęli im zamku w Tro­kach, zagra­ża­jąc Wilnu.

Co do mnie, w świ­cie mło­dziut­kiej kró­lewny prze­pę­dzi­łem zimę 1383/4 w Dal­mac­kim Zada­rze, nie wie­dząc nawet, jakie burze sza­leją wokół nas. Tym­cza­sem przy­było tam posel­stwo z panem Sędzi­wó­jem z Szu­bina i Spyt­kiem Melsz­tyń­skim pona­glić Bośniaczkę, by czym prę­dzej wysłała swą córkę Jadwigę do Pol­ski, bo tylko to mogło uśmie­rzyć stan wojny wszyst­kich ze wszyst­kimi.

Gdy Jadwiga dowie­działa się, że jej wyjazd do Pol­ski jest już posta­no­wiony (pra­wie), zaczęła mnie pytać o ową pół­nocną kra­inę. Choć pra­wie nie pamię­ta­łem moich stron, zgod­nie z opo­wie­ściami matusi opo­wie­dzia­łem, że jest to naj­pięk­niej­szy kraj na świe­cie – żyzny, bogaty, pełen lasów obfi­tu­ją­cych w zwie­rzynę i dobrych ludzi, któ­rzy z pew­no­ścią ją poko­chają.

– No to jedźmy tam! – kla­snęła w ręce Jadwiga. – A po dro­dze nauczysz mnie pol­skiego!

Oka­zało się, że mam na to cał­kiem sporo czasu. Z tego, co mogłem się domy­śleć, Bośniaczka krę­ciła ile mogła (taki już miała cha­rak­ter), zasła­nia­jąc się wzglę­dami bez­pie­czeń­stwa córki, na co pol­scy posło­wie zapro­po­no­wali grupę mło­dych synów szla­chec­kich na zakład­ni­ków. Elż­bieta, niby się zga­dza­jąc, naka­zała Sędzi­wója inter­no­wać w pysz­nej willi, a do Kra­kowa wysłać kasz­te­lana san­do­mier­skiego Jaśka z Tar­nowa, by Wawel prze­jął i wpu­ścił nań załogę węgier­ską.

Sędzi­wój mio­tał się bez­sil­nie w swej willi na wysepce i pew­nie długo by tam pozo­stał, ale posta­no­wi­łem mu pomóc. Ukra­dłem rybacką łódkę i nocą na brzeg go prze­wio­złem. Tam do swo­ich towa­rzy­szy dołą­czył i z mia­sta się wymknął. Zmie­nia­jąc konie, pozo­sta­wione roz­trop­nie w trak­cie swej podróży na połu­dnie, gnał jak powia­dają z szyb­ko­ścią 60 mil na dobę i w dzie­sięć dni w Kra­ko­wie sta­nął. (Tu dodam, że w odróż­nie­niu od innych wiel­kich panów mej pomocy ni­gdy nie zapo­mniał).

Bośniaczce nie pozo­stało nic innego, jak zapo­wie­dzieć wysła­nie swej córy do jej przy­szłego kró­le­stwa. Zrazu Jadwiga miała przy­być w dzień świę­tego Sta­ni­sława, przy­pa­da­jący ósmego maja. Ali­ści jej matka znowu doko­nała nie­za­po­wia­da­nego manewru, wysy­ła­jąc do Pol­ski swego zię­cia Zyg­munta Luk­sem­bur­skiego, iżby w cza­sie mało­let­no­ści kró­lo­wej rządy w Pol­sce spra­wo­wał.

Ten dotarł już do Lubowli, na sło­wac­kim Spi­szu poło­żo­nej, kiedy drogę zastą­pili mu pol­scy pano­wie, twier­dząc, że stopy swej ger­mań­skiej w kró­le­stwie naszym wię­cej nie postawi, i ponow­nie zażą­dali przy­by­cia kró­lewny do Pol­ski, gro­żąc zerwa­niem dotych­cza­so­wych usta­leń.

Ist­niały wszak roz­wią­za­nia alter­na­tywne. Na przy­kład wybrać i Pia­sta, choćby pośled­niej­szego gatunku! Sie­mo­wit, książę Mazo­wiecki, w któ­rym zda się sku­mu­lo­wały się wszyst­kie naj­gor­sze cechy daw­nych Pia­stow­czów – skłon­ność do awan­tury i nad­mierne ambi­cje – zdo­łał nawet prze­pro­wa­dzić na zjeź­dzie w Sie­ra­dzu 28 marca 1383 roku swój wybór na króla Pol­ski. Wpraw­dzie nie uzy­skał popar­cia panów mało­pol­skich, to jed­nak wcale nie zna­czyło, by swych zło­wro­gich machi­na­cji zanie­chał.

Tak więc w końcu przy­był do Kra­kowa ów wielki orszak, w któ­rym zna­la­złem się i ja, „kró­lew­ska rucho­mość” zin­wen­ta­ry­zo­wana za ostat­nim ciurą, choć przy­znajmy – przed parą pie­sków, trójką kotów, uczo­nym szpa­kiem i ulu­bio­nym kucy­kiem kró­lewny. Pochód otwie­rali kar­dy­nał Dymitr biskup Ostrzy­ho­mia i Pavao Horvat biskup Zagrze­bia, pod któ­rych pie­czą wie­ziono świetny kró­lew­ski posag w zło­cie, sre­brze, naczy­niach, tka­ni­nach, klej­no­tach, per­łach i dywa­nach.

Co do mateńki mojej, na dwór by­naj­mniej się nie pchała, zamiesz­kała w mie­ście, wynaj­mu­jąc dom z roz­le­głymi piw­ni­cami, do któ­rych, wyko­rzy­stu­jąc kon­takty na Węgrzech nawią­zane, poczęła spro­wa­dzać wina węgier­skie, które wiel­kim wzię­ciem cie­szyły się w Kra­ko­wie. Jej part­nerką biz­ne­sową została dawna przy­ja­ciółka, Helga Wie­rzyn­kówna, która wpraw­dzie – dla przy­zwo­ito­ści – wyszła za mąż za nie­ja­kiego Wil­lera, ale na bar­dzo krótko, bo star­szy o pół wieku od niej mał­żo­nek szybko ją odumarł, a potem już żyła samot­nie.

Wyznam, że z pew­nymi opo­rami, ale w końcu polu­bi­łem tę wielką, pozba­wioną biu­stu kobietę o twa­rzy, którą wysta­jące zęby upodob­niają do pyska konia, w ruchach kan­cia­stą i ener­giczną, ale dla mnie miłą jak dla wła­snego syna, w dodatku jakby nie­zau­wa­ża­jącą moich kalectw. Nie mnie sądzić, ale na pewno matce mojej dobrze było w jej towa­rzy­stwie. A import kwitł.

Oczy­wi­ście co pewien czas wyko­rzy­sty­wano zdol­no­ści kuchar­skie Mar­gośki Ron­de­lek i tak też stało się, gdy jesie­nią roku Pań­skiego 1384, z oka­zji koro­na­cji Jadwigi, siła rycer­stwa zje­chała do Kra­kowa i trudno było nadą­żyć z jadłem i wypit­kiem, pozo­sta­jąc jedy­nie przy dwor­skich kuch­niach.

Natu­ralną rze­czy koleją tam­tej jesieni matuś moja wraz z Helgą Wil­ler (na­dal tra­dy­cyj­nie przez wszyst­kich Wie­rzyn­kówną nazy­waną) otwo­rzyły wielką jadło­daj­nię na Stra­do­miu, gdzie zatrzy­mała się brać rycer­ska głów­nie z Wiel­ko­pol­ski, wśród któ­rej naj­znacz­niej­szym pocz­tem dys­po­no­wał Bar­tosz z Odo­la­nowa. Dla mło­dzika takiego jak ja otwo­rzyła się oka­zja wyma­rzona, aby krę­cić się wśród tej ciżby, języ­ków obcych i dia­lek­tów lokal­nych słu­chać, a do tego mia­łem smy­kałkę ogromną. Z Wawelu do Stra­do­mia jest led­wie kil­ka­set kro­ków. Nie dziw, że z braku jakich­kol­wiek zajęć – w czas przy­go­to­wań do koro­na­cji bła­zen kró­lewny to per­sona non grata – gości­łem tam czę­ściej niż w innych miej­scach. Spo­strze­gaw­czy jestem, toteż zauwa­ży­łem, że szcze­gólną czcią ota­czany jest, i to by­naj­mniej nie z racji wieku (liczył naj­wy­żej trzy­dzie­ści parę wio­sen), mąż pewien – nie­zbyt wielki, chudy, z twa­rzą lisią i nie­spo­koj­nymi wod­ni­stymi oczami, uda­jący pro­stego ryce­rza. Ważny musiał być, boć sam Bar­tosz z Odo­la­nowa w rękę go na powi­ta­nie cało­wał. Nie potrze­bo­wa­łem zbyt wiele wysiłku, aby roz­gryźć, iż jest to sam Sie­mo­wit IV Mazo­wiecki, który, po zeszło­rocz­nej pró­bie upro­wa­dze­nia z Wawelu mło­dziut­kiej Jadwigi, miał zakaz poja­wia­nia się w Kra­ko­wie, ale naj­zwy­klej nic sobie z tego nie robił. Co mógł knuć tym razem? Nie spusz­cza­łem go z oka, cie­sząc się, że mogę uda­wać zasmar­kane dzie­cię jed­nej z pod­ku­chen­nych. (Gra­nie dzie­ciaka to jedna z lep­szych ról, które mam w reper­tu­arze!). Moja cier­pli­wość została nagro­dzona, gdy na dwa dni przed koro­na­cją zja­wił się na kwa­te­rze Bar­tosza inco­gnito, w prze­bra­niu fran­cisz­kań­skiego mni­cha, sam arcy­bi­skup gnieź­nień­ski Bodzanta. Zasiadł ze spi­skow­cami do kola­cji, ja zasię wkrę­ci­łem się mię­dzy psy pod stół, łowiąc nie tyle spa­da­jące z góry kości, lecz co sma­ko­wit­sze słowa.

Zrazu nie chcia­łem wie­rzyć w to, co sły­sza­łem. Oto pla­no­wali, by w trak­cie koro­na­cji ujaw­nić się tłum­nie w kate­drze, a następ­nie spra­wić, aby – korzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści Wil­helma – koro­no­wano rów­nież Sie­mo­wita, łącząc go węzłem mał­żeń­skim z Ande­ga­wenką. Święte oleje, siła zbrojna i auto­ry­tet biskupa miały wystar­czyć do prze­pro­wa­dze­nia swo­istego zama­chu stanu.

W dodatku Bodzanta miał uła­twić wej­ście dzie­się­ciu zbroj­nych ryce­rzy i tyluż łucz­ni­ków, co – zwa­żyw­szy że poza nimi nikt w kate­drze nie mógł być uzbro­jony – winno wystar­czyć.

Gdy skoń­czyli naradę, pobie­głem do matki. Słusz­nie rozu­mo­wa­łem, że nikt z Wawelu nie uwie­rzyłby słowu tref­ni­sia.

Mał­go­rzata kazała mi powtó­rzyć pod­słu­chaną roz­mowę słowo w słowo, a potem zażą­dała, abym zro­bił to raz jesz­cze. A gdy spy­ta­łem, co mamy uczy­nić, stwier­dziła żebym osta­wił to jej.

– Pora­dzę sobie! – ucięła moje zastrze­że­nia.

Następ­nego dnia w zajeź­dzie poja­wiło się mnó­stwo przed­niego wina z mia­sta Tokaj, któ­rym szcze­gól­nie raczyli się zbrojni Odo­lań­czyka.

Nad­szedł wresz­cie dawano ocze­ki­wany dzień 16 paź­dzier­nika. Ukryty za jed­nym z ołta­rzy, obser­wo­wa­łem całą cere­mo­nię, lęka­jąc się okrut­nie, że kon­cept matki chy­bił i lada moment ujrzę, jak świą­ty­nia staje się miej­scem zbrodni i pro­fa­na­cji. Wsze­lako nic się nie działo, ni­gdzie ani śladu łucz­ni­ków, a wśród rycer­stwa nie było nikogo noszą­cego barwy Odo­lań­czyka. Byli za to wszy­scy moż­liwi wiel­może, biskup kra­kow­ski Jan Radlica, poznań­ski Dobro­gost z Nowego Dworu, wro­cław­ski Jan Kro­pi­dło, pano­wie z rady i prze­szło pół tuzina Węgrów. Cere­mo­nia zaczęła się ze znacz­nym opóź­nie­niem, a zde­ner­wo­wany arcy­bi­skup Bodzanta wyglą­dał niczym młody aktor, któ­rego zżera trema. Ręce mu się trzę­sły, jąkał się przy modli­twach, a w szczy­to­wym momen­cie cere­mo­nii potknął się i koronę z krót­ko­pal­cych dłoni wypu­ścił. Na widok upa­da­ją­cej korony roz­legł się powszechny jęk (bo mógł być to zły pro­gno­styk dla przy­szłego pano­wa­nia), prze­szedł on jed­nak w wes­tchnie­nie ulgi, gdyż Jadwiga w locie zło­ci­sty krąg Pia­stów porwała i na głowę sobie nasa­dziła. Zoba­czy­łem gry­mas na twa­rzy Bodzanty, który nie­udol­nie usi­ło­wał pokryć sze­ro­kim uśmie­chem.

Co się stało? Dowie­dzieć się miał po powro­cie do zakry­stii. Tam blady jak trup Bar­tosz, który dostał się tajem­nym wej­ściem, wyznał mu, że o świ­ta­niu wszy­scy uczest­nicy spi­sku w okropny roz­strój żołądka popa­dli, tak że żaden nie mógł ruszyć ręką ni nogą, a co dopiero ruszać do akcji. (Prze­bieg roz­mowy znam od jed­nego z kle­ry­ków, który miał dług u mojej matki i spo­wia­dał się u niej czę­ściej niż u pro­bosz­cza).

– Kto mógł zdra­dzić? – zasta­na­wiał się książę Kościoła.

– Podej­rze­wam Helgę Wie­rzyn­kównę, wino pocho­dziło z jej piw­nic…

– A książę mazo­wiecki?

– Jest słaby strasz­nie, ale kazał się wywieźć z mia­sta.

– I co teraz, Bar­to­szu?

– Nic, mamy prze­srane, eks­ce­len­cjo!

Dalej wszyst­kie sprawy pań­stwowe poto­czyły się dobrze. Mie­li­śmy kró­lową, jede­na­sto­latkę, którą tytu­ło­wano kró­lem, bo i taką rolę odgry­wała. Nie zna­czy to, że od razu prze­jęła bie­żące zarzą­dza­nie kró­le­stwem. Na­dal poza obo­wiąz­kami cere­mo­nial­nymi pozwo­lono jej być dziec­kiem.

W dodatku dziec­kiem mocno zako­cha­nym w swym oblu­bieńcu, z któ­rym listy wymie­niała, a nawet w sekre­cie wier­sze pisała.

Co do mnie, zna­jąc swoje miej­sce w szyku, nikomu nie wspo­mnia­łem o uda­rem­nio­nym spi­sku i nie mie­sza­łem się do wiel­kiej poli­tyki, poja­wia­jąc się jedy­nie, gdy kró­lowa potrze­bo­wała roz­rywki. Z kim innym mogłaby pograć w nie­do­zwo­loną grę w kości lub posłu­chać sone­tów pana Petrarki, zda­niem jej pre­cep­to­rów, nie­sto­sow­nych ze względu na jej młody wiek?

Któż inny poza mną mógł dostar­czać tylu infor­ma­cji o zwy­cza­jach pro­stego ludu, nad któ­rym miała pano­wać, i odpo­wia­dać na trudne pyta­nia z gatunku „Skąd się biorą dzieci”? Mia­łem w tej kwe­stii wie­dzę wyłącz­nie teo­re­tyczną, ale za to bogatą, opa­no­waw­szy bowiem do per­fek­cji sztukę nie­rzu­ca­nia się w oczy, mnó­stwo mło­dego życia zuży­łem na pod­glą­dac­twie. Widzia­łem więc dostojne damy parzące się z jur­nymi parob­kami i biskupa dosia­da­ją­cego mini­stran­tów. Mysz­ku­jąc po pod­da­szach domów miesz­czan, pozna­łem nie tylko oby­czaje panien słu­żą­cych, ale rów­nież cno­tli­wych pań domu, kon­sta­tu­jąc – ku swemu zasko­cze­niu – że epoka póź­nego śre­dnio­wie­cza, zachwa­la­jąca suro­wość oby­cza­jów, prak­ty­ko­wała zarówno miłość analną, oralną, sodo­mię, a nawet zoo- i nekro­fi­lię (popu­larną szcze­gól­nie wśród gra­ba­rzy), o pospo­li­tym samo­gwał­cie nie wspo­mi­na­jąc.

Oczy­wi­ście ani słowa o tym nie powie­dzia­łem Jadwi­dze, zaś na pyta­nie „Skąd się biorą dzieci”, odpo­wia­da­łem: „Z miło­ści”.

Tu koniecz­nie muszę wspo­mnieć, że w rok po opi­sa­nym spi­sku mogłem prze­ko­nać się, że nic nie mija bez echa na tym, podobno naj­lep­szym z moż­li­wych świa­tów. W pewną majową noc ktoś zadźgał Helgę Wil­ler i splą­dro­wał jej miesz­ka­nie. Pew­ni­kiem sprawcą był zło­dziej, choć moja matuś, ule­ga­jąc spi­sko­wym teo­riom dzie­jów, wie­trzyła w tym długą łapę księ­cia Mazo­wiec­kiego. Strata przy­ja­ciółki spra­wiła, że matu­nia moja posu­nęła się w latach o dobre dzie­sięć wio­sen i utra­ciła towa­rzy­szącą jej dotąd radość życia.

Ale co mogłem zro­bić poza zale­ce­niem wzmo­żo­nej ostroż­no­ści mojej matce i dobrego ryglo­wana domu. Oso­bi­ście, jak reszta narodu, nie­cier­pli­wie ocze­ki­wa­łem na doga­dy­waną w Kre­wie unię pol­sko-litew­ską, ślub mojej pani z Wiel­kim Księ­ciem, o któ­rym mówiono, że stary i szpetny (co w isto­cie było nie­prawdą). Doda­wano wszakże, że ceną za ów zwią­zek ma być chrzest całej Litwy, co wzbu­dzało spory entu­zjazm mni­chów i zło­śliwe uwagi Żydów, że po ochrzcze­niu ostat­nich pogan z pół­nocy może przyjść kolej i na nich. A oni boją się wody (zwłasz­cza świę­co­nej) nie mniej niż ognia.

Że wszystko poszło ina­czej, z pew­no­ścią spra­wił los, a per­so­nal­nie rzecz ujmu­jąc, ambitny Opol­czyk sta­wia­jący na Habs­bur­gów, oraz zako­chany Wil­helm, który przy­był do mia­sta z zamia­rem dopeł­nie­nia zawar­tego w dzie­ciń­stwie mał­żeń­stwa. Prze­ko­nany, że jak już porwie Ande­ga­wenkę, to jej z rąk nie wypu­ści, zaraz po koro­na­cji zle­gnie z tą prze­piękną dziew­czyną w łoż­nicy jak żądna krwi dzie­wi­czej pijawka.

Nie­stety, główną winę muszę wziąć na sie­bie. Bo gdyby nie moje mięk­kie serce i kom­pletny brak poli­tycz­nego wyczu­cia, Jadwiga, aż do przy­by­cia Jagiełły nie opu­ści­łaby Wawelu.

3. Dojrzewanie

3. Doj­rze­wa­nie

Jak było do prze­wi­dze­nia, pano­wie kró­le­stwa prze­łknęli ucieczkę Jadwigi niczym gorzką pigułkę, zgo­dzili się na ślub, tym bar­dziej chęt­nie, iż byli sil­nie mamieni przez Wil­helma przy­szłymi przy­wi­le­jami tudzież apa­na­żami, choć przy­znajmy – Habs­burg miał dość roz­sądku, żeby nie dawać im niczego na piśmie.

Zresztą na zaślu­biny nale­żało pocze­kać, aż młódka osią­gnie co naj­mniej lat dwa­na­ście, czyli wiek w któ­rym mogła być uznana za zdolną do mał­żeń­stwa. (W innych epo­kach pew­ni­kiem nazwano by to pedo­fi­lią). W przy­padku Jadwigi usta­le­nie daty wcale nie było łatwe. Wedle jej samej uro­dziła się w paź­dzier­niku 1383 roku, ali­ści jej matka Bośniaczka, z sobie tylko wia­do­mych wzglę­dów, twier­dząc że jej córka jest w isto­cie młod­sza, przed­kła­dała ter­min zwany in annis matu­ri­ta­tis na 12 lutego AD 1386. Nie zna­czyło to zresztą wcale, że ślub odbę­dzie się bły­ska­wicz­nie, zaraz po tej dacie. Wil­helm wpraw­dzie prze­stę­po­wał z nogi na nogę, ale przez wro­dzoną uprzej­mość tego nie oka­zy­wał. Dla­tego, o ile Jadwiga powró­ciła do wawel­skich kom­nat pro­wa­dzić dawne swe życie, Wil­helm musiał przez sporo mie­sięcy kon­ten­to­wać się poby­tem u bene­dyk­ty­nów w Tyńcu, a tam, jak pro­sty mnich pościć, umar­twiać się, dys­cy­pliną sma­gać i reko­lek­cji słu­chać. Ale takie to były czasy!

Pozna­łem to na wła­snej skó­rze, gdy po powro­cie do domu z naszej wspól­nej z kró­lową ucieczki matuś zaczęła sma­gać mnie rózgą. Trzy ude­rze­nia wytrzy­ma­łem po męsku (wycho­dząc z zało­że­nia – jeśli bije, to wie za co), ale po czwar­tym nie zdzier­ży­łem i zaczą­łem ucie­kać przed nią dookoła stołu, aż zdy­szała się i prze­stała. Wtedy zapy­ta­łem spo­koj­nie, cóżem takiego prze­skro­bał?

– Dobrze wiesz! – sap­nęła.

– Jakże mia­łem nie pomóc naj­ja­śniej­szej pani, skoro śmier­cią gro­ziła? Mia­łem pozwo­lić, by się zabiła?

– Nie zabi­łaby się, bo nie miała tego zapi­sa­nego w gwiaz­dach, a ty durny, uwie­rzy­łeś jej łzom i histe­riom, i zabu­rzy­łeś con­ti­nuum cza­so­prze­strzenne.

– Co takiego?

– I tak nie zro­zu­miesz! Wra­caj do niej, opie­kuj się i módl, by nas wszyst­kich gniew Wszech­moc­nego nie tra­fił…

Odsze­dłem mocno zdez­o­rien­to­wany, sły­sząc jak krząta się po izbie i mru­czy do sie­bie: „Nie będzie dyna­stii Jagiel­lo­nów, nie będzie Rzecz­po­spo­li­tej Obojga Naro­dów”. Wsze­lako puści­łem to mimo uszu, uwa­ża­jąc za typowe bab­skie baj­du­rze­nie.

Tym­cza­sem kolejna z prze­szkód została poko­nana zwy­cię­sko. W paź­dzier­niku 1385 roku został zawarty ślub Zyg­munta Luk­sem­bur­skiego z kró­lową Marią (bo prze­cież nie godziło się, aby młod­sza sio­stra wyszła za mąż przed star­szą). Ślub ponie­kąd został wymu­szony orę­żem, bo Bośniaczka nie cier­piała swego zię­cia i ode­tchnęła dopiero, gdy młody żon­koś szybko Budę opu­ścił. Oskar­żany o roz­wią­złość i lek­kość oby­cza­jów, rychło umknął do Czech, do swego brata Wacława.

Dru­gim powo­dem zwłoki były próby jakie­goś polu­bow­nego roz­wią­za­nia sprawy z Jagiełłą, który od roku nie mógł docze­kać się fina­li­za­cji usta­leń pod­ję­tych w Kre­wie. Cią­gle ofi­cjal­nie nie poin­for­mo­wano o zerwa­niu zarę­czyn, plotki docie­rały doń sprzeczne, tak że z wio­sną zamie­rzał oso­bi­ście do Kra­kowa przy­być i narze­czoną poznać… Na doda­tek widzia­łem jakiś nie­po­kój u mło­dej pani, która wpraw­dzie nie dzie­liła się zgry­zo­tami ze mną, naj­wy­raź­niej jed­nak zdą­żyła już poża­ło­wać swego wyboru, tym bar­dziej, gdy zro­zu­miała, że została oszu­kana. Dotarł bowiem do niej raport pana Zawi­szy z Ole­śnicy, który był na naszym dwo­rze kraj­czym. Ów dwo­rza­nin wysłany został przez Dobie­sława z Kuro­zwęk na Litwę z zada­niem wywie­dze­nia się jak naj­wię­cej o księ­ciu Jagielle. Jego raport mocno róż­nił się od plo­tek przez par­tię habs­bur­ską roz­po­wszech­nia­nych. Jagiełło przej­rzał istotę jego misji, toteż zapro­sił go wraz ze sobą do łaźni. Wysłan­nik ów doniósł co rychlej, iż syl­wetka księ­cia jest zgrabna, kształtna, ciało dobrze zbu­do­wane, wcale nie­stare, wzrost średni, spoj­rze­nie wesołe, twarz pocią­gła, bez żad­nych zna­ków szpe­toty, oby­czaje poważne i monar­chy godne. Wsze­lako była to już musz­tarda po obie­dzie. Decy­zje zapa­dły, a Jadwiga mogła co naj­wy­żej liczyć, że jej mał­żeń­stwo z Wil­hel­mem będzie zgodne, szczę­śliwe i płodne.

Tym­cza­sem jesz­cze bar­dziej pogłę­biał się chaos trwa­jący w monar­chii węgier­skiej. W grud­niu 1385 roku do zamie­sza­nia włą­czył się król Neapolu i Achai, Karol z Durazzo, po matce Joan­nie Neapo­li­tań­skiej naj­praw­dziw­szy Ande­ga­wen, uznany przez stany Chor­wa­cji za swego władcę. Mam sprzeczne infor­ma­cje, czy w isto­cie nie­pro­szony przy­był do Budy, czy też była to kolejna wolta Elż­biety, która, nie przej­mu­jąc się świeżo zawar­tym ślu­bem, posta­no­wiła oddać krew­nia­kowi córkę Marię za żonę, tak by wszystko zostało w rodzi­nie. (To że oboje byli zaślu­bieni – Karol Mał­go­rza­cie Neapo­li­tań­skiej, a Maria Luk­sem­bur­czy­kowi, wyda­wało się nie sta­no­wić dla Bośniaczki pro­blemu). Gorzej, że książę Durazzo nie zamie­rzał być jej mario­netką. Bły­ska­wicz­nie ogło­sił się spad­ko­biercą korony świę­tego Ste­fana, a nawet się uko­ro­no­wał. Maria za radą matki Elż­biety potul­nie w imie­niu męża abdy­ko­wała, uda­jąc szczerą przy­jaźń i lojal­ność dla nowego władcy, który wie­rząc, że wszystko zostało zała­twione, cie­szył się krót­ko­trwa­łym splen­do­rem.

– Nie­szczę­sny idiota – stwier­dziła moja matuś, nie pomnę, na pod­sta­wie swo­ich wróżb, czy zna­jo­mo­ści życia. – Zaufał Bośniaczce, ostat­niej oso­bie, któ­rej można ufać. Toż jej wła­sny mąż Ludwik nie roz­ma­wiał z nią ina­czej niż w obec­no­ści pro­to­ko­lanta. A ten co robi? Mówią, że po koro­na­cji ode­słał swe oddziały do Neapolu, cie­sząc się że wszy­scy mu czap­kują, jakby to miało cokol­wiek gwa­ran­to­wać.

Miała moja matuś rację. Nie­stety. Nowy król porzą­dził wszyst­kiego dwa mie­siące.

Zabój­stwa pod­jął się jego przy­ja­ciel Bła­żej For­gacs, wielki cze­śnik kró­le­stwa, któ­remu Elż­bieta miała powie­dzieć wprost: „Nie obcho­dzi nie, jak go usu­niesz. Byle­byś mnie od niego uwol­nił”.

Cze­śnik użył for­telu, wcho­dząc do sypialni króla z mie­czem, celem poka­za­nia mu jakichś zabaw­nych sztu­czek. Sztuczka pole­gała na zada­niu ciosu leżą­cemu w łożu Karo­lowi. Monar­cha wpraw­dzie prze­żył i pospiesz­nie został wywie­ziony do innego zamku, ale i tam jakaś usłużna ręka podała mu tru­ci­znę, choć ofi­cjal­nie gło­szono, że zmarł wsku­tek zaka­że­nia krwi.

Teraz dopiero mógł powró­cić Luk­sem­bur­czyk na Węgry i odbyć z Marią wese­li­sko, choć wielu mówiło, że zabawy, kiedy trup poprzed­nika jesz­cze nie ostygł, źle wróżą przy­szłemu pano­wa­niu.

Co się tyczy naszej mło­dej pary – nie wiem, czy tynieccy bene­dyk­tyni dawali jakieś nauki przed­mał­żeń­skie Wil­hel­mowi, w każ­dym razie, jeśli idzie o Jadwigę, główną rolę w dzia­łal­no­ści uświa­da­mia­ją­cej odgry­wała Lise­lotta Bru­der­holtz, nasza pod­sta­rzała och­mi­strzyni. Z nawyku pod­słu­chu­jąc, bawi­łem się wielce, gdy stara dama okrężną drogą pró­bo­wała wytłu­ma­czyć, co będzie nale­żeć do jej powin­no­ści mał­żeń­skich.

Kiedy do Jadwigi dotarło wresz­cie, że w kwe­stii roz­mna­ża­nia czło­wiek nie­wiele różni się od psa czy koguta, przy czym ten pierw­szy jest od niego w trak­cie pro­kre­acji cich­szy, drugi nato­miast – bar­dziej hała­śliwy, zadała zasad­ni­cze pyta­nie:

– Czy to bar­dzo boli?

– Jak kiedy – odpo­wia­dała dyplo­ma­tycz­nie och­mi­strzyni. – Zależy to od spraw­no­ści męża. Są jedni, któ­rzy potra­fią pobu­dzić żonę tak, że przyj­mie go jak sma­lec łyżkę, a inni, że jeno siąść i pła­kać. Choć cza­sem nawet sie­dzieć trudno. Nie bez zna­cze­nia są także wymiary męskiego przy­ro­dze­nia, ale… – tu uśmiech­nęła się pod wąsem, nie­du­żym acz widocz­nym – nasz naj­ja­śniej­szy pan chyba nie należy do takich, co mogą sil­nie ukrzyw­dzić.

– Po czym pozna­jesz, widzia­łaś go nagim? – zapy­tała Jadwiga.

– Po nosie – odparła och­mi­strzyni. – Przy­sło­wie powiada, im kogut ma dziób więk­szy…

– Nie kończ, Lizzi!

Wsze­lako prawda miała oka­zać się dużo gor­sza od naj­gor­szych prze­czuć. Habs­burg cier­piał bowiem na przy­pa­dłość zwaną stu­lejką (która kilka wie­ków póź­niej miała popsuć rela­cję jego dale­kiej kuzynki Marii Anto­niny z Ludwi­kiem XVI i pośred­nio dopro­wa­dzić do Wiel­kiej Rewo­lu­cji). Rzecz jest natu­ral­nie ule­czalna pro­stym zabie­giem chi­rur­gicz­nym, wsze­lako pod warun­kiem, że ktoś ją zdia­gno­zuje.

Tu poza mną o spra­wie nie wie­dział nikt postronny.

Ślub i koro­na­cja 24 czerwca 1386 roku w dniu świę­tego Jana, zwa­nego przez pogan świę­tem Kupały, prze­bie­gły spo­koj­nie i oka­zale. Tylu gości w Kra­ko­wie nie widziano od czasu uczty u Wie­rzynka, przy czym powagą, liczbą i języ­kiem wszyst­kich zdo­mi­no­wali Habs­bur­go­wie, dla któ­rych ślub Wil­helma wyda­wał się być prze­ję­ciem kura­teli nad Pol­ską, czego ni­gdy dotąd nie udało się władcy mówią­cemu po nie­miecku. W ostat­niej chwili książę Sty­rii i Karyn­tii Leopold III, już z drogi do Kra­kowa, musiał zawró­cić, by nauczyć moresu zbun­to­wa­nych Szwaj­ca­rów. Ergo rolę wio­dącą prze­jęła matka pana mło­dego, córka księ­cia Medio­lanu Viri­dis Visconti, kobieta jesz­cze młoda, wedle powszech­nej opi­nii uro­dziwa, choć ja oso­bi­ście nie prze­pa­dam za damami o wyłu­pia­stych oczach i cof­nię­tym pod­bródku. Tej „kró­lo­wej Ropuszce” jak piesz­czo­tli­wie nazy­wali ją pod­dani, towa­rzy­szyła trójka pozo­sta­łych synów: pięt­na­sto­letni Leopold, dzie­wię­cio­letni Ernest i Fry­de­ryk – led­wie trzy­la­tek.

Przy­był za to arcy­książę Austrii Albrecht, po śmierci Rudolfa Zało­ży­ciela głowa rodu Habs­bur­gów. Mąż o wielce mylą­cym wyglą­dzie, na który skła­dała się twarz jasna, dokład­nie wygo­lona, a może podob­nie jak moja pozba­wiona zaro­stu, oczy nie­bie­skie i włosy dłu­gie, ciem­no­rude, w gruby war­kocz sple­cione. Żonę pozo­sta­wił w domu, przy­wiózł ze sobą za to teścia Fry­de­ryka Hohen­zol­lerna – bur­gra­biego Norym­bergi, pięć­dzie­się­cio­pa­ro­latka, sko­li­ga­co­nego z saskimi Wet­ty­nami i bawar­skimi Wit­tels­ba­chami – który, jak mówiono, prze­wi­dy­wany był na kanc­le­rza u boku Wil­helma, ale nie od razu, by nie draż­nić pol­skich panów, mocno uczu­lo­nych na obcych, a szcze­gól­nie Niem­ców.

Jed­nak bar­dziej od mro­wia ksią­żąt, któ­rzy przy­byli, rzu­cała się nie­obec­ność tych, któ­rych zabra­kło, choć być powinni. Nie poja­wił się król Czech i Nie­miec Wacław IV Luk­sem­bur­ski, któ­rego spu­ści­zna chwiała się w posa­dach, bra­ko­wało jego brata Zyg­munta, a co waż­niej­sze, jego mał­żonki Marii – star­szej sio­stry naszej kró­lo­wej. Wpraw­dzie wresz­cie koro­no­wano ich koroną świę­tego Ste­fana, ale po zabój­stwie Karola z Durazzo kraj coraz bar­dziej ogar­niała wojna domowa.

Nie odwa­żyła się poja­wić nawet do nie­dawna wszech­władna Bośniaczka.

Co zro­zu­miałe, na uro­czy­sto­ści nie przy­był nikt z domu Gie­dy­mina, gdzie nasze posel­stwo do ostat­nich dni zwo­dziło Jagiełłę moż­li­wo­ścią przy­wró­ce­nia wcze­śniej­szej ugody zawar­tej w Kre­wie, ani Wiel­kiego Mistrza zakonu. Ów wymó­wił się cho­robą, a repre­zen­to­wał go któ­ryś z pomniej­szych kom­tu­rów. Przy­byli za to ksią­żęta pomor­scy z dyna­stii Gry­fi­tów i cały ślą­ski dro­biazg, w któ­rym wręcz trudno było roz­po­znać kogo­kol­wiek znacz­niej­szego poza Wła­dy­sła­wem Opol­czy­kiem. Wymie­nię dla porządku obec­nych – byli więc Ruprecht Brze­ski, Ludwik Legnicki, Bole­sław Ziem­bicki, Hen­ryk Żagań­ski, Kon­rad Ole­śnicki, Jan Oświę­cim­ski, Prze­mysł Cie­szyń­ski… mówiąc krótko cała ta banda goło­dup­ców wywo­dzą­cych się co prawda od Chro­brego i Krzy­wo­ustego, sko­li­ga­co­nych też z kró­lami i cesa­rzami, ale bez więk­szego zna­cze­nia, w dodatku szwar­go­cąca mię­dzy sobą po nie­miecku, co panom pol­skim bar­dzo się nie podo­bało. Zja­wili się też ksią­żęta mazo­wieccy, bra­cia różni od sie­bie jak dzień pogodny i noc chmurna – intry­gant Sie­mo­wit, książę na Płocku, Socha­cze­wie, Rawie i Wiź­nie, o któ­rym już mówi­łem wcze­śniej (chudy, o lisiej twa­rzy i wod­ni­stych oczach, podej­rza­nie mocno z krzy­żac­kim kom­tu­rem zaprzy­jaź­niony) – i na odmianę spra­wia­jący wra­że­nie dobro­dusz­nego Janusz, książę war­szaw­ski, we wszyst­kich kwe­stiach bio­rący stronę Pol­ski.