Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna po Międzymorzu powieść Marcina Wolskiego utrzymana w duchu fantastyczno-historycznym, w której Autor z właściwym sobie poczuciem humoru i barwnym językiem ukazuje obfitujące w przygody, bitwy i tajemnicze zdarzenia losy rycerzy obdarzonych ponadnaturalnymi właściwościami. Ich misją jest zniszczenie sił zła, które chcą zapanować nad światem. Towarzyszą im liczne przeszkody i zwroty akcji. Czy uda im się odnieść ostateczne zwycięstwo?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
1. Złoty jeleń
Mścisław III książę Pskowa i Smoleńska uwielbiał polowania. Liczył sobie niespełna trzydzieści wiosen, miał krzepę okrutną i w walce wręcz bywał niezrównany, tak przynajmniej twierdził jego dziejopis, a kiedy akurat nie walczył, ruszał na łowy. A miał dokąd.
Całe południe jego domeny zajmowały puszcze ogromne, często ludzką stopą nigdy nietknięte, pełne drzew olbrzymich, które rosły tam od narodzin Jezu Krysta albo i dłużej. Nie brakowało też zwierzyny dzikiej, pośród której nierzadki był i tur olbrzymi, na którego i trzech mężów zbrojnych w dzidy było mało, i włochaty żubr, niewiele mu wielkością ustępujący, i niedźwiedź brunatny, postrach każdego myśliwego, jeśliby go spotkał samojeden. W cienistych ostępach, do których z najwyższym trudem docierało słońce, mogłeś napotkać także całe gromady pośledniejszych stworzeń, takich jak watahy wilków i ryś samotnik, jak również wielki dostatek bestii rogatych i kopytnych, nie wspominając już o posiadaczach przednich futer, wśród których nade wszystko ceniono sobie sobole i gronostaje. Iżby dogodzić europejskim władcom, wyprawiali się po nie kupcy z Nowogrodu Wielkiego, owego okna na świat całej Rusi.
Ludzie zabobonni, czyli ‒ jeśli nie liczyć uczonych mnichów ‒ wszyscy, opowiadali, że leśne ostępy, mokradła i topiele, wieczną mgłą pokryte, kryją jeszcze mnóstwo innych stworzeń i potworów, ale ich istnieniu mogły zaświadczyć jedynie odnajdywane kości, a to mamuta, a to tygrysa szablozębego czy też smoków straszliwych, którym nawet pięciu świętych Jurów pospołu nie dałoby rady.
Na smokach jednak się nie kończyło. Nie brakowało ponoć naocznych świadków (choć Mścisław nigdy żadnego takiego nie spotkał) co, klnąc się na Boga, opowiadali, że widzieli w głębi matecznika jeszcze inne dziwo-zwierza, jak to centaury, jednorożce, gryfy czy inne chimery. W osadach, które, zniszczone przeszłymi wojnami, dawno ogarnął las, kryły się przerażające strzygi, które upodobały sobie krew ludzką, a na uroczyskach odprawiały swe sabaty szatany wszelkiej maści i usługujące im wiedźmy. Jakby tego było mało, w jeziorach i na rozlewiskach pomieszkiwały topielice, nimfy tyle powabne co niebezpieczne. W klasztorze w Orszy pokazano księciu pewnego człeka, który, skuszony powabami takiej wodnej panny ‒ ponoć zoczył jak śpiewała cudnie, siedząc na kamieniu pośród wód ‒ przystał na schadzkę pewnej nocy w czasie wiosennej pełni. Jak powiadano, boginki owe potrzebowały raz w roku mężczyzny w celu prokreacyjnym, tyle że wykorzystawszy takowego, pod wodę wciągały go i wszelki słuch po nim ginął.
Timofiej należał do wyjątków. Przeżył. Rusałka odgryzła mu wprawdzie język, a on sam w ciągu jednej nocy osiwiał, ale puściła go żywcem. Dlaczego?
Któż zrozumie kaprys kobiety? Chyba tylko druga kobieta.
Mścisław bardzo chciał poznać w tej sprawie jak najwięcej szczegółów, na przeszkodzie stała jednak niemota delikwenta.
‒ A nie mógłby przynajmniej spisać swoich wrażeń? ‒ sugerował.
‒ Nie mógłby, mości książę. ‒ odpowiadał przeor
‒ A dlaczego?
‒ Bo to analfabeta.
Mścisław nie ustępował. Nakazał diakowi Fiodorowi przeprowadzić odpowiednie przesłuchanie. Mnich cierpliwie zadawał pytania, a Timofiej gestami potakiwał lub zaprzeczał.
Po wielu godzinach udało się ustalić, że rusałka w dużym stopniu przypominała kobietę. Posiadała jednak skrzela, a także małe płetwy zamiast palców u stóp. Chutliwa była bardzo, tyle że zimniejsza niż ciepłokrwiste zwierzęta lądowe i w dodatku, co utrudniało wzajemny kontakt, w obfitości pokrywał ją paskudny śluz. No ich cuchnęła rybą.
‒ Ale wykonałeś zadanie?
Nieszczęśnik skinął głową i uśmiechnął się szeroko.
‒ Dlaczego w takim razie cię oszczędziła? ‒ pytał dalej diak.
Z gestów Timofieja wynikało, że nimfa była chyba pod wrażeniem jego
miłosnej energii. Gdy na polecenie władcy obnażono młodego starucha, okazało się, że faktycznie posiadał przyrodzenie jak mały Cygan nogę.
Księcia tak zainteresowała ta historia, że obiecał sowitą nagrodę za złapanie topielicy, ale nikomu to się nie udało.
Powiadają, że ciekawość bywa pierwszym stopniem do piekła. Niewątpliwie to ona skierowała Mścisława w nieprzebyte knieje. Zwabiła go tam wiadomość o złotym jeleniu, na którego przypadkiem napotkali leśni bartnicy, kiedy się w kłusownicze wnyki złapał. (Tożsamości kłusowników, jak zwykle w takich sprawach, nie ustalono).
Szlachetne zwierzę wyglądało na martwe, ale, jak się okazało, symulowało jedynie swe omdlenie i gdy uwolniono je z pętli, w mgnieniu oka rzuciło się do ucieczki, tracąc jedynie w trakcie przebijania się ku wolności kawałek swych wspaniałych rogów.
Co prawda nie były one szczerozłote, a jedynie pokryte cienką warstewką złocistej łuski, ale i to wystarczyło, aby przedsięwziąć odpowiednią ekspedycję celem odnalezienia płowego dziwoląga. Oprócz piątki zaufanych wojów wziął w niej udział wspomniany już diak Fiodor i ogromny ciemnoskóry pokojowiec imieniem Maurus, podarowany księciu przez cesarza Bizancjum. Onże niewolnik okazał się człekiem nieustraszonym, który gotów był w ogień za swoim panem wskoczyć. Chociaż do przerębla już raczej nie. Skądinąd był to osobnik będący ogromną mieszaniną sprzeczności. Choć przezywano go Maurem, był w istocie Etiopem, który w poselstwie do Arabów opuścił rodzinne strony, a następnie, przeżywszy tysiąc przygód, trafił na Ruś, by tam osiąść na stałe. Wedle miejscowych prostaków był też syntezą wszelkich możliwych wad ‒ mało, że czarny, wywodził się jeszcze ze wspólnoty abisyńskich Żydów i, jak by mało tego jeszcze, podejrzewano, że był pederastą. Nikt wprawdzie tego nie dowiódł, ale o żonę się nie postarał, nadto lubił towarzystwo młodych halabardników, a także ich tajną zabawę, zwaną wciskaniem halabardy. Książę jednak cenił go bardzo, mało który osiłek bowiem ma umysł filozofa,zna się na medycynie i rewelacyjnie potrafi masować utrudzone ciało. W wyprawie do kniei towarzyszyło Mścisławowi także kilku miejscowych zwiadowców, którzy wprawdzie nigdy podobnego jelenia nie widzieli, ale podjęli się go wytropić. Zabrali ze sobą sforę psów szkolonych do tego rodzaju zadań.
Największym sceptycyzmem spośród wszystkich wykazywał się Fiodor, człek, mimo młodego wieku, w świecie bywały i twardo stąpający po ziemi. W cuda tego rodzaju nie wierzył („Pan Bóg może wszystko, ale nie musi popisywać się majstersztykami!”) i uważał, że jeleń został odpowiednio spreparowany. Udało mu się nawet odnaleźć odrobinę kleju, którym przytwierdzono złote płatki, choć i on celu takiego działania nie pojmował.
‒ A jeśli to pułapka jakowaś ? ‒ przestrzegał uczestników wyprawy.
‒ Któż by miał ją zastawić w takiej głuszy, bracie?! ‒ ofuknął go książę. ‒ Gdyby ktoś koniecznie chciał mnie zabić, mógłby znaleźć tysiąc sposobniejszych okazji!
Dotarli na koniec do miejsca zastawienia onych sideł. Zachował się nawet kawałek miedzianego drutu. Psy podjęły trop, ale nawet bez nich dałoby się odnaleźć trop ciężkiego byka na wilgotnym gliniastym gruncie.
Ranek był nadzwyczaj urokliwy, słoneczny i rześki, a oni podążali ścieżką, którą zwierzęta musiały wydeptać do wodopoju. Wkrótce ujawniła się przed nimi rzeczułka, klarowna, czysta, z białym paskiem szerokiej łachy.
‒ Na Boga! ‒ stęknął Fiodor. A Maurus tylko paluch do ust przyłożył. Oto na skraju wody ujrzeli niedźwiedzicę ogromną, z jaką nikt spośród nich nie miał jeszcze do czynienia. Wszelako nie ona wzbudziła ich największe zadziwienie. Oto między jej łapami, na skraju wody igrał dzieciak.
Miał może rok, był kompletnie goły, jasnowłosy, błękitnooki.
‒ Lokis! ‒ jęknął któryś z przerażonych naganiaczy. Mścisław ścisnął go za ramię. Za późno. Niedźwiedzica musiała ich usłyszeć, bo stanęła na tylnych łapach, w pozycji, którą bestie te przybierają celem przerażenia wroga przed przystąpieniem do ataku.
Wojowie chwycili łuki.
‒ Poniechajcie! ‒ syknął książę, sam zbrojny jedynie w oszczep ‒ Jeszcze traficie w dziecko. Czekajcie!
W pierwszej chwili można było się spodziewać, że, wzorem innych niedźwiedzic, samica weźmie dzieciaka za kark i zniknie z nim w krzakach. Ale nie. Wydała jedynie ryk, bardziej żalu niż gniewu, i opadła na cztery łapy, by wycofać się w zarośla, pozostawiając beztroskie dziecię na piasku.
Odczekali chwilę, po czym Maurus kilkoma susami dopadł szkraba, ryzykując, że w każdej chwili bestia powróci. Na wszelki wypadek łucznicy napięli cięciwy.
Wszelako bestia nie powróciła.
Dzieciak na widok ogromnego Murzyna w wielki płacz uderzył, ale kiedy wziął go na ręce sam książę, zapewne charyzmą władcy porażony, uspokoił się i nawet zaczął gaworzyć, nie mając pojęcia, że dookoła rozgorzała dyskusja, co z nim począć. Drużynnik ‒ brodaty wareski wojownik imieniem Bjorn, tu przez wszystkich zwany Borysem, był zdania, że należy czym prędzej ubić ten diabelski pomiot, nim nieszczęście na wszystkich ściągnie. Fiodor reprezentował zdanie odmienne,
‒ Skoro Bogu podobało się zachować go przy życiu, nawet między niedźwiedziami, znaczy Opatrzność musi mieć w stosunku do tego dzieciaka dalekosiężne plany! ‒ stwierdził.
Mścisław podzielił ten pogląd. W końcu założycieli Rzymu Romulusa i Remusa też wychowały wilki, a Mojżesza znaleziono w sitowiu, toteż nie należało odtrącać daru losu.
Dzieciak wydawał się zdrowy, absolutnie ludzki i nie wykazywał żadnych anomalii. Tak fizycznych, jak psychicznych. Ze stoickim spokojem przyjął chrzest ‒ diak pośpieszył się i dokonał ceremonii na miejscu, aby zabezpieczyć szkraba przed złymi mocami i ewentualne demony zeń wygonić. Skądinąd malec nie doczekał końca obrzędu, tylko zasnął. Nadano mu imię Miszka na cześć świętego Michała Archanioła, patrona całej Rusi, niezawodnego obrońcy przed złem wszelakim.
Mimo obaw świty, diabeł nie zawył, grom z jasnego nieba nie uderzył, przeto książę dał sygnał do powrotu. Odnalezienie dziecka wielkiej niedźwiedzicy przyćmiło wszystko inne, toteż nikt już nie miał ochoty zajmować się jakimś głupim jeleniem. Nawet pozłacanym.
Dla porządku wysłano tropicieli, aby obaczyć dokąd udała się niedźwiedzica i czy przypadkiem nie wróci z całym stadem, by ich zaatakować, ale nic na to nie wskazywało, tym bardziej że po kilkudziesięciu krokach trop czworonożnego potwora się zmienił. Wyglądało, że ponownie porusza się na dwóch łapach i, co ciekawe, w glinie zamiast odcisku stóp, pojawiły się ślady zgoła odmienne, takie jakie pozostawiają łykowe łapcie rosłego chłopa.
Nikt nie wiedział, co o tym myśleć, nie dziw więc, że z wielką ulgą przyjęto chwilę, gdy las się skończył, a jeszcze z większą, kiedy po paru następnych dniach ukazały się wieże miejscowego soboru i wały zamku ‒ zwanego kremlem ‒ w Smoleńsku. Wcześniej w jakimś przysiółku odnaleziono mamkę zdolną nakarmić wiecznie głodnego Michałka.
Cały ten incydent opisał w swym latopisie diak Fiodor, nie wspomniał jednak o dręczących go pytaniach. A może i wspomniał ‒ manuskrypt i tak pół wieku po opisanych zdarzeniach miał zaginąć podczas mongolskiej nawały. W każdym razie, im dłużej myślał, tym częściej przychodziło mu do głowy, że bieg zdarzeń nie był przypadkowy i ktokolwiek je zaaranżował, miał na celu z pomocą niezwykłego jelenia zwabić księcia do matecznika, a tam oddać bez walki dziecię, tak żeby znalazło się w gronie szlachetnie urodzonych i odebrało edukację należną człowiekowi wysokiego rodu.
Nie zwierzając się z tych podejrzeń, obserwował pilnie szkraba, który od pierwszego dnia swego pobytu zrobił na dworze furorę, został ulubieńcem księżnej pani, dworek, mamek i kucharek, a także miejscowych dzieciaków.
Czemu zachowywał wątpliwości tylko dla siebie? Cóż, nie chciał kłopotać Mścisława, który pokochał Miszkę jak syna. Wiedział także, że drużynnik Bjorn przy najmniejszym choćby podejrzeniu spisku udusiłby gówniarza, nie oglądając się na książęce przyzwolenie. Milczał tedy diak, nie zaniedbując stałej opieki swego podopiecznego ani czujnej obserwacji.
A im dłużej obserwował, tym bardziej przekonywał się co do niedorzeczności swych wcześniejszych niepokojów. To prawda, Miszka który rósł jak na drożdżach, był od swych rówieśników silniejszy, bystrzejszy, ale miał również lepsze serce. Nim skończył pięć lat, uratował syna Bjorna, który wpadł do rzeki i zaczął się topić ‒ sam pływał jak ryba ‒ dwa lata później otoczył opieką wszystkie chore zwierzęta domowe, a gdy miał lat dwanaście, stanął w obronie młodej, powabnej dziewki, Sońki, którą próbował zniewolić jej pan. Chutliwy bojarzyn mógł to naturalnie uczynić po dobroci, drogą perswazji. Zachciało mu się jednak gwałtu, którego snadź smakował już wcześniej, podczas wojen z Litwiny.
Zlekceważył jej błagania, kiedy na pomoc zjawił się Miszka, wyrośnięty jak szesnastolatek. Zdarł bojara z dziewczyny, w pysk go trzepnął i, przydusiwszy mocno, trzymał tak długo, aż łzy pociekły temu amatorowi kwaśnych jabłek i poprzysiągł, że nigdy nie tknie żadnej młódki nawet palcem. Ani niczym innym! Książę, któremu poskarżył się możnowładca, roześmiał się tylko, aż mu łzy po brodzie pociekły, Michała pochwalił, po czym pogonił bojara ze swego dworu precz, aż nad Morze Białe.
Diak Fiodor mniej był zachwycony incydentem, jednak musiał przyznać,
że Miszka dostarczał mu satysfakcji na wielu polach. Uczył się pilnie pisać, ikony tworzyć, biegle rachować, grać na lirze (i na wszystkich innych dostępnych instrumentach), a jego talent językowy mógł napawać szczerym podziwem. W dwunastej wiośnie życia doskonale mówił nie tylko po rusku, ale także grecku i polsku. Od kupców z Nowogrodu przyswoił sobie praktyczną niemczyznę, po czym zaczął się uczyć łaciny, która ‒ z czym zgadzał się Fiodor ‒ stanowiła klucz do świata Zachodu.
Jednym, co mąciło preceptorowi ten obraz pełnej doskonałości ucznia, była osobliwa skrytość chłopca. Zapytany o cokolwiek, odpowiadał oczywiście na każde pytanie, ale nigdy nie dzielił się swymi przemyśleniami, nie zdradzał marzeń ani snów, sympatii czy antypatii. Parę razy udało się mnichowi podsłuchać rozmowy, które jego uczeń prowadził z kimś bliskim, zaufanym, a niewidzialnym, wszelako nie udało mu się dowiedzieć, kim była ta istota ani o czym rozmawiano. Tym bardziej, że Fiodor nie znał używanego w tych dialogach języka.
Michał był przyjacielem wszystkich i nikogo. Nawet Sońka, którą tak dzielnie ocalił przed wyzyskaniem i która, jakby inaczej, zakochała się w nim na zabój, nie doświadczyła odeń niczego poza grzecznością. Wprawdzie w końcu z własnej inicjatywy zaciągnęła go na siano (mieli już oboje po piętnaście lat), ale skończyło się tak, jak mawiano w ich stronach „i śmieszno, i straszno”. Gdy rzucona na rozsypany snopek, otwarła się w półszpagacie, czekając na pierwszy sztych, przerażenie odebrało jej mowę. Oto zamiast dorodnego podnieconego chłopaka, którym był chwilę wcześniej, ujrzała ponad sobą przerażającą paszczę drapieżnika. Wrzasnęła przeraźliwie i straciła przytomność. Później próbowała się pocieszać, że zdarzenie rozegrało się wyłącznie w jej imaginacji. Ale jaka imaginacja pozostawia na śnieżnobiałym ramieniu ślady potężnych pazurów.
Poza tym jednak nie uczynił jej żadnej krzywdy. Tylko spotkań poniechał i nigdy nie wytłumaczył jej, co się właściwie stało. Niewykluczone, że sam był przerażony.
Od pewnego czasu czuł, że w chwilach podniecenia i gniewu z jego ciałem dzieją się dziwne rzeczy, nad którymi nie dawał rady zapanować. Czyżby faktycznie był w połowie niedźwiedziem?
Mógł jedynie unikać podobnych sytuacji. To sprawiło, że szesnastej wiosny doczekał, pozostając prawiczkiem, mimo westchnień licznych panien, wliczając w to Dobrogniewę, córkę księcia Mścisława, która robiła doń słodkie oczy, zapraszała do tańca, a gdy tylko zostawali sami, rzucała się całować. A usta miała słodkie jak maliny z miodem i śmietana! Co ciekawe, książę pan, powiadomiony przez szpiegów o narastającym afekcie, nie tylko nie ukarał młokosa, ale zaczął przemyśliwać, aby pożenić młodych i cieszyć się ich licznym, jak mniemał, potomstwem.
Michał, postawiony wobec przymusu, pewnie by się w końcu ożenił z urodziwą kniaziówną, ale czy oddałby Dobrogniewie swe serce, zakładając nawet, że je miał? Musiałby zlegać z nią w ramach obowiązków, bez namiętności, tak żeby nie obudzić w sobie potwora. Nawet jeśli ten był wyłącznie wytworem jego wyobraźni, ryzyko wydawało mu się zbyt duże. Z natury dobry, równocześnie potrafił być nieobecny. Zwłaszcza gdy wydawało mu się, że nikt na niego nie patrzy. Odpływał wtedy gdzieś daleko i tylko drganie żuchwy, a czasem zgrzytnięcie zębów dowodziły, że w trakcie swej żeglugi doświadcza nadzwyczajnych emocji.
Przyciśnięty kiedyś przez diaka pytaniem, na czym najbardziej mu zależy, po dłuższym namyśle wyznał, że na wiedzy. Chciałby wiedzieć jak najwięcej o świecie, w którym żył, i jego przeszłości, co pomogłoby przewidywać przyszłość.
‒ A na razie wiem, że nic nie wiem! ‒ zakończył.
Przy innej okazji wyrwało mu się zdanie.
‒ Chciałbym przekraczać granice między znanym a nieznanym!
Jakie konkretnie granice, diak nie dopytał. Zapewne chodziło o rubieże Rusi, ale tu Fiodorowi przypominało się zdanie Jarosława Mądrego, który, spytany kiedyś przez posła z Polski, z kim właściwie graniczy Ruś, odrzekł lapidarnie: ‒ Z kim chce!
Wiele można by opowiadać o tych młodzieńczych latach Michała. Bardziej niż synem niedźwiedzicy mógł mienić się dzieckiem szczęścia.
Faworyzowany przez księcia, towarzyszył mu w wyprawach wojennych i łowach, ucztach i turniejach. Jako giermek ‒ szesnastolatek ‒ wygrał turniej w Pskowie, przewyższając biegłością rycerską niejednego męża i dostąpił pasowania na rycerza.
Opiece księcia Mścisława zawdzięczał najważniejsze ‒ ludzki szacunek! Nikt nie ośmielił się nazywać go znajdą, podrzutkiem, bękartem lub pomiotem.
Diak Fiodor, który z czasem awansował na prezbitra, a później na władykę, skrzętnie podsycał legendę, że chłopiec jest darem samego Michała Archanioła i jeśli nawet temu nie wierzono, żaden zuchwalec nie śmiał podważyć urzędowej wersji. Ze swej strony całymi latami próbował dociec prawdziwego pochodzenia Miszki, obiecywał nagrodę, rozpytywał na temat zaginionych dzieci i kobiet. Wszystko na próżno. Jednocześnie, w miarę upływu lat, coraz bardziej przekonywał się, że jego podopieczny nie mógł być synem prostego chłopa. Palce miał długie, szlachetne, nos prosty, grecki, odległy od kojarzących się z burakiem nosów miejscowych chłopów, cerę białą, przywodzącą na myśl dziewice z Kaukazu poszukiwane na małżonki dla ruskich kniaziów, a gdy jechał strzemię w strzemię z Mścisławem, na usta cisnęło się jedno słowo „książątko”. Czy w takim razie mógł być bastardem któregoś z Rurykowiczów? Było to tak nieprawdopodobne, że aż niewykluczone.
Sam Michał specjalnie nad tym się nie zastanawiał, miał bowiem dość innych zajęć, iżby jeszcze kłopotać się swym pochodzeniem.
I żył sobie w miarę beztrosko, aż do dnia świętego Iwana, gdy przybył wraz ze swym panem do Kijowa. którym władał podówczas kniaź Wasyl, chętniej nazywający się Rurykiem II. Michał miał wziąć udział w turnieju, a także otrzeć się o wielki świat w mieście, przy którym Psków czy nawet Smoleńsk wydawały się zabitymi dechami dziurami.
Złoty Kijów uchodził podówczas za jedną ze stolic świata. Ludnością i splendorem ustępował jedynie Konstantynopolowi, pozostawiając daleko w tyle Rzym, będący ciągle wielkim rumowiskiem gruzów, zalatujący smrodem Paryż i dopiero raczkujący ku przyszłej sławie Londyn.
Tu, nad Dnieprem, zbiegały się szlaki z północy i południa, tu docierał wielki szlak jedwabny, którym przywożono skarby z odległego Kitaja, tu u Ormian mogłeś kupić pachnidła i przysmaki ze szczęśliwej Arabii, a kupcy bizantyjscy, osiedli w Teodozji na Krymie, dowozili damasceńską broń, tkaniny z Florencji czy szkła weneckie.
Było to więc prawdziwe centrum władzy, sztuki i handlu, a przy okazji również zepsucia i niejeden natchniony mnich przestrzegał przed losem Babilonu.
Wszelako mnichów nie słucha się z równym zainteresowaniem co półnagich Czerkiesek grających na lutniach, toteż wizja spalonego miasta z którego nie pozostanie kamień na kamieniu nie wydawała się szczególnie przekonywająca.
Dla Michała wizyta miała stać się chwilą życiowej iluminacji.
Olśnienie spadło na niego trzeciego dnia pobytu w Kijowie, gdy wraz z Maurem postanowił wybrać się na wielkie targowisko, by kupić coś z rycerskiego rynsztunku, popatrzeć na występy igrców, a może i zajrzeć do cerkwi.
Idąc od Złotej Bramy i przeciskając się przez ciżbę, uwagę ich przykuł dzwonek, jakim zwykło się ostrzegać przed trędowatymi. Tłum wyraźnie doświadczony, co czynić w podobnych przypadkach, rozstępował się niczym Morze Czerwone, ale tym razem powodem nie był żaden nieszczęsny lepur, tylko ubrany jaskrawo niedźwiednik, chłop wielki i widać krzepki, za którym na postronku kroczyła ogromna brunatna bestia. Na pysk miała nałożony kaganiec ze skóry, ale same lśniące pazury stanowiły wystarczająco śmiercionośne narzędzie.
Nie wiedząc czemu, Michał poczuł dziwny dreszcz, który przeniknął go od stóp do głowy. Mimo bezwietrznej pogody, coś poruszyło okapy kramów.
Równocześnie niedźwiedź, do tej pory posłusznie drepcący na dwóch łapach, zaryczał, oczywiście na tyle, na ile pozwolił mu kaganiec.
‒ Spokojnie! ‒ zawołał niedźwiednik, mocnym szarpnięciem próbując ściągnąć groźne zwierzę do parteru.
Mógł sobie szarpać, niedźwiedź wyrwał mu postronek z ręki i ruszył do przodu, kierując się wprost na grupkę panien zajętych oglądaniem kolorowych tkanin. Podwiki podniosły wrzask, który usłyszano chyba aż nad Morzem Euksyńskim. Jednak nikt nie pospieszył im z pomocą, wszyscy bowiem rzucili się do ucieczki. Poza Michałem. Chłopak, nie oglądając się na towarzyszącego mu Etiopa, który akurat zajrzał do sklepu jakiegoś płatnerza, porwał za słup podpierający dach najbliższego straganu i z takim narzędziem przecisnął się pomiędzy przerażonymi dziewczynami.
‒ Spróbuj ze mną ‒ krzyknął do niedźwiedzia.
Potwór najwyraźniej nie marzył o niczym innym. Ciosem mocarnej łapy wytrącił zaimprowizowany oręż z ręki szesnastolatka, a następnie porwał go w pół. I jęli się zmagać ze sobą jak dwaj zapaśnicy. Już po chwili Michał wiedział, że nie podoła. Tracił oddech, oczy zaczęły zachodzić mu mgłą.
Zdołał jeszcze usłyszeć ludzki szept niedźwiedzia: „Niczego się nie bój, tylko spróbuj sobie przypomnieć, kim jesteś i po co się tu znalazłeś, bracie!” i omdlały padł na bruk.
Jego przeciwnik, który nawet go nie drasnął, wyraźnie uznawszy się za zwycięzcę, nie zamierzał wykorzystywać sytuacji. Spokojnie opadł na cztery łapy i puścił się w pogoń za usiłującym zbiec z miejsca zajścia niedźwiednikiem.
Omdlenie Michała trwało ledwie chwilę.
Młodzian stanął na nogi zanim Maur pojawił się na miejscu zdarzenia, gotów stanąć w zapasy nawet ze smokiem. Widok Michała zdziwił go wielce. Chłopak miał nieprzytomny wzrok, ale jednocześnie na jego ustach pojawił się uśmiech.
‒ Co to było? ‒ pytał zdenerwowany Etiop.
Ocalone panny, przekrzykując się nawzajem, opowiadały o niezwykłym starciu. Michał milczał. Znowu był nieobecny, skupiony, ale chyba szczęśliwy.
Jego świat, dotąd pełen snów, zwidów i niepewności, właśnie zaczął się porządkować. Pamięć zasznurowana mocno jak baleron ożyła, a krępujące ją sznurki pękły. W bezsensie pojawił się sens. A najważniejsze, że uwierzył w możliwość, że wkrótce dowie się o sobie znacznie więcej.
2. Życie przed życiem
Czy człowiek może pamiętać moment swego poczęcia? Długi czas Michał żył w niepewności, czy jest to możliwe. Aliści w coraz częściej powtarzających się snachpowracały dojmujące wrażenia życia przed życiem, kiedy był jeszcze niezidentyfikowanym elementem pływającym w środku wewnętrznego oceanu, wypełniającego łono jego matki. I działo się to na długo przed tą chwilą, w której zobaczył na końcu tunelu światło, a potem poczuł chłód i strach, i wydał pierwszy krzyk.
Miał wrażenie, że długo czekał na moment swego urodzenia, tęsknił za nim, a zarazem przeżywał wędrówkę swych genów w życiu wcześniejszym i jeszcze wcześniejszym. Zapewne w tamtym bezczasie przed swym narodzeniem mógł przeżyć, i to całkiem świadomie, wszystko co zdarzyło się jego antenatom od czasów Adama i Ewy. Niestety, kiedy się już urodził i zobaczył twarz kobiety, która dała mu życie, pięknej jak Madonna z ikony, wszystko zapomniał. Albo prawie wszystko.
Skośnookie Mongoły uważają, że życie zaczyna się od momentu poczęcia.
Michał żywił przekonanie, graniczące z pewnością, że należy rachować dużo wcześniej. Na przykład Etiop Maur, który nim na Ruś dotarł, wiele krain zwiedził, twierdził, że wszyscy, tak ci, co pomarli , jak ci, którzy jeszcze się narodzą, istnieli już w łonie pramatki Ewy, poukładani jedni w drugich niczym matrioszki, wydrążone baby, sprzedawane na rynku w wielkim Nowogrodzie. Co prawda spotkał się z inną opowieścią, w której rolę pramatki odgrywała niejaka „Lucy”, kosmate stworzenie, które żyło przed tysiącami lat w jego kraju ‒ Abisynii. Wedle kapłana z miasta Aksum, o którym mówiono, iż jest kustoszem przechowywanej tamże Arki Przymierza, wspomniana Lucy miała być pół-małpą pół-człowiekiem, w który przed milionem lat Pan Świata tchnął pozaziemską mądrość.
‒ Pierwsza kobieta ‒ dziwił się Michał ‒ a pierwszy mężczyzna, Adam?
‒ Z tego, co mi mówiono, początkowo nie był do niczego potrzebny ‒ odpowiadał Etiop.
Maurus, który na pierwszy rzut oka robił wrażenie bezmyślnego mięśniaka i za takiego pragnął uchodzić, znał wiele niezwykłych historii, z których jedne wyglądały na zmyślone, wszelako inne zaskakiwały autentyzmem. Jak ta o sędziwym wędrowcu napotkanym w trakcie wędrówki z Egiptu do Ziemi Świętej wśród starożytnych ruin wystających z ziemi jak kości jakiegoś przedpotopowego potwora. Opowiadał on Maurowi o przeszłości i przyszłości z taką lekkością jakby je znał z widzenia. Na przykład opisywał niezwykłą wyspę w środku Oceanu, która zatonęła w ciągu jednej nocy, i o miastach, które spali ogień z nieba.
‒ Myślicie o Sodomie i Gomorze ‒ zawołał Maurus.
‒ Nie. Tamte miasta zginęły dawno temu. Te, o których mówię, dopiero zginą! ‒ Tu gestem wskazał w stronę wschodzącego słońca.
Kim był? W chwili szczerości wyznał, że jest strażnikiem czasu.
Cóż to miało znaczyć? Nie wyjaśnił. Którejś nocy spędzonej na pustyni po prostu opuścił ich obozowisko przed świtem, a sypki piasek nie zachował nawet śladu jego stóp, tak jakby nigdy tędy nie przechodził.
Kim był? Niektórzy domniemywali, iż mógł to być sam słynny Ahaswerus ‒ Żyd Wieczny Tułacz, inni, że pustynny demon, wieszczący nadejście zła. Brzmiało to prawdopodobnie. W dniu, w którym zniknął, członkowie karawany jęli umierać jeden za drugim, a nim stanęli w Jerozolimie, przy życiu ostał się sam Maurus i grupa osieroconych wielbłądów.
Historia wstrząsnęła Michałem. Dotąd w swych snach-nie snach nie sięgał wspomnieniami tak głęboko, teraz coraz częściej przypominał sobie rzeczy, których żadną miarą pamiętać nie mógł, na przykład majaczyły mu obrazy z czasów, gdy po ziemi chodzili bogowie, o ludziach się nawet nie śniło, za to żyły olbrzymie gady, usunięte dopiero za pomocą planetoidy, która, sprowadzona z pozaziemskiej orbity, grzmotnęła w ląd na krańcu zachodniego oceanu, co wywołało na długie lata mrok i chłód, i zagładę.
Sny chłopca nie miały chronologii, chociaż kiedy był młodszy, najchętniej wracał pamięcią do swej matki, a na krótko przed walką z niedźwiedziem zobaczył swoją babkę, która była wtedy małą dziewczynką i wołano na nią Jaśmina, na podobieństwo krzewu, który rósł w jej ogrodzie, wydającym się prawdziwym zakątkiem raju.
Właściwie wszystko, co zachował w pamięci na jej temat, ograniczało się do jednego tylko obrazu ‒ intensywnej kropli czasu, pełnej barw, zapachów i smaków niezwykłych, skupionych w jednej chwili, w jednym miejscu, w trakcie krótkiego lotu ku ziemi, po czym obraz rozpadł się na tysiąc kawałków.
Wszelako coś pozostało ‒ coś, na co składał się upajający zapach jaśminu kwitnącego pod murem, więdnącej woni kadzidła wraz z aromatem pachnideł przepajającym szaty kobiet. A towarzyszył temu doznaniu smak słodkiego daktyla i cierpkiej, bo jeszcze niedojrzałej, pomarańczy i jeszcze pomruk kota, wygrzewającego się na słońcu, a także ryk wściekłego z niewiadomego powodu osła, który rozkraczył się na podwórku. To nie wszystko ‒ falował tam jeszcze rozgrzany upałem cień palmy, poruszanej delikatnym powiewem wiatru, i rozlewał się po brodzie chłód wody ze studni, którą w smukłych dzbanach przynosiły na głowie okutane od stóp aż po szparki oczu służebne. W to wrażenie wplotła się też odrobina strachu, kiedy pojawił się brodaty mężczyzna, nazywany Al Hakim, który chwytał ją, małą dziewczynkę, i podrzucał w górę jak piłkę, a obsypując pocałunkami wołał: ‒ Moja Jaśminka, moja Jaśminka. Ręce miał żylaste, naznaczone działaniem rozmaitych kwasów, poplamione inkaustem i przesycone zapachem kawy, której musiał pochłaniać mnóstwo. Al Hakim ‒ lekarz i jej ojciec.
Spadająca kropla jeszcze raz rozbłysła krwiście, bo choć szedł zmierzch, odbiła się w niej łuna pożaru, rozległ kwik koni, krzyki, ginących mężów, płacz gwałconych kobiet, a zanim rozprysła się o ziemię ostatnim zarejestrowanym obrazem była głowa Al Hakima, zdjęta z karku ciosem miecza białolicego najeźdźcy.
Znacznie później Michał dowiedział się, że zabójca był krzyżowcem i przybył oswobodzić Ziemię Świętą z rąk nienawistnych Saracenów, zabijając mężczyzn, gwałcąc kobiety i mordując dzieci. Tego jednak nie było już w wizji przekazanej mu przez Jaśminę. Nie zapamiętał zresztą żadnych więcej obrazów jej dotyczących. Kolejne okruchy wspomnień nie należały do świata jego babki, ale jej córki Rozy. Toteż mógł jedynie wiele lat potem próbować sobie odtworzyć, co się wtedy stało. Gdzieś na ścieżkach swego żywota spotkał pewnego wiekowego księdza, świadka tamtych zdarzeń, które miały miejsce w osadzie podle biblijnego Nazaretu. Ów kapłan, zwany Sylwestrem, twierdził, że jesienią roku Pańskiego 1154 poznał mężczyznę, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był dziadkiem Michała…
Może był, może nie był ‒ dużo wskazuje, że jednak był. Wedle roczników
katedralnych Wszebór z Pobłocia wyruszył tamtego roku do Ziemi Świętej wespół z księciem Henrykiem Sandomierskim, synem przesławnego Bolka Krzywoustego. Oprócz wielu chwalebnych czynów miał na swym kącie mniej chwalebne, jak owo złupienie domu Al Hakima.
W niszczycielskim szale zabijano tam wszystkich muzułmanów. Zginęłaby i Jaśmina, ale ksiądz Sylwester, młodszy wtedy o pięćdziesiąt lat, osłonił ją swym ciałem.
‒ Oszczędź to dziecko ‒ krzyknął do Wszebora.
Ten wyszczerzył zęby w brzydkim grymasie
‒ To tylko poganka!
‒ Jest tak mała, że da się wychować ją na chrześcijankę, a jak się nie uda, sprzedać korzystnie żydowskim kupcom.
Był to argument nie od odparcia. Dziewczynka ocalała.
*
Maurus zaprowadził półprzytomnego Michała na powrót do zamku. Po zapasach z niedźwiedziem junak był nieskory do rozmowy i powtarzał w kółko, że musi co rychlej się położyć.
‒ Odpoczywaj zatem! ‒ Etiop poklepał go po ramieniu. ‒ Sen, nawet za dnia, to najlepsze lekarstwo. Wybacz, ale będę cię musiał okłamać, pomyślał Michał.
Udał, że zasypia, ale ledwie jego opiekun się oddalił, narzucił na siebie starą opończę jednego ze sług i wymknął się z rezydencji. Wrócił na bazar. Pierwszym elementem zmiany, którą zauważył w swoim organizmie, było nadzwyczajne pobudzenie zmysłów ‒ wyostrzył mu się wzrok, niebywale wzmocnił słuch, słyszał rozmowy z kilkunastu metrów, a co do węchu… Z niemałym zaskoczeniem w całym bogactwie zapachów, czy raczej smrodów, zalegających targowisko wyczuł słaby, ale ciągle utrzymujący się odór niedźwiedzia i pachnącego czosnkiem niedźwiednika. Ruszył ich śladem. Najchętniej biegłby na czworakach z nosem tuż przy ziemi, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Pozostawało więc udawać co jakiś czas, że podnosi zgubioną monetę albo poprawia nogawicę…
Po przemierzeniu dwóch stajań woń stała się jeszcze silniejsza i doprowadziła go wprost do gospody stojącej przy drodze do miasta. Czyżby niedźwiedź i jego opiekun wpadli tam na posiłek? Michał pomacał sztylet za pasem i wszedł śmiało, przekonany że poradzi sobie w każdej sytuacji.
Niedźwiednik, który pozbył się już swego barwnego stroju, choć nie woni, poderwał się, podnosząc masywną pałkę.
‒ Spokojnie, Oleg! To przyjaciel. Wykaż więcej ufności do ludzi.
Zdumiewające było, że powiedziało to puste miejsce na wprost kufla z piwem stojącego na stole. Jeszcze chwila, a powietrze zafalowało, formując się w niestarego, najwyżej czterdziestoletniego mężczyznę o jasnych włosach rusińskiego witezia. Jakby chcąc udowodnić swoją tożsamość, na krótką chwilę pokrył się do pasa brunatną zmierzwioną sierścią, która jednak prędko znikała, na podobieństwu śniegu w wiosennym słońcu, ustępując miejsca czysto ludzkiej postaci. Człowiek? Niedźwiedź?! Prawdziwy Lokis? Michał zadrżał, przypominając sobie różne niesamowite opowieści. Czyżby wpadł w zasadzkę? Zachowanie Olega mogło te obawy potwierdzać, stanął bowiem przy drzwiach, ale jak się okazało, tylko żeby otworzyć drzwi gospodarzowi niosącemu kufle.
‒ Siadaj ‒ rzucił przyjaźnie zmiennokształtny ‒ Napijesz się piwa?
Twarz miał szczerą, otwartą, choć nie ulegało wątpliwości, że to właśnie z nim mocował się na targu. Dlatego więc wahał się z przyjęciem zaproszenia. Zbyt dobrze pamiętał uścisk potężnej łapy.
‒ Kim jesteś? ‒ rzucił, w każdej chwili gotów zawrócić.
‒ Synem tego samego ojca ‒ odpowiedział witeź, dając dyskretny znak niedźwiednikowi, żeby się oddalił, co ten bezzwłocznie uczynił.
‒ Mam nadzieję, że pomogłem ci w przypomnieniu, kim naprawdę jesteś?
‒ W takim razie kimże ja jestem? Synem niewiasty i niedźwiedzia?
‒ Bez przesady ‒ mężczyzna się roześmiał i pociągnął tęgi łyk trunku. ‒ Choć z naszym pochodzeniem sprawa jest rzeczywiście dosyć skomplikowana. Ale nie będę ci teraz wszystkiego wykładał. Dnia by nie starczyło. Odpowiedzi poszukaj w sobie, a czego nie znajdziesz, ja ci dopowiem.
‒ Jak mam szukać?
‒ Idź spać. Miewasz sny?
‒ Miewam, choć nigdy nie wiem, ile w nich prawdy…
‒ Będziesz musiał to sam ocenić. Przywołaj obraz swojej matki. Nigdy ci się nie śniła?
‒ Nie wiem. Miałem sen, w którym pojawiała się moja babka chyba, ale mama…
‒ Drobna blondyneczka o długich włosach zaplecionych w warkocze upięte wokół głowy. Roza…
‒ Roza.
‒ Albo, jeśli wolisz, Róża. Tak wyglądała, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy podczas zwiadu, a starszyzna uznała, że się nada.
‒ O czym ty mówisz?!
‒ Długo by gadać. Przypomnij sobie swoje sny, a potem zajmiemy się resztą…
‒ Nie możesz powiedzieć mi nic więcej? Czuję ogromny mętlik w głowie!
‒ Jak wszyscy na początku. Ale nie przejmuj się. Z czasem zrozumiesz, kim jesteś, skąd pochodzisz i jaki cel jest ci pisany…
‒ Nie mogę się doczekać. A powiesz mi przynajmniej, kim ty jesteś…?
Nazwałeś mnie swoim bratem.
‒ No to prawda! ‒ Jego rozmówca skinął głową ‒ Na imię mam Bolko. Moja matka pochodziła z Polski i niosła w sobie, choć była bękartem z nieprawego łoża, królewską krew Piastów, takoż Karolingów i Merowingów, którzy wywodzą się, jak powiadają legendy, od samej Magdy Magdaleny… ‒ tu uśmiechnął się ‒ Chyba po tej praprababce odziedziczyłem dość luźny stosunek do zasad moralnych.
Michał nie wiedział, czy to żart, czy prowokacja. Nie pozostało mu nic innego, jak uścisnąć prawicę człowieka niedźwiedzia. Postanowił się jednak upewnić.
‒ Ale ojca mamy wspólnego?
‒ Jak my wszyscy. Ale o nim dowiesz się przy innej okazji. Urodziłem się dwadzieścia lat przed tobą i dwanaście lat żyłem między swymi, ucząc się pilnie wszystkiego o przeszłości i przyszłości. Ponieważ nie wymyślono jeszcze patentu z mamką niedźwiedzicą, którym posłużono się w twoim przypadku, tedy trzeba było posiłkować się innym sposobem, by mnie implantować do zewnętrznego świata. Zdarzyło się, że Prusowie spalili wieś na Mazowszu i wybili wszystkich mieszkańców. Wykorzystaliśmy tę sytuację, podrzucając między zgliszcza dwunastoletnie pacholę, odurzone dymem, nieprzytomne…
‒ Ciebie?
‒ Ano mnie. Ale nikomu nie przyszło do głowy powątpiewać, że jestem jedynym ocalałym mieszkańcem. Ci, co mogli potwierdzić lub zaprzeczyć, nie żyli!
‒ Nie brali cię na spytki? Nie wypytywali o szczegóły?
‒ Moi opiekunowie przewidzieli to i poradzili mi, abym przez następne kilka lat grał niemowę i uczył się języka. Potem dołączyłem do grupy wędrownych kuglarzy. Tam poznałem Antona niedźwiednika i przystąpiłem do swych powinności.
‒ Jakich powinności?
Zza drzwi dobiegł hałas. Bolko urwał, a Michał obrócił się ku drzwiom. Jeszcze chwila, a stanął w nich skąpany w świetle dnia, wielce wzburzony Maurus z dwójką towarzyszących mu zbrojnych wojów. Na widok młodzieńca uspokoił się.
‒ Tu jesteś ‒ rzekł, oddychając głęboko ‒ Książę pan przeraził się twym nagłym zniknięciem i kazał cię szukać!
‒ Wybrałem się na spacer i… ‒ Zamierzał przedstawić Bolka, atoli miejsce vis à vis niego było puste. Gdyby nie dwa kufle stojące na stole, uwierzyłby, że cały czas gadał sam ze sobą.
Na szczęście Maurus nie zwrócił uwagi na ten szczegół, a jeśli zwrócił, to tylko dlatego, że pochwycił naczynie i wychylił je do dna.
‒ Wracamy! ‒ zakomenderował, ocierając pianę z gęby.
Młodzian posłusznie ruszył ku wyjściu, ale wychodząc, odwrócił się raz jeszcze. Bolka nadal nie było przy stole. To znaczy musiał tam być, bo za jego plecami na ścianie widać było potężny cień. Jakby niedźwiedzia.
*
Rada świeżo poznanego brata, by na dręczące Michała pytania szukać odpowiedzi we śnie, okazała się doskonała. Już pierwszej nocy po walce z niedźwiedziem przyśniła mu się jego matka Roza. Po raz pierwszy zobaczył ją tak realnie, a ściślej mówiąc, jej doskonałe odbicie w tafli błękitnego stawu. Chyba widywał ją wcześniej zwykle tuż przed przebudzeniem, ale dopiero dzięki Bolkowi uzyskał pewność, kim była ta nieletnia dziewczyna, osobliwie urodziwa, jeszcze dziecinna, ale już o zaokrąglonej figurze i niezwykle pięknej twarzy, w której migdałowe bliskowschodnie oczy kontrastowały z jasnym słowiańskim warkoczem, upiętym w sposób charakterystyczny dla niewiast z ojczyzny Wszebora.
Później, kiedy rozważał szczegóły swej genealogii, stało się dla niego logiczne, że pan Pobłocki przywiózł Jaśminę do swego północnego kraju, a gdy podrosła, nie tylko jej nie skrzywdził, ale, oszołomiony jej urodą, zakochał się na zabój, zaślubił ją, a ona pozostała mu wierna i obdarzyła go tuzinem potomstwa. W tym Rozą.
Michał wielce żałował, że żaden z jego snów nie opowiadał o adaptacji małej muzułmanki w Pobłociu ani o pierwszych latach życia Rozy w owym kraju, dla niej już ojczystym, o jej zabawach i naukach. Ani o chwili, kiedy zorientowała się, że jest inna niż reszta rodziny. Że potrafi przewidywać pogodę, rozmawiać ze zwierzętami, a nawet w zapomnieniu przebiec po powierzchni stawu, nie zamoczywszy stóp.
Oczywiście latem!
Sen, który spłynął na niego po spotkaniu z Bolkiem, był dłuższy, bardziej realistyczny, jakby został zesłany na zamówienie. Przypominał kartę wydartą z większej, bogato iluminowanej księgi.
Roza stała nad skrajem wodnego oczka, przeglądając się w jego toni i badając bosą stópką: wejść, czy nie wejść?
Sielankowy obraz nie trwał długo. Najpierw poczuła cień, który zasłonił słońce, potem obok jej twarzy odbiła się przerażająca maska potwora i pochwyciły ją mocarne łapska…
Nie miała czasu przyjrzeć się napastnikowi. Zobaczyła tylko, że był wielki i miał nagi tors dzikiego wojownika.
Zdołała tylko wydać rozdzierający pisk i już znajdowała się w worku jak ślepe kocię przeznaczone na stracenie. Potężna siła uniosła ją do góry. Dobiegł ją rechot najwyraźniej zadowolonego z siebie potwora. Potem usłyszała gwizdnięcie, które, jak się okazało, przywołało konie. Z odgłosów wynikało, że rumaki były dwa. Łowca, traktując ją tak, jak by była zwykłym ładunkiem, przytroczył worek wraz z zawartością do grzbietu pierwszego wierzchowca. Sam dosiadł drugiego. Ruszyli cwałem przez leśne bezdroża, zaczynające się zaraz za Pobłociem. Krzaki smagały kryjący ją worek, ale ponieważ był dość gruby, nie czyniły jej większej krzywdy. Roza, nie przestając się modlić, zastanawiała się, kto właściwie ją porwał. W jej okolice, i owszem, zapuszczali się pogańscy Jaćwingowie, ale nigdy pojedynczo, poza tym półnagi olbrzym nie wyglądał na Jaćwięga, nie przypominał też rycerza z pobliskiej Rusi… Już raczej postać z ludowych bajd o germańskich nadludziach, którzy przed wiekami bywali w tych stronach, ale przeminęli jak wszystko, co ma swój początek.
Cwał wydawał się nie kończyć, a ona sama, obijana mimo miękkiej derki, coraz bardziej czuła się jak ulęgałka.
Wreszcie stanęli.
Porywacz rozwiązał wór, a ona sprężyła się cała, gotowa w pierwszej dogodnej chwili rzucić się do ucieczki. Strach okazał się silniejszy i ją obezwładnił. Nie mogła uczynić żadnego ruchu. Zauważyła, że napastnik się zmienił. Teraz jego twarz przypominała pysk niedźwiedzia i wcale nie był to maska, tylko autentyczny łeb wyrastający z muskularnego człowieczego torsu. Pomyślała o innych klechdach, opowiadających o istotach z puszczy zdolnych zmieniać swe kształty, o lokisach przemieniających się w niedźwiedzi, wilkołakach na czas pełni stających się wilkami…
‒ Napij się ‒ mruknął mężczyzna, wtykając jej w rękę skórzany bukłak z wodą ‒ I wysikaj się, bo prędko nie będzie takiej okazji.
Kolejny dziw! Nie znała języka, którym się posługiwał, a mimo to rozumiała prawie każde słowo.
‒ Wypuść mnie, proszę! ‒ poprosiła błagalnie.
‒ To niemożliwe ‒ odparł. ‒ Ale nie martw się kruszyno, czeka cię wspaniałe życie!
Tu zbliżył swoją ogromną paszczę ku niej i wycisnął na jedwabistym policzku delikatny pocałunek, po czym taktownie odwrócił głowę, aby mogła kucnąć i się załatwić.
Znowu dał jej wody. Chłodnej, ożywczej. Wszelako pijąc ją, wyczuła jakiś dziwny smak. Była jednak zbyt spragniona, żeby wypluć.
Zaraz oczy zaczęły jej się kleić i nie minął jeden pacierz, a twardo usnęła.
Nie miała pojęcia, ile czasu przespała, może dzień, może dwa. Obudziła się
otulona grubą opończą, z rosą na włosach. Wstawał świt, dogasało ognisko. Roza chciała wstać, ale okazało się, że ma skrępowane ręce i nogi.
Zresztą śpiący w kucki cerber natychmiast zauważył jej ruch.
‒ Jesteśmy prawie na miejscu, kruszyno ‒ powiedział prawie wesoło. Tym razem jego profil nie przypominał już niedźwiedzia, raczej sokoła czy też innego drapieżnego ptaka.
Ponownie zaczęła zaklinać go na wszystkie świętości, aby ją wypuścił, ale odparł tyleż łagodnie, co zdecydowanie, że nie da się uniknąć przeznaczenia.
‒ A jakie twoim zdaniem jest moje przeznaczenie? ‒ zawołała.
‒ Przysłużyć się kolejnemu życiu!
Wtedy nie miała pojęcia, co mogłoby to znaczyć.
Jedno nie ulegało wątpliwości ‒ nie zamierzał jej ukrzywdzić. Przynajmniej na razie. Dał jej za to solidny kawał suszonego mięsa i suchar umoczony w miodzie.
‒ Jedz! ‒ zachęcał ‒ musisz być silna i piękna.
Zadrżała, myśląc o tym, co mogłoby to oznaczać, ale jadła.
Gdy skończyli posiłek, przeciął sznur krępujący jej nogi i wziął ją na barana, po czym ruszył ku wodnej topieli, rozpoczynającej się zaraz za polaną.
Jak okiem sięgnąć, wszędy ciągnęły się bagniska, wyglądające zdradliwie, z rzadka tylko porośnięte karłowatą olszyną, a unoszący się ponad nimi opar potęgował jeszcze bardziej grozę. Kiedy mężczyzna zagłębił się w wodę aż po kolana, krzyknęła:
‒ Utoniemy!
‒ Bez obaw, nie pierwszy raz podążam tą drogą!
Nie kłamał. W którymś momencie zapadł się wprawdzie aż po szyję, ale nie głębiej. Szedł powoli, aliści pewnie omijając zdradliwe głębie i nie grzęznąc w mule. Mgła dookoła zrobiła się tymczasem jeszcze gęstsza, tak że można by nieomal krajać ją nożem. Równocześnie zapadła cisza osobliwie głucha, jakby wyparował z tego świata jakikolwiek dźwięk poza chlupotem rozgarnianej wody.
‒ Czy ty w ogóle coś widzisz przed sobą? ‒ zawołała z każdą chwilą coraz bardziej przerażona.
‒ Lepszą przyszłość!
I nie były to słowa rzucone na wiatr, tym bardziej, że nie czuło się najmniejszego wiatru, aż do momentu, gdy dno zaczęło się unosić, woda opadła tragarzowi poniżej pasa, potem sięgała jedynie do kolan, a gdy wyszli na suchy grunt, mgła rozstąpiła się jak zasłona w oknie zamkowej komnaty.
W jednej chwili weszli w świat kolorów, dźwięków, zapachów.
‒ Boże, trafili do raju! ‒ wymamrotał Michał.
Każdy mógłby tak pomyśleć. Rozpostarła się przed nimi obszerna przestrzeń, cicha i spokojna. Żaden suchy ostrów, samotna skała lub polana w lesie. Trudno byłoby wyobrazić sobie świat skomponowany z równym wyczuciem artysty ‒ pełen malowniczych wzgórz, niewielkich zagajników, potoków spadających kaskadami wśród skałek. Czy możliwy był taki zakątek w surowej krainie północy, gdy wydawał się pasować bardziej do Italii czy Grecji, o których krajobrazach opowiadali nieliczni pielgrzymi. Tymczasem ledwie weszli na suchy grunt, porywacz pozwolił Rozie zsunąć się z pleców i nożem rozciął jej więzy na rękach.
‒ Nie obawiasz się już, panie, że ucieknę?
Pokręcił głową.
‒ Stąd nie ma ucieczki, kruszyno.
Dotknęła stopami trawy, wydała się jej delikatna i miękka jak kobierzec.
Nie brakowało wśród niej kwiecia, wokół którego krążyły pszczoły miodne, ważki i bąki, a także wielkie bogactwo motyli. Na wzgórzach pasły się stada owiec przez nikogo niepilnowane, a na powierzchni okolicznych stawów unosiły się stada gęsi, kaczek, łabędzi…
Przeszli wzniesienie i ukazała się osada. Nie przypominała ona warowni, raczej schludnie zagospodarowaną wieś. Domy były jednopiętrowe, ale wyższe niż na wsiach bywało. Choć kryte strzechą, miały ceglane kominy i okna z autentycznymi szybami. Otaczały ich kwiaty i, widywane jedynie w klasztorach, żywopłoty. W centrum, na wzniesieniu, widać było bardziej okazałą budowlę przypominającą świątynię. Wszelako próżno byłoby szukać na niej krzyża lubo jakiegoś innego znaku.
‒ Trafiłam do pogan! ‒ pomyślała Roza.
O sąsiadach księstw polskich nieuznających Jezusa Chrystusa słyszała wiele fantastycznych opowieści ‒ mówiono, że nie uznają u siebie królów, że pożerają się nawzajem, że żyją bez ślubu każdy z każdym, że parają się czarami i że diabeł im dzieci kołysze… W jednym wszystkie opowieści były zgodne ‒ nikt nie odmawiał tym rozmaitym Prusom, Jaćwięgom czy Litwinom odwagi i okrucieństwa.
Roza popatrzyła na swego porywacza. Mogło się wydawać, że łagodność otaczającej okolicy wywarła wpływ na jego lico ‒ przestało być zwierzęce. Teraz wyglądał już nie jak potwór tylko jak sterany wiekiem człowiek, o siwych włosach i twarzy czerstwej, ale naznaczonej różnymi życiowymi doświadczeniami, po których pamiątką pozostał złamany nos. Co ciekawe, nieproszony, postanowił się jej przedstawić.
‒ Zowią mnie Jur ‒ powiedział uprzejmie.
Tymczasem na widok przybyszy z okolicznych domów wysypał się dobry tuzin kobiet, prawie wszystkie o mlecznobiałych włosach. Potem dołączyło jeszcze kilkunastu równie starych mężczyzn. Ledwie kilku z nich można by uznać za osobników wieku średniego i tylko jedna kobieta mogła liczyć koło czterdziestki. Reszta natomiast… Zarówno Rozie, jak Michałowi zdarzało się spotykać stuletnich starców (i każdy uchodził za ewenement), tutaj jednak wielu ze zgromadzonych wyglądało tak, jakby liczyło sobie lat dwieście. Pobrużdżone twarze, wyschnięte, pełne brunatnych plam ręce. Dziwiło przy tym doskonałe uzębienie i nadzwyczajna żwawość, niezależnie od wieku. Jeszcze bardziej niewytłumaczalny był zupełny brak dzieci. Może pozostawały gdzieś w ukryciu albo ofiarowano je w jakimś przerażającym rytuale?
Tubylcy witali Rozę z przyjaźnią, ciekawością, a najmłodsza z kobiet, na oko czterdziestoletnia, nałożyła jej na głowę wieniec ze świeżych kwiatów.
‒ Cieszymy się, że tu przybyłaś ‒ powiedziała. ‒ Dobrze ci będzie z nami.
Roza nie znała miejscowego języka, a mimo to rozumiała, co się do niej mówi. Po raz kolejny dotarło do niej, że nie ma co liczyć na powrót do domu. Tubylcy nie wyglądali na zainteresowanych okupem czy jakąkolwiek wymianą. Wyraźnie na nią czekano i zamierzano uczcić jej przybycie. Na placu poniżej rozstawiono stoły, zapewne przygotowane na ucztę.
‒ Czyżby wydawano na moją cześć przyjęcie? ‒ zapytała Jura.
Skinął z szacunkiem głową.
‒ Tylko w jakim charakterze mam wystąpić? Składacie tu krwawe ofiary?
Poczuł, że jego matka zadrżała. Podobnie jak ona, słyszał, że poganie w ekstremalnych sytuacjach składali ofiary z ludzi, najchętniej z młodych dziewic. Spełniała oba warunki. Była młodą dziewicą.
Jur nie odpowiedział, tylko pogłaskał ją po głowie i się uśmiechnął.
Tymczasem zebrani podzielili się podłóg płci na dwie grupy, wykrzykując głośno:
‒ Dola przeciw niedoli, dola przeciw niedoli.
Tak powtarzając, rozstąpili się na boki, tworząc szpaler dla niej i dla Jura. Po drodze otwarto drzwi do zagrody dla owiec, a gdy wybiegło zeń pierwsze jagnię, pochwycono je, a wrota zatrzaśnięto ponownie.
Kiedy mężczyźni powtarzali dalej moldę (jak zwano tu modlitwę) poświęconą bogini Doli, kobiety drewnianymi grzebieniami wyczesały futro baranka, po czym przyklejono mu do rogów zapalone świece. Zwierzak początkowo szarpał się, ale okadzony parokrotnie dymem z ziół, oszołomiony, przestał reagować i nawet nie beknął, kiedy podszedł do niego starzec w białej szacie i przeciął mu gardło. Chlusnęła posoka. Wszyscy rzucili się maczać w niej ręce, a najstarsza z kobiet palcem wymalowała Rozie kółko na czole.
‒ W imię Perkuna, w imię Świętowida, w imię Trzygława bądźże pozdrowiona.
Dziewczyna nie wiedziała, jak powinna postąpić, toteż postanowiła nie czynić niczego.
I słusznie ‒ część oficjalna dobiegła końca i rozpoczęła się uczta nieodbiegająca jadłospisem od tego, co jadało się w onych czasach na bogatszych dworach. Może tylko dziczyzny było więcej.
Roza wiele nie zjadła, po podróży czuła ogromne znużenie, oczy się jej kleiły, głowa opadała… Zauważyła to przydzielona jej opiekunka o imieniu Halla i zaprowadziła ją do alkowy w swojej własnej chacie.
Składała się ona z dwóch izb, kuchni i świetlicy, po obu stronach wielkiego kamiennego pieca oraz przyległych do pokoju sypialnych wnęk, chronionych przed przeciągami opuszczaną na noc tkaniną.
Dziewczyna miała mnóstwo pytań, ale nim zdążyła zadać którekolwiek z nich, usnęła. Przez krótką chwilę Michał miał możliwość śnienia razem.
Zobaczył raz jeszcze Jaśminę ‒ muzułmankę o przedwcześnie posiwiałych włosach, biegającą po obejściu najwyraźniej w poszukiwaniu Rozy. Widząc, że wszelkie poszukiwania są daremne, umknęła do spiżarni i tam upadła na kolana, powtarzając cicho: „Nie ma Boga oprócz Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem”.
3. Życiowa rola
‒ Strasznie krzyczałeś! ‒ powiedział Maurus, kiedy Michał wreszcie się obudził i zaczął wodzić półprzytomnym wzrokiem po zgromadzonych wokół jego łoża dworzanach.
‒ Krzyczałem, a co takiego?
‒ Nie wiemy ‒ odezwał się władyka. ‒ Twój język był odmienny od wszystkich, jakie znamy…
‒ Kiedyś spotkałem Hindusa, który mówił podobnie ‒ stwierdził Etiop. ‒ Ale to chyba przypadek… ‒ Tu dotknął głowy młodzieńca. ‒ Nad ranem miałeś głowę rozpaloną jak piec, ale teraz gorączka zdaje się spadać.
‒ Dałby Bóg ‒ westchnął Fiodor. ‒ A pamiętasz przynajmniej, co ci się śniło?
Michał, młodzian wielkiej prawości, wychowany wedle chrześcijańskich zasad, brzydził się kłamstwem, a jednak wymamrotał, że nic nie pamięta. Czuł, że nie wolno mu opowiedzieć o spotkaniu z Bolkiem, a tym bardziej o tym, czego dowiedział się we śnie o swojej matce. Postanowił także utrzymać w tajemnicy to, czego dowiedział się o swym pochodzeniu. Ciążyło mu to niepomiernie do tego stopnia, że pod wieczór, kiedy czuł się już całkiem dobrze, wdał się w długą teoretyczną dysputę ze swym preceptorem władyką Fiodorem. Pytał, czy zatajanie prawdy może być usprawiedliwione, czy też bezwzględnie winno być uznane za godne potępienia niezależnie od sytuacji.
‒ Dlaczego pytasz? ‒ Władyka zrobił się nagle bardzo czujny.
‒ Po prostu się zastanawiam. Czy jako lekarz, kłamiąc choremu, że nie jest umierający, wyrządzamy mu krzywdę i obrażamy Boga? Albo gdy pochwyceni przez nieprzyjaciela, mimo tortur, nie chcemy zdradzić położenia naszych sił i szczegółów fortyfikacji…?
Fiodor zamyślił się.
‒ Istnieje dobro nadrzędne ‒ rzekł w końcu. ‒ Jeśli coś ma służyć jego pożytkowi, wszelkie związane z tym zło pozostanie wprawdzie złem, wszelako mniejszym.
‒ Rozumiem. ‒ Nie dał poznać tego po sobie, ale odczuł ogromną ulgę!
Następne dni wypełniło mu oczekiwanie na powtórne spotkanie ze starszym bratem. Jednak im bardziej się rozglądał, nasłuchiwał, wąchał, tym dobitniej przekonywał się, że po Bolku zniknął wszelki ślad. Nie mógł uwierzyć, że rozpaliwszy w nim tyle ciekawości, postanowił przepaść. A może go sprawdzał? Już w zajeździe zorientował się, że starszy brat jest człowiekiem ostrożnym, z gatunku tych, którzy dobrze muszą poznać bliźniego, by mu zaufać. Skoro nic nie działo się bez powodu, to ich spotkanie musiało mieć i głębszy sens, i swoją kontynuację. Poza tym nie zmitrężył tak zupełnie czasu.
Każdej nocy, zapadając w sen, marzył o kolejnych spotkaniach z Rozą. I jego pragnienia były przeważnie zaspokajane, chociaż kolejne sceny były przeważnie urywkami, których ułożenie, dzięki rozmowom z Bolkiem, miało mu zająć miesiące.
Jeden z pierwszych obrazków dotyczył pierwszego dnia po uczcie. Dzień pogodny i ciepły jak poprzedni. Roza niepewnie wyjrzała z alkowy, zaniepokojona wielce, bo jej osobiste szaty zniknęły. Tymczasem ktoś zadbał, aby nie musiała chodzić w nocnym gieźle ‒ na progu czekało na nią proste lniane ubranie charakterystyczne dla miejscowych kobiet, a na stole spostrzegła pajdy chleba posmarowane grubo masłem i dzbanek ze świeżym mlekiem. Jej gospodyni nie było. Pracowała w polu.
Dziewczyna ubrała się i wyszła z chaty. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Wszyscy, zajęci swoimi obowiązkami, traktowali jej obecność między nimi jako oczywistą oczywistość.
Jeśli liczyła, że otrzyma wyjaśnienie, dlaczego ją porwano i jakie mają być jej dalsze losy, srodze się pomyliła. Nikt niczego nie zamierzał jej tłumaczyć.
Krążąc po wsi, odnalazła w końcu Jura, który w zwykłym życiu okazał się kowalem, czyli, jak mówili miejscowi, wuterem. Zagadała do niego, ale, zajęty pracą, odpowiedział burkliwie w swym języku tak, że nie zrozumiała ani słowa. Może mu o to chodziło?
Swoją opiekunkę zastała pielącą grządki z warzywami. Również okazała się nierozmowna.
I wtedy przyszło jej do głowy, że skoro nikt jej nie pilnował, powinna spróbować ucieczki. Pamiętała drogę, którą przybyła. Sęk w tym, że kiedy przeszła kilkaset kroków, ścieżka przestała być widoczna wśród chaszczy, a gdy dotarła na skraj rozlewisk, nijak nie mogła rozpoznać, którędy przez nie przeszli. Nie zauważyła żadnego charakterystycznego znaku ‒ złamanego konara, rosochatej gałęzi. Może i były, ale w odpowiednim czasie nie zwróciła na nie uwagi.
A gdybym… ‒ przyszły jej do głowy umiejętności, które dotąd starała się ukrywać. ‒ Przecież umiem chodzić po wodzie.
Przeżegnała się, a potem zrobiła krok.
Woda ugięła się pod jej stópką jak napięte płótno, ale utrzymała ją. Zrobiła drugi krok, potem trzeci.
Dobra nasza. Powinna iść dalej do pierwszej widocznej kępy, ale niepotrzebnie się obejrzała. Nieobecna dotąd mgła nadciągała ze wszystkich stron, a błoto chlupiące pod jej krokami wydawało się powtarzać „Zaraz cię pochłonę!”. Przestraszyła się. Natychmiast woda pod nią rozstąpiła się i pociągnęła w dół. Oczywiście wypłynęła, plując i szamocąc się jak rak złapany w niewód. Nie wiedzieć skąd, przypomniało jej się zdanie dziadka Wszebora rzucone przy jakiejś okazji: „Musisz zawczasu zapanować nad strachem, nim ten zapanuje nad tobą…!”.
Przerażona, mokra i utytłana błotem wydostała się wreszcie na twardy grunt, tracąc jakąkolwiek chęć powtórzenia eksperymentu.
Musiała przecież istnieć jakaś inna droga ucieczki! Następnego dnia skierowała się więc w stronę przeciwną, ku wzgórzom. Nic nie wskórała, wzniesienie kończyło się ostrym urwiskiem, a gdyby nawet je pokonała, dołem płynęła wartko ogromna rzeka, bez śladu brodu.
Kolejne wypady skutkowały podobnymi doświadczeniami. Od południa napotkała mur z kolczastych chaszczy, gęsty niepomiernie, przez który cały zastęp rycerzy wyposażonych w ostre miecze miałby trudności z utorowaniem sobie drogi. A od północy? Po dłuższym marszu trafiła w sam środek ponurego uroczyska. Na spękanej ziemi i pobrużdżonej jak twarz starca pleniła się skarlała roślinność, a z licznych rozpadlin, przy akompaniamencie syków i chlupotów dobywały się dziwne wyziewy, zalatujące siarką. Desperacko usiłowała iść dalej, ale zakręciło jej się w głowie i omal nie upadła zemdlona w jedną z rozpadlin… Jeszcze chwila, a tuż obok niej wystrzelił prawdziwy gejzer. Kilka gorących kropli padło jej na ciało.
To ją ocknęło. Poderwała się i zaczęła uciekać w kierunku, z którego przyszła. Noc zapadła, kiedy zorientowała się, że kręci się w kółko wewnątrz lasu. Siły opuściły ją do reszty. Wycieńczoną znalazł ją ktoś z miejscowych i zaniósł do chaty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki