Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak wyglądałby świat, w którym Polska zwyciężyła w II wojnie światowej?
W maju 1935 roku Józef Piłsudski leży na łożu śmierci, jednak niezwykła terapia przedłuża jego życie, pozwalając mu przetasować karty historii. Marszałek decyduje się na ryzykowny sojusz z Adolfem Hitlerem i wkrótce połączone polskie i niemieckie dywizje ruszają na wschód. Łosie i Heinkle bombardują plac Czerwony, nie dochodzi do Holocaustu, a zachód Europy trwoży się przed zjednoczoną potęgą Niemiec i Polski.
Pośród zawieruchy wojny niezwykła agentka polskiego wywiadu, Helena Wichman, przenika nazistowskie struktury, aby w nieuniknionym starciu z niepewnym sojusznikiem przechylić szalę zwycięstwa na stronę Polski.
Wallenrod to brawurowa odpowiedź na pytanie: Co by było, gdyby losy II wojny światowej potoczyły się zupełnie inaczej?
„Wallenrod to powieść, która dosłownie wbija w fotel. Czyta się ją jednym tchem, a rozmach przedstawionej przez Marcina Wolskiego alternatywnej wersji naszych dziejów oszałamia. Po zamknięciu książki trudno pozbyć się myśli: ależ pięknie mogła potoczyć się nasza historia! Szkoda, że profesor Wieczorkiewicz nie zdążył jej przeczytać”.
Piotr Zychowicz, autor Paktu Ribbentrop-Beck
„Myślę, że jest to najlepsza – jak dotąd – rzecz Marcina Wolskiego. Elementy fantastyki naukowej przeplatają się w niej ze świetną publicystyką polityczną, bohaterowie powieści szpiegowskiej zostają ożywieni, uprawdopodobnieni dzięki dywagacjom, na które pozwala dzienniczek «panienki z dobrego domu» – a wszystko w tempie karuzeli i w znakomitej polszczyźnie!”
Bohdan Urbankowski, autor m.in. Czerwonej mszy
„Czytać, nie czytać? Zdecydowanie czytać. Marcin Wolski stanął na wysokości zadania i stworzył zajmującą książkę, która nie tylko jest świetną rozrywką, ale także zmusza do refleksji”.
Katedra.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Pamięci profesora Pawła Wieczorkiewicza
Lecieli powyżej pułapu chmur, mając nad sobą zimne, rozgwieżdżone niebo. Milczeli. Silniki równo pracowały. Najnowsze osiągnięcie koncernu Heinkel Werke. Dowódca osobiście wolał krajowe „Łosie", ale ich produkcja ciągle nie dorównywała zapotrzebowaniu. Księżyc ogromny, pyzaty, dobroduszny wisiał na chłodnym niebie jak zbuntowana latarnia, która lekceważy sobie wszelką reglamentację energii elektrycznej.
Radiotelegrafista przesłuchiwał lokalne stacje. Postronnemu słuchaczowi mogłoby się wydawać, że na świecie nie ma żadnej wojny. A jeśli nawet toczy się już od roku, to gdzieś na nieprawdopodobnie odległych rubieżach. Orkiestra Glenna Millera grała swoje najnowsze przeboje. Na innej stacji powtarzano z płyt słuchowisko młodej, utalentowanej autorki Agathy Christie. Popatrzył na zegarek. Za chwilę północ i hymn. Nie ogłoszono alarmu, nie poderwano myśliwców. Czyżby nikt nie wiedział o ich obecności? Dowódca dywizjonu się zamyślił. Czasami zastanawiał się, że wszystko mogłoby wyglądać inaczej, ba, śniąc w nocy miał wrażenie, że gdzieś istnieje jakaś zupełnie inna rzeczywistość, a w niej on – ten sam – a równocześnie inny. Zniżyli lot, kadłuby eskadry przecięły powłokę chmur, która, choć szczelna, okazała się zaskakująco cienka. Ukazało się miasto. Mimo obowiązywania zaciemnienia zarządzenie dopiero zaczynano wdrażać. Doskonale widoczna była wstęga rzeki oraz ulice, na których ciągle trwał ruch. Jeszcze chwila, a jego sokoli wzrok wyłowił obiekty znane z pocztówek: Tower Bridge, gęstwę zabudowań w City. Na horyzoncie pojawiła się wieża opactwa westminsterskiego z Big Benem. Dopiero teraz rozległ się jęk syren i odezwały pojedyncze baterie zlokalizowane nad Tamizą. – Atakujemy – wydał rozkaz major Skalski i pierwsze polskie bomby poszybowały na brytyjski parlament, siedzibę premiera przy Downing Street i Buckingham Palace...
(Fragment książki Franciszka Jazłowskiego „Wspomnienia wojenne. Tom II – Bitwa o Anglię", Wydawnictwo „Rój", Lwów–Wilno–Warszawa 1949).
Dziewięć lat wcześniej
Była smutna, deszczowa jesień 1930 roku, godzina przedwieczorna, kiedy przed bocznym wejściem do Prezydium Rady Ministrów przy Krakowskim Przedmieściu, nazywanym niekiedy Pałacem Namiestnikowskim, zatrzymała się czarna limuzyna.
Mieczysław Lepecki wyszedł na spotkanie przybyłych – uścisnął rękę pierwszego gościa, zasalutował Waleremu Sławkowi, mimo że pułkownik był bez munduru, i pozwolił się poklepać Wieniawie.
– Przyjmie doktora? – upewniał się Bolesław Długoszowski, przygładzając mokre od deszczu włosy.
– Wiele pracy włożyliśmy wspólnie z panią Aleksandrą, aby go przekonać do tego spotkania – powiedział adiutant Marszałka. – Jak panowie doskonale wiecie, nie znosi lekarzy i jest przekonany, że również bez leczenia będzie żył wiecznie. Lecz po wczorajszym spotkaniu z inżynierem Ossowieckim nie był już tak bardzo kategoryczny w swoim sprzeciwie. Nie wiem, co powiedział mu ten jasnowidz, ale wyglądał naprawdę na poruszonego.
– Proboszcz w Węgrowie opowiadał mi, że Napoleon, kiedy zobaczył swoją przyszłość w słynnym lustrze Twardowskiego, które wisi w tamtejszej zakrystii, tak się zdenerwował, że po prostu kopnął zwierciadło. Lustro pękło i straciło swoją moc – zauważył Długoszowski, lubiący podobne historie.
– W każdym razie pan marszałek zgodził się na spotkanie – kontynuował Lepecki. – Sprawa Polski jest dla niego ważniejsza niż cokolwiek innego. Wie doskonale, że bez niego wszystko może potoczyć się bardzo źle.
Weszli na schody.
– Musi pan mówić krótko i konkretnie – pouczył Vallbonne'a Walery Sławek. – Najważniejsze, żeby pozwolił się zbadać.
Zastali premiera Piłsudskiego w trakcie wykładania ulubionego pasjansa zwanego Grobem Napoleona. Łypnął na nich spod krzaczastych brwi. Kiedy Wieniawa przepraszał, że zakłócają mu spokój, zgarnął dłonią karty i uśmiechnął się pod wąsem.
– Nic nie szkodzi i tak mi nie wyszedł. – Uniósł wzrok na Francuza. – A więc to pan oznajmi mi mój wyrok?
Lekarz zmieszał się. W swej karierze miewał różnych znakomitych pacjentów, jednak Józef Piłsudski przewyższał większość współczesnych o głowę. I bynajmniej nie chodziło o wzrost. Od zgarbionego, przedwcześnie postarzałego mężczyzny w sfatygowanym mundurze biła jakaś niezwykła siła, determinacja, przenikliwość i, tak rzadko połączona z intelektem, umiejętność działania. Vallbonne nie spotkał się z czymś takim wśród polityków Zachodu. Może jeszcze stary Clemenceau...? Bo wśród młodych... W całym pokoleniu poznał może jednego oficerka średniej szarży i wielkiego wzrostu, dysponującego czymś podobnym. Ale kim on był? Jakimś artylerzystą czy też specjali stą od broni pancernej... Z nosa trochę przypominał Wieniawę...
Chrząknął i zrobił krok do przodu. Już rzut oka na Marszałka potwierdził to, czego się obawiał, po obejrzeniu zdjęć z paru ostatnich kronik filmowych. Co prawda tej jesieni Piłsudski dokonał wielu energicznych posunięć, wydał rozkaz osadzenia przywódców Centrolewu w twierdzy brzeskiej, jego partia Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem w sposób zdecydowany wygrała wybory, ale to jeszcze bardziej nadwątliło jego zdrowie. Wokół przywódcy Polski gęstniała ciemność, zwiastująca rychłe nadejście anioła śmierci. Marc Vallbonne był najwybitniejszym francuskim onkologiem, specjalistą w zakresie wczesnego wykrywania raka. Pomagały mu w tym zdolności parapsychologiczne, pozwalające dostrzegać ludzkie aury. Dotąd jeszcze się nie pomylił. A teraz... Aura urzędującego Premiera Rzeczypospolitej wskazywała na rzeczy niepokojące. Przywódca Polski miał zaawansowanego raka, który nieleczony zabije go w ciągu trzech, najwyżej pięciu lat.
– A leczony? – zapytał parę dni wcześniej Wieniawa, kiedy lekarz opowiedział mu o swoich spostrzeżeniach.
– Sądzę, że pacjent stosujący się do mych zaleceń mógłby pożyć co najmniej trzykrotnie dłużej.
Długoszowski uznał to za pewnik. Miał do Vallbonne'a zaufanie, znał jego sukcesy, nadto byli przyjaciółmi od kilku lat. W dodatku łączyło ich upodobanie do pięknych niewiast. Fama głosiła, że w Paryżu mieli nawet wspólną kochankę.
– Dziesięć lat to byłby dla nas bezcenny podarunek – stwierdził Walery Sławek, kiedy Wieniawa poinformował go o treści swoich rozmów z Vallbonnem. – Kryzys światowy minie i już w 1940, jak obiecuje minister Kwiatkowski, będziemy naprawdę potęgą. Lecz bez „Dziadka" to się wszystko po prostu rozpieprzy. Iluż otacza nas idiotów, ambicjonatów, czekających tylko, żeby dorwać się do władzy. Do tego endecy i bolszewicka agentura...
– Zatem pomóż mi przekonać Komendanta – prosił Wieniawa. Pierwszy krok był zrobiony. Francuz znalazł się w siedzibie premiera, a gospodarz nie wyrzucił go za drzwi.
– Będę musiał pana zbadać, panie Marszałku – rzekł Vallbonne.
– A jest po co? – zapytał Piłsudski. – Czasami lepiej jest nie wiedzieć, co nas czeka.
– Gdybym nie widział szans dla mojej terapii, nie zawracałbym panu głowy. Jeśli zgodzi się na pan na moją terapię, będzie mógł pan służyć ojczyźnie jeszcze przez długie lata.
– Mam się rozebrać? – zapytał Piłsudski. Oficerowie zaczęli dyskretnie wycofywać się ku drzwiom.
Lekarz skinął głową. Wiedział, że dalsze badania potwierdzą tylko to, czego dowiedział się, obserwując aurę.
Trzy dni potem była diagnoza i decyzje. Marszałek zgodził się na leczenie. Nalegał tylko na dyskrecję. Vallbonne zasugerował wyjazd na Maderę. Mógłby tam w ustronnym miejscu zlokalizować swoje laboratorium i rozpocząć zabiegi bez wzbudzenia zainteresowania prasy i nieprzyjaznych wywiadów.
– Nie wierzyłem, że nam się uda – powiedział tego wieczora Wieniawa do Sławka, kiedy poszli opić sukces w Adrii. – Czuję się, jakbyśmy przestawili jakąś zwrotnicę dziejów.
Nie miał pojęcia, jak bardzo trafne było to spostrzeżenie.
(Mieczysław Lepecki, „Pamiętnik adiutanta Marszałka Piłsudskiego", wydanie IV poprawione, wyd. Polska Zbrojna, Warszawa 1965).
To Coś, co znalazło się w moim mailu pewnego wtorku, wyglądało paskudnie. Nie miało nadawcy, nie przypominało żadnego znanego pliku, nie dawało się otworzyć ani usunąć. Potraktowane programami antywirusowymi i przeciwszpiegowskimi okazało pełną obojętność. Istniało. Co ciekawe, nie było wynikiem wadliwie działającej skrzynki. Łącząc się z nią przez Onet, nie znajdowałem wspomnianego Czegoś. Ani w folderze „Odebrane", ani w śmieciach ze „Spamem". Nie powiem, przez dwa tygodnie swego pobytu Coś nie uczyniło wobec mnie żadnego wrogiego kroku. Jednak stanowiło poważny dyskomfort. Na wszelki wypadek przestałem łączyć się z bankiem, dokonywać zakupów internetowych, rozmawiać z synem przez Skype'a. Skopiowałem wszystkie ważne pliki na dysk wymienny, na koniec poprosiłem znajomego fachowca od komputerów, pana Kamila Maciejaka, aby wyczyścił twarde dyski, sformatował je od początku, a wszystkie potrzebne programy zainstalował na nowo. Przy okazji zapytałem go, czy winowajcą nie może być przypadkiem niedawno zainstalowany router, który połączył domowe komputery w jedną sieć.
– Teoretycznie jest możliwe, że jakiś komputer działający w pobliżu podłączył się do pańskiej sieci wewnętrznej, ale nadal to nie tłumaczy dziwacznego charakteru przesyłki.
Opcja zerowa wyglądała obiecująco. Jednak po ponownym sformatowaniu okazało się, że straciłem całą listę adresową z Outlooka, a także historię gier, w które zwykłem grywać w chwilach przygnębienia. A niech to, przebolałbym stratę, byleby nieproszony gość zniknął. Niestety. Po ponownym odpaleniu komputera, mimo niepodłączenia Internetu, ikonka „masz wiadomość" pojawiła się prawie natychmiast.
– W jaki sposób to się stało?! – wykrzyknąłem.
– Pozostaje wyłącznie telepatia – stwierdził poważnie pan Maciejak. Chociaż starał się zachować kamienną twarz, wydawał się bardzo poruszony. Zrozumiałe – informatyczne UFO podrażniło jego zawodową dumę. Wymontował dysk i zniknął na trzy dni. Podobno konsultował się z najlepszymi krajowymi fachowcami. Niewykluczone, iż zatelefonował do Billa Gatesa. W każdym razie kiedy wrócił, miał wielce tajemniczą minę.
– To nie pochodzi z naszego świata – stwierdził autorytatywnie.
– A z jakiego? – zawołałem. – Sugeruje pan, że to przesyłka z Kosmosu, a może e-mail od Pana Boga.
– Nadawcy nie potrafię ustalić. Nie ulega jednak wątpliwości, iż przesyłka została napisana w systemie, którego, o ile wiem, nie ma, oraz wysłana z urządzenia, jakiego jeszcze na ziemi nie skonstruowano.
– List z przyszłości. Czy to możliwe?
Wzruszył ramionami.
– Rozumiem, iż nigdy tego nie odczytamy i mam się pogodzić z intruzem na dysku albo kupić nowy komputer?
– Niekoniecznie. Reguły matematyki obowiązują w całym wszechświecie. I jeśli nawet nie ma jeszcze takiego komputera, można spróbować go skonstruować. Mam przyjaciół cybernetyków, którzy, być może, podejmą takie wyzwanie.
Przedsięwzięcie zajęło im pół roku. Przez ten czas mój stary komputer odłączony od prądu kurzył się w pakamerze, a ja męczyłem się z laptopem.
Przyszło ich trzech, przynieśli „szafę" i podłączyli ją do mojego Athlona...
Dwa razy wysiadły w domu korki, raz zaczęły się fajczyć przewody. Mojemu kotu zjeżyło się futro, do tego stopnia, że zaczął przypominać szorstkowłosego foksteriera. Na koniec jednak udało im się otworzyć tajemniczy list, a nawet go przeczytać. Najbardziej zaskoczyło nas, że był napisany po polsku.
1 września 2009 roku
„Wiadomości Literackie"
Warszawa
ul. Grydzewskiego 2
Redaktor Stanisław Kamil Baczyński
W odpowiedzi na apel „Wiadomości Literackich" przesyłam wspomnienia mojej mamy Haliny Szymańskiej z domu Silberstein, znanej również jako Helena Wichmann. Zarówno upływ ponad 50 lat od opisywanych zdarzeń, jak i fakt, że moja kochana mama, zmarła przed rokiem, życzyła sobie, aby po jej śmierci zapiski te zostały udostępnione ludziom, powoduje, że pozwalam sobie przesłać niniejszy plik. Razem z moją synową Krystyną, znaną szanownemu Panu Redaktorowi jako Ania Trzebińska, dokonaliśmy licznych skrótów (oryginał liczy 1500 stron), a także redakcji w sposób, mam nadzieję, umożliwiający popularną publikację. Spodziewam się, że będzie to istotny głos w dyskusji na temat naszej XX-wiecznej historii, która tak dramatycznie w ostatnich miesiącach podzieliła nasze społeczeństwo. Szczególnie głośna była polemika środowisk lewicowych pod hasłem „A gdybyśmy powiedzieli nie".
Pełniejsza znajomość historii mogłaby, moim zdaniem, doprowadzić do pewnego schłodzenia głów. Równocześnie informuję, że pełny manuskrypt przekazany został do Biblioteki imienia Ossolińskich we Lwowie.
Kreślę się z szacunkiem, oczekując na odpowiedź,
dr Adolf Szymański
Warszawa, ul. Wielka 4 m. 66
tel. 198–456–222
– Czy to wszystko? – zapytałem.
Pan Maciejak pokręcił głową:
– Jest jeszcze załącznik, prawdopodobnie wspomniany pamiętnik, ale na razie nie udało nam się go odtworzyć. Aczkolwiek mam nadzieję, że to jest kwestia czasu...
Ponownie przebiegłem wzrokiem rozszyfrowany tekst. Wyglądał wręcz banalnie. Jednak mina Maciejaka wskazywała, że traktuje sprawę niezwykle poważnie.
– A pan co o tym myśli? – spytałem.
– Absolutnie nie wiem, co o tym myśleć. Konstrukcja tego komputera jest w zasadzie prosta, tyle że, o ile znam się na cybernetyce, nikt na to nie wpadł. Przynajmniej się nie ujawnił. Chociaż... Niewykluczone, iż jakaś firma w tajemnicy prowadziła badania i teraz testuje prototyp za pomocą takich listów.
– W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak zwrócić się o wyjaśnienie do nadawcy.
– Chyba tak, choć będzie trudno. W Warszawie nie ma telefonów dziewięciocyfrowych – zauważył.
– A komórkowe?!
– Z tego, co wiem, żadna sieć nie zaczyna swych numerów od jedynki.
– Może nadawca się pomylił?
– Może.
Mylny telefon, jak się okazało, to był drobiazg. Pozostałe dane wprawiły nas w prawdziwą konsternację. Adres Wielka 4 nie istniał co najmniej od Powstania 1944 roku. W tym miejscu wznosił się od ponad 50 lat Pałac Kultury. Od 1939 roku nie ukazywały się w Polsce „Wiadomości Literackie". Mieczysław Grydzewski kontynuował je później pod różnymi nazwami na emigracji w Londynie. Ciekawe, że ten zasłużony wydawca swojej ulicy w Warszawie na razie nie posiada. Zakład Narodowy imienia Ossolińskich, do którego miano przekazać manuskrypt, w początkach PRL-u przeniósł się ze Lwowa do Wrocławia.
Nie powiodło się również wytropienie Adolfa Szymańskiego. W ogóle imię Adolf przynajmniej od wojny było w Polsce zdecydowanie niepopularne.
Także poszukiwania Haliny Szymańskiej, de domo Silberstein, udały mi się połowicznie. Jedyna pasująca do posiadanych danych Halina Silberstein, urodzona 11 czerwca 1911 roku na Syberii, figuruje wśród maturzystek gimnazjum Zofii Wołowskiej w 1930 roku i wśród słuchaczy Szkoły Głównej Handlowej. Jednak w roku 1934 roku w tajemniczych okolicznościach zostaje brutalnie zamordowana. Podejrzenie pada na jej narzeczonego Ryszarda Szymańskiego pochodzącego z Poznania, zatrudnionego w charakterze niższego urzędnika w ambasadzie niemieckiej. Aresztowany, a następnie zwolniony warunkowo na leczenie w zakładzie w Tworkach, Szymański w 1935 roku ucieka z Polski. Jego dalszy los jest nieznany. Wiadomo, że nigdy nie pobrał się z Haliną Silberstein, a ta, sądząc z dokumentów obdukcji w momencie śmierci, pozostała dziewicą. Nigdy nie zmieniła nazwiska. Cała jej rodzina zginęła w czasie okupacji. Z kolei poszukiwania osoby noszącej nazwisko Heleny Wichmann doprowadziły do jeszcze bardziej zaskakującego efektu – na terenie II Rzeczypospolitej żyła jedna osoba tego imienia i nazwiska, wiekowo z grubsza zgadzająca się z Haliną Silberstein, a konkretnie o dwa lata od niej młodsza. Urodziła się bowiem 11 lutego 1913 roku w Königshütte, jak przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości nazywał się Chorzów. Udało mi się nawiązać kontakt z boczną odnogą rodziny Wichmannów, żyjącą w Łodzi. Zajmowali się trochę rodzinną genealogią i błyskawicznie uświadomili mi, że Helena Wichmann z matką i trójką rodzeństwa zmarła w roku 1919 na hiszpankę w wieku lat 6, jej ojciec natomiast zaginął podczas wojny. Kwerenda w archiwach niemieckich przyniosła jeszcze jedną ciekawą informację. Na krótko przed wybuchem wojny w sierpniu 1939 roku Abwehra zdemaskowała dwójkę polskich szpiegów – Richarda Schimecka i Helenę Wichmann. Oboje po kilkumiesięcznym śledztwie zostali straceni. Z danych osobowych wynikało, że Helena Wichmann urodziła się 11 czerwca 1913 roku w Königshutte, natomiast dane jej męża – urodzony w Poznaniu 5 grudnia roku 1904 – pasowały jak ulał do personaliów Ryszarda Szymańskiego. Co tu było grane?
Uświadomiłem sobie, że oto stanąłem na skraju jakiejś wielkiej tajemnicy. To wrażenie potwierdziło zdjęcie, znalezione w albumie koleżanki mojej mamy, również absolwentki liceum Wołowskiej, której starsza siostra musiała być koleżanką Haliny. Piękna panna Silberstein, szatynka o idealnych rysach, przypominających raczej Włoszkę czy Hiszpankę niż potomkinię Machabeuszy, zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Trudno było oderwać wzrok od jej zmysłowych ust i spojrzenia, którego głębię można porównać jedynie z Bajkałem.
Nie pozostaje mi nic innego, jak opublikować jej pamiętnik, w takim kształcie, w jakim udało się go odzyskać grupie Maciejaka, z pełną świadomością, że być może dopomagam w jakiejś gigantycznej mistyfikacji. Dlaczego to robię? Właściwie mam dwa argumenty, aby to uczynić – opisana w niej historia jest nieprawdopodobnie ciekawa i niesamowicie pouczająca. Co by było gdyby...?
Chyba od zawsze byłam inna. Byłam...? Jestem! Choć tak do końca nie jestem przekonana, czy jeszcze ciągle jestem? Świat wokół mnie już tak się zmienił, że niekiedy zastanawiam się, czy przypadkiem, jak królewna Śnieżka, nie śnię stuletniego snu, niezależnego od rzeczywistości. Jednak najbardziej nierealne jest to, że skończyłam 90 lat – i ta widoczna w lustrze pomarszczona rodzynka to ja, Halinka, Helena, „Lorelei", „Wanda" czy jak tam jeszcze nazywano mnie w przeszłości. I wszystko pamiętam. Każdy dzień, każde przeczytane słowo. A co do inności? Chwalić Boga, nie widać jej na pierwszy rzut oka. Nawet zwierzęta na mój widok zachowują się normalnie, koty łaszą się, psy merdają ogonami, a dzieci wykazują zdumiewająco dużo zaufania. Długo trwało zanim zdołałam to pojąć, jeszcze dłużej zaakceptować – a polubić? Dopiero po latach, kiedy zorientowałam się, że moje dziwactwo może być przydatne.
Zresztą, tyle jest barw inności. Wielokrotnie, żeby nie zwariować, musiałam zadawać sobie pytanie, kim jestem? Jeśli nazywasz się Halina Silberstein, to na pierwszy rzut ucha czujesz, że oba składniki nie bar dzo do siebie pasują. Halina Nowak brzmi doskonale. Rywka Silberstein też. Ale razem – cielę z dwoma głowami, krzyżówka psa z kotem, istota o dwóch duszach. W dodatku trudno kogokolwiek winić o ten stan rzeczy. Nawet Boga. Bo jeśli już, to którego? Groźnego Ojca z Księgi czy pogodnego Syna Jego Jedynego? A może Jego Świętą Bożą Rodzicielkę kojarzącą mi się zawsze z reprodukcją słodkiej Madonny Rafaela, jaką mama zawiesiła nad moim łóżkiem, w dniu, w którym umarł tata. Wcześniej nigdy by mu tego nie zrobiła. Nawet ochrzciła mnie potajemnie, w drewnianej chacie z bali nad Angarą, przy mrozie tak wielkim, że pękały rozsadzane marznącą żywicą pnie drzew.
Poznali się na zesłaniu. Mój ojciec Jakub Silberstein, zawodowy rewolucjonista trafił tam w roku 1907. Mama nazywała się Maria Jazłowska i była córką polskiego naukowca, który po kilku latach przymusowego zesłania za udział w powstaniu styczniowym osiadł w Irkucku na stałe i ożenił się z córką miejscowego czynownika. Wbrew swojej nowej rodzinie, przy pasywnej postawie żony, która zresztą zmarła młodo, wychował swoją Maszę, zwaną również Maryjką, na gorliwą patriotkę i katoliczkę. Została po nim jakaś góra nazwana jego imieniem i rzadka odmiana chrabąszcza. Nie wiem, jak doszło do pierwszego spotkania ateistycznego Żyda, z głową napchaną ideałami budowania lepszego świata, z żywym przeżytkiem staroszlachetczyzny, ale młodym i pięknym. Miłość nie wybiera. A zakochani są ślepi.
Z Syberii mało co pamiętam. Znaczy – powinnam nic nie pamiętać. Zatem skąd powracające wspomnienia ulic, z ciągnącymi się wzdłuż nich drewnianymi domami, obrazy pędzących sań czy brodatych mężczyzn popijających czaj z samowara. Zapewne powstały wtórnie na podstawie oglądanych zdjęć. Chociaż... W końcu, mimo niespełna dwóch lat, zapamiętałam naszą długą podroż koleją. I jest na to dowód. Jakieś trzy czy cztery lata później bawiłam się z rówieśnikami w pociąg. Mama usłyszała, jak naśladując konduktora, wykrzykuję na podwórku nazwy stacji: Czelabińsk, Pietropawłowsk, Ufa, Samara...
– Skąd znasz te nazwy, córeczko? – zapytała.
– Panowie w mundurach wołali tak na stacjach. Matka zbladła.
– Przecież ty miałaś wtedy dwa latka!
Faktycznie miałam. Ale co ja poradzę. Doskonała pamięć jest darem Bożym. Raz usłyszany wierszyk czy bajka pozostawały w mej głowie na zawsze. Miałam trzy lata, kiedy, towarzysząc mamie w drodze do sklepu, nauczyłam się liczyć. Rok później – czytać. Z pisaniem było gorzej. Sprawność pamięci nie szła w parze z uzdolnieniami manualnymi. Nawet gdy zaczęłam rysować literki, bazgrałam je paskudnie.
Przynajmniej pod tym względem pozostałam normalna, a nawet gorsza od przeciętnej. Mimo wysiłków nie nauczyłam się nigdy grać na fortepianie ani na skrzypcach, co powinno być ambicją każdej dziewczyny z dobrej żydowskiej rodziny.
Inna sprawa, że moja rodzina nie była ani dobra, ani w pełni żydowska. Tylko krótki czas po powrocie do Polski ojciec mieszkał u swego rodzeństwa w Grodzisku, gdzie jego najstarszy brat przejął po dziadku piekarnię. Zaraz po wybuchu wojny został zmobilizowany, a mama, która kiepsko się czuła wśród tych – jak mawiała – „chałaciarzy", przeniosła się do kuzynostwa, także Jazłowskich, posiadających majątek w pobliżu Ryk. Parę lat Wielkiej Wojny przeżyłam więc na wsi, dość spokojnie i bezpiecznie, lecz okres tej wilegiatury też nie trwał długo. Moja mama, kobieta ciągle niesłychanie atrakcyjna, stała się obiektem zalotów jednego z młodszych kuzynów – Bronisława Jazłowskiego, nieszczęśliwego posiadacza starszej od siebie żony, jędzy. Nikt nie zwracał uwagi na pięcioletnie dziecko pętające się pod nogami. Co ja poradzę, że do dziś mogę odtworzyć namiętne wyznania zakochanych, okrzyki towarzyszące pieszczotom na sianie w stajni, płacze zdradzanej stryjenki Urszuli. Wreszcie, dokładnie pamiętam rozmowę Maryjki z nestorem rodu Mateuszem Jazłowskim, którego nazywałam dziadkiem, choć był tylko bratem mego autentycznego dziadka. Właściwie nie była to rozmowa, a jedynie wyrażone w oględnych słowach ultimatum, po którym mama spakowała manatki i wyjechała do Warszawy.
Jeszcze z Rosji wyniosła umiejętność znakomitego gotowania, toteż bez trudu znalazła sobie posadę w kasynie garnizonowym. A mnie do znajomości rosyjskiego, polskiego i jidysz doszła, nie wiadomo kiedy, zdolność posługiwania się językiem niemiec kim, włącznie z najgorszymi anatomiczno-fekalnymi wulgaryzmami.
Od ojca wiadomości przychodziły rzadko i nieregularnie. Po rewolucji lutowej 1917 roku przystał do bolszewików i, jak donosił z dumą, aktywnie walczył z kontrrewolucją na rozmaitych frontach. Do kraju lat dziecięcych na razie się nie wybierał, chyba że w ramach rewolucji światowej, którą zapowiadał jego Mistrz – Trocki.
Byłam w pierwszej wstępnej, kiedy dookoła wybuchła Polska. Obrazy w mojej pamięci układają się w sekwencję nadzwyczajnego przyśpieszenia, radości i działania. Podczas rozbrajania Niemców znalazłam porzucony przez jakiegoś oficera nagan, przyniosłam go do mieszkania i oddałam mamie. Gdybym znała przyszłość, zapewne zachowałabym go, ukrywając głęboko. Półtora roku później objawił się mój tata. Jakaś siostra miłosierdzia znalazła go półżywego na polu bitwy pod Radzyminem, dokąd zaprowadził go rewolucyjny miraż, nakreślony przez Lenina i jemu podobnych. Jakub Silberstein trafił do lazaretu dla jeńców wojennych, ale ponieważ majaczył po polsku, zajęto się nim lepiej niż innymi. Niestety gangrena uczyniła znaczne postępy i trzeba było amputować mu obie nogi. Jak odnalazła go mama, nie wiem, a jakim sposobem udało się jej wyciągnąć go do domu, tym bardziej. Umierał przez pół roku. Do ran dołączyła się gruźlica. W chwilach polepszenia usiłował opowiadać mi o lepszym świecie, dla którego poświęcił życie. Mimo że miałam zaledwie dziewięć lat, nie potrafiłam znaleźć sensu w jego opo wieściach. Jeśli nie wierzył w Boga i życie pozagrobowe (ja wierzyłam i do dziś wierzę), co obchodził go świat, którego nie mógł doczekać? Zauważyłam ponadto, jak strasznie wiele było w nim nienawiści. Właściwie nie lubił nikogo – ludzi bogatych, księży, katolików i polskich patriotów, ale także ortodoksyjnych Żydów, swoich braci dorobkiewiczów, mojej matki (bo czuł, że poświęca się z obowiązku, ale już od dawna go nie kocha). Najbardziej chyba nienawidził Boga, co było swoistym paradoksem, ponieważ w Niego nie wierzył. Nie pojmowałam tego jako dziecko i nie jestem w stanie zrozumieć nawet dzisiaj, z całym swoim doświadczeniem życiowym.
A jego stosunek do mnie?
Z pewnością nie była to niechęć. Przeciwnie, na mój widok jego surowe lico łagodniało i jakby zmniejszał się ból. Koło Wielkiej Nocy nastąpiło gwałtowne pogorszenie jego zdrowia, a potem nagle – byłam wtedy w szkole – przyszedł koniec. Pogrzeb odbył się bez księdza i rabina, tak jak sobie życzył, ale jestem pewna, że matka zamówiła za niego niejedną mszę.
Pozostawił mi właściwie tylko jedno – nazwisko. Silberstein. Stały cierń powodujący niezliczone urazy jak żydowska łata na polskiej sukience. Nie szkodzi, że byłam pobożną katoliczką. Wiedziałam, co myśli o mnie reszta klasy. Dla Polaków byłam w najlepszym razie „Żydóweczką", a dla Żydów – gojką, przechrztą, w każdym razie – obcą.
Na szczęście, byłam silna i zawadiacka, miałam świetne stopnie i pozwalałam od siebie „spisywać", toteż mało kto ważył się zadzierać ze mną wprost. Ale za plecami... Moja pierwsza sympatia Adaś Barański, kolega z podwórka, stracił u mnie wszystko, kiedy śmiertelnie poważnie zapytał mnie, czy „mam w poprzek".
W szkole elementarnej nie nauczyłam się wiele, ponad to, do czego doszłam sama. Poza jednym – trzymaniem języka za zębami. Bardzo szybko zorientowałam się, że nie powinnam wychylać się z moimi umiejętnościami.
Kiedy przytaczałam dokładnie odpowiedź z podręcznika (właziła mi w głowę po pierwszym przeczytaniu) lub cytowałam literalnie zdanie nauczycielki, wyśmiewano mnie jako kujonkę. Na szczęście maskowanie się i udawanie głupszej niż byłam, nie sprawiało mi większej trudności. Miało też swoją cenę. Nie miałam ani w szkole, ani na pensji u Wołowskiej prawdziwej przyjaciółki, osoby, przed którą mogłabym otworzyć się bez reszty, wypłakać... Oczywiście otaczało mnie mnóstwo koleżanek, którym dawałam ściągnąć, pomagałam przy poprawkach, rozwiązywałam zadania domowe. Będąc nad wiek rozwinięta (w wieku lat 14. mogłam uchodzić za 18-latkę), chodziłam do biblioteki publicznej czytać prace naukowe w paru językach, na pensji nauczyłam się jeszcze francuskiego i łaciny. Dodatkowo uczęszczałam na grekę. Szczególnie jednak fascynowały mnie żywiołowe postępy nauk ścisłych, medycyny, psychologii, które dokonywały się na moich oczach. Nie potrzeba było na to karty bibliotecznej, podchodziłam do regału, brałam czasopismo, rzucałam okiem i zapamiętywałam całą stronę... Bardzo szybko zapisałam się do harcerstwa i razem z moją drużyną, dzielnie wyruszałam na wycieczki, w góry, na Polesie...
Te wyprawy, spływy kajakiem, biwaki i ogniska, przy których śpiewało się „O rycerstwie znad kresowych stanic..." pogłębiły moją miłość do Polski i poczucie obowiązku, jakie mam wobec niej.
Czasami śniłam, że dokonuję jakiegoś wynalazku, na przykład broni, która dzięki odstraszającej mocy zagwarantuje trwały pokój przyszłym pokoleniom. Kiedy indziej marzyło mi się odkrycie eliksiru życia. Wierzyłam, że zapewni on nieśmiertelność osobom, które kocham, zwłaszcza mamie. Jeśli idzie o jej drugiego męża, pana Alfreda Lautera, to niekoniecznie. Wydaje mi się, że moja rodzicielka miała predylekcję do mężczyzn dziwnych, to znaczy dobieranych wedle zaskakujących kryteriów i raczej na chybił trafił. Po semickim ateiście, przejściowych romansach z polskim szlachetką i niemieckim szefem kuchni na Cytadeli (nie wspomniałam o nim, bo nie było o czym), wyszła za polskiego prawnika, za to wyznania augsbursko-reformowanego. Jeśli chodzi o jakiś wzorzec luterańskiego inteligenta, to pan Alfred (nigdy nie zdobyłam się, aby mówić do niego ojcze ani – choć bardzo na to nalegał – po imieniu) stanowił przykład doskonały. Schludny do przesady, ręce mył kilkanaście razy dziennie, przy czym, z jakiegoś powodu, każdy palec z osobna, nigdy nie podnosił głosu i był punktualny jak zegarek. Długo podejrzewałam, że przed snem składa się, podobnie jak ubranie, w kostkę.
Lauter był klasycznym typem neofity – choć przodkowie wywodzili się ze Szwabii, rozpowiadał wszem wobec, iż należy do potomków tzw. olędrów, czyli osadników z Niderlandów, wolnych chłopów, osiedlających się wzdłuż Wisły. Przy każdej okazji manifestował swą polskość, niechęć do Niemców, a już do Żydów w szczególności. Zaprowadziło go to prostą drogą w szeregi Narodowej Demokracji, a jego kancelaria aktywnie współpracowała przy obronie posłów Centrolewu w procesie brzeskim.
Co miała z tego związku moja kochana mama? Podejrzewam, że stabilizację, za którą zawsze tęskniła. Ale jeśli sądziła, że dzięki temu małżeństwu zapewnia ją również mnie, myliła się bardzo. Pod zakrzepłą skorupą porządku i powściągliwości kryła się u mego ojczyma mroczna głębia, tak paskudna, że aż trudno uwierzyć. Była nią predylekcja do młodych dziewczynek. Bardzo dobrze zamaskowana. Nie dla mnie. Wiedziałam, jak patrzy na mnie, kiedy przypuszczał, że tego nie widzę. Ile obleśności kryło się w niewinnych na pozór uściskach i rytualnych pocałunkach na dzień dobry i dobranoc. Aż dziw, że tak długo powstrzymywał się przed przekroczeniem granicy pomiędzy rolą zbyt troskliwego ojczyma a śliskiego zboczeńca. Chyba po prostu był za wielkim tchórzem. Zawdzięczam mu jedno: ogromną rezerwę w stosunku do mężczyzn, być może nawet niezdolność pełnego zawierzenia i oddania się do końca. Owszem, w czasach szczeniackich byłam parę razy zakochana. Po raz pierwszy, miałam wtedy 12 lat, zadurzyłam się w księdzu Tomaszu, wikarym z naszej parafii. Był przystojny jak apostoł Jan Ewangelista, w dodatku namalowany przez świętego Łukasza.
Wyobrażałam nawet sobie, że dla mnie zmienia wyznanie, a ja zostaję żoną pastora. Z cielęcego uwielbienia chodziłam spowiadać się wielokrotnie częściej niż potrzeba i co gorsza popełniałam rozmaite grzechy, aby mieć się z czego spowiadać. Na przykład, zupełnie bez potrzeby klęłam w myślach, używając tak strasznych słów jak „choroba", „pupa", czy „rany Julek". Albo zamykałam kota w szafie czy też trzepałam kieszenie klientów w kancelarii pana Alfreda, w poszukiwaniu pięciogroszówek, zresztą wrzucałam je później do kościelnej skarbonki. Ojciec Tomasz znosił te wynurzenia z anielską cierpliwością. Ponieważ jednak weszłam w lata, w których, jego zdaniem, nawet 12-letnie, dojrzewające dziewczynki mogą czynić rzeczy całkiem grzeszne, więc nic dziwnego, że któregoś razu zapytał mnie o nieprzystojne myśli. Opowiedziałam, że takich nie mam, ale owszem, jest ktoś, kogo bardzo kocham.
Spytał, czy się widujemy.
Odparłam, zgodnie z prawdą, że od czasu do czasu.
No to poszedł jeszcze dalej i zadał pytanie, czy przypadkiem nie dotykamy się nieskromnie. Zaprzeczyłam, może nazbyt gorliwie. Wtedy zapytał, czy to mój rówieśnik. Odrzekłam, że absolutnie nie. I próbując jakoś powstrzymać spowiedź, zmierzającą w coraz gorszym kierunku, wyznałam, że mogę odmalować mu mojego miłego: „Głowa jego, najczystsze złoto, kędziory jego włosów jak gałązki palm... Jak lilie wargi jego, kapiące mirrą najprzedniejszą".
– Co ty mówisz, dziewczyno?! – zawołał ksiądz Tomasz kompletnie zaskoczony.
– Salomonowa Pieśń nad pieśniami, pieśń czwarta, wers 11 i druga połowa 13.
– Znasz tę część Starego Testamentu – skąd?! – wykrzyknął. – Tego nie było na lekcjach religii.
– Znam cały Stary Testament, ojcze duchowny. Nowy zresztą też.
– Na pamięć?
– Tak – potwierdziłam zgodnie z prawdą, nie chcąc popełniać kolejnego grzechu kłamstwa.
– Niemożliwe! – zawołał. – Jak się zaczyna Exodus?
– „Oto imiona synów Izraela, którzy razem z Jakubem przybyli do Egiptu. Każdy zaś przyszedł ze swoją rodziną: Ruben, Symeon, Lewi, Juda...".
– Dość!!! To po prostu niemożliwe. Powiedz w takim razie, jak zaczyna się Ewangelia wg św. Jana?
– „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo...".
Wybiegł z konfesjonału, przerywając spowiedź, a ja pozostałam na klęczkach, zastanawiając się, czy nie powinnam uciec? Wrócił po chwili. Kartkował Biblię. Czegoś szukał. Zapewne pytania, którym mógłby mnie zagiąć.
– Słyszałaś być może o Księdze Koheleta? Jeśli tak, to pewnie wiesz, jakim aforyzmem się zaczyna?
– Myślisz, ojcze duchowny, o tzw. Księdze Eklezjasty i jej drugim zdaniu: „Marność nad marnościami – powiada Kohelet – marność nad marnościami – wszystko marność"? – zacytowałam tekst.
Ojciec Tomasz nie spowiadał mnie nigdy więcej. Zresztą wkrótce wyjechał na misje do Afryki i słuch o nim zaginął. Zdążył jeszcze porozmawiać z moją matką i zapytać o to, kto uczył mnie Biblii. Jacyś żydowscy kuzyni?
– Nie utrzymujemy kontaktu z tą częścią naszej rodziny. A dlaczego ksiądz pyta?
– Bo tak dobrze Pismo Święte zna chyba jedynie diabeł.
Jeśli idzie o inne moje fascynacje, to przejściowo kochałam się w Rudolfie Valentino, potem w profesorze od historii i pięknym jak młody bóg pływaku, którego spotykałam na plaży nad Wisłą. Nigdy nie dowiedziałam się jednak, jak miał na imię. Nie muszę dodawać, że były to ciche adoracje, a obiekty moich westchnień nigdy nie raczyły popatrzeć na mnie jak na kobietę. Zresztą, Valentino umarł młodo i w dodatku w Ameryce.
Na 15. urodziny pan Alfred kupił mi rower. I można powiedzieć, że przez ten rower wszystko się zaczęło. Nastało gorące lato 1926 roku. Był to czas wkrótce po zamachu majowym, który przeżyłam bardzo, chociaż nie wzięłam w nim udziału, mimo że rwałam się, aby zostać sanitariuszką. Zamknięta przez mamę i pana Alfreda w naszym ówczesnym mieszkaniu na ulicy Filtrowej, tylko co jakiś czas dopełzałam do okna i ryzykując oberwanie zabłąkaną kulą, obserwowałam krwawy bój o Filtry, bronione przez Legię Akademicką...
Ale wracam do roweru. Tamtego popołudnia szalałam na nim, jak zwykle, po uliczkach Ochoty, roz chodzących się półkoliście wokół placu Narutowicza niczym kręgi na wodzie po wrzuceniu kamienia, kiedy niespodziewanie z bocznej ulicy wytoczył się prawdziwy potwór – odkryty wóz marki Mercedes. Błyskawicznie zahamowałam, ale było za późno. Uderzyłam rowerem w maskę, przekoziołkowałam ponad nią i mijając jakimś cudownym zrządzeniem losu latarnię, upadłam w krzaki. Chyba na moment straciłam przytomność. Ocknęłam się w ramionach młodego, niezwykle przystojnego mężczyzny, który pobladły powtarzał:
– Nic ci się nie stało, panienko? Panienko? Na Boga! Powiedz chociaż jedno słowo.
– Lepiej zawieźmy ją do szpitala, Richard – zaproponował po niemiecku szef spanikowanego kierowcy.
– Nie trzeba – wybełkotałam, poruszając rękami i nogami – naprawdę nic mi nie jest.
– Dzięki Bogu, ale lepiej będzie jeśli tam panienkę zbadają... – Szofer miał olśniewająco piękne zęby i doskonale mówił po polsku, z ledwie zauważalnym twardym akcentem.
Dałam się zawieźć do szpitala. Podobno miałam wstrząs mózgu, ale niegroźny. Co do roweru, dwa dni później z ambasady niemieckiej przywieziono mi nowiuteńką damkę, a od kierowcy bukiet kwiatów dla mnie. Były to pierwsze kwiaty, jakie w moim życiu dostałam od mężczyzny. Jak nie miałam zapamiętać ofiarodawcy – Ryszarda Szymańskiego. Oczywiście zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia i wielokrotnie spacerowałam pod ambasadą niemiecką, mieszczącą się w pałacyku przy ulicy Piusa 17, parę kroków od mego gimnazjum, w nadziei, że go zobaczę. Bezskutecznie.
Nie miałam wówczas pojęcia, że nadejdą czasy, kiedy będę spotykać się z nim aż za często.
Wiem, że każda opowieść wymaga selekcji – potomni będą mieli nadmiar piosenek o bzach w ogrodzie botanicznym i miłości, która wszystko wybaczy. Chcąc zaś dowiedzieć się czegoś o tamtych czasach, sięgną do Gojawiczyńskiej, Uniłowskiego czy Dołęgi-Mostowicza. (Aż do lat 50. uważałam go za zwykłego fabrykanta powieści, a przecież Trylogią wojenną dowiódł, że jest nie lada epikiem). Dlatego z ulgą pominę lata szkolne, maturę, a także początek studiów w Szkole Głównej Handlowej.
Nie mogę jednak nie napisać o śmierci mamy. Choć upłynęło blisko 70 lat od tego strasznego grudniowego wieczora, kiedy przybiegła do nas Adela Rojek z parteru, wołając, że pani Maryjka wpadła pod tramwaj, nie potrafię pisać o tym spokojnie, powstrzymać łez. Podobno jestem kobietą twardą. „Twardszą niż stop irydu i platyny" – jak powiedział kiedyś Rysio, ale czasami moja skorupa pęka.
Wówczas jednego dnia straciłam punkt oparcia i poczucie bezpieczeństwa. Poczułam się tak samotna, jakbym w całej Galaktyce była jedyną istotą ludzką. Wiara, że choć w drobnym ułamku zrekompensuje mi to pan Alfred, rozwiała się po pogrzebie. W najstraszniejszym dniu mego życia. Wszystko, co stało się potem, nawet jeśli mogłoby się wydawać czymś równie albo jeszcze bardziej paskudnym, było dla mnie kaszką z mleczkiem.
Mimo doskonałej pamięci niewiele wspomnień zostało mi z kaplicy czy cmentarza, może byłam zbyt zapłakana, by cokolwiek kojarzyć. Zauważyłam tylko, że rodziny Silbersteinów nikt nie zawiadomił.
– I tak nie przyszliby na chrześcijański pogrzeb – powiedział mój ojczym.
Nie było też domowej stypy. Musiał wystarczyć smętny obiad w restauracji przy Młynarskiej dla najbliższych kuzynów – Jazłowskich z Ryk i szczupłego grona Lauterów. W innej sytuacji bardzo ucieszyłby mnie widok Franka Jazłowskiego, młodszego ode mnie o rok towarzysza dziecięcych zabaw, który wyrósł na sporego drągala o zawadiackim wyglądzie. Lecz lejące się łzy i ściśnięte gardło nie pozwalały mi racjonalnie myśleć.
– Wpadniemy jutro do was do domu, to porozmawiamy – obiecywała stryjenka Urszula. – Musisz być teraz bardzo dzielna.
Łatwo powiedzieć! Próbowałam się trzymać. Pamiętam, że mimo mych 17 lat wypiłam dwa albo trzy kieliszki wódki. Pan Alfred, co ciekawe, nawet mnie zachęcał. „To ci pomoże, moje ty biedactwo!". Więc może było ich nawet cztery albo pięć. Po zmierzchu wróciliśmy do domu. Ja i Alfred. Nasza Andzia zaraz po pogrzebie wyjechała do rodziny na wieś. Lauter nie uważał za stosowne, żeby „zaprosić kuchtę na poczęstunek".
Dotarłam do pustego domu mocno pijana. Jednak nie aż tak, aby nie zdawać sobie sprawy z tego, co się działo.
Do dnia Sądu Ostatecznego pamiętać będę minę Alfreda, kiedy starannie, z właściwą sobie precyzją, zamykał na wszystkie zamki drzwi wyjściowe. Nagle przestało mi się chcieć spać. Potykając się o sprzęty, usiłowałam czmychnąć do mego pokoiku. Zagrodził mi drogę, wskazując małżeńską sypialnię.
– Nie zostawię cię samej w tak trudnym momencie, malutka.
Niezdarnie próbowałam uciec, ale schwycił mnie. A uścisk miał niesamowicie mocny, tak jakby nie był człowiekiem, ale maszyną z imadłem zamiast rąk.
Wepchnął mnie do pokoju i rzucił na łóżko. Potem zaczął się rozbierać. Niespiesznie, systematycznie, jak to on, cały czas przyszpilając mnie wzrokiem do pościeli. Jak zahipnotyzowana, nie potrafiłam nawet krzyczeć. Gdzieś w głębi swej jaźni modliłam się żarliwie do wszystkich świętych i do mojej mamusi, która jeszcze pięć dni wcześniej spała na tym ogromnym łożu. Ale żadna interwencja z tej strony nie nastąpiła. Nikt nie zapukał do drzwi, nie rozległ się dźwięk telefonu, nikt też nie walnął śnieżną pigułą w nasze okno.
Pan Alfred mimo swej chudości i zapadniętej piersi pokrytej posiwiałym runem, miał całkiem spory brzuszek. Budowę mężczyzn znałam z książek poświęconych anatomii, jednak żadna z nich nie ukazywała męskiego członka w trakcie wzwodu. Obrzydzenie i paraliżujący strach odjęły mi mowę, ale nie zabrały zdolności myślenia. A gdyby tak...
Wywołanie torsji przyszło mi z najwyższą łatwością. Rzygnęłam na atłasową kapę, na dywanik przy łóżku i mego ojczyma. Niestety, nawet to go nie powstrzymało.
– Niegrzeczna dziewczynka! – powiedział tylko.
Potem wziął mnie za kark jak kota i zawlókł do łazienki. Służąca zawczasu napaliła w piecu, więc gorącej wody nie brakowało. Tak jak stałam, w żałobnej sukni, znalazłam się pod prysznicem, a Alfred obierał mnie, zdzierając kolejne warstwy stroju, jakbym była główką cebuli. Strach był silniejszy od wstydu, a wola sprzeciwu dominowała nad alkoholowym zamroczeniem. Kiedy na moment wyszedł, zapewne, aby uprzątnąć zanieczyszczoną kapę i dywanik, wyskoczyłam z wanny i zaryglowałam drzwi. Głupia dziewczyna! Należało raczej poszukać jakiejś broni, nożyczek, pilnika lub przynajmniej stłuc lustro nad umywalką. Zameczek ustąpił pod jednym, solidnym kopniakiem.
Znów zostałam uniesiona i rzucona w rozbabraną pościel. Jego widoczne, bardzo widoczne podniecenie jeszcze wzrosło. Usiłowałam zapleść nogi, gryźć i kopać, ale byłam w tym taka niezdarna.
Nagle mnie uderzył. W twarz. Odczułam to jak smagnięcie ogniem.
Nie wiem, co się stało. W jednej chwili wola walki całkowicie mnie opuściła. Jedno co mogłam zrobić, to zacisnąć oczy, stać się nieobecna, porzucić własne ciało, biernie pozostawiając je na pastwę jego zabiegów, cmokań, macań, ślinień. Rozdarł mi nogi, zwalił się na mnie, ciężki i spocony jak lokomotywa z wiersza Tuwima.
Uczułam gwałtowny ból. A potem już nic.
Straciłam przytomność, zasnęłam, urwał mi się film? A może za pomocą moich dziwacznych umiejętności, wymazałam ten epizod z pamięci. Chyba nie całkiem. Nie mogłam przecież wymazać dramatu powtarzającego się przez następne półtora roku praktycznie co noc. Dlaczego się temu poddałam? Samobójstwo nie leży w mojej naturze. A ucieczka? Dokąd? Do majątku kuzynostwa? Jazłowscy już następnego dnia usiłowali mnie odwiedzić, ale pan Alfred nie wpuścił ich do mieszkania, twierdząc, że jestem chora. Zresztą gdybym nawet uciekła... Musiałabym opowiedzieć, co mi się przytrafiło, a sama myśl o wtajemniczaniu obcych ludzi w mój dramat, budziła we mnie niewyobrażalny wstyd. Wolę więc dziś myśleć, że był to tylko zły sen, który skończył się wraz z maturą i pójściem na studia. Jak skazaniec odliczałam dni, dzielące mnie od wolności. Gwałcona prawie co noc, zaciskałam zęby. I z najdrobniejszymi szczegółami planowałam, co zrobię. Wreszcie pełnoletnia, 12 czerwca 1929 roku, z walizką najbardziej osobistych rzeczy, po prostu wyszłam z domu na Filtrowej, aby nigdy tam nie wrócić. Wszystko było dokładnie przemyślane. Zamieszkałam z Krysią Grzesik, moją starszą koleżanką z gimnazjum, w wynajętym pokoiku na Mokotowie. Miałam swoje pieniądze. Jeszcze przed maturą zarabiałam korepetycjami, a rychło także pojawiły się honoraria za tłumaczenia dla gazet.
Oczywiście już po kilku dniach Lauter odnalazł mnie i dopadł na ulicy przed uczelnią. Żądał, abym wróciła. Groził mi. Mógł sobie grozić!
Wtedy już pełnoletnia i od miesięcy przygotowana na ten moment, wyrecytowałam mu swoje prawa, a potem zaczęłam cytować z głowy jego przekręty finansowe, jego nieuczciwe posunięcia w procesach, z których trzy świadomie przegrał, biorąc pieniądze od przeciwnej strony.
– Jedno moje słowo, a znajdzie się pan w więzieniu – powiedziałam, delektując się swoją siłą. – Spróbuje pan jakichś kruczków, pójdę na policję i powiem, co mi pan robił przez te lata... I jestem pewna, że nie staną za panem murem wszyscy ci pobożni panowie od pana Dmowskiego.
Naraz opuściła go cała pycha i pewność siebie, zrobił się malutki, rozedrgany. Przerażona kupka psiego łajna. Dorzuciłam jeszcze spokojnie, dobitnie:
– Oczywiście będzie mi pan płacił na moje potrzeby, 200 złotych miesięcznie. To naprawdę niewielka kwota, jeśli idzie o moralne zadośćuczynienie!
Zgodził się, bez targów. Powiem szczerze, sprawiło mi to ogromną satysfakcję. Gdyby nie pamięć o mojej mamie i wstyd przed rodziną, wykończyłabym drania na amen. A tak, postanowiłam zapomnieć i cieszyć się otrzymywanym co miesiąc przekazem.
Liczyłam nadto, że dobry Bóg i tak kiedyś mu sprawiedliwość wymierzy, jednak nie miałam pojęcia, że będę musiała trochę Mu pomóc.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © Marcin Wolski 2012All rights reserved
Redaktor prowadzący Tomasz Zysk
Projekt okładki i stron tytułowych Tobiasz Zysk
ISBN 978-83-7785-929-2
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
www.woblink.com