Sodoma - Marcin Wolski - ebook

Sodoma ebook

Marcin Wolski

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nadchodzi dzień sądu.

Wielka radość dla miłośników Agenta Dołu i Psa w studni! Marcin Wolski po sukcesach na niwie historii alternatywnych powraca w dawnym stylu. Zaprasza do współczesnej Sodomy i każe swemu bohaterowi powtórzyć zadanie, które Bóg zlecił ongiś Lotowi. Jeśli nie znajdzie dziesięciu sprawiedliwych, jego miasto, gigantyczna dziesięciomilionowa metropolia, ulegnie zagładzie, choć tym razem to sami ludzie zgotują ludziom tragiczny los.

Bohater, Tol Willer, ma do dyspozycji parapsychiczne zdolności i tylko 72 godziny. Podjęte zadanie skomplikuje się jeszcze bardziej, gdy na jego drodze stanie piękna osiemnastoletnia Claire, uciekinierka z zakładu dla panien szczególnego przeznaczenia.

Wstrząsająca i głęboko humanistyczna historia o świecie i czasach, które mogą, choć nie muszą nastąpić, opowiedziana zgodnie z najlepszymi standardami kina akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 289

Oceny
3,9 (68 ocen)
24
18
21
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AndrzejSzulik

Nie oderwiesz się od lektury

Marcin Wolski to jest to !!!. Szybka akcja i ciekawa narracja. Dobrze spędzony czas.
00
kubsyl

Nie oderwiesz się od lektury

fajna
00
dziadek46

Całkiem niezła

całkiem niezła pozycja
00

Popularność




Mojej wnuczce, Adzie, której przyjdzie żyć w podobnym świecie

Alleluja! Alleluja!

Dźwięk gongu, w zamyśle konstruktora dowcipny i melodyjny, w cichym apartamencie zabrzmiał nieomal jak granat ogłuszający.

Alleluja! Alleluja! — zabrzmiało jeszcze głośniej.

Larry Bern, znakomity prezenter telewizyjny i producent w jednej osobie, otworzył prawe oko. Jasny dzień wlewał się między szczelinami w żaluzjach, ślizgając się po intarsjowanych mahoniem i hebanem posadzkach, stylowych mebelkach i skołtunionej pościeli.

Któż, do cholery, naruszał jego prywatność o tej porze? Skacowana powieka opadła ponownie, zanim zdołał odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Alleluja! Alleluja!

Znowu! To zaczynało być nie do zniesienia. Czyżby to ten namolny Terapeuta, z którym niewiążąco umawiał się na dzisiejsze popołudnie?

Poszukał wzrokiem integrala. Płaski uniwersalny pilot od wszystkiego leżał na nocnej szafce między pustymi kieliszkami, opakowaniem po dragach i fiolką z prostowaczem, który podobno rujnował nerki, wątrobę, serce i mózg, ale stawiał do pionu szybciej niż głos z reżyserki „nagranie start". Otyły mężczyzna o twarzy podstarzałego Adonisa strącił z brzucha nastoletnią płową główkę i ryzykując ból głowy, usiadł na ogromnym owalnym łożu. Cały świat zakolebał się niczym pokład jachtu, ale Bern potrafił przemóc chorobę lokomocyjną. Integralem włączył podgląd chodnika przed willą. Nikogo? Kto w takim razie dzwonił?

— Jest tam kto? — zapytał, sięgając po pastylkę prostowacza.

Od ściany oderwała się szczupła sylwetka, ujawniając swą obecność. Dziewczyna miała na oko najwyżej dwadzieścia lat i z pewnością była zgrabna. Co do urody, trudno było ocenić — poza kształtnym noskiem większość twarzy ginęła w głębinach narzuconego kaptura.

— Ratunku! Niech pan mnie wpuści — wyszeptała ledwie słyszalnie. — Ścigają mnie!

— Kto? — wycharczał, walcząc z obrzydliwą gulą flegmy wypełniającą mu gardło.

— Podrobiarze! Zgubiłam ich, ale jestem pewna, że zlokalizują mnie za parę minut i będzie po mnie.

Podrobiarze! Znał to określenie. Tak potocznie nazywano łowców ciał do transplantacji. Dzięki aktualnemu ustawodawstwu osoba beznadziejnie zadłużona, zbiegły więzień czy „przestępca przeciw społeczeństwu", a także „nieprzydatny odpad" mogli zostać zamienieni w zestaw organów do transplantacji równie łatwo, jak kiedyś, w dawnych czasach, hyclom przychodziło wyłapywać bezpańskie psy i koty. Zastanawiał się, do jakiej kategorii może należeć ta dziewczyna.

— Na miłość Boską, niech mi pan pomoże!

— Proszę nie wzywać imienia Pana Boga nadaremno — odparł tonem wyższości, na jaki mógł sobie pozwolić człowiek bogaty, wykształcony i absolutnie bezpieczny. — Ten facet dawno nie żyje, a jak nawet żyje, ma w nosie losy takich istot jak ty czy ja.

— Błagam, mam dopiero osiemnaście lat! — Widać było, że z najwyższym trudem usiłuje zapanować nad histerią. Ileż razy w życiu słyszał podobne zwroty.

— Proszę postarać się o jakiś bardziej konkretny argument — powiedział, z zadowoleniem czując, że prostowacz zaczyna działać, a flegmę udało się przełknąć.

— To znaczy, co mam zrobić?

— Jestem normalnym człowiekiem interesu — powiedział coraz bardziej pewny siebie Bern. — Mogą mnie przekonać pieniądze, cenne znajomości albo jakaś szczególna umiejętność, która mogłaby oznaczać dla mnie korzystną inwestycję… Dysponujesz czymś takim?

— Ja… — zawahała się dziewczyna w kapturze. — Ja… — widać było, że deklaracja przychodzi jej z najwyższym trudem. — Ja mam tylko swoje ciało…

— I gotowa jesteś mi je zaoferować?

— Jeśli to warunek — wyrzuciła z bólem i natychmiast dodała, zapewne dla wzmocnienia swej oferty. — Jestem podobno ładna.

— Nie wątpię — zgodził się łaskawie. — Jednak nie będę się o tym przekonywał, bo widzisz, dziecinko, jestem pederastą. Zastukaj gdzie indziej, choć wątpię, żeby ktoś brał sobie taki kłopot na głowę. Co najwyżej zadzwonią do łowców podrobów. Żegnam.

Zauważył, że odchodzi ze spuszczoną głową.

— Zaczekaj — powiedział nagle.

Odwróciła się gwałtownie, kaptur zsunął się, odsłaniając twarz nadzwyczajnej piękności, jaką widuje się jedynie na obrazach włoskich mistrzów lub w najlepszych filmach porno. „Jaka szkoda, że już po niej!" — przemknęło Larry'emu. Potrafił w końcu doceniać dzieła sztuki.

— Tak? — Dziewczę z nadzieją wpatrywało się w kamerę.

— A właściwie co ci strzeliło do głowy, żeby szukać azylu u mnie?

— Widziałam pana programy. „Godzina nadziei". Wspaniale pomagał pan tylu ludziom.

Zaczął się śmiać, tubalnie, nieprzyjemnie. Jakże naiwne musiało być to stworzenie, jeśli uwierzyło w te wszystkie durne ustawki i tandetne scenariusze, które przygotowywał jego pracujący na okrągło sztab.

— Co się dzieje, Larry? — oba czternastoletnie efeby obudziły się i zaczęły wygrzebywać z pościeli.

Przestał się śmiać, za to obrócił ku małoletnim prostytutkom wyświetlacz integrala.

— Chcecie zobaczyć kretynkę, która uwierzyła w świętego Mikołaja? No to popatrzcie.

— Ale przecież tam nikogo nie ma — rzekli po chwili.

Przysunął ekran ku oczom. Faktycznie, dziewczyna zdołała się oddalić, trudno powiedzieć dokąd. Na stumetrowym odcinku zaułka nie było nikogo. Jeszcze chwila, a w perspektywie ulicy ukazał się wóz patrolu Przedsiębiorstwa Porządku Publicznego, które w ramach samofinansowania utrzymywało się ze ścigania półproduktów transplantacyjnych.

— Chodźcie bliżej. — Bern odwrócił się do partnerów swych nocnych figli. — Na śniadanko damy sobie w żyłę.

1. Claire

Białe skrzydła, białe chmuryptaszku Boży — leć do góry!Ty dziecino oczka zmrużbo cię chroni Anioł Stróż

śpiewała Amelia młodszym dzieciom, oczywiście cichutko, aby kołysanki nie usłyszał nikt niepowołany. Co prawda śpiewała tak tylko do pewnego czasu — ostatecznie wraz z rozkwitem Fundacji B&B nawet w sypialniach dla maluchów wprowadzono monitoring telewizyjny i wówczas musiała poniechać słów, ograniczając się do nucenia melodii.

Pomimo tego właśnie owa piosenka i zapach lawendy, jaki roztaczała siwowłosa niania (pozostałe piastunki farbowały włosy na wszystkie kolory tęczy), już zawsze kojarzyły się Claire z najwcześniejszym dzieciństwem, podobnie jak drobiny kurzu tańczące w snopach słonecznego światła, jak tęcza, która pewnego dnia wykwitła nad terenem Fundacji i jak pająk, który pewnego lata zaczął snuć swoją sieć w kącie szkolnego magazynu, ale został bezlitośnie zlikwidowany, gdy ktoś z dorosłych dowiedział się o jego istnieniu. Claire Hastings opłakiwała go długo. Roman (tak go nazwała) był jej najbliższym przyjacielem i — jeśli nie liczyć Amelii, która zajmowała się nią aż do szóstego roku życia i zdążyła jeszcze zaszczepić dziewczynce fascynację czytaniem — jedynym.

Następne roczniki miały mniej szczęścia do opiekunek. Parę lat później, kiedy Claire była już w drugiej klasie, aby zapobiec nadmiernemu przywiązywaniu się opiekunek i podopiecznych wprowadzono dla dzieci powyżej trzeciego roku życia „piastunki rotacyjne". Odtąd nikt nie był więcej narażony na podobne wspomnienia.

Nowoczesne wychowanie w „Szczęśliwej rodzinie" starało się nie rozbudzać nadmiernych uczuć między dziećmi, a pozostali opiekunowie raczej nie dawali się lubić.

O swoich rodzicach, dziadkach czy rodzeństwie Claire nie miała pojęcia. Parę razy, kiedy wyrosła już z wieku niemowlęcego, pytała, co się z nimi stało.

— Odeszli — słyszała w odpowiedzi od bezosobowych opiekunek. Tak samo odpowiadała Amelia, ale przy okazji potrafiła jeszcze przytulić i pogłaskać.

— To znaczy, nie żyją? — pytała trochę później.

— To znaczy, że nie interesują się tobą. Powierzyli cię państwu Brownom i teraz jest to twoja rodzina zastępcza.

Podobne wersje słyszały też inne dziewczynki. I to mogło trochę zastanawiać. Skąd brało się tyle sierot w czasach wieczystego pokoju, kiedy myśl naukowo-techniczna zlikwidowała najpoważniejsze choroby, a nawet klęski żywiołowe? W dodatku, bez wyjątku, wszystkie wychowanki nie były to jakieś zaniedbane paskudy, kalekie lub schorowane istoty, jakie można zobaczyć w reportażach z Trzeciego Świata. Na tle nawet tych dzieci, które żyły w mieście rozciągającym się poza Domem wszystkie „społeczne sierotki" były wyjątkowo urodziwe, bystre i sprawne. Dlaczego więc nikt ich nie chciał?

Naturalnie nie licząc państwa Brownów.

A czy państwo Brownowie naprawdę je chcieli? Gertruda Brown była ogromną, dragoniastą babą, której dzieci bały się bardziej niż ciemności i japońskich dobranocek. Wśród najstarszych nastolatek krążyły opowieści, że jakiś czas temu Gerta nosiła imię Gerhard, ale z jakiegoś powodu postanowiła zmienić sobie płeć.

Nie był to wyjątek w Fundacji. Barczyste ochroniarki, budzące grozę Iza i Bella, również wyglądały, jakby kobiecość była dla nich całkiem świeżą przypadłością.

Inna sprawa, co z takiej połowicy miał dyrektor Sam Brown? Nie wiadomo. Okrąglutki, zażywny, był całkowicie zdominowany przez swą małżonkę, która jak mogła utrudniała mu bezpośredni kontakt z podopiecznymi. Wyjątkiem bywał pierwszy dzień Nowego Roku, kiedy w przebraniu misia koali rozdawał dzieciakom prezenty.

Ale, mimo że odnosił się do nich lepiej od żony, lepkość jego rąk i nieświeży oddech zdradzający osobnika rozkładającego się od wewnątrz wzbudzały w Claire obrzydzenie.

Na szczęście w latach początkowego nauczania spotkali się bezpośrednio zaledwie parę razy.

Oczywiście dziewczynka pozostała w trakcie tych rozmów regulaminowo uśmiechnięta, nawet wtedy, gdy kazał jej się obnażać i poufale jej dotykał. Skądinąd oprócz paskudnej skłonności do młodziutkiego ciała dało się zauważyć w tych gestach podejście wytrawnego kontrolera jakości posiadanego towaru czy raczej handlarza niewolników.

Na szczęście w sytuacji kiedy badanie zaczynało przybierać zbyt natarczywy charakter, interweniowała pani Gertruda ostrym: „Dość, Samuelu!", co przynosiło błyskawiczny efekt.

Claire bardzo wcześnie nauczyła się tłumić swoje emocje, a wkrótce także ukrywać własną, nadzwyczajną inteligencję.

Do dziewiątego roku życia była prymuską, a pani Jennifer od nauczania początkowego nazywała ją Perełka. Mówiono, że podobnym komplementem obdarzała jedynie Wendy McDonald, nadzwyczajnie rozgarniętą piętnastolatkę, w dodatku o kształtach Wenus z Milo (oczywiście z kompletnymi rękami).

Tylko że złotowłosa Wenus, najlepsza w śpiewie i tańcu, matematyce i sztuce układania bukietów, wkrótce po swych piętnastych urodzinach, na kilka dni przed przejściem na Wyspę, sprawiła wszystkim niespodziankę. W pewien wyjątkowo słoneczny ranek, na krótko przed sprawdzianami sportowymi, gromadzącymi większość dziewczynek, powiesiła się na drabince w sali gimnastycznej i nikt nie zdołał tego faktu ukryć.

— Dlaczego, nianiu, dlaczego? — Claire wypatrzyła w tłumie gapiów panią Amelię. Twarz miała zaciętą, czego nie była w stanie ukryć, mimo przyciskania do niej chusteczki. Nie licząc kilku przelotnych spotkań, nie miały okazji porozmawiać ze sobą od paru lat. — „Czyżby z jakiegoś powodu niania mnie znielubiła?" — zastanawiała się dziewięciolatka. Piastunka i tym razem usiłowała odejść bez odpowiedzi, dziewczynka jednak nie ustępowała.

— Dlaczego? — powtarzała, próbując przytulić się do starej kobiety.

— Może była jeszcze mądrzejsza niż wszyscy sądzili — syknęła Amelia i wsiąkła w tłum.

Chciała pobiec za nią, ale dłoń pani Jennifer zacisnęła się na jej ramieniu jak szczypce kraba.

— A ty dokąd? Do klasy!

„Może była jeszcze mądrzejsza…".

To paradoksalne stwierdzenie miało dręczyć Claire długie lata. Wprawdzie oficjalna wersja podana przez panią Gertrudę Brown głosiła, że nieszczęsna samobójczyni cierpiała na rzadką chorobę psychiczną i w momencie popełniania swego czynu miała ograniczone poczucie realnego świata, ale Hastings miała spore wątpliwości. Dowodem miały być pozostawione przez Wendy depresyjne wiersze… Sęk w tym, że po wrzuceniu co piękniejszych fraz w wyszukiwarkę internetową, jako autor wyskakiwał Baudelaire.

Co więc popchnęło Perełkę — Wendy do tak rozpaczliwego kroku?

Mimo braku logicznej odpowiedzi Claire zaufała własnej intuicji (która dorównywała jej inteligencji) i postanowiła ograniczyć swą aktywność, zmniejszyć tempo nie tyle przyswajania wiedzy, co jej publicznego demonstrowania. Przestała się wyrywać do odpowiedzi i z najwyższym wysiłkiem zmuszała się do popełniania co jakiś czas błędów ortograficznych. W rezultacie już jako dziesięciolatka wypadła z czołówki prymusek, a w następnych latach skwapliwie trzymała się środka stawki, co wymagało oszukiwania na testach i symulowania rozkojarzenia. U pani Jennifer utraciła bezpowrotnie przezwisko Perełki II. Ale nie żałowała tej degradacji.

Zmniejszenie czasu na naukę szkolną — i tak chwytała wszystko w lot — zaowocowało całymi godzinami wolnego.

Pozwalało to dziewczynce zaszywać się w bibliotece i oddawać lekturze. Początkowo nie było to dobrze widziane przez wychowawców — książki uznawano za anachronizm, większość dzieci korzystała już wyłącznie z tabletów. Elektronika miała jedną istotną wadę, czego Claire domyśliła się już jako jedenastolatka. Pozwalała kontrolować czytającego, co nie było przyjemne, zwłaszcza gdy osobiste zainteresowania wykraczały daleko poza to, co nakazane i dozwolone. W tym samym zresztą czasie zorientowała się, że Sieć (przynajmniej ta, do której możliwy był dostęp z Domu) funkcjonuje tylko w jedną stronę. Odpowiednie filtry nie przeszkadzały czerpać pełnymi garściami ze swych zasobów, ale nie pozwalały niczego wysyłać, wchodzić w interakcje.

Kilka prostych zabiegów takich jak nacieranie oczu cebulą sprawiło, że wedle opinii lekarzy długotrwałe korzystanie z ekranu (nawet w najlepszej ciekłokrystalicznej wersji) stało się dla dziewczynki niewskazane. Dlatego też otrzymała przyzwolenie na czytanie w rzadko odwiedzanej bibliotece. Oczywiście baśni i romansów. Któż zgadłby, że w obłożonych w kolorowy papier książkach kryją się głównie dzieła popularnonaukowe — przyrodnicze, historyczne czy filozoficzne?

Trochę czasu upłynęło, zanim pojęła jak bardzo świat prezentowany w archaicznych książkach o łamliwych kartkach i fascynującym, choć trudnym do określenia zapachu dawności, różni się od teorii nauczanej w Domu.

Te stare książki uczyły odwagi, poświęcenia, samodzielności myślenia, a zarazem solidarności, streszczającej się w zawołaniu czterech muszkieterów: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego".

Świat realny natomiast prezentował zupełnie inny wzorzec. Jego ośrodkiem była pojedyncza osoba i jej przyjemności, zaś unikanie cierpienia uznawano za wartość najwyższą. Różnica zdań, konflikt, stanowiły wedle obowiązującej interpretacji główne zło dawnych epok, dziś usunięte przez poprawność polityczną i tolerancję dla wszystkich, naturalnie z wyjątkiem tych, którzy sprzeciwiali się idei tolerancji. Szczęśliwie, to, co generowało wspomniane zło — rodzina, sekta, państwo (Claire nie znała określenia „wspólnota") — przeszło lub właśnie przechodziło do historii.

Inna sprawa, że na co dzień Claire Hastings nie czuła się autonomiczną wolną istotą. Panem jej teraźniejszości i przyszłości, o której nie miała najmniejszego pojęcia, był Dom. Jeden z trzech, obok Wyspy i Dziecińca, gdzie wychowywano najmłodsze obiekty składające się na Ośrodek Wychowawczy Fundacji Brown and Brown.

Dom był zespołem niskich pawilonów położonych wśród bujnej zieleni, połączonych licznymi łącznikami, zamieszkałych przez ponad sto pięćdziesiąt dziewcząt. Życie w nim regulowały liczne zasady teoretycznie gwarantujące dużą swobodę, jednak jej przestrzeń kończyła się na bramie i murze okalającym stuakrową posiadłość państwa Brownów.

Claire nie dzieliła się z nikim swoimi przemyśleniami, a prowadzony przez pół roku pamiętnik spaliła. Zresztą z kim miała rozmawiać? Koleżanki nie zadawały sobie podobnych pytań, oddając się beztroskiej, nieograniczonej zabawie i rozmowach o przyszłości, w której najważniejsze miejsce zajmowały tajemnicze istoty znane jedynie z filmów i telewizji — mężczyźni. Wprawdzie jedyny osobnik poznawany w realu, pan Brown, nie prezentował zachęcającego przykładu, ale stanowił przynajmniej bezwzględne zero, od którego wszyscy inni musieli być lepsi.

Dziewczynki zostały oczywiście uświadomione seksualnie bardzo wcześnie.

Ledwo wyszły spod kurateli starych piastunek w rodzaju Amelii, panie od wychowania początkowego odkryły przed nimi świat rozkoszy z masturbacją czy wzajemnym pettingiem, traktowanymi jako element codziennej higieny psychicznej.

Jedno tylko było kategorycznie zakazane, używanie jakichkolwiek rekwizytów erotycznych mogących doprowadzić do uszkodzenia hymenu.

— Kobieta musi wejść w dojrzałość jako dziewica — powtarzała przy wielu okazjach pani Gertruda.

— Dlaczego? — wyrwało się raz Claire.

— Bo żaden partner nie zechce zdefektowanego towaru.

Fizyczny aspekt erotyki nie budził wyjątkowego zainteresowania Claire. Lektury nadobowiązkowe wykształciły w niej kult czystej, prawdziwej miłości, która prędzej czy później musi nadejść, zaś lesbijskie pieszczoty wzbudzały instynktowną niechęć.

Jeszcze jedna kwestia musiała prędzej czy później wzbudzić jej zainteresowanie — Bóg.

Najwyższa Istota, która pojawiała się (chyba jedynie w wyniku niedopatrzenia cenzury poprawności) co najwyżej w westchnieniach „mój Boże" lub powiedzonkach „Bogiem a prawdą", z której wyprane były produkcje telewizyjne, a w wyszukiwarce internetowej ocenzurowanej przez B&B wyskakiwało nieodmiennie — „pojęcie przestarzałe" lub wyświetlał się odsyłacz do bajek i mitów ludów Grecji, starożytnego Egiptu czy Majów i Azteków, występowało w literaturze papierowej nader często. Stanowiło tam ważny przedmiot odniesienia, pojawiało się w licznych ludzkich westchnieniach i chwilach rozpaczy jako wcielenie absolutnego Dobra.

Ale przecież Dobro i Zło były pojęciami względnymi, zależnymi od okoliczności! Claire chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej na ten temat, ale literatury tego rodzaju nie sposób było odnaleźć nawet w zakurzonej bibliotece. Nieobecna tam była także Biblia, którą kiedyś, jak wynikało z lektur, nagminnie czytywali bohaterowie starych książek.

Z kursu historii wiedziała naturalnie, że religia, produkt ludzkiej alienacji i opium dla ludu, legła u podstaw wszelkich nieszczęść przed wiekami nękających ludzkość, znała niegodziwości Inkwizycji, słyszała o spiskach Watykanu, dla swoich celów zwalczającego rozwój nauki i wspierającego najbardziej nikczemne i ludobójcze reżimy. Nie mogła się za to dowiedzieć, że „wielkiemu oszustwu" towarzyszyła żarliwa wiara, a także tak ważne dla ludzi czasów przeszłych sumienie, rozgraniczające dobro od zła.

Nie wszystko w tych opowieściach nauczycielek pasowało do siebie, jedne interpretacje wykluczały drugie — w dodatku nikt nie próbował wytłumaczyć, czemu takie zabobony trzymały się przez tysiąclecia.

Nieświadomość Claire w tej kwestii skończyła się w wieku czternastu lat, kiedy jak wszystkie dziewczynki z ostatniej grupy zaczęła uczestniczyć w ćwiczeniach praktycznych obejmujących opiekę na najmłodszymi.

Obejmowało to wiele zajęć od przewijania maluchów do opiekowania się parolatkami. Teraz nieomal codziennie spotykała Amelię. Piastunka postarzała się, przygarbiła, nadal jednak biło z niej ciepło i dziwne wewnętrzne światło. Claire gotowa była cały dzień pracować, aby zasłużyć na jedno przytulenie. Ale jakoś nie mogła przełamać narzuconego dystansu.

11 lipca był wyjątkowo upalny, a w sali „dzieci niemobilnych" — tak nazywano maluchy, zanim zaczęły samodzielnie chodzić — nie włączano klimatyzacji. Personel poruszał się w przewiewnych kitlach, starając się mieć jak najmniej pod spodem.

Przewijała akurat pod okiem Amelii jakieś wyjątkowo krnąbrne dziecko, kiedy piastunka pochyliła się i z pomiędzy jej wielkich, dzwonowatych piersi wyskoczył mały złoty krzyżyk na łańcuszku.

Niania spurpurowiała, schowała go błyskawicznie, a widząc utkwiony w sobie wzrok Claire, rzuciła:

— Taki sobie amulet!

— Wiem, co to jest — odpowiedziała dziewczyna. — Ale nie obawiaj się, nikomu nie powiem.

Piastunka rozejrzała się dookoła i westchnęła ciężko, a krzyżyk zniknął definitywne pod wzorzystym kitlem. Z całą energią zajęła się bobasem, który nagle uspokoił się, tak jakby i jego zainteresował incydent.

— Jest tyle rzeczy, o których chciałabym z tobą porozmawiać. I to od lat — kontynuowała Claire.

— Nie powinnyśmy! Mamy sporo pracy…

Nastolatka nie zamierzała łatwo rezygnować.

— Ty naprawdę wierzysz w Boga, nianiu?! — zapytała szeptem. — Dlaczego? Taka mądra osoba…

Chyba to ostanie sformułowanie poruszyło coś w duszy Amelii.

— Sądzisz, że wiara jest tylko dla głupców? Że nie bywa dla człowieka jedynym pocieszeniem, rozpaczliwą próbą zrozumienia świata, że nie stanowi ostatniej szansy, żeby nie zwariować?

Na korytarzu rozległy się kroki. Nadchodziła Gertruda albo któraś z jej zausznic.

Piastunka pozostawiła dziecko w rękach Claire i szybko przemieściła się w drugi kąt sali.

Do rozmowy wróciły o „szarej godzinie", jak niania nazywała tę część dnia, która nie była już wczesnym południem, a nie stała się jeszcze pełnym wieczorem.

Słońce skryło się za wzgórzami, a jeszcze nie zapalono latarni, i bywało, że wielkie ćmy siadały na jasnych sukienkach dziewcząt, biorąc je za źródło światła, a może jedynie ciepła. Claire lubiła tę porę, zwłaszcza gdy mogła wykorzystywać „czas wolny" do przebywania w bibliotece. Tym razem skierowała się do parku — zajmującego północną część posiadłości, w swej centralnej części pustego i wyludnionego — licząc, że być może Amelia wpadnie na ten sam pomysł. Garderoby personelu i pokoje dyżurujących przy maluchach przylegały do wysokich żywopłotów wschodniej części skupiska zieleni.

Zastała piastunkę nad ocienioną zatoką jeziora i w pierwszej chwili wzięła za jedną z kamiennych rzeźb pozostawionych przez poprzednich właścicieli, wielkich kolekcjonerów dzieł sztuki, których kryzys ograbił ze stylowej posiadłości.

— Nie powinnaś tu przychodzić! — powiedziała Amelia.

— Ty też — odcięła się dziewczyna. — A jednak czekałaś tu na mnie?

Piastunka ruszyła w głąb pogrążonej w cieniu alejki, jakby żywiąc nadzieję, że dźwięki cykad przedziwnie splatające się z rechotem żab otoczą je kurtyną bezpieczeństwa i osłonią przed uszami ciekawskich.

— Jeśli koniecznie chcesz zadawać pytania, wolę, żebyś zrobiła to tutaj — ciągnęła kobieta. — Zbyt dobrze znam cię, abym liczyła, że zrezygnujesz. Znam cię od chwili, kiedy miałaś dziewięć miesięcy. Zawsze byłaś trochę inna. Zbyt… — szukała właściwego słowa. — Doskonała.

— Znałaś moich rodziców ? — dopytywała się Claire.

— Nigdy nie kontaktujemy się z nikim z rodzin. Nigdy — podkreśliła ze smutkiem. — Dokumenty o zrzeczeniu się wszelkich praw podpisywane są poza Dziecińcem i nie słyszałam, żeby później ktoś zmienił zdanie. Zresztą — dorzuciła po chwili wahania — nawet by nie mógł.

— Hastings to dość popularne nazwisko — nie dawała się zbić z pantałyku Claire. — W wyszukiwarce znalazłam kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy mogli być moimi rodzicami.

— Mylny trop — na ustach Amelii pojawił się słaby uśmiech. — Twoja generacja to rocznik bitew. Pamiętasz, jak się nazywają twoje równolatki?

— Peggy Richmond, Lotta Tannenberg, Margot Crecy…? O rany! Że też nie pomyślałam wcześniej, to przecież miejsca słynnych bitew. Czekaj, a rocznik pierwszoklasistów, niech pomyślę — Justine Renard, Inga Wolf, Susan Fox — to przecież nazwy zwierząt! Czyli chcesz powiedzieć, że wszystkie nosimy fikcyjne nazwiska. Dlaczego? Żebyśmy nigdy nie poznały swojej rodziny?

Wzruszenie ramionami.

— Sama sobie odpowiedziałaś. Ja nic więcej nie wiem. I… wolę nie wiedzieć!

Nastolatka, jakby nie zauważywszy wymownego zwrotu, zmieniła temat.

— Powiedz mi lepiej o swojej wierze w Boga. Taka postawa nazywana jest przestępczym zabobonem, co jest logiczne, bo przecież nauka wyklucza jego istnienie.

— Naprawdę? Jaka nauka może cokolwiek wykluczyć z całkowitą pewnością? Wystarczy przecież porównać teorię Wielkiego Wybuchu z początkiem Księgi Rodzaju, żeby zacząć się poważnie zastanawiać… Ale co ja mówię, ty przecież nie znasz Biblii…

— Wiem o jej istnieniu, ale nigdy jej nie czytałam.

— „Szukajcie, a znajdziecie" — powiedziała na pozór bez sensu Amelia.

— Słucham?

— Najłatwiej w lesie ukryć liść — dorzuciła równie tajemniczo.

— Ale co ja mogę zrobić?

— Myśleć! A jak powinno się dochodzić do prawdy? Najlepiej zacząć od początku: zastanawiać nad fundamentami ludzkiego myślenia, pomimo obowiązujących twierdzeń, że nie ma tych fundamentów. Rozmyślać nad zasadami prawa naturalnego, nad regułami dekalogu.

— Dekalog…? To znaczy?

— Dziesięć przykazań przekazanych Mojżeszowi przez Boga na górze Synaj! Dziesięć kategorycznych warunków życia godziwego. Tylko tyle i aż tyle.

— Żebym mogła wiedzieć przynajmniej, jak brzmią…

— Cóż, są bardzo proste, zwłaszcza gdy przełożyć je na współczesny język — tłumaczyła Amelia. — Nie zabijaj, nie kradnij, nie łajdacz się. Szanuj Boga i rodziców, nie kłam i miłuj drugiego człowieka jak samego siebie. Tylko tyle i aż tyle.

— Czemu więc nas tego nie uczą? — zapytała Claire.

— Zapewne uznano, że moralność to jedynie komplikowanie życia, może postanowiono dostosować was do współczesnego świata, a jeśli ten zwariował, to ludzie starej daty, czyli normalni, nie mają w nim szans…

Claire popatrzyła z podziwem na Amelię, po raz kolejny zauważając, że ta dysponuje umysłem przerastającym znacznie wymagania stawiane piastunkom.

— Wydaje mi się, że jestem normalna — stwierdziła. — Chociaż czasami zadaję sobie pytanie, kim ja właściwie jestem…?

— Mój Boże, kim ty jesteś… — zaczęła Amelia, ale nie dane było jej dokończyć.

Z pełnym zapadnięciem zmierzchu automatycznie włączyły się parkowe latarnie, a obie kobiety, wycięte z intymnego mroku, poczuły się jak nagie i wystawione na widok publiczny.

— Porozmawiamy kiedy indziej — zaproponowała piastunka.

— Kocham cię, nianiu! — Usłyszała w odpowiedzi.

I była to ich ostatnia rozmowa w B&B. Do końca pobytu w Domu Claire nie spotkała swojej pierwszej opiekunki. Ktoś wspomniał, że z dnia na dzień przeszła na emeryturę.

Czy był to przypadek, czy kara za uświadamianie podopiecznej? Claire wolała nie zastanawiać się nad tym. Za to chętnie analizowała każde słowo z krótkiej rozmowy. Szczególnie absorbowała ją fraza „szukajcie, a znajdziecie".

Czego i gdzie miała szukać?

Założyła, że Amelia użyła zwrotu nieprzypadkowo, że świadomie ją inspirowała. Dlatego wykluczyła różne miejsca niedostępne i przypadkowe. W grę nie wchodziły sterylne apartamenty dzieciaków ani służbówka piastunki zajęta błyskawicznie przez nową pracownicę.

„Najłatwiej w lesie ukryć liść".

Pomyślała o bibliotece. Amelia przecież wiedziała, że dziewczyna przesiaduje tam godzinami. Niestety, to czego szukała, nie znajdowało się w katalogu, a biorąc pod uwagę labirynt półek, można było długo szukać. Przetrząśnięcie wszystkiego zajęłoby lata.

Ale przecież Amelia była inteligentna. Na jej miejscu wybrałaby miejsce dostępne, a jednocześnie rzadko, a może nigdy nie odwiedzane. Analizując różne możliwości, skierowała wzrok ku najwyższej półce w rogu. Tłoczyły się tam opasłe dzieła klasyków komunizmu, do których z całą pewnością nikt nie zaglądał — Marksa, Lenina, Stalina.

Z bijącym sercem przyciągnęła najwyższą z drabinek i wspięła się na górę. Z zaskoczeniem zauważyła tam całkowity brak kurzu. Ostrożnie wyciągała tomy, które okazały się wyłącznie okładkami. Ale wewnątrz…

W Stalinie znajdowała się Historia Kościoła Powszechnego, w Leninie katechizm tej instytucji, a w Marksie — Pisma Starego i Nowego Testamentu — Biblia!

Lektura tych trzech książek zajęła jej rok i radykalnie przebudowała sposób myślenia. Już sam fakt bycia okłamywanym i manipulowanym wstrząsnął Claire. W dodatku nieznany świat religii okazał się nadzwyczajnie ciekawy. Stokroć ciekawszy niż bzdury o młodocianych wampirach czy nastoletnim czarodzieju.

Po powtórnej lekturze uznała, że Stary Testament nie do końca ją zachwyca. Obok fascynujących historii, w których odnaleźć można było wszystkie wątki późniejszej literatury, spotkała się z mnóstwem sprzeczności, powtórzeń, a także niezrozumiałych szczegółów. Nadto przedstawiany tam Stwórca zbyt często jawił się się jako mściwy i zawistny bożek plemienny. Co innego Jego fantastyczny Syn! Nowego Testamentu nauczyła się praktycznie na pamięć.

Zauważyła też, że nie była z całą pewnością pierwszą czytelniczką zakazanych książek. W tekstach znalazła podkreślenia i uwagi na marginesach. Często całkiem rozsądne, jak zapis o tym, żeby traktować starotestamentowe opowieści symbolicznie, a nie literalnie jak Świadkowie Jehowy. Ktoś inną ręką rysował plusy, wstawiał wykrzykniki, zakreślał, a przy Pieśni nad Pieśniami napisał dosadnie „Ależ to wdechowe!".

Zadrżała. Było to ulubione określenie Wendy McDonald — Perełki. Czyżby ona również była czytelniczką Księgi?

Na moment zadrżała, a potem poprzysięgła, że w żadnym wypadku i z żadnego powodu nie popełni samobójstwa.

I wtedy na połowie czystej kartki zobaczyła notatkę sporządzoną tym samym kaligraficznym pismem. „Nigdy nie mów nigdy".

Łzy zakręciły się jej w oczach.

Na domiar złego, w tym ostatnim roku jej dzieciństwa pojawił się kolejny problem.

Problem miał na imię Viola Johansson — rok młodsza od niej śliczna blondyneczka, z rocznika, w którym nazwiska dla dzieci pożyczano od znanych aktorów. Violę z rozkosznymi dołkami w policzkach stworzono, można powiedzieć, z różu, krągłości, z bardzo niewielkim dodatkiem rozumu. Któregoś razu Claire zastała ją w ogrodzie zalewającą się łzami. Oblała kolejny, bynajmniej nie trudny test.

Claire, przeżywająca akurat dogłębnie Księgę Hioba, pośpieszyła z pomocą i po tygodniu Viola zaliczyła poprawkę. Niestety, na tym się nie skończyło. Wcześnie rozbudzone dziewczę zapałało afektem do swej korepetytorki. Mimo że Hastings wprost wyraziła swoją niechęć do zbliżeń erotycznych, młodsza koleżanka nie rezygnowała, pragnąc, choćby fizycznego, towarzystwa. Kiedy zaczęła łazić za Claire do biblioteki, panna Hastings zaniepokoiła się na dobre. Miejsce azylu zostało poważnie zagrożone.

Rozmaite próby zniechęcenia okazywały się daremne. Próżno przekonywała Violę o swym afekcie do smagłej Julii Alamo, a nawet skłoniła latynoską piękność, aby symulowała, że chodzą ze sobą. Viola płakała, ale nie odpuszczała. Inną metodą było robienie długich i nudnych wykładów, mających za cel zrobić z blondynki intelektualistkę. Johansson łykała wiedzę, nie kapując ani w ząb, ale twierdziła, że to „cuuudowne!".

Zrozpaczona Claire, szukając ratunku, przeanalizowała wszystkie możliwości i zauważyła, że Viola nie cierpi naprawdę jednej rzeczy — brzydoty fizycznej.

Oczywiście, namiętna czytelniczka Ewangelii wg św. Mateusza nie była gotowa do samookaleczenia, ale wykoncypowała coś innego. Od dziecka była uczulona na jad mrówek. Wystarczyło drobne ukąszenie i jeśli natychmiast nie wzięło się antidotum, to pojawiały się obrzęki, paskudne wypryski…

„Mam nadzieję, że nie umrę" — pomyślała Claire, udając się do opuszczonej części ogrodu i siadając na drodze pracowitych robotnic. Mrówki zapewne zaskoczone, ale usposobione przyjaźnie, początkowo nie miały zamiaru jej kąsać. Trzeba było rozgrzebać mrowisko, żeby je na dobre rozzłościć. Claire zaliczyła trzy planowane ukąszenia, a w trakcie ucieczki dodatkowe dwa. ( Jeszcze kilka okazów mrówek zgarnęła wcześniej do słoika). Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. Kiedy Viola zobaczyła ją godzinę później, wydała przerażający okrzyk. Obiekt jej adoracji przypominał monstrum. Trędowatego, który na dobitkę zaraził się ebolą, czyli coś totalnie sparszywiałego.

Wezwano lekarza, ten podał odpowiednie specyfiki, ale nim pojawiły się pierwsze skutki terapii, Claire wypuściła sobie na brzuch kolejną krwiożerczą mrówkę ze słoika.

— Obawiam się, że zostanę oszpecona na zawsze — zwierzyła się z płaczem swej wielbicielce.

Poskutkowało. Mimo zapewnień o swej dozgonnej miłości Viola na jej widok odwracała wzrok, nie mogła patrzeć na te wszystkie wybroczyny, opryszczki i inne paskudztwa.

Odwiedzała chorą coraz rzadziej, a po dwóch tygodniach przeniosła swój afekt na Julię Alamo, Claire zaś, której skóra z wolna powróciła do dawnej brzoskwiniowości, mogła dać spokój mrówkom i wrócić do studiowania Dziejów Apostolskich.

Im bardziej przybliżał się koniec pierwszego etapu nauki i wzrok dziewcząt wędrował ku pawilonom na Wyspie, gdzie przebywała starsza grupa, tym bardziej martwiło Hastings, że nie będzie mogła zabrać ze sobą Biblii. Choćby Czterech Ewangelii. Podświadomie czuła, że w pewnych życiowych momentach Pismo Święte może stać się jej niezbędne.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

2. Tol

Dostępne w wersji pełnej

3. Sami źli ludzie

Dostępne w wersji pełnej

4. Stanley i Baxter

Dostępne w wersji pełnej

5. Magdalena i Amelia

Dostępne w wersji pełnej

6. Ernest, Dominika oraz Ilia

Dostępne w wersji pełnej

7. Amelia i inni

Dostępne w wersji pełnej

8. Profesor i podrobiarz

Dostępne w wersji pełnej

9. Sędzia Malkov i sędzia Scholl

Dostępne w wersji pełnej

10. Mecenas Guilderstern

Dostępne w wersji pełnej

11. Baxter i Baxter

Dostępne w wersji pełnej

12. Dzień zagłady

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © Marcin Wolski 2014

All rights reserved

Redakcja

Jan Grzegorczyk

Łukasz Radecki

Projekt okładki

Anna M. Damasiewicz

Niniejsza książka jest fikcją literacką. Postaci, miejsca i zdarzenia stanowią wytwór wyobraźni autora i wszelkie podobieństwo do autentycznych osób, żywych lub zmarłych, bądź zdarzeń jest całkowicie przypadkowe lub zostało użyte w sposób całkowicie fikcyjny.

Wydanie I

ISBN 978-83-7785-643-7

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com