Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po opisaniu superpozytywnego wariantu naszych dziejów najnowszych w „Wallenrodzie” i „Mocarstwie” a także wersji negatywnej w „Jednej przegranej bitwie” Marcin Wolski powraca do historii alternatywnych. Powodem stał się dziwny sen, który nawiedził go rok temu. Bohater snu obudził się w swoim starym mieszkaniu z nieznajomą kobieta u boku. Trwają lata siedemdziesiąte minionego stulecia. Historia zafascynowała Wolskiego do tego stopnia, że postanowił sen kontynuować. Dzieje Michała Uniejowskiego - głównego bohater książki, będącego alter ego autora – nie biegną zgodnie ani z jego życiorysem, ani z historią Polski. Czy biegną lepiej, ciekawiej? Co się dzieje z historią Polski i świata, skoro w październiku 1978 roku nie zostaje wybrany na Stolicę Piotrową Karol Wojtyła? Co z „Solidarnością”, co z Lechem Wałęsą?
To, co miało być kameralną opowiastką, zmieniało w się epicki fresk, w którym mój bohater musiał podjąć niebezpieczna grę o własne życie, potem o Polskę, wreszcie o świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Kace można dzielić na ciężkie, średnie i lekkie. Towarzyszy im ból głowy, utrata równowagi, duszności lub wymioty, bywa, że nadmiar spożytego alkoholu odbija się na ostrości widzenia, oznacza wstręt do światła i łomotanie serca. W najgorszych przypadkach wszystkie te symptomy występują równocześnie. W moim przypadku poranny katzenjammer należał do średnich, odczuwałem jedynie mocne pragnienie. Nieźle, biorąc pod uwagę morze wypitego wina i fakt, że pod koniec imprezy film mi się urwał. To, co nastąpiło potem, było raczej elementami złego snu. Falujący świat, brzęk tłuczonego szkła. Okrzyki i daremna próba wydobycia z siebie choćby słowa.
Chciałem zawołać „ratunku”, ale wychodził mi jedynie bezwładny bełkot, potem jeszcze zarejestrowałem kolorowe błyski świateł i charakterystyczne dźwięki karetki… To musiał jednak być tylko sen, ponieważ otworzyłem oczy we własnym mieszkaniu. Nie do końca własnym. Naturalnie, pamiętałem te drewniane łuki między pokojami, szafy pękające od nadmiaru książek i staromodny żyrandol, w którym niemiecki pocisk uszkodził jeden z małych kloszy. (Chwileczkę, nie odkupiłem go przypadkiem podczas wakacji w Grecji w 1978?) To, że obudziłem się w mieszkaniu, które opuściłem w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, przenosząc się do wybudowanego w odległości dwustu metrów „domu mych marzeń”, też nie było czymś nadzwyczajnym. Zdarzało się, że po kłótni z żoną (tym razem też mogło do niej dojść z powodu przesadnej troski o moje zdrowie — „masz już dość, nie pij tyle”) chroniłem się w rodzinnym drewniaczku, zajmowanym od śmierci mamy przez moją siostrę w czasie jej pobytów w kraju między Londynem a Buenos Aires. Domek przydawał się również, gdy w spokoju chciałem udzielić wywiadu jakiejś młodej dziennikarce czy też popracować nad rolą z początkującą, gotową na wszystko aktorką. Tym razem jednak na przyjęciu w Łazienkach nie byłem z Bożeną. „Jestem chora i niereprezentacyjna” — stwierdziła. I szanowałem jej opinię.
Okulary znalazłem na nocnej szafce i wyglądały, jakby ktoś wylał na nie zupę.
„Obudziłeś się wreszcie” — dobiegł mnie zachrypnięty głos z sąsiedniego pokoju. Bożenka czy Iza?
Bez szkieł postać odległa o całą długość domu stanowiła dla mnie jedynie plamę, ale szczupłość wskazywała raczej na siostrę.
Dość równym krokiem dotarłem do łazienki. Umyłem okulary, założyłem na nos i zdębiałem. Skąd się wzięła na mej twarzy ta imponująca broda, przywodząca na myśl szlacheckich rewolucjonistów? Co dziwniejsze, równie gęsta była czupryna bez jednego siwego włoska. Dotknąłem twarzy, pragnąc upewnić się, czy ja to ja. Oczywiście ja! Tylko kiedy zdążyłem zapuścić taki zarost? I ufarbować włosy? To prawda, marzyłem o tym od czasu ukończenia pięćdziesiątego roku życia, ale nie chciałem narażać się na kpiny kolegów z jednej garderoby. I dlaczego zupełnie o tym zapomniałem?
A może rzeczywiście przeżyłem jakiś udar, objawiający się utratą pamięci? Przypomniałem sobie chorobę mojej mamy, u której rok przed śmiercią wystąpiła afazja. Straciła umiejętność mówienia. A jeśli i mnie to dopadło? Przestraszyłem się nie na żarty i na wszelki wypadek powiedziałem półgłosem: „W czasie suszy szosa sucha, Kaczor Donald i Donald Trump”. W porządku — zero usterek, mój aparat mowy działał nienagannie. Rozejrzałem się po łazience. Coś mi się tu nie zgadzało. Oczywiście pamiętałem doskonale ten wystrój, łącznie z liczbą kafelków, które liczyłem z nudów, siedząc na sedesie. Tylko wydawało mi się, że Izabella przeprowadziła ostatnio remont.
Odwróciłem głowę w stronę okna. I z trudem powstrzymałem okrzyk. Coś się stało z moim ogrodem. W miejsce iglaków pojawiły się rzędy winogron i krzaki porzeczek, znikł za to niski dworek, który postawiłem dla mej córki i stale powiększającego się stadka wnuków. Wychyliłem się przez okno i obróciłem głowę w lewo. Zobaczyłem cherlawy żywopłot z mirabelek, za nim parkan z połamanych desek, rozłożystą morwę i pusty plac.
Ani śladu mego domu z kolumienkami, wieżą i przeszkloną oranżerią. Zresztą nie tylko dom zniknął, przestało istnieć całe gęsto zabudowane osiedle za nim. W jego miejscu rozciągało się ogromne pole, aż po barak przez wiele lat służący za kościół.
Majaczę. Ściągnąłem pidżamę i obejrzałem się w lustrze. I nie mogę powiedzieć, że wszystko było w porządku. Znalazłem parę dobrze zagojonych blizn, których nigdy nie miałem, za to ciało było jędrne, bez grama tłuszczu, młode.
Z coraz większym mętlikiem w głowie i pidżamą w ręku wróciłem do sypialni. I tam pierwszy ruchem było zasłonięcie się trzymaną garderobą. Kobieta w szlafroku nie była moją żoną Bożenką. Z drugiej strony, wcale nie była zaskoczona moją golizną.
— Zrobić ci jajecznicę? — zapytała, jakby zaczynał się normalny dzień według stałego rytuału.
Chciałem zawołać: „Kim pani jest i co tu robi?”, ale postanowiłem się powściągnąć. Najpierw sam musiałem zorientować się w sytuacji. Zacząłem się ubierać w jakieś okropne niemodne ubranie, słysząc, jak nieznajoma zbiega po schodach na dół i z kimś rozmawia. Ruszyłem za nią. Koło drzwi rzuciłem okiem na wiszący tam kalendarz. 25 sierpnia. Zatem od mego jubileuszu nie upłynęła nawet doba. Ale rok? Mniejszymi literkami widać było wyraźnie 1978. O kurwa mać!
Przez moment naszły mnie myśli, że jest to sprawka moich kolegów z teatru. Genialnie wymyślony kawał, polegający na precyzyjnym wkręceniu staruszka jubilata. Ucharakteryzowali mnie, gdzieś wywieźli, zaaranżowali przestrzeń, wynajęli statystkę. A kiedy zejdę na dół, usłyszę gremialne: „Niespodzianka”.
I w tym momencie przypomniałem sobie, skąd znam kobietę w szlafroku. To Ala Gąsowska, szara gąska z naszego roku, na którą nigdy nie zwracałem uwagi, skupiając ją na Helenie i Marioli. W pierwszej kochałem się obłąkańczo (i beznadziejnie), z drugą obściskiwałem podczas prywatek, a po latach, kiedy wpadła do garderoby, rzuciłem ją na stolik… (Ot, chwila słabości!) Tylko w jaki sposób Alicja znalazła się w moim domu i to bynajmniej nie jako przypadkowy gość?
— Cześć, pijaczku — dobiegł do mnie męski głos z kresowym zaśpiewem.
Leszek?! Mój nieżyjący od ponad trzydziestu lat ojczym — Lech Żwirski… Ale jeśli byłby faktycznie rok 1978, miał przed sobą jeszcze dekadę! Zdecydowanie nie przypominał ducha, siedział na bujanym fotelu i popijając kawę, wertował plik porannych gazet. (Miał swoją teczkę w kiosku przy pętli tramwajowej).
Osłupienie nie pozwoliło mi nawiązać rozmowy, tym bardziej że z kuchni dobiegał świergot kobiecych głosów. W tej samej chwili stanęła przede mną moja mama. Młodzieńcza, bez jednego siwego włosa, z żywo błyszczącymi oczami i ustami umalowanymi jaskrawą szminką.
— Mama! — Przytuliłem ją do siebie. Szczupłe ciało wieloletniej sportsmenki, przepojone zapachem perfum i damskich papierosów. — Mamusia!
— A cóż ci się tak na czułości zebrało? — zapytała, wyswobadzając się z objęć. — Trzydzieste urodziny miałeś wczoraj.
Siedliśmy do naszego starego stołu w kuchni, przykrytego ceratą. Alicja uwijała się wokół nas niczym doskonała kelnerka i od razu widać było różnicę między relacjami w moim domu. Z Bożenką moja mama nienawidziła się do szpiku kości, tu wyczuwałem klimat pobłażania, jeśli nie sympatii.
A więc sen — pomyślałem — ciekawy sen, który lada moment się skończy. Tylko nic nie wskazywało, by się miał zakończyć. Nawet kiedy przecinając z rozmachem bułkę, uszkodziłem sobie dłoń i Ala Gąsowska zajęła się rolą siostry miłosierdzia, świat nie stracił ani grama ze swego realizmu.
Nie mogłem jeść. Wdusiłem w siebie jajecznicę, popiłem gorzką kawą…
— To ty nie słodzisz? — zdziwiła się mama.
Pohamowałem się, by nie powiedzieć, że doktor mi zabronił. Zajrzałem do wiszącej apteczki i łyknąłem dwie polopiryny, choć nie bardzo wierzyłem, żeby pomogło to na moje zwidy. Idąc z powrotem na górę, zdałem sobie sprawę, że utykam na prawą nogę. Dziwiło mnie też, że przy schodach nie ma mojej galerii zdjęć teatralnych i filmowych, która powstała jeszcze w latach siedemdziesiątych — Robespierre w Dantonie Przybyszewskiej, Komandos w Hyde Parku Kreczmara, Albin w Ślubach panieńskich, no i brawurowy zagończyk w Ciemnych tumanach. Gdzie to się wszystko podziało? Za to nad drzwiami pojawił się krzyż. (Oczywiście Ala, bigotka!)
Pewnych informacji udzielił mi mój portfel. Z papierowego dowodu osobistego wynikało jasno, że jestem rozwiedziony, rubryka „Dzieci” pozostawała pusta, a przecież Łukasz powinien mieć już trzy lata, w dziale „Zatrudnienie” znalazłem stempel: „Szkoła Ogólnokształcąca nr 26”, a potwierdzenie porażającej informacji, że jestem belfrem, dostarczyła legitymacja Związku Nauczycielstwa Polskiego i brak jakichkolwiek dokumentów świadczących o przynależności do SPATiF-u.
Korzystając z tego, że Leszek poszedł do ogrodu zająć się ulubionymi pracami gospodarskimi, przejrzałem gazety. Nie wyglądało na to, by w otaczającym mnie świecie zaszły jakieś istotne zmiany. Nadal pierwszym sekretarzem PZPR był Edward Gierek, premierem Piotr Jaroszewicz, Stanami rządził Jimmy Carter, a Związkiem Radzieckim Leonid Breżniew. Nic się nie zmieniło poza mną. Tylko dlaczego? Na dalszych stronach znalazłem wzmiankę o trwającym konklawe. No tak, umarł Paweł VI i lada dzień wybiorą tego Włocha o ujmującym uśmiechu. Nazwiska zapomniałem, ale wiedziałem, że przyjmie imię Jan Paweł I. Na krótko. Obejrzałem też sobie moją bibliotekę. Na tyle, na ile pamiętam swój księgozbiór z tamtych czasów, odniosłem wrażenie, że teraz więcej jest historii, a mniej współczesnej literatury i teatraliów. Było to zrozumiałe — jeśli nie zostałem aktorem i byłem wierny uniwersyteckiej specjalizacji… Tylko dlaczego zrezygnowałem z kariery scenicznej? Późną wiosną 1969 przyjęto mnie przecież do Wyższej Szkoły Teatralnej i jesienią porzuciłem wydział historyczny, mimo że byłem już na trzecim roku UW. Jeśli miała się dokonać jakaś zamiana, to wtedy, przed dziewięciu laty.
Zastanawiałem się, z kim mógłbym porozmawiać o przeszłości i dokonać rekonstrukcji dziesięciu lat mego życia. Tata nie żył od czterech lat. Mamy nie chciałem denerwować, Leszek uwielbiał teoretyzować na każdy temat, rzadko dochodząc do jakichś konkluzji, a Gąsowska… Jak miałem ją zapytać, dlaczego wlazła do mego życia?
Z osób, które przychodziły mi do głowy, najsensowniejszy wydawał się Maciek Kalinowski, swego czasu kierownik organizacyjny studenckiego kabaretu Elektron, w którym robiłem za gwiazdę. Maciek w III RP nadzwyczajnie rozwinął się w biznesie. Nie zabrakło go na moim jubileuszu, a jedna z jego firm córek ufundowała wspaniały tort, tak wielki, że w miarę potrzeby zmieściłby się w nim nawet snajper mafii. W szalonych latach siedemdziesiątych często-gęsto pożyczaliśmy sobie panienki, zawsze pewni własnej dyskrecji. Był jedną z trzech osób, które mogłem uważać za swych przyjaciół. Tyle że Marek się zmenelił, a Artur umarł.
Nadto przewaga Kalinowskiego nad pozostałymi polegała na tym, że był pod ręką. Zadzwoniłem. Telefon był ciągle ten sam — wystarczyło odrzucić tylko jedną cyferkę, którą po latach miała dorzucić telekomunikacja.
Maciej wydawał się zaskoczony moim telefonem, ale na propozycję spotkania rzucił krótko:
— Wpadnij!
Wyszedłem na nieutwardzoną uliczkę, minąłem stado bezpańskich psów goniących za suką i dotarłem do szosy, dziwnie wąskiej i pozbawionej dźwiękoszczelnych ekranów. Bez trudu — ruch był słaby — przeszedłem na drugą stronę i dotarłem do przystanku. Tam wsiadłem w autobus pośpieszny F i pojechałem do Anina.
Maćka zastałem w zakładzie jego ojca. Wyglądało na to, że wcześniej zakończył swoją karierę artystyczną. W poprzedniej wersji mego życia bawił się w wiecznego studenta, dość długo działał w ruchu młodzieżowym, robił karierę w partii i dopiero zmiana wiatrów wobec prywatnego sektora sprawiła, że wskoczył w koleinę wytyczoną przez jego rodziców. Byłem przygotowany, że zobaczę jego młodszą wersję, ale nie pamiętałem, że w 1978 roku posiadał jeszcze kompletne owłosienie.
Zaczął od przeprosin:
— Wybacz, stary, ale wczoraj mieliśmy tu taki młyn, że kompletnie zapomniałem o twoich urodzinach.
— Nic nie szkodzi. Napić się można przy każdej okazji!
Maciek zrozumiał aluzję:
— Po piwku?
Zamachałem ręką.
— Dziękuję. Ostatnimi czasy alkohol ma na mnie zły wpływ. Mam kłopoty z pamięcią.
— Każdemu to się zdarza, ostatnio w knajpie zapomniałem o uregulowaniu rachunku, aż kelner gonił mnie taksówką… — zachichotał.
— To coś poważniejszego — tłumaczyłem. — Nagle zdarzają mi się ogromne luki. Zapominam nazwisk różnych ludzi, zdarzeń, wypadają mi z pamięci całe partie z życiorysu.
— Byłeś u lekarza?
— Mam wizytę w przyszłym miesiącu, ale póki co, chciałbym to i owo posztukować i liczę na twoją pomoc. Na przykład w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, jak się zakończyła nasza przygoda z Elektronem?
— Jak się skończyła? — pucołowata twarz Maćka pokraśniała. — Nie pamiętasz?! Po twoim wypadku wszystko szlag trafił, Lidka poszła do Stodoły, Zbynia połknęły Hybrydy…
— Po moim wypadku? — Moje zdumienie było tak szczere, że Maciek wyglądał na zaniepokojonego.
— Nie mów, że nie pamiętasz, jak wpadłeś pod wagonik kolejki, a ta pociągnęła cię wzdłuż całego peronu na Gocławku.
Słuchałem go z zapartym tchem, nie przerywając.
— Szpitala też nie pamiętasz? — pytał z rosnącym zaskoczeniem. — Niekończących się operacji, rehabilitacji, jeżdżenia wózkiem na uniwerek…?
— Jak przez mgłę.
— To koniecznie wal do lekarza, profesor, który cię składał, mówił nam, że miałeś bardzo wiele szczęścia, ale ostrzegał, że mogą pojawić się komplikacje. Nie miałem pojęcia, że dopadnie cię to dopiero po dziewięciu latach. A właściwie co pamiętasz z tamtych czasów?
Nie byłem gotów na wyznanie całej prawdy. Dlatego, żeby dowieść swej pamięci, zacząłem mu recytować jego sztandarowy utwór z Elektrona o czerwonej książeczce przewodniczącego Mao, po czym skwapliwie wykorzystałem fakt, że pojawiła się żona Maćka, Brygida, i po wymienieniu garści uprzejmości stwierdziłem, że muszę lecieć, bo jestem umówiony w szkole.
— To pozdrów od nas druhnę Grażynę — zawołał za mną kierownik organizacyjny nieistniejącej już trupy.
Poszedłem na skróty przez las, minąłem teren, na którym wkrótce miano rozpocząć budowę centrum kardiologii, a także willę Tuwima, obecnie zajmowaną przez premiera Jaroszewicza. (Z tego, co pamiętam, wywalą go dopiero za dwa lata). Ciekawe, co by powiedział towarzysz premier, gdybym uprzedził go, że prawie dokładnie za czternaście lat, 1 września 1992 roku, zostanie zamordowany razem z żoną przez nieznanych sprawców?
Od dawna nie odczuwałem tak intensywnie sygnałów wysyłanych mi przez przyrodę. Aromatu igliwia, śpiewu ptaków, wietrzyka tarmoszącego moje gęste włosy. Lekkie utykanie stanowiło niewielką przeszkodę. Kac ostatecznie mi przeszedł i dawno nie czułem takiej rozsadzającej mnie energii. Znowu pomyślałem, jak bardzo brakuje mi mojego ojca. Wprawdzie od rozwodu z mamą spotykaliśmy się rzadko, ale jak bardzo esencjonalne były to spotkania… Tata był człowiekiem niezwykłym. Przed wojną znakomity prawnik, w trakcie okupacji wdał się w konspirację i ze swoją aparycją superaryjskiego inteligenta i bezbłędną niemczyzną parokrotnie jeździł w charakterze kuriera po całej Europie. Nie zdążył na powstanie i razem ze swoją młodą żoną, moją mamą, śledził zagładę miasta zza Wisły. Po wojnie wznowił praktykę, ale okres stabilizacji trwał krótko. Spłodził mnie, można powiedzieć, w ostatnim momencie, zanim aresztowany przez bezpiekę, wskutek donosu zawistnego przyjaciela, trafił na parę lat do więzienia. Zrehabilitowany w 1956, nie wrócił do zawodu. Małżeństwo też nie bardzo chciało się skleić. W roku 1959, po rozwodzie, wyjechał z Warszawy do Łodzi, gdzie pracował w jakichś wielkich zakładach włókienniczych w charakterze radcy prawnego. Ciekawe, gdyby powstanie zastało go na lewym brzegu, pewnie nie pojawiłbym się na tym świecie.
W poprzednim życiu przez sporo lat po maturze nie zaglądałem do macierzystego ogólniaka, dopiero w latach dziewięćdziesiątych zaczęto zapraszać mnie jako znanego aktora, byłem też gwiazdą zjazdu koleżeńskiego na początku nowego stulecia.
Wchodząc przez niedomkniętą furtkę, nie potrafiłem pozbyć się natłoku wspomnień. To tu podarłem spodnie, przełażąc przez szkolny płot, tu usiłowałem nieskładnie pocałować Ankę (nie żyje dobrych dwadzieścia lat) i tu w sali gimnastycznej, grając w szkolnym teatrzyku, marzyłem o rolach Kordiana i Konrada.
Obok boiska zobaczyłem ciecia koszącego trawę, nie znałem go, on jednak musiał mnie znać.
— Dzień dobry, panie profesorze!
Podałem mu rękę, którą uścisnął skwapliwie.
— Otworzę panu tylne wejście do budynku — zaofiarował się. — Skończyli już remont, ale na razie większość drzwi jest pozamykana.
— A w ogóle ktoś tam jest?
— Dyrektor.
Skinąłem głową, zastanawiając się czy „dyrem” nadal może być nasz matematyk przezywany Plackiem, może dlatego, że gdy się denerwował, na jego policzki występowały ceglaste wypieki, nauczyciel wymagający i bezwzględny, który sprawiał, że klasówki z matmy jeszcze długo po maturze śniły mi się po nocach. Aliści, wedle mych wyliczeń, musiał (jeśli jeszcze żył) przebywać na emeryturze.
Nie pomyliłem się. Jego następca Hubert Kawka nie pochodził ze starej kadry moich nauczycieli. Przypominał partyjnego aparatczyka dawnego typu, zmęczona twarz, oczy bez wyrazu, paluchy zżółkłe od nikotyny… Musiał tu trafić po linii organizacyjnej, partyjnej, związkowej albo ubeckiej, co już wkrótce powinno się wyjaśnić.
— Znakomicie, że wpadliście już dziś, towarzyszu Uniejowski — powitał mnie kordialnie. Tytuł mnie zaciekawił, czyżbym także w tym wcieleniu zapisał się do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej? Dyrektor tymczasem kontynuował: — Cieszę się, że jesteście w formie. Od nowego roku musimy wziąć tę rozbrykaną hałastrę mocno za twarz!
Poczułem nieprzyjemny podmuch chłodu. Zaiste, atmosfera w placówce edukacyjnej różna była od libertyńskiego środowiska artystów, gdzie nawet w latach siedemdziesiątych jawnie kpiono z władzy, podpisywano protestacyjne listy, a przynależenie do partii ograniczało się do udziału w pochodzie pierwszomajowym i obsługiwania akademii z okazji rewolucji październikowej.
Zamieniłem parę kurtuazyjnych zdań z dyrektorem Kawką, który poinformował mnie, że obejmę wychowawstwo IV C, i zajrzałem do pokoju nauczycielskiego, gdzie sprawdziłem na grafiku, kto z moich nauczycieli jeszcze pracuje. Uchowało się całkiem wielu: i chemica Antonina, i geograf Henio, i Trotyl od fizyki, a także wuefica Kosa, której sam widok w sportowym dresiku skłaniał niejednego nastolatka do masturbacji w toalecie. Nadal uczyła polonistka Grażyna Miller, opiekunka naszego szczepu harcerzy, promotorka mych szkolnych występów, a nawet wiekowy Praszczur, łysy krasnal, który rozbudził moją miłość do historii. Tyle że jego nazwisko znalazłem przekreślone. Czyżby umarł?
Powiem szczerze, moja obecność w tych murach ciągle wydawała się sceną z Gombrowiczowskiej Ferdydurke, ale powrót do domu w ramiona Gąsowskiej pociągał mnie jeszcze mniej.
Nagle pomyślałem o Bożence. Od dawna nasz związek był głównie formalny, ale przez czterdzieści lat była to osoba, na którą zawsze mogłem liczyć, matka naszych trojga dzieci, dla których poświęciła świetnie zapowiadającą się karierę pianistyczną. Poznałem ją podczas pierwszego roku mojej pracy w teatrze, kiedy przyszła w zastępstwie na próbę do jakiegoś muzycznego spektaklu. Bodajże Kramu z piosenkami. Po roku byliśmy po już ślubie, potem urodził się Łukasz… Ciekawe, czy teraz mógłbym ją odszukać i spróbować raz jeszcze?
Z pokoju nauczycielskiego zatelefonowałem na numer, który dobrze wrył mi się w pamięć. W pierwszych miesiącach znajomości z Bożenką, zanim zdecydowaliśmy się wynająć mieszkanie na osiedlu Za Żelazną Bramą, co rusz dzwoniłem do Zalesia, gdzie mieszkała z rodzicami.
Po trzecim dzwonku odebrał jakiś mężczyzna.
— Czy zastałem Bożenę? — spytałem, bo wydało mi się, że poznaję głos teścia. W tle słychać było płacz jakiegoś dziecka.
— Niestety, żony nie ma w domu. — Usłyszałem w odpowiedzi. — Czy mogę coś przekazać?
Szybko odłożyłem telefon, konstatując z przerażeniem, że w tej rzeczywistości Łukasz, Agnieszka i Viola prawdopodobnie nigdy się nie urodzą. Inna sprawa, że od lat jakby ich nie było — Łukasz mieszkał w Kanadzie, Agnieszka w Tokio, Viola w jakimś Kongo czy innej Angoli. Utrzymywaliśmy symboliczny kontakt. Żadne z dzieci nie poszło w moje ślady, a Violetta, chyba najzdolniejsza, została zakonnicą. Wszystko na złość ojcu.
Musiałem ochłonąć, toteż zdecydowałem się wrócić do domu pieszo.
Od strony ulicy Kajki rozległo się bicie dzwonów. Najwyraźniej odbywał się jakiś pogrzeb. Podszedłem bliżej, mijając barak, w którym ongiś mieściło się kino Wrzos. Stary drewniany kościół stał jeszcze, ale już rozpoczęła się budowa nowego, na którą zgodę uzyskano dzięki wsparciu premiera Jaroszewicza. Tymczasem kondukt wylał się na ulice i na centralnej alei Anina zatrzymano ruch. Kiedy mijała mnie trumna, instynktownie się przeżegnałem. Zaskoczył mnie ten odruch. Od wielu lat wykonywałem ten gest, jedynie grając księdza w filmach historycznych. Formalnie nie deklarowałem się jako ateista, ale Pan Bóg nie był mi do niczego potrzebny. Idąc chodnikiem, wyprzedziłem żałobników, wyraźnie zmierzających pieszo na cmentarz w Marysinie. Kawał drogi! Widziałem jakiś sztandar i opaski na ramionach kilku mężczyzn koło sześćdziesiątki. Najwidoczniej chowano jakiegoś zasłużonego powstańca. Nie interesowało mnie to. Zastanawiałem się, jak najszybciej przejść na drugą stronę. Mogłem szybkim krokiem wyprzedzić kondukt, ale jakoś wydawało mi się to niestosowne. Zwróciłem za to uwagę na mężczyzn idących chodnikiem po drugiej stronie, ich zainteresowanie pogrzebem było wyraźnie służbowe. Zauważyłem, jak zerkali na postępującego za krzyżem księdza, smukłego, wysokiego o bladej twarzy. Wydał mi się znajomy. Tylko skąd?
Ty idioto! Zapomniałeś o własnym ślubie w parafii na Żoliborzu i o tym, kto ci go udzielał?! Inna sprawa, że działo się to w latach, kiedy byłeś wzorem opozycjonisty i patrioty zbliżonym do Komitetu Prymasowskiego. Dzięki twej pozycji nie zawracano ci głowy formalnościami, znajomy postępowy ksiądz ze Śródmieścia dał ci rozgrzeszenie bez konieczności spowiedzi… Tylko skąd ksiądz Jerzy znalazł się tutaj? Z zakamarków pamięci wyskoczyła informacja, że Jerzy Popiełuszko był przez jakiś czas wikarym w parafii Matki Boskiej Królowej Polski w Aninie. Widocznie trafiłem akurat na ten moment.
Zadziwiający zbieg okoliczności! Zamyślony przepuściłem pogrzeb i dopiero potem przeszedłem na drugą stronę ulicy. Zanim wróciłem do domu, wpadłem jeszcze do fryzjera, gdzie kazałem ogolić brodę i podstrzyc włosy. Zostawiłem jedynie dłuższą grzywkę, tak aby zasłaniała brzydką bliznę na czole.
W domu Alicja przywitała mnie pocałunkiem. Krótki dotyk jej wąskich suchych ust nie sprawił mi większej przyjemności niż ssanie płyty laminowanej.
— Jesteś jakiś inny — powiedziała z wyrzutem.
— Podejrzewam, że to fatalne skutki kaca — mruknąłem, z niepokojem myśląc o wieczorze. Z kłopotu, jaki nastręczała dalsza konwersacja, wybawiła mnie mama.
— Dzwonił Artur, chce wpaść wieczorkiem. Może zagramy w kierki?
Do licha, na śmierć zapomniałem o mym najstarszym przyjacielu. W roku 1978 Artur jeszcze żył i czekały nas całe kilometry spacerów i dyskusji, z przerwą na czas stanu wojennego, kiedy rozdzieliła nas emigracja i różnica poglądów na temat Solidarności. Nie spotykaliśmy się przez dobrych sześć lat.
Wyczekałem, aż panie wyjdą do ogrodu zażywać słonecznej kąpieli, i dorwałem się do szafki z rodzinnymi albumami. Te pierwsze, z pięknymi podpisami białym atramentem i kaligraficznym liternictwem, sporządzał jeszcze tata, potem było kilka lat przerwy, po czym osobiście przejąłem funkcję rodzinnego kronikarza. Aż do matury nic nie uległo zamianie. Podobnie ze zdjęciami z Elektrona: ja, Maciek Kalinowski, Lidka Jaroń, Zbyszek Rączkowski.
Potem znalazłem kilka zdjęć ze szpitala. Wyglądały dość egzotycznie. W bandażach, z nogą na wyciągu, na wózku… Przeważanie w towarzystwie Artura.
Obróciłem kolejną kartkę i prawie krzyknąłem. Brałem ślub w pałacu ślubów przy Zamku Królewskim, a panną młodą była… Nie wierzę! Helena Kaczmarzyk! A więc to, co nie udało się kandydatowi na Kordiana, zrealizował połamaniec z instytutu historycznego. Cud!
Serwis zdjęciowy olśniewał bogactwem szczegółów, zorientowałem się, że świadkami byli Artur Schwartz i Ala Gąsowska (konsekwencji nie sposób jej odmówić). Wśród gości przeważali koledzy z uczelni, zjawił się profesor Lindner, u którego zapisałem się na seminarium, a także szeroka rzesza przyjaciół mamy i Leszka. Wesele, jak łatwo dało się zauważyć, odbywało się w naszym ogrodzie pełnym kwiatów i bujnej czerwcowej zieleni. Były też zdjęcia z naszej podroży poślubnej do Kazimierza, a nawet frywolne zdjęcie panny młodej w półprzezroczystej nocnej koszulce, najwyraźniej bez stanika i majtek.
Helenę zauważyłem po raz pierwszy w trakcie zajęć z przysposobienia bibliotecznego. Mego wzrostu, ale na wysokim obcasie, robiła wrażenie wręcz posągowej, z twarzą śródziemnomorskiej piękności, namiętnymi ustami i błyszczącymi oczami… Tylko nosek był drobny, słowiański, leciutko zadarty, wnoszący w niedostępną powagę klimat rozbawienia. Śniłem o niej po nocach, adorowałem dość bezskutecznie, a mocniejszy szturm podczas obozu naukowego skończył się oblaniem mnie pełnym kieliszkiem szampana.
A jednak wyszła za mnie! To graniczyło z cudem!
Tylko dlaczego ten raj skończył się rozwodem? Miałem zamiar wypytać na ten temat Artura, ale znalazłem prostszy sposób. Od lat wykorzystywałem kalendarzyki do zapisywania ważniejszych wydarzeń. Prowadziłem także nieregularny pamiętnik, ukryty za serią klasyki na najwyższej półce biblioteki. Wcale nie zdziwiłem się, że tkwił tam nadal, doprowadzony nieomal do dnia dzisiejszego, choć ostatnie wpisy dotyczyły czerwca. Z tego, co pamiętałem, notatki grzeszyły jednostronnością, rozpisywałem się głównie w chwilach psychicznego dołka, pomijając kompletnie momenty sukcesu.
Doraźne zdarzenia odnotowywałem głównie w kalendarzykach, których kolekcje znalazłem w najniższej szufladzie starego biurka. Razem z pamiętnikiem tworzyły niezłe źródło historyczne na temat mej zgubionej przeszłości. Początkowo sądziłem, że Helena zajęła się mną kierowana empatią, na co wskazywała jej wizyta w szpitalu, w którym usiłowano poskładać to, co ze mnie zostało. Jednak z kolejnych wpisów wynikało, że stałem się jej potrzebny (wręcz niezbędny) przy pracy proseminaryjnej, oboje znaleźliśmy się na seminarium u profesora Karola Lindnera, a ja, mimo że sesję jesienną zaliczałem na wózku, wkrótce zacząłem robić za naukową gwiazdę. Może dlatego, że inne przyjemności życiowe stały się dla mnie niedostępne na długo. Helena, co wynikało z zapisków pełnych ckliwych narzekań, a nawet grafomańskich wierszy („Madonno, ciemna jak flamandzki arras…”), długo nie zwracała na mnie uwagi jako na mężczyznę. Traktowała raczej jak przyjaciółkę z wąsami, której bezpruderyjnie zwierzała się ze swych osobistych fascynacji. Krótko po Nowym Roku, kiedy ostatecznie odłożyłem kule, w jej sercu zagościł niejaki Roman (przez jej koleżanki zwany Ramonem), ognisty brunet kończący właśnie studia na AWF-ie. Typowy mięśniak, chętnie wchodzący w bójki i traktujący kobiety jak dodatek do materaca. Helena, tak zwykle rozważna i romantyczna, straciła dla niego głowę i oddała mu swe dziewictwo w jakimś zawszonym akademiku. Przez parę miesięcy byli parą. Ja (czy raczej moja kaleka replika) cierpiałem w milczeniu. Związek tego zjawiskowego duetu przetrwał wakacje i pękł we wrześniu, kiedy po powrocie z objazdu naukowego moja Madonna zastała swego Adonisa w łóżku z koleżanką. Co gorsza, jej rywalka zalicytowała ostrzej od niej i błyskawicznie zaszła w ciążę. Helena walczyła jeszcze jakieś trzy miesiące, ale kiedy rozniosło się o ślubie wymarzonego mięśniaka, spasowała. I postanowiła się zemścić. Byłem pod ręką. Z zapisków wynikało, że w trakcie kolejnej sesji uczyliśmy się tak intensywnie, że nie pozostało mi nic innego, jak zaprosić ją na noc. Oczywiście nie miałem pojęcia, co z tego wyniknie.
W kalendarzyku pod datą 21 stycznia zanotowałem czerwonym długopisem: „Stało się!”.
Z późniejszych notatek, prowadzonych już po rozstaniu, udało mi się odtworzyć przebieg wydarzeń tamtej doby. Gdzieś po północy przerwaliśmy naukę, zaczęliśmy gadać o życiu i szczęściu, a Helena się rozpłakała.
— Ja to nie mam szczęścia! — powtarzała. — Zostanę starą panną. Nikt się ze mną nie ożeni.
— Nie przesadzaj. — Pocieszałem ją, jak mogłem. — Każdy po prostu marzyłby o życiu z tobą.
— Ty też? — Podniosła na mnie załzawione oczy.
— Oczywiście — potwierdziłem skwapliwie.
— I ożenisz się ze mną? (W innej rzeczywistości słyszałem to tak często od rozmaitych zaliczonych panien, że zacząłem traktować ten zwrot wręcz jak część rytuału. Tym razem nie próbowałem wykrętów).
— Choćby jutro! — zawołałem.
Zaczęła mnie całować, ja rewanżowałem się pieszczotami. I tak zastał nas świt i moja mama, która zajrzała przez uchylone drzwi (ciekawość była jej drugą naturą), a widząc śpiącą w mej pościeli brunetkę i mój rozanielony wzrok, pokazała mi króliczka na znak zwycięstwa. Szkoda, że nie wiedziałem nic więcej o początkowej fazie naszego związku. A może i nie szkoda!
W ramach rekonstrukcji udało mi się ustalić część faktów. Narzeczeństwo musiało być dla mnie dziwnym okresem. Helena zachowywała się jak wytrawny rybak. Złapawszy rybkę na haczyk, nie pozwoliła jej się urwać i udając „wtórną dziewicę”, rozgrzewała moje pożądanie do białości. Z jakiegoś powodu żadna ze stron nie nalegała na ślub kościelny. Oczywiście, noc poślubna przebiegła po bożemu, jeśli pełnosprawnym można nazwać kogoś, kto wlał w siebie trzy czwarte litra alkoholu.
W kalendarzyku jednak nie musiałem zapisać jak Ludwik XVI po ślubie z Marią Antoniną: „Rien!”. Wspaniale za to przebiegł miesiąc miodowy, o czym świadczyły dyskretne kropki, stawiane na marginesach notatnika, oznaczające celne strzały. W dodatku na wyjeździe. Później sytuacja wróciła do normy, którą wyznaczały przyjemności raz na tydzień, oczywiście w przypadku mego nienagannego zachowania przez resztę tygodnia. Z notatek wynika, że nie mogłem pojąć tej polityki. Początkowo myślałem, że moja żona postanowiła uczynić z seksu „dobro rzadkie”, stymulując w ten sposób moje pożądanie, potem skłaniałem się do opinii, że po prostu nie przepadała za tymi rzeczami. Szczególnie ze mną. I traktowała „obowiązki małżeńskie” jako zło konieczne.
Tymczasem po pół roku kropki stały się jeszcze rzadsze, a w zapiskach zaczął dominować ponownie ton cierpiętniczy.
Podejrzewam, że prawdziwe kłopoty zaczęły się po egzaminie magisterskim. Przynajmniej od czasu mego wypadku traktowałem moją przyszłą asystenturę jako rzecz pewną. Tymczasem im bliżej było końca studiów, tym obietnice Lindnera stawały się coraz bardziej mgliste. Dużo podróżował, rzadko miał dla mnie czas. Wreszcie dał mi do zrozumienia, że od czasu Marca ’68 niewiele może na wydziale, że rozejrzy się za możliwością umieszczenia mnie w PAN-ie, chociaż to też nic pewnego. Z notatek wynikało, że zwierzyłem się z mych kłopotów Półchłopkowi.
— A na coś ty liczył? — obśmiał mnie Marek. — Przecież w całej historii wydziału nie zdarzyło się, żeby Lindner zrobił swoim asystentem jakiegoś, choćby i najzdolniejszego, goja.
— A docent Piotrowska? Stuprocentowa Aryjka!
— Dysponowała widocznie innymi atutami.
Gdzieś pół roku przed końcem studiów pojawiło się inne rozwiązanie. Nieoczekiwanie zaprosił mnie do gabinetu doktor Zawada, marcowy docent, specjalizujący się w historii ruchu robotniczego.
Przebieg rozmowy, nieomal in extenso, znalazł się w mym dzienniku.
— Powiem panu, panie kolego — zaczął, skrobiąc się po karku — mówi się, że nie ma pan zbyt wielkich perspektyw w mediewistyce, gdyby pan jednak zdecydował się zmienić specjalizację i zaczął doktoryzować się u mnie…
— U pana?
— Historia najnowsza wymaga najzdolniejszych naukowców. Stypendium nie jest szczególnie wysokie, ale przy lekkim piórze mógłbym załatwić panu pisanie recenzji do kilku gazet.
Pomyślałem sobie o „Życiu Partii”, gdzie Zawada był w składzie kolegium, i zrobiło mi się niedobrze. Tymczasem dalej było jeszcze gorzej.
— Oczywiście — kontynuował docent — należałoby pomyśleć o waszym statusie politycznym. Myślę, że moglibyśmy przyjąć was do partii, skracając staż kandydacki.
Przytomnie stwierdziłem, że się namyślę, i uciekłem z gabinetu. Rozterkami podzieliłem się z Heleną. Wręcz wybuchła.
— Nie możesz tego zrobić Karolowi! — zawołała. — Profesor Lindner po inwazji na Czechosłowację rzucił legitymację partyjną, a ty ją skwapliwie podnosisz!
— Lindner mnie zwyczajnie olał — tłumaczyłem.
— A to, że ja piszę u niego pracę, w ogóle cię nie obchodzi.
Zawstydzony, nie wracałem do tematu. Może powinienem, choć wątpię, żeby uratowało to moje małżeństwo.
Helena ukończyła studia pół roku po mnie. Nasze relacje psuły się w zastraszającym tempie. Na podstawie mych rozpaczliwych wpisów mogłem wnosić, że awantury zdarzały się nam coraz częściej, a o pieszczotach musiałem zapomnieć. Żeby jakoś ją udobruchać, podjąłem pracę w podstawówce na Gocławku, ale chuda pensyjka nie starczała na wydatki „kobiety luksusowej”.
Po egzaminie magisterskim okazało się, że upragniona asystentura jednak się znalazła. Dla Heleny.
— Doktorantka może średnia, ale reprezentacyjna — zarekomendował ją Lindner na radzie wydziału.
Pół roku później wyjechali razem na placówkę do Londynu. Kiedy zostali kochankami, nie mam pojęcia. W każdym razie nadspodziewanie szybko trafił do mnie pozew rozwodowy.
Z pamiętnika wynika, że wskutek tych wydarzeń jego autor kompletnie się rozkleił. Pił, roztkliwiał się nad sobą. Walczył z myślami samobójczymi. Nie poznawałem siebie. Facet wyłaniający się z rozpaczliwych notatek wydawał się moim zaprzeczeniem, nie przypominając w najmniejszym stopniu optymisty, lekkoducha, sybaryty.
Potem żałosne wpisy stały się rzadsze, a w kalendarzykach zaczęło się przewijać nazwisko Gąsowskiej, najwyraźniej przyjmującej rolę pocieszycielki i terapeutki. Wreszcie koło Wielkiejnocy pojawiła się spora rozmazana kropa. W pamiętniku nie poświęciłem temu zdarzeniu ani strony. Zawiesiłem, zresztą na dłuższy czas, pisanie memuarów. Wygląda na to, że rozpocząłem normalne, banalne życie bez zrywów i załamań, w którym nic ani szczególnie dobrego, ani wyjątkowo złego nie miało prawa się wydarzyć!
Przy wszystkich swych zaletach Artur Schwartz, niższy urzędnik Ministerstwa Komunikacji, nie był wcieleniem punktualności. Jeśli obiecywał, że zjawi się o siódmej, oznaczało, że nie zawita wcześniej niż o ósmej, i to mimo że dzięki swej wiernej pracy dla partii i rządu otrzymał całkiem niedawno przydział na malucha.
Tego wieczora zjawił się dokładnie pięć po dwudziestej, co pozwoliło spokojnie obejrzeć nam wieczorne wydanie Dziennika Telewizyjnego, które, zwłaszcza dla mego ojczyma, było rodzajem świeckiego nabożeństwa. Leszek Żwirski czerpał z niego podstawową wiedzę o świecie, uzupełnianą następnie przez gazety.
Czy bezkrytycznie wierzył we wszystko, co mu pokazywano? Idiotą nie był, widział namolność propagandy sukcesu i przesadę zachwytów nad osiągnięciami Związku Radzieckiego, intensywność antyimperialistycznej nagonki, ale jako stary komunista, który za sanacji zaliczył parę miesięcy w więzieniu w Łomży, uważał, że błędy i bolączki życia codziennego są dziełem ludzi, natomiast sama idea pozostaje nieskalana. Poza tym, będąc naiwnym idealistą, musiał w coś wierzyć, a wiary w Boga wyrzekł się jako nastolatek. Jego niezwykły antyklerykalizm aż śmieszył, kiedy rokrocznie odgrażał się, że na froncie przed domem będzie rąbać drzewo w trakcie przemarszu procesji Bożego Ciała. Groźby swej nigdy nie zrealizował, zresztą w tej kwestii zderzał się ze zjednoczonym frontem całej rodziny — wierzących i niewierzących. Patrząc na niego, zastanawiałem się, jak czułby się, dożywszy czasów współczesnych. Chodziłby na love parady czy znalazł jednak miejsce w kruchcie?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki