Skecz zwany morderstwem - Marcin Wolski - ebook

Skecz zwany morderstwem ebook

Marcin Wolski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Koniec lat 80., schyłek komunizmu. Grupa artystów estradowych odbywa tournée po Polsce. Czas pomiędzy występami wypełniają im alkoholowe libacje i przygodny seks z fankami. Jednak pomimo dość urozmaiconego życia członkowie trupy wydają się być zmęczeni swoją obecną sytuacją.

Tymczasem porucznik milicji Bogdan Zabielski z prowincjonalnej dochodzeniówki próbuje wyjaśnić zagadkowe zniknięcie dziewczyny, z którą się spotykał. Wszystko wskazuje na porwanie na tle seksualnym. Czy wpisuje się ono w serię tajemniczych zaginięć młodych blondynek?

Jedyne poszlaki wskazują na powiązania z wędrującą po kraju trupą. Czy pośród artystów jest porywacz? Czy jest nim Jurek Bronowicz, egzaltowany monologista? A może Krystian Szulc, do niedawna znany prezenter telewizyjny, teraz cień samego siebie? Lub Andrzej Gruchaj, który wydaje się chować w szafie niejednego trupa?

*

Kilkanaście lat swego życia (w tym kilka bardzo intensywnie) spędziłem jako „artysta obwoźny” na estradach i ich zapleczach Polski i świata. Długo myślałem, że nie da się tego uczciwie opisać, za dużo byłoby zerwanych przyjaźni, ewentualnych rozwodów...

Konwencja powieści pozwała wykorzystać obserwacje, zgodnie z założeniem, że żadne z opisywanych zdarzeń nie miało miejsca, ale poniekąd gdzieś, kiedyś, komuś zdarzyły się wszystkie.

Marcin Wolski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 386

Oceny
4,1 (14 ocen)
5
5
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Marcin Wolski

Skecz zwany morderstwem

Strona redakcyjna

Copyright © Marcin Wolski 2012

All rights reserved

Redaktor prowadzący

Tomasz Zysk

Redaktor

Jan Grzegorczyk

Redaktor techniczny

Jarosław Szumski

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna M. Damasiewicz

Wydanie I

ISBN 978-83-7785-045-9

Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26www.zysk.com.pl

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

Współtowarzyszom estradowych szlaków

Książka opowiada o fikcyjnych zdarzeniach, osobach i sytuacjach wymyślonych, toteż jakiekolwiek podobieństwo do ludzi, miejsc i instytucji późnego PRL-u jest przypadkowe, choć oczywiście zamierzone.

Osoby dramatu:

Milicjanci:

Bogdan Zabielski – porucznik MO z Koniecpola

Katarzyna Hardecka – kapitan MO z Częstochowy

Albin Koźlarz – podpułkownik MO szef Komendy Wojewódzkiej w Częstochowie

Stanisław Kalinowski – major z Komendy w Częstochowie

Jacek Drobny – kapitan MO z Częstochowy

Marian Witkowski – major MO, komendant Komendy w Koniecpolu

Witold Małczyński – pułkownik MO z Komendy Głównej w Warszawie

Olgierd Kołtuniak – major MO z Komendy Wojewódzkiej w Rzeszowie

Artyści i członkowie zespołu „Ogniem i skeczem”:

Joasia Adamska – narybek śpiewany

Jurek Bronowicz – aktor, kiedyś dramatyczny, obecnie monologista

Benedykt Fronczak – właściciel firmy Parnas-Art

Andrzej Gruchaj – piosenkarz, ongiś śpiewak operowy

Adam Juraś – parodysta, wcześniej żurnalista, zwolniony w stanie wojennym jako niezdolny do służby w jednostce zmilitaryzowanej

Mietek Krupa – akustyk

Lucjan Nowicki – organizator

Tomek Racki – piosenkarz z gitarą, ostatni przedstawiciel znanej w latach 60. grupy muzycznej „Amaranty”

Roma Stein – wokalistka po sukcesach na kilku kontynentach, ale obecnie ogólnie „po”

Krystian Szulc – prezenter telewizyjny

Marek Wełniak – pianista-alkoholik

Trio Cygańskie – Zenek Kawka, Bronek Lichter, Maciek Sikorski

Kapela – Bodek Mazur (bas), Krzysiek Grot (perkusja), Jacek Polder (skrzypce i wokal)

Eugeniusz Motylak – kierowca z Parnas-Artu

Dziewczyny:

Beata Matula – 23 lata, z Radomia

Agata Chudzyńska – 19 lat, z Lublina

Bożena Maj – 18 lat, z Gdyni

Zosia Bławat – 17 lat, z Łodzi

Zuzanna Lemberg – 20 lat, z Poznania

Halina Paszek – 19 lat, z Wrocławia

Marysia Kotek – lat 19, z Bielska-Białej

Małgorzata Karczykiewicz – lat 17, z Tarnowskich Gór

Monika Zajączkowska – lat 21, z Częstochowy

Kamilla Zabielska – lat 20, z Częstochowy i inni

I. Wesoły autobus

Bo nie zna życia, kto nie spędził dnia na trasie, wiedz to złamasie, o każdym czasie…

– śpiewało się w trakcie bankietów, które Fronczak wyprawiał dla swej trzódki, to znaczy w czasach, kiedy bywał jeszcze trzeźwy, sympatyczny i wypłacalny. Zanim jeszcze jego syn zginął na motorze, a żona zabiła się wyskakując z płonącego mieszkania. Kiedy to było? – Dawno temu. Czyli gdzieś przed pół rokiem, no, może przed ćwierć wiekiem.

Trasa koncertowa! Faktycznie, fenomen ze wszech miar interesujący, nad którym, z tego co wiem, nigdy nie pochylił się żaden socjolog kultury czy raczej chałtury. Owa droga znikąd donikąd, najczęściej zdezelowanym autobusem, pełnym rozmaitych życiowych rozbitków, z których każdy był kiedyś znakomitością albo przynajmniej kandydatem na znakomitość, gwiazdą jednego sezonu, triumfatorem jakiegoś festiwalu lub choćby przez krótką chwilę nałożnicą redaktora Filtera, odpowiadającego czas dłuższy za telewizyjną rozrywkę. Ale to było w ramach poprzednich żyć, dziś uczepieni ekipy

Fronczaka niczym „Tratwy Meduzy” żyją, czekając na swój wielki powrót, na drugą szansę „zaistnienia”, póki co grywając stare przeboje, wytarte jak linoleum w garkuchni, lub mówiąc monologi, które najlepsze swoje czasy miały przed wojną. Drugą Światową albo polsko-jaruzelską. Oczywiście wszyscy gdzieś maja swoje spokojne domy lub przynajmniej mieszkania, pełne starzejących się żon i dorastających dzieci, psów i kotów, którym zdarza się nie poznać pana po powrocie. Wpadają tam w przerwach między koncertami, przeważnie zmęczeni, opryskliwi. Dom, który miał być ich stacją docelową, coraz częściej wydaje się im poczekalnią. Prawdziwe życie jest bowiem tam, gdzie grzmot oklasków i ciepła wódka, dostarczana do hotelu z nocnego sklepu przez portiera, na co dzień konfidenta SB, który, co mu trzeba przyznać, artystów bardzo lubi i zrobi dla nich wszystko. No, prawie wszystko.

Ale wracają do swych pieleszy, bo gdzieś wracać muszą. Przywożą uciułane pieniądze, jak Jurek Bronowicz, znany z tego, że nie wyda w trasie ani złotówki, lub długi, jak pianista Wełniak, który przepija i przegrywa wszystko, co zarobi – albowiem alkohol i hazard to jego dwie pasje, obie kocha i w obu jest marny. Zresztą czy można nazwać domem upiorne miejsce, w którym zrzędliwa teściowa zmaga się z jego niepełnosprawnym synem. Bardzo niepełnosprawnym!

Czasami i z pieniędzmi jest krucho – Fronczak, kiedyś skrupulant w rozliczaniu się z artystami, zatracił tę cnotę. Płaci nieregularnie i nie zawsze tyle, ile było umówione. Stosuje zresztą prostą regułę – „gwiazdy” dostają najszybciej, zapchaj dziury, jak Trio Cygańskie, muszą czekać bardzo długo.

Niektórzy twierdzą, że w tym szaleństwie jest metoda. Z miesiąca na miesiąc rośnie inflacja – kupa szmalu sprzed pół roku jest obecnie jedynie pęczkiem bezwartościowych banknotów. Ale Fronczak buduje dom swojej nowej kochance…

Bo nie zna życia…

Któż z przypadkowych uczestników estradowych spędów, owej zorganizowanej frekwencji na imprezach fundowanych przez radę zakładową, ma pojęcie, co dzieje się, kiedy opadnie kurtyna (jeśli takowa jest) i zgasną reflektory? A przecież nie ma trasy, żeby jakaś Beatka czy Grażynka, wyczajona przez akustyka, pana Mietka, dorabiającego jako „rozprowadzający”, nie znalazła się na zapleczu sceny, gdzie „panowie z telewizji” akurat ściągają „występowe” spodnie i popijając z gwinta, opowiadają sobie kawały tak grube, że nie przeszłyby nawet przez odbyt najstarszego pederasty. Jeśli nie będzie miała pecha, to nie skończy się na autografie na odwrocie przedartego zaproszenia, tylko artysta – ów przybysz z innego świata, dla zaczarowanej prowincjuszki skrzyżowanie E.T. z Robertem Redfordem – zaprosi ją do kawiarni, potem do pokoju, gdzie, jeśli znajdzie jeszcze dość siły i ochoty, wyłomoce ją na skrzypiącym, nierównym łóżku, w hotelu trzeciej kategorii. I choć nie będzie w sensie technicznym specjalnie lepszy od Wieśka, chłopaka z sąsiedztwa, przed Beatką albo Grażynką otworzy się siódme niebo. Więc będzie przychodzić na kolejne koncerty, coraz śmielsza i gotowa na wszystko. W konsekwencji będzie się rżnąć w kanciapie za sceną, robić laskę w mroku zalegającym tył rozklekotanego autobusu, będzie dojeżdżać do coraz dalszych punktów koncertowania przepełnionym PKS-em lub opóźnionym osobowym (oczywiście opóźnienie może się zwiększyć albo zmniejszyć), aż zastanie swego idola z jakąś inną Grażynką lub Beatką i romans się skończy, jak każdy nawet najdłuższy monolog. Co ciekawe, kiedy pierwszy raz wejdzie chybotliwymi schodkami i ciasnym wejściem obok kurtyny, dla niej będzie to dotknięcie nowego świata, dla nich, ludzi od wewnętrznej strony rampy, wyda się tylko przelotnym ptaszkiem, który przysiądzie na ich doskonale znanej wysepce. Ptaszkiem do wykorzystania, zgodnie ze stałą instrukcją obsługi.

Wszystko bowiem jest przewidywalne jak to, że artysta-parodysta Adam Juraś po koncercie włoży swoje lakierki do starych wełnianych skarpet, a wokalistce Romie Stein rozsypią się kosmetyki… Jak codzienne kace Marka Wełniaka i jak kanapki Jurka Bronowicza, pieczołowicie przygotowane przez żonę na każdy dzień tournée. Na trasie oczywiście zdarzają się rzeczy niezwykłe, ale rzadko. Jak przypadek tej baby z pierwszego rzędu w Sopocie, która dosłownie umarła ze śmiechu. Organizator, pan Lucek Nowicki, który słysząc okrzyki: „Czy jest na sali lekarz?!” dobiegł do niej pierwszy (miał w swej karierze, jakby nie było, dwa lata medycyny), mógł jedynie stwierdzić zgon. Jednak śmierć na trasie jest zjawiskiem rzadkim. Drzewa umierają stojąc, a artyści odchodzą na raty, wykruszają się, przeważnie niespiesznie, przechodząc czyściec Skolimowa i dopiero po jakimś czasie, zapomniani, przenoszą się do Krainy Wiecznych Chałtur. Lepiej więc o niej nie wspominać, bo można wypowiedzieć w złą godzinę i skończyć jak pewien mim, który dostał na scenie ataku padaczki (wszyscy myśleli, że to tylko efektowny numer) i wijąc się na podłodze przegryzł kabel pod napięciem paru tysięcy wolt.

Zresztą, bądźmy szczerzy – seks i koncerty to dla „artystów obwoźnych” jedynie skwarki, pływające na powierzchni mętnej codzienności, na którą składa się smutek obskurnych hoteli, koszmar dziurawych dróg, niesprawnych autobusów, niedogrzanych garderób – i wszystkich innych niedogodności kurnika o nazwie PRL, w którym im, wybrańcom, przyszło grać rajskie ptaki. Ale tylko udawać, bo jak wiadomo, żadnych rajskich ptaków w realnym socjalizmie nie ma.

*

– Człowiek na drodze! – zawołał siedzący obok kierowcy akustyk Mietek Krupa.

– Jakiej kategorii człowiek? – zapytał Krystian Szulc swym aksamitnym barytonem, od którego wszystkim miłośniczkom teleturniejów od trzydziestu lat miękły nogi i wilgotniały majtki.

– Kobieta! – powiedział Krupa, który wzrok miał jeszcze lepszy niż słuch i potrafił właściwie sklasyfikować drobną postać w czerwonym bereciku, upodobniającym ją do muchomorka. Dziewczyna, najwyżej dwudziestoletnia, trwała na poboczu pomimo nieprzyjemnie zacinającej mżawki, która coraz bardziej przypominała w śnieżycę.

– No to, ojciec, brać! – rzucił zza jego pleców Adam Juraś, który na moment oderwał się od rozwiązywanej krzyżówki, rozgryzanej systematycznie w świetle umocowanej do czoła latarki.

Kierowca rzucił okiem na Lucjana Nowickiego, ale nie słysząc sprzeciwu, ostro przyhamował.

– Panowie, czy wy musicie tak zawsze…? – zaprotestowała Joasia Adamska, wiotka blondyneczka, wyglądająca na czternaście lat. Inna sprawa, że jak twierdził poufnie Juraś, który na poprzedniej trasie usiłował ją (zresztą bezskutecznie) zaliczyć, jej umysł zatrzymał się na poziomie lat jedenastu.

– Musimy, Joasiu, musimy – rzekł jej sąsiad z drugiej strony przejścia, Tomek Racki. – Skoro ty postanowiłaś oszczędzać swoją cnotę na emeryturę, jesteśmy skazani na przydrożne namiastki.

Piosenkarka spłonęła uroczym pąsem, a kierowca, pan Gienio Motelak, otworzył drzwi.

– Przepraszam, czy panowie jadą może do Częstochowy? – zapytała nieśmiało autostopowiczka.

– Oczywiście, na pielgrzymkę! – zażartował akustyk, który niesłychanie wyrobił się w artystycznym towarzystwie. – Zapraszamy do środka.

Dziewczyna, niebrzydka, drobnokoścista szatynka, weszła do autobusu, a kierowca zapalił światła. Nagromadzenie w jednym miejscu tylu znanych twarzy, które zwróciły się w jej kierunku sprawiło, że kompletnie zaskoczona zamarła.

– Ależ prosimy dalej. – Krystian Szulc błyskawicznie wszedł w rolę przedwojennego dżentelmena (szczególnie dobrze mu to wychodziło, kiedy współczująco tłumaczył uczestnikowi teleturnieju, że właśnie przegrał i może opuścić studio). – Zapraszamy dalej! – ciągnął ojcowskim tonem.

– W autobusie jest mnóstwo wolnych miejsc. A każde gwarantuje dobre towarzystwo. Kolega Adam Juraś – wskazał ręką krępego mężczyznę o ruchliwej twarzy małpy – chętnie zapozna panią z techniką parodii, maestro Marek Wełniak nauczy podstaw palcówek… na fortepianie. Tomek Racki pokaże jak chwytać za gryf, a Jurek Bronowicz być może podzieli się kanapką, przeznaczoną na dzień dzisiejszy.

Dziewczyna rozglądała się cokolwiek spłoszona, najchętniej usiadłaby obok młodej piosenkarki, ale wolne miejsce zajmował pokaźnych rozmiarów kuferek z kosmetykami. Natomiast koniec autobusu, zawalony aparaturą, przed którą miejsca okupowała grupa wyraźnie rozweselonych mężczyzn, budził w niej nie wiedzieć czemu lęk. Z kolei sam Szulc siedział razem z jakąś starszą panią. Bez makijażu i peruki Roma Stein wyglądała na własną babkę. Dziewczyna na moment poczuła pokusę, aby usiąść przy Jerzym Bronowiczu, którego bujne kruczoczarne loki i elegancki wąsik upodabniały do siedemnastowiecznego muszkietera. Aktor nic nie mówił, ale wpatrywał się w nią intensywnie, tak że czuła się jak mucha wręcz przyciągana przez śmiercionośny lep. Niedoczekanie!

Wybrała miejsce przy smukłym, małomównym mężczyźnie, o bladej twarzy i ciemnych, falujących, być może farbowanych włosach, który wydał jej się znajomy.

– Mogę tu?

– Doskonały wybór – pochwalił Szulc. – Przy mistrzu Gruchaju nic pani nie grozi. A gdyby nawet coś groziło, wystarczy powiedzieć: „Andrzej nie Gruchaj!”.

Rozległ się śmiech, światła przygasły i autobus ruszył.

– A swoją drogą, skąd się pani wzięła sama na tym pustkowiu? – pytał dalej prezenter. – Wyglądała pani jak Czerwony Kapturek w oczekiwaniu na Bardzo Złego Wilka.

– Niewiele się pan pomylił. – Dziewczyna okazała się bardziej rezolutna niż początkowo sądzili. – Wracałam od babci, a jej sąsiad, który podjął się odwieźć mnie do domu, okazał się rzeczywiście Wilkiem w Owczej Skórze. Koniecznie chciał mnie zawieźć do pobliskiego lasu, aby zademonstrować mi uroki naturalnego środowiska. Nie byłam zainteresowana. Zauważywszy, że zamierza skręcić, zagroziłam, że albo się zatrzyma, albo wyskoczę.

– I wyskoczyła pani? – zapytał Juraś.

– Nie musiałam. Zaczął gadać, że tylko żartował i już teraz pojedziemy prosto do domu, ale nie odzyskał mego zaufania. Musiał zatrzymać auto i mnie wypuścić.

– Ambitna dziewczyna – skomentował Szulc. – A tak przy okazji, jak ma pani na imię, bo ja Krystian.

– Kamilla. W dodatku przez dwa „l”. Głupie i pretensjonalne, prawda?

– Przeciwnie, urocze.

– Czytałem kiedyś powiastkę o pięknej młodej wampirzycy – wtrącił przez ramię Juraś. – Tyle że tamta nazywała się Karmilla.

– Rrrrestaurac ja! – nieoczekiwanie zaryczał z tyłu basista Bodek. – Rrrrestaurac ja…!

– O co chodzi? – przestraszyła się dziewczyna.

– Kolega muzyk dopomina się o wieczorną porcję strawy – poinformował ją słynny ongiś bas operowy.

– W samej rzeczy, propozycja nie jest głupia – zgodził się Szulc. – My tu sobie gadu-gadu, a panie od rana niczego ciepłego w ustach nie miały.

– Głupi żart! – syknęła Joasia Adamska.

– Do kroćset, gdzie tu może być najbliższy pub? – tym razem w ciemności rozległ się głos do złudzenia przypominający bas Jerzego Waldorfa.

– W Berlinie, w Berlinie, drogi mistrzu – zabrzmiało charakterystyczne „r” Lucjana Kydrrryńskiego. Najwyraźniej Juraś postanowił popisać się swoim żelaznym repertuarem.

– W hotelu obiecali czekać na nas z kolacją – odezwał się uprzejmym tonem organizator Lucjan Nowicki. – Za pół godziny powinniśmy być na miejscu, więc teraz nie powinniśmy się zatrzymywać.

– Tylko jak doczekamy do tej pory – odezwał się ktoś z Tria Cygańskiego.

– Przezorny zawsze ubezpieczony – powiedział perkusista Krzysiek. I po chwili rozległ się charakterystyczny dźwięk odbijanej butelki.

Jeszce chwila i szyjka flaszki znalazła się przy ustach autostopowiczki.

– Dama wypije? – zapytał Maciek, Cygan nr 1 (faktycznie Białorusin spod Zielonej Góry), który nagle pojawił się na przedzie autokaru.

– A co to jest?

– Jarzębiaczek. Zdrowy, ludowy, na komponentach krajowych.

– Ale ja nie piję – wybąkała.

– A powinna pani – włączył się jej milczący dotąd sąsiad. – Jest pani przemoczona, zziębnięta.

– Głęboka mądrość przemawia przez kolegę Andrzejka – poparł rekomendację śpiewaka Szulc. – Zawsze lepiej się upić, niż nabawić grypy.

Wypiła. Alkohol trochę zapiekł w gardle, ale Roma Stein litościwie podała jej odrobinę herbaty w nakrętce od termosu.

– Oswaja się – poszła informacja do tyłu autobusu.

Pięć minut potem, przy kolejnym nawrocie butelki, już nie trzeba było perswadować.

– Jak obstawiasz? – Do ucha Marka Wełniaka pochylił się Bronek Lichter przezywany Cyganem Numer 2, w istocie wnuk rabina z Kalisza. – Maciek twierdzi, że puknie ją Juraś, Krzysiek jest za Rackiem.

– A siebie nie liczysz?

– Co ja mogę, biedny żuczek? – Bronek oblizał wąskie usta. – Mogę liczyć jedynie na spady z łoża wielkich tego świata.

*

Kiedy autobus zajechał przed motel w Częstochowie, Kamilla była już całkiem nieźle rozgrzana i zaprzyjaźniona z zespołem, toteż bez większych oporów dała się zaprosić na kolację. Organizator Lucek Nowicki wspaniałomyślnie odstąpił jej swoją porcję, bo miał do załatwienia jeszcze jakieś sprawy na mieście, związane z jutrzejszym koncertem w sali częstochowskiej Filharmonii.

– W zasadzie powinnam jechać do domu – opierała się pro forma.

– Zasady są po to, żeby je łamać… – zaśmiał się Tomasz Racki. A zaraz potem zrobił swoją ulubioną minę zagubionego chłopca, na którą łapały się wszystkie kobiety. Przynajmniej w latach sześćdziesiątych.

Pod koniec kolacji dziewczyna była po prostu wniebowzięta. Jeszcze nigdy w życiu nikt nie traktował jej – skromnej maturzystki, która nawet nie dostała się na studia – jak królewny. To znaczy, nawet chciała studiować, ale tak długo wahała się między medycyną, co było marzeniem matki, a prawem, na co naciskał starszy brat, że zrobiło się za późno, aby dobrze przygotować się do egzaminów. W rezultacie nie startowała nigdzie i nie chcąc być ciężarem dla matki, poszła na praktykę do zaprzyjaźnionej fryzjerki. Teraz czekała ją perspektywa zmagania się do końca życia z ludzkim owłosieniem, łupieżem i łojotokiem…

Ale dziś nie myślała o tym. Dotykała moherowego sweterka, który podobnie jak spódnicę pożyczyła jej Roma Stein, zauważywszy, że jej ciuchy są kompletnie przemoknięte.

Mój Boże. Wielka Roma Stein! Rodzice mieli wszystkie jej płyty. A kiedy powie babci, miłośniczce muzyki poważnej, że siedziała obok słynnego basa Opery Krakowskiej, Gruchaja, staruszka popłacze się z wrażenia.

I jacy oni wszyscy byli mili, opiekuńczy, jak wznosili toasty na jej cześć.

Kompletnie zapomniała o prozie życia – Juraś zabawiał ją monologami, Racki komplementował, a nawet pianista Wełniak, który wpatrywał się w nią dużymi, smutnymi oczyma, wydawał się być gotów przychylić jej nieba. W pewnym momencie wstał i podszedł do pianina, a po chwili hotelową restaurację wypełniły nieśmiertelne nuty Fryderyka Ch.

Jednak mistrzem ceremonii pozostał wytworny pan Szulc – idol jej rodziców. Arbiter elegantiarum, przykład nienagannych manier, kindersztuby i savoir vivre’u.

Kiedy przenieśli się do sali telewizyjnej, grono trochę zmalało – Andrzej Gruchaj wydawał się zupełnie niezainteresowany Kamillą, a Bronowicz najwyraźniej nie lubił tłoku.

Była zdumiona, że aktor, na scenie żywiołowy jak tornado, reagujący na każde słowo lub okrzyk z widowni i brawurowo transponujący przedwojenne szmoncesy na realia późnego PRL-u, poza sceną prawie w ogóle się nie odzywał. Powściągliwie dystansował się od żartów kolegów. Może dlatego, że praktycznie niczego nie wypił.

– Boi się o swój talent! – poinformował ją szeptem Juraś. – Choć, prawdę powiedziawszy, stracił go już kilka lat temu, kiedy zamiast grać Makbeta czy Artura Ui, wybrał rolę estradowego szmiruska. Jak my wszyscy.

– Ale dlaczego to zrobił? – zdumiała się Kamilla, pamiętająca go z powtórek w Teatrze Telewizji.

– Dla chleba, pani, dla chleba… – zanucił. – Naturalnie z szyneczką. A poza tym, wszyscy jesteśmy po trosze sierotami z woli generała Ślepowrona. Gdyby nie on, ja dalej byłbym dziennikarzem w Komitecie do Spraw Radia i Telewizji, a Jurek brylowałby w poniedziałkowym teatrze.

Nie wiadomo, czy monologista usłyszał tę recenzję, w każdym razie widząc, że jego wzrokowy lep na częstochowiankę nie zadziałał, zmył się dosyć szybko. Wkrótce po nim pani Stein stwierdziła, że musi iść spać i pożegnała się.

– Ale jak ja zwrócę pani ubranie?

– Drobiazg, możesz je zachować!

Tymczasem Juraś nie odstępował dziewczyny ani o krok, opowiadając, jak jego umiejętność imitacji głosów, od dziecka wykorzystywana dla rozweselania znajomych, stała się zawodem. W międzyczasie pan Krystian wspaniałomyślnie zabrał mokre ciuchy Kamilli, przeniósł je do siebie i rozwiesił na kaloryferze w łazience.

– Wkrótce wyschną i w każdej chwili będziesz mogła je zabrać – powiedział.

Nie miała najmniejszego powodu, by mu nie ufać. Bardziej bała się Jurasia i jego coraz bardziej lepkich komplementów, widziała też samczy głód w oczach Rackiego, którego zespół był legendą prywatek lat sześćdziesiątych.

Skądinąd na jednej z nich została poczęta sama Kamilla. Ale do Krystiana, który ku jej zachwytowi poprosił, aby mówiła mu po imieniu, miała nieograniczone zaufanie. Na tle reszty zespołu Szulc emanował solidnością.

I właściwie trochę się zdziwiła, kiedy, gdy inni wykruszyli się z popijawy, a Juraś na swoje nieszczęście musiał wyskoczyć do toalety, Krystian dość bezceremonialnie wziął ją za rękę i zaprowadził do swojego pokoju. Nie miała siły protestować, cały świat tańczył i wirował, toteż marzyła o jednym – żeby tylko nie puścić pawia.

– Rozbieraj się – powiedział tak sugestywnie, jakby zapraszał ją do kabiny dźwiękoszczelnej, w której zadawano pytania za najwyższą stawkę. – Chyba że się wstydzisz?

Za nic nie przyznałaby się TAKIEMU człowiekowi, że się wstydzi, więc posłusznie ściągnęła majtki i stanik, po czym dała się zaprowadzić pod prysznic.

– Co pan chce ze mną zrobić? – wyjąkała.

– Nic wielkiego. Tylko ślicznie cię wypierdolę, dziecinko.

*

Telefon zadzwonił przed ósmą.

Na wpół przebudzona, słyszała jak Krystian podnosi słuchawkę, a następnie rozmawia z kimś, do kogo mów per myszko, płaszczy się przed nią, wspomina, że tęskni, nieustannie komplementując. Lew z trasy okazał się kocurem domowym.

Kamilla skorzystała z okazji, wymknęła się spod kołdry i wpadła do łazienki, gdzie suszyła się jej garderoba. Gniew, że uległa tak łatwo, walczył z poczuciem satysfakcji, że taki człowiek zainteresował się WŁAŚNIE nią! – Inna sprawa, że dotąd miała jedynie dwa przelotne, nieudane romanse. Za każdym razem była przekonana, że znalazła odpowiedniego kandydata – jeśli nie na męża, to na oficjalnego narzeczonego – i w obu wypadkach musiała poniewczasie zauważyć, że została zrobiona w trąbę. Tyle że teraz trudniej będzie jej usprawiedliwić chwilę szaleństwa i z niepokojem pomyślała, co powie księdzu Leonowi podczas najbliższej spowiedzi (szczególnie religijna nie była, ale poddawała się regularnym praktykom, aby sprawić przyjemność matce).

Odczekała, aż rozmowa Szulca z panią Szulcową dobiegnie końca. Słyszała czułe słówka i przesyłane pocałunki, wreszcie trzask słuchawki opadającej na widełki.

Wyszła z łazienki. Goły Szulc siedział na łóżku, jednak w świetle dnia nie wyglądał imponująco, z obwisłą piegowatą skórą, siwą mierzwą na piersi, żałosnym organem przypominającym przeterminowanego kabanosa i miną gracza, który odpadł z teleturnieju w pierwszej rundzie.

Nie spodziewała się z jego strony wiele. Ot, że wstanie, przytuli, pocałuje na dzień dobry, zaproponuje, żeby wspólnie zjedli śniadanie. Ale nic z tych rzeczy. Krystian chyba miał kaca. Alkoholowego. A może również moralnego?

– To ja będę już szła… – powiedziała, dając mu szansę, żeby ją powstrzymał.

Nawet nie wstał. Nie popatrzył. Może zresztą oglądał ją wcześniej. Kamilla nie miała złudzeń co do swej urody, a po szalonej nocy musiała wyglądać gorzej niż zwykle.

Ruszyła ku drzwiom.

– Poczekaj – usłyszała naraz.

Odwróciła się myśląc: „A jednak!”.

Gotowa była, tak jak stała, wskoczyć z powrotem pod kołdrę i kontynuować seksualną gimnastykę z facetem, który mógłby być jej dziadkiem.

– Nie potrzebujesz na taksówkę? – zapytał konferansjer, nadal unikając jej wzroku.

– Nie potrzebuję.

Wybiegła z pokoju pędem, minęła recepcję, bojąc się, że portier zatrzyma ją, może nawet wylegitymuje. Ale nie zwrócił na nią uwagi. Był przyzwyczajony. Którejś nocy kilka lat wcześniej dwie wielbicielki wyskoczyły przez okno od kanadyjskiego impresaria kompletnie nagie, wołając „świnia, świnia” i do tej pory zachodził w głowę, o co mogło tym podfruwajkom chodzić.

Kamilla wybiegła przed motel. W myślach przeliczyła pieniądze. Na taksówkę powinno wystarczyć.

*

Jej ucieczka nie uszła uwagi zabójcy. Był rozczarowany. W świetle dziennym nie prezentowała się aż tak interesująco.

„Za brzydka i wcale nie taka młoda” – pomyślał. I wyrzucił ją ze swej pamięci.

*

Koło południa z zespołem spotkał się Benedykt Fronczak. Sam szef i boss zstąpił pomiedzy swój lud. Kto jeszcze nie wstał, został przez Lucka Nowickiego obudzony i wezwany do hotelowej kawiarni.

– Rzadko to się zdarza, ale musiałem kompletnie zmienić plany – powiedział Fronczak. – Wpadła nam seria dodatkowych imprez Barbórkowych. Oprócz Sosnowca i Katowic w piątek i sobotę, będziemy mieli w niedzielę szóstego jeszcze dwie podwójnie płatne imprezy w Tarnowskich Górach.

– A Częstochowa? – zapytała Roma Stein. – Na przyszłą niedzielę zaprosiłam gości.

– Przecież się nie rozerwiemy. Chwilowo ją sobie odpuścimy, a resztę koncertów dogramy w styczniu.

– W tych Tarnowskich Górach będą dwa koncerty w jednym miejscu? – upewniał się akustyk. – Chodzi o to, żebym miał czas na rozstawienie sprzętu.

– Będą w dwóch – wtrącił się Nowicki. – Ale niech cię to nie martwi, górnicy zapewnili, że będą mieli własną aparaturę.

– Czy oznacza to, że przed świętami dostaniemy zaległą kasę? – zapytał Bronek Lichter z dociekliwością właściwą jego nacji.

Odpowiedź nie padła, co więcej, Fronczek powiódł czujnym okiem po sali. I nie był to wzrok zapowiadający rychłą wypłatę.

– A gdzie Mareczek? – zapytał. – Gdzie nasz wirtuoz fortepianu?

– Dzwoniłam do niego rano, bo mieliśmy mieć próbę – odezwała się Roma Stein.

– No i?

– Nie odbierał.

– Cholera, czyżby znowu zachlał? – zdenerwował się szef Parnas-Artu.

– Niemożliwe. Przecież się zaszył – zauważył Juraś.

– Mógł wydłubać – mruknął Bronowicz. – Nauka notuje takie przypadki.

– Sprawdzę, co z nim. – Lucjan Nowicki podniósł się z miejsca.

Na parę minut zapadła nieprzyjemna cisza.

– W najgorszym razie polecimy z playbacku – powiedział Krupa.

– Z playbacku?! – rozdarła się Roma. – Ludzie płacą, żeby mnie słuchać na żywo!

– Nikt za nic nie płaci – próbował uspokoić ją boss. – Najbliższe imprezy są glejtowe, niebiletowane.

Wyszła, trzaskając drzwiami. Po drodze minęła Nowickiego. Nie miał szczęśliwej miny.

– Popłynął! Jest kompletnie nieprzytomny – powiedział do zebranych.

– No to na co czekasz, weź go do szpitala, niech go tam odtrują! – ryknął Fronczak.

– Chyba nie da rady postawić go na nogi przed dzisiejszym występem.

– No to niech przynajmniej będzie na chodzie jutro. Albo zadzwoń do Kurzyńskiego.

– Jest w Olsztynie.

– A Marczak?

– Pojutrze wyjeżdża na statek. Złapał chałturę na Karaibach.

– Ale dziś ma być tutaj. Zapłacę podwójnie. Albo potrójnie.

– Z playbacku to ja mam tylko jedną piosenkę – powiedziała zaniepokojona Adamska.

– Nie szkodzi. Resztę zaśpiewasz z Cyganami. Gitary to też instrumenty. Maciek, Bronek, zróbcie z nią próbę.

– Się robi, szefie!

*

Parę dni później wystąpili w Tarnowskich Górach. Nowy koncert, stare teksty i ten sam zmiętoszony facet w strażackim mundurze, wygłaszający przed spektaklem wykład o ochronie przeciwpożarowej – stanowiący pretekst całego koncertu. Wełniak wrócił do siebie i znów popisywał sie fortepianowymi pasażami. Do Jurasia dojechała jego fanka – Marta, licealistka z Gliwic, której poderwaniem chełpił się przed kolegami. Racki już drugą noc mozolił się nad pewną domorosłą poetką, która zjawiła się z zeszytem pełnym własnych „poetycznościów”, jak mówiła. Wiersze były ponoć upiorne. Ale miała niezły cyc i zero zahamowań, więc Tomek bez wahania zaprosił ją do pokoju, by pokazać klucz wiolinowy.

– I jaka była? – pytał następnego dnia Bronowicz.

– Wspaniała, tylko trochę ciasna – zwierzył się piosenkarz. Dużo później, kiedy usiłował spisywać wspomnienia, zorientował się, że zapomniał nawet jej imienia, za to przezwisko „Ciasna” wracało dość natrętnie.

Dobry humor nie opuszczał również Gruchaja. Otrzymał list od przyjaciela dyrygenta, pięknie pachnący, w różowej kopercie. Za to Krystian Szulc chodził napęczniały irytacją, jak gradowa chmura, bo miała go odwiedzić na trasie żona.

– Dlaczego się tak denerwujesz – dziwił się Krzysiek (Cygan nr 3). – Taka przystojna kobieta i w dodatku młodsza od ciebie o dwadzieścia lat.

– I trzydzieści lat temu to rajcowało. Teraz mam wrażenie, że jest ode mnie tyle samo starsza – odpowiadał stary prezenter.

*

Pomiędzy deszczem kartek kalendarza zdarza się czasem taki jeden dzień, który powinien często się powtarzać – ale przeważnie nie powtarza się… – śpiewała Roma Stein.

Marek Wełniak znał ten tekst na pamięć. Podobnie jak cztery pozostałe. Akompaniował podstarzałej gwieździe setki razy, jednak ta piosenka za każdym razem wywoływała w nim dziwny dreszcz, niepokojący skurcz serca. Uświadamiała mu własne przemijanie? Życiową klęskę?

Życie jest krótkie, jak w polu ognisko, jak blask twej twarzy widzianej en face; ziemia jest blisko, niebo jest nisko, wczoraj byliśmy, dzisiaj nie ma nas.

– Piękna – pomyślał. – Prawdziwe dzieło sztuki. Ale może głupia.

Dziewczyna, w którą się wpatrywał, siedziała w drugim rzędzie, trzy, może cztery metry od jego hammonda. Wydawała się chłonąć występ całą sobą. Rozchylone usta, błyszczące oczy, pierś w szmaragdowym sweterku podana do przodu. Widać ją było w całej okazałości, ponieważ miejsce przed nią było wolne.

Ile mogła mieć lat? Siedemnaście, osiemnaście. Zapewne marzyła, że kiedyś zostanie drugą Romą Stein, podbije Opole, Sopot, może wystąpi na festiwalu w Warnie. Gdyby jej talent (jeśli takowy miała) choć w części dorównywał jej urodzie – było to dość proste. Dobry kompozytor, nie najgorszy tekściarz, ech.

„Gdybym był młodszy, dziewczyno, gdybym był młodszy!…

Zaschło mu w gardle i złapał się na tym, że myśli o butelce ukrytej w torbie za organami. Byle do finału!

Przez zamyślenie zapomniał o repetycji. Błyskawica ciśnięta wzrokiem przez Romę nieomal przyszpiliła go do klawiatury. Piosenkarka desperacko zaczęła acapella. Dogonił ją i wspólnie przyśpieszali brawurowo aż do końcowej eksplozji dźwięków. Grzmot braw był dowodem, że nikt z publiczności nie zauważył pomyłki.

Dziewczyna w szmaragdowym sweterku też klaskała. Uniosła szczupłe ręce wysoko ponad głowę i biła brawo, tak jakby tańczyła w dyskotece. Emanowała z niej siła młodości, życiowa energia zdolna poruszyć świat, a przynajmniej jego męską część. Znów dopadło Marka ssanie w dołku. Musiał się napić!

II. „Wymyśliłem cię…”

Dziewczyna rzeczywiście była zjawiskowa, prawdziwe dzieło sztuki. Długie nogi, chłopięce biodra, piersi cudownie naturalne i wyraziste usta amerykańskiej gwiazdy filmowej…

– Przyszedł popatrzyć sobie za darmochę? – zapytał doktor Szydlak tonem kierownika lokalu ze striptizem, widzącego gościa bez biletu.

Nowy lekko stropił się, ale nie skapitulował.

– Potraficie określić datę śmierci? – zapytał patologa, stojącego przy stole sekcyjnym.

– Trudno będzie, ciało znajdowało się pod śniegiem. Leżała tam jak w chłodni, stąd brak rozkładu, poruczniku. Potem przyszło nagłe ocieplenie, pokrywa zaczęła topnieć błyskawicznie i dzięki temu wczoraj zobaczono jej rękę wystającą z zaspy…

Doskonale zachowana twarz dziewczyny sprawiła, że porównanie z krążącymi po milicyjnych dalekopisach fotografiami osób zgłoszonych jako zaginione bardzo szybko pozwoliło ustalić tożsamość ofiary.

Była nią siedemnastoletnia Małgorzata Karczykiewicz, uczennica liceum ogólnokształcącego, zamieszkała w górniczych familokach na obrzeżu Tarnowskich Gór.

– Zgłoszenie złożono we wtorek ósmego grudnia, niecałą dobę po zaginięciu – wymamrotał na wpół do siebie porucznik Zabielski.- Sprawdziłem informacje pogodowe z tamtych dni. Śnieg zaczął sypać już czwartego, a w nocy z siódmego na ósmy w całej południowej Polsce rozszalała się prawdziwa zamieć.

– Barbara po lodzie, Boże Narodzenie po wodzie – skomentował lekarz. – Na nasze szczęście ocieplenie było tak gwałtowne, że otrzymaliśmy ciało w stanie praktycznie nienaruszonym. Jak żywe!

Młody milicjant nie powiedział nic, tylko przeszedł na drugą stronę stołu.

– I wysłali tam akurat pana, w drugi dzień świąt? – kontynuował Szydlak. – Prawdziwy pech.

– Lubię swoją pracę. Nieważne, kiedy przychodzi ją wykonywać.

– Niewierzący? – zapytał patolog.

– Nie mam rodziny w Koniecpolu – odparł wymijająco Zabielski. Nie miał zamiaru opowiadać, jak to wytrzymał w Częstochowie tylko jeden świąteczny dzień, między niepoważną siostrą, której jedynym problemem był aktualny brak faceta, a matką, od śmierci ojca pogrążoną w absolutnej bigoterii. Zamiast tego zapytał rzeczowo: – Zatem czasu zgonu nie da się ustalić?

– A czy ja mówię, że się nie da? – obruszył się lekarz. – Pokroimy, zobaczymy. Zrobimy analizę treści żołądka, ale na zbyt wiele bym nie liczył. I cokolwiek nam wyjdzie, będzie to mocno przybliżone.

– Rozumiem. Mam jednak nadzieję, że możecie podać jakąś roboczą hipotezę na temat jej śmierci? Od razu zauważyłem ślady na szyi i zrozumiałem, że nie było to, jak sądzili miejscowi, przypadkowe zamarznięcie.

– Ma pan rację, mamy do czynienia z uduszeniem!

– Istnieje jakaś szansa, że dziewczyna powiesiła się sama, a ktoś jedynie porzucił jej zwłoki? – pytał dalej porucznik.

– To nie jest typowa bruzda wisielcza. – Szydlak pokręcił głową i wskazał na siną szyję dziewczyny. Ktoś zarzucił jej pętlę z cienkiej żyłki, a następnie zaciskał ją, używając jakiegoś podłużnego przedmiotu jako śruby. – Wskazał otarcie z tyłu szyi. – Coś jak garota używana przez włoską mafię.

– Czyli na pewno nie jest to samobójstwo?

– Nikt nie byłby w stanie sam sobie tego zrobić. Jedno jest ciekawe. – Patolog uniósł rękę ofiary o nieprawdopodobnie szczupłych palcach i nienagannie położonym lakierze na paznokciach. – Ona się nie broniła.

– Jak to?

– Zazwyczaj ofiary zaatakowane przez dusicieli desperacko walczą o życie, na ich ciałach znajdujemy siniaki, mają połamane paznokcie, a tu. Wygląda, że przyjęła śmierć ze spokojem albo.

– Albo?

– Była kompletnie nieprzytomna, kiedy zadano jej śmierć.

– Zgwałcono ją?

Szydlak pokręcił głową.

– Kimkolwiek był morderca, nie zadał sobie trudu, by ją rozebrać. Zresztą nadziałby się fatalnie. Miała podpaskę. I starą bawełnianą bieliznę. Nie była też ubrana jak na randkę. W dodatku, pewnie to pana zaskoczy, była jeszcze dziewicą.

*

Dni między Świętami a Nowym Rokiem nawet w Milicji Obywatelskiej są okresem pozorowanej pracy. Komisariaty pustoszeją, zwłaszcza położone na takim końcu świata jak Koniecpol, a dyżurujący, którzy w nich pozostali, mają głowę zaprzątniętą czym innym. Dla kogoś potrzebującego skupienia, jak Bogdan Zabielski, była to okoliczność wielce sprzyjająca. Sprawę „Dziewczyny Śniegu”, jak ją nieoficjalnie nazwano, dostał tylko dlatego, że w Szczekocinach – ofiara została znaleziona na pograniczu ich jurysdykcji – nie było w niedzielę ani jednego funkcjonariusza, którego można było wysłać w teren.

Wystającą ze śnieżnej zaspy rękę, dosłownie kilkanaście kroków od drogi numer 76, zobaczył o świcie 27 grudnia właściciel niedalekiej posesji udający się do kościoła. Dzięki Bogu nie próbował wyciągać ciała. Słońce i ciepły wiatr z południa ułatwiły sprawę, tak gdy Zabielski przybył na miejsce z ekipą, całe ciało dziewczyny znajdowało się na widoku. Na szczęście milicjant z Lelowa, dokonujący zabezpieczenia zwłok przy pomocy dwóch miejscowych ormowców, zachował się całkiem profesjonalnie, nie pozwalając poruszyć ciała. Dzięki temu ekipa z Koniecpola mogła ostrożnie wydobyć zwłoki i w nienaruszonym stanie przekazać lekarzowi, pełniącemu jednoosobowo funkcję Zakładu Medycyny Sądowej.

– Tyle zachodu dla jednej zamarzniętej małolaty – dziwił się miejscowy mundurowy ćwok.

– To nie zamarznięcie. – Porucznik wskazał na obnażoną szyję dziewczyny. – Mamy do czynienia z samobójstwem albo morderstwem.

– Jaki bystrzacha. W Hollywoodzie cię kształcili czy jak? – pytał złośliwie wiejski milicjant.

Miał ochotę odpowiedzieć, że w Quantico (bo tam mieści się ośrodek doskonalenia kadr FBI), ale miejscowi raczej nie zrozumieliby żartu.

Dziękował zbiegowi okoliczności, który sprawił, że w porę znalazł się na miejscu i zastosował procedurę jak przy morderstwie. Tutejsi milicjanci uznaliby, że dziewczynę zaskoczyła śnieżyca i po prostu zamarzła w polu, po czym zamknęliby sprawę. Tymczasem staranny ogląd miejsca, do którego po usunięciu śniegu nie dopuścił postronnych, dostarczył mu szeregu cennych informacji. Ktoś zadał sobie niemały trud, aby wlec ciało po ziemi dobre dziesięć metrów od drogi. Po drodze dziewczyna zgubiła czapkę i jeden but, szalika nie miała. Morderca liczył zapewne, że nikt nie odnajdzie ciała aż do wiosny.

Tylko dlaczego popełnił swoją zbrodnię? Śmierć nie wyglądała na efekt przypadkowej kłótni, raczej na profesjonalne morderstwo, dokonane przez kogoś, kto wie, jak zabrać się do rzeczy i miał zawczasu przygotowane narzędzie zbrodni. Zastanawiające było jeszcze coś innego: w jakim celu zabójca wiózł swoją ofiarę taki szmat drogi od Tarnowskich Gór i zakopał w śniegu zaraz przy drodze, niedaleko zabudowań. Przecież gdyby to zrobił w jakimś lesie, szansa na szybkie odnalezienie zwłok byłaby mniejsza.

Sama tożsamość ofiary nie dostarczała jakichś szczególnych wskazówek.

Małgorzata Karczykiewicz była dziewczyną urodziwą, ale spokojną, córką nauczyciela, z dwójką młodszego rodzeństwa. Z posiadanych informacji wynikało, że nie miała żadnych kontaktów z kręgami kryminogennymi, nie dorobiła się nawet stałego chłopaka. Wywiad środowiskowy ustalił, że stosunki w rodzinie układały się wręcz idealnie.

– Może zbadam to na miejscu w Tarnowskich Górach – zaproponował Zabielski. Major Marian Witkowski, jego szef, okazał się w tej kwestii sceptyczny.

– Sprawę przejęło województwo. Kapitan… – wyglądało, jakby usiłował sobie przypomnieć nazwisko – …Jacek Drobny z Częstochowy. Odniosłem wrażenie, że nie przepada za tobą.

– Można powiedzieć, że sympatia jest obopólna – odrzekł Zabielski i zasępił się.

– Nasza część roboty została zrobiona, wysłałem dokumentację, przyślą samochód po ciało. I tyle. Nie widzę potrzeby, byśmy mieli się tym zajmować dalej. – Popatrzył na Bogdana. – Ale nie łam się, chłopie. Wiem, że marzysz o jakiejś wielkiej sprawie, jednak to raczej nie ta.

Inna sprawa, że mijały kolejne dni, śledztwo nie posuwało się naprzód, a nawet transport zwłok się opóźniał. Toteż każdego dnia Bogdan rozpoczynał pracę od wyciągnięcia zdjęcia i przypatrywania się dziewczynie, jakby z wyrazu jej uśpionej twarzy mógł wyczytać jakąkolwiek informacje.

*

W zabójcy wzbierała złość. Jak zwykle kiedy był „na głodzie”. Coraz trudniej przychodziło mu nad nią zapanować. Zachować doskonałą obojętność, nie zwrócić uwagi nikogo z tych, wśród których przyszło mu żyć. I nie chodziło o ostatnią porażkę. Na polowaniu zdarza się przecież chybić albo trafić nie tę zwierzynę, na którą się zasadziło. Jego wściekłość miała głębsze korzenie i obejmowała znacznie większą grupę. Nienawidził tych wszystkich długonogich i długowłosych lalek, wypełniających świat głupawym śmiechem, pustą paplaniną, pozornie niedostępnych, a gotowych rozłożyć nogi nie przed kimś godnym szacunku, mądrym i rozsądnym, a przed pierwszym lepszym, pewnym siebie idiotą. Mięśniakiem o umyśle mniejszym od kartofla.

Z drugiej strony, właśnie te cechy wywoływały w nim dreszcz podniecenia, przecież ta ich niedostępność była całkowicie pozorna, wystarczyło stworzyć odpowiednie warunki, a pozwalały na wszystko. A nawet na dużo więcej. Błagały, aby tylko zechciał, oddawały mu się bez reszty. Głupie, bezdennie głupie.

Zacisnął zęby. Jeszcze trochę czasu i znajdzie następną „królewnę”. Trzeba dobrze rozpoznać nowy rewir łowiecki, byle ostrożnie, żeby jakimś kolejnym kiksem nie popsuć sobie zabawy.

*

Na Sylwestra Zabielski pojechał wreszcie do domu. Z tymi wizytami zawsze łączyły się ambiwalentne uczucia. Męczył się przebywając w Częstochowie, ale wyjeżdżając na dłużej – tęsknił. Nie oczekiwał niespodzianki ze strony swej młodszej siostry, tymczasem uparła się, że zabierze go na zabawę sylwestrową, aby wspólnie powitać nowy, 1988 rok. Rok, w którym, wedle Chińczyków, sympatyczny Królik zamienić miał się w niepokojącego Smoka.

– Musisz poznawać nowych ludzi! A to będzie doskonała okazja. Nie mogę dopuścić, aby mój brat został starym kawalerem – przekonywała rezolutna dwudziestolatka. – Poza tym nie możesz żyć wyłącznie pracą!

W duchu przyznawał jej rację, więc jeśli opierał się, to bardziej dla zasady.

– Za stary jestem na młodzieżowe zabawy, Kamo – tłumaczył. – Będę wyglądał tam jak klasyczny wapniak.

– Trzydzieści trzy lata to stary? Mężczyzna rozwojowy! – oponowała Kamilla i na moment stanął jej przed oczami dwa razy starszy Krystian Szulc.

– Nikogo nie znam z twojego towarzystwa.

– No to poznasz. Będzie kilka wolnych dziewcząt. A jak zobaczysz Monikę, to po prostu zwariujesz.

– Co to za Monika? – zapytał.

– Moja przyjaciółka z ogólniaka, studiuje kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim, ale na święta przyjechała do domu. Co ci będę mówić, jest dokładnie taka, jak lubisz. Piękna i mądra! Została miss ostatnich Juwenaliów w Katowicach.

– I może jeszcze jak dowie się, że jestem milicjantem, to wpadnie w zachwyt?

– A po co ma się dowiadywać? Nikt z moich znajomych nie wie, czym się zajmujesz.

– To jak mnie przedstawiasz?

– Mój brat Bogdan – prawnik. Pracownik wymiaru sprawiedliwości.

Skapitulował, zresztą w zasadzie była to prawda. Mógłby być dziś sędzią albo adwokatem. Wystarczyło, żeby urodził się trochę później. Albo wcześniej.

Kiedy jesienią roku 1980 promotor jego pracy magisterskiej, podpułkownik Bieniek, prowadzący zajęcia z kryminalistyki i kryminologii, zaproponował mu doskonale płatną pracę w milicji, przyjął ofertę bez większego zastanowienia.

Wydawało mu się, że system po latach zrzuca wreszcie stalinowską skorupę, a człowiek, który naczytał się przygód Sherlocka Holmesa czy Herculesa Poirot, będzie mógł pójść śladem powieściowych bohaterów – tropić morderców i międzynarodowych złodziei. W dodatku bez układów, pleców czy pieniędzy, a od śmierci starego wiodło im się naprawdę bardzo licho. O innej karierze, szczególnie adwokata, trudno było marzyć.

Zresztą i tak, kiedy przyszło do odsłużenia wojska z początkiem stycznia 1981 roku, trafił z przydziału do ośrodka szkolenia Wojsk Służby Wewnętrznej w Mińsku Mazowieckim, gdzie przebywał aż do maja, zastanawiając się, dokąd skierują go na służbę na drugą połowę roku.

Pobyt w koszarach pod Warszawą sprawił, że złudzenia Bogdana trwały znacznie krócej niż karnawał Solidarności. Wśród kadry WSW zwolennicy Porozumień Sierpniowych stanowili wyraźną mniejszość, nawet słuchacze szkoły oficerskiej w najlepszym przypadku ukrywali swoje prawdziwe uczucia. Zabielski, inteligent w trzecim pokoleniu, różnił się od swoich przyszłych kolegów, którzy właściwy stosunek do władzy ludowej wyssali z piersi zubeczonych matek i przyswoili dzięki klapsom wymierzanym przez umundurowanych ojców. Niemało kandydatów na oficerów MO pochodziło też z domów dziecka i marzenie o „byciu władzą” stanowiło dla nich odtrutkę na chorobę sierocą. Naśmiewali się więc ze zbuntowanych roboli, wąsatego elektryka, kościelnej oprawy. Nieraz musiał mocno zaciskać zęby i powtarzać sobie „Wytrzymam!”. Ale pewnie by nie wytrzymał, gdyby nie Bieniek, który zamiast praktyki w którymś ze zrewoltowanych polskich miast i nauki w Szczytnie, załatwił mu roczne stypendium na studia w czeskiej Pradze, gdzie kryminalistyka stała na stosunkowo wysokim poziomie.

Sprzyjającym elementem były czeskie korzenie matki Bogdana i rodzina zamieszkała w Ostrawie, dzięki czemu od dziecka władał językiem południowych sąsiadów równie dobrze jak polskim.

W efekcie tego stypendium wprowadzenie stanu wojennego i jego pierwsze miesiące mógł obserwować z bezpiecznego oddalenia. Inna rzecz, że nie zapewniało to mu większego komfortu psychicznego. Jego czescy koledzy obserwowali polski dramat z mściwą satysfakcją, na jaką stać ludzi, których marzenia o wolności zduszono trzynaście lat wcześniej, między innymi przy pomocy wojsk „generała Ślepowrona”. Ale przynajmniej ominęła go konieczność uczestniczenia w internowaniach opozycjonistów czy rozgramianiu ulicznych protestów. Podjął pracę dopiero 1 września 1982, już po wielkiej fali demonstracji, która wstrząsnęła Polską. Dzięki Bieńkowi dostał się do komendy wojewódzkiej w rodzinnej Częstochowie i zajął głównie kradzieżami i rozbojami, nasilającymi się szczególnie w okresach pielgrzymkowych, a po stażu trafił do wydziału zabójstw. Był to wyjątkowo szczęśliwy okres w jego pracy – jego wiedza i intuicja pozwoliły rozwikłać parę interesujących spraw, a protekcja pułkownika chroniła przed kłopotami, których nie brakowało. Zwłaszcza, kiedy odmówił dość obcesowym naleganiom na przejście do Służby Bezpieczeństwa. Miał też rywala w osobie porucznika Jacka Drobnego, kurdupla z postury i mendy z usposobienia, który orłem może nie był, ale wiedział, jak się urządzić i szybko został grupowym w ich organizacji partyjnej. Sam Zabielski do PZPR-u nie wstąpił. „Matka by mnie wyklęła” – stwierdzał otwarcie.

Czy można więc się dziwić, że Drobny rył pod nim bezustannie, a ich bezpośredni szef, podpułkownik Edmund Koźlarz, tępy, twardogłowy biurokrata, po prostu go nie znosił? Jednak póki żył Bieniak, niewiele mogli mu zaszkodzić. Dopiero w 1986 roku, kiedy protektor zmarł, zaczęły się problemy. Na domiar złego Zabielski wykazywał w pracy zbytnią samodzielność i odporność na korupcję, by utrzymać się w mieście wojewódzkim, toteż przy pierwszej okazji zesłano go do Koniecpola, dając do zrozumienia, że jak dalej będzie taki hardy, skończy na wiejskim komisariacie.

*

Sylwester, na który zatargała go Kamilla, odbywał się w dużym, przedwojennym mieszkaniu przy ulicy NMP, jak komuniści określali Aleję Najświętszej Marii Panny, której pełna nazwa jakoś nie mogła przejść im przez usta. Właściciele, którzy niedawno odziedziczyli lokal, pozbyli się dawnych sprzętów, zastępując je nowoczesnymi meblami na wysoki połysk, między którymi bawiono się do upadłego.

Z pewnym zaskoczeniem zauważył, że młodzież wypełniająca mieszkanie różniła się znacznie od jego starszej o dekadę generacji. Mimo że wychowana na chudych przydziałach kartkowych, wydawała się wyższa i dorodniejsza, a zarazem pozbawiona tych nadziei i złudzeń, które żywili ich starsi koledzy, dorastający podczas „dekady Sukcesu”. W swej większości obecni tam dwudziestolatkowie sprawiali wrażenie pasażerów z dworcowej poczekalni, którzy marzą o jednym – jak najszybciej stąd wyjechać. Ostatni będzie musiał zgasić światło!

Potwierdzały to rozmowy, którym się przysłuchiwał, czasem tylko wtrącając jakieś słowo. Trochę wypił, ale starał się oszczędzać. Zatańczył może trzy razy z własną siostrą, chcąc poprawić jej humor, popsuty faktem, że chłopak, który miał jej towarzyszyć, w ostatniej chwili nawalił.

Monika Zajączkowska zjawiła się na krótko przed północą.

Opinia Kamilli na temat jej urody nie była wcale przesadzona, a Bogdan, może w skutek wypitego alkoholu uważał, że Monika została wręcz niedoszacowana. Widząc wchodzącą blondyneczkę o nieprawdopodobnie długich i kształtnych nogach, doznał podwójnego skurczu serca. Z jednej strony było to jak porażenie gromem, konstatacja, że takiej dziewczyny poszukiwał przez całe życie, z drugiej strony poczuł ukłucie chłodu, którego istotę uświadomił sobie dopiero po pewnym czasie;

Monika była niezwykle podobna do dziewczyny znalezionej pod śniegiem.

Jednak kiedy zaczęła mówić, kiedy poznał jej inteligencję i wesołe usposobienie, skojarzenie prysło i o pierwszym wrażeniu zapomniał. Tym bardziej, że w końcu przypomniał sobie dziewczynkę z warkoczykami, którą spotykał sprzed wielu laty, kiedy odprowadzał siostrę na zajęcia z rytmiki.

Monikę pod każdym względem można było uznać za ideał, rzadkie połączenie osoby, którą w równym stopniu pociąga sport (przez pewien czas trenowała gimnastykę), jak i sztuki piękne. Podobno umiała znakomicie pływać, a nawet strzelać, i to nie tylko z łuku.

Tańczyli więc i gadali. Gadali i tańczyli. Dzięki Bogu, tropiąc szajkę złodziei dzieł sztuki Zabielski przestudiował kilka opracowań dotyczących malarstwa, a ogólne oczytanie sprawiało, że intelektualnie nie musiał się wstydzić. Podczas składania sobie życzeń cmoknęli się w policzek – on życzył jej spełnienia najskrytszych marzeń, ona jemu życia, które będzie jedną wielką przygodą.

– Skąd wiesz, że lubię przygody?

– Domyślam się. Może zresztą to przygody lubią ciebie.

Nim minęły trzy godziny, ich wzajemny dystans bardzo się skrócił. Przytulali się podczas wolniejszych kawałków; ona wtulała głowę w jego szyję, on niby przypadkiem kilka razy musnął ustami jej włosy.

O czwartej nad ranem Monika stwierdziła, że musi wracać do domu.

Zaproponował zamówienie taksówki.

Pokręciła swoją śliczną główką, osadzoną na prawdziwie łabędziej szyi.

– Mieszkam niedaleko.

– Odprowadzę cię.

– Zmarzniesz!

– Na razie jest mi za gorąco.

„Niedaleko” jest pojęciem względnym. Droga do bloków przy Alei Związku Walki Młodych zajęła im około godziny. Kiedy robiło im się naprawdę zimno, biegli. Dwa razy mijały ich zwalniające na widok pary taksówki, ale nie chcieli skracać spaceru.

Po raz pierwszy pocałowali się pod jej domem. Na moment rozpogodziło się i niczym otwarty przerębel na oblodzonym jeziorze ukazał się ciemny, usiany gwiazdami skrawek nieba. Unieśli głowy w momencie, kiedy rozświetlił go błysk spadającej gwiazdy.

– Powinniśmy wyrazić jakieś życzenie – powiedziała Monika.

– Chciałbym nigdy się z tobą nie rozstawać! – wyznał szczerze.

– A ja, żeby nareszcie ktoś mnie pocałował!

Więc zrobił to. Zrazu delikatnie, ale dwie sekundy później całowali się jak wariaci. W jednej chwili świat cały przestał istnieć – wraz z lodowatą temperaturą i porywistym wichrem. Zamknięci w kokonie emocji nie zwracali na nic uwagi. I dopiero klakson jakiegoś przejeżdżającego samochodu przywołał ich do rzeczywistości.

Wyswobodziła się z jego ramion i po schodkach pomknęła do drzwi. Tam obróciła się na progu.

– Masz mój telefon? – upewniła się.

– Zapisany na samym dnie serca! – zawołał górnolotnie.

Do rana nie zmrużył oka. Czyżby był zakochany?

Spotkali się po południu pierwszego stycznia, w kawiarni. Miał wrażenie, jakby znali się od dawna i pasowali do siebie jak dwie połówki przekrojonego jabłka. Zamówili identyczne ciastka. Słodzili tak samo, po półtorej łyżeczki i – oboje leworęczni – mieszali w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara.

– Kamilla mówiła, że ciągle jesteś kawalerem – rzuciła w pewnym momencie Monika. – Dlaczego? Jakieś wady ukryte?

– Tak wyszło. Chyba nigdy nie spotkałem właściwej osoby.

Mówił prawdę, trzydziestka stuknęła już trzy lata temu, ale jakoś nie próbował zakładać „podstawowej komórki”. A co do doświadczeń seksualnych. Prawiczkiem naturalnie nie był. Postawny i inteligentny, miał powodzenie u płci przeciwnej i nie tylko. Parokrotnie otrzymywał propozycje od przystojnych homoseksualistów, zwłaszcza gdy byli to aresztanci albo podejrzani. Trzy lata podczas studiów chodził z czarnobrewą Renatą, jednak ta prysnęła do Stanów na wielkiej fali emigracyjnej roku 1981. Nawet pisała, żeby przyjeżdżał. Tyle że dość szybko przestała pisać…

Podczas pobytu w Czechosłowacji poderwał dwie Czeszki i jedną Słowaczkę, wszystkie łatwe jak jazda na hulajnodze, tyle że traktował te jazdy absolutnie rekreacyjnie.

Po powrocie do kraju nie związał się z nikim, praca pochłonęła go bez reszty. Owszem, rodzina usiłowała go swatać, ale szybko pojął, że pracując w takiej firmie powinien szukać towarzyszki życia w resortowym kręgu. A to nie bardzo mu odpowiadało, zwłaszcza że seks z koleżanką z pracy (raz próbował) przypominał fasowanie bojowego rynsztunku przed akcją.

Na tle tych doświadczeń Monika była całkowicie inna. Czuł, że mógłby spędzić z nią całe życie i jeszcze miesiąc ekstra. Cudowne uczucie – zakochać się dopiero w wieku Chrystusowym. Niestety, wszystko spieprzył sierżant Łaciak, który wtarabanił się do kawiarenki i na widok kolegi z pracy, pogrążonego w intymnej pogawędce, huknął na cały lokal:

– Szczęśliwego Nowego Roku, obywatelu poruczniku!

Zabielski spiorunował go wzrokiem. Łaciak pomiarko – wał, że coś nie tak, dlatego wycofał się mamrocząc:

– Przepraszam, nie przeszkadzam.

Ale było za późno. Bogdan zobaczył, jak cała krew odpływa z twarzy Moniki. Nie powiedziała nic, ale poczuł, jak błyskawicznie wyrasta między nimi lodowa ściana. Próbował popatrzeć jej w oczy, ale dostrzegł w nich tylko gniew i żywą nienawiść. Aż tak źle?

– Prze… przepraszam, że ci nie po… powiedziałem – wydukał, wściekły, że się jąka. – Pracuję w dochodzeniówce. Łapię kryminalistów.

– Nie ma o czym mówić!

Pożegnała się bez podawania ręki.

– A tobie co się stało? – zapytała go po powrocie Kamilla, która większość dnia spędziła w łóżku, odsypiając sylwestrowe szaleństwa – Wyglądasz jak po spotkaniu z wielokrotnym mordercą.

Powiedział jej prawdę.

– Cholera! Powinnam była cię uprzedzić. Monika ma powody, żeby nie lubić funkcjonariuszy, jej cioteczny brat zginął podczas pacyfikacji strajku w Kopalni „Wujek”.

– Jednym słowem, niepotrzebnie nas poznawałaś… – rzekł otwierając lodówkę w poszukiwaniu piwa.

– Gdyby Monika miała więcej czasu i poznała cię lepiej…

– Ale teraz wszystko przepadło!

– Nie przesadzaj – pocieszała go. – Liczy się pierwsze wrażenie. Była tobą oczarowana.

– A ja ją oszukałem.

– Daj mi trochę czasu, a wszystko naprawię.

Nie miał zamiaru czekać na cokolwiek, jeszcze tego dnia wrócił do Koniecpola. Kamilla jednak nie zrezygnowała. Odczekała dwa dni i wykorzystując fakt, że Monika siedziała w domu, ucząc się do sesji, złożyła jej wizytę.

– Chciałaś mnie wyswatać za zomowca? – zauważyła cierpko Zajączkowska.

– Bogdan nie jest zomowcem, tylko detektywem – sprostowała. – Zajmuje się złodziejami i mordercami.

– Mordercami? To niech aresztuje swoich dowódców, zaczynając od generała Kiszczaka.

– Myślisz, że by nie chciał?

Praca nad zmianą nastawienia Moniki szła opornie, ale Zabielska nie poddawała się. Wyciągnęła koleżankę do kina, w powrotnej drodze zaprosiła na kawę do siebie do domu, pokazała piękny ryngraf, który Bogdan wyklepał jeszcze w szkole podczas zajęć z metaloplastyki („Nigdy nie przestał wierzyć w Boga”). Sączyła informacje o kłopotach, jakie jej brat ma w milicji z racji swej uczciwości. I tak dalej.

Jakiś tydzień po Nowym Roku pojawiły się w mieście plakaty programu estradowego „Ogniem i skeczem”, a po paru dniach ponownie ściągnęła pod Jasną Górę wesoła czereda Benedykta Fronczaka. Częstochowa nie jest miastem małym, ale zakład Kamilli leżał w miejscu, które trudno ominąć, toteż spotkanie z Tomaszem Rackim nie było czymś szczególnie niezwykłym.

Właściwie sam piosenkarz podszedł do niej, gdy stała w otwartych drzwiach zakładu fryzjerskiego, wypatrując klientek.

– Dzień dobry, czy my się przypadkiem nie znamy? – zagadnął.

– Ja pana znam na pewno.

O dziwo Racki pamiętał ładniutką autostopowiczkę. Po krótkiej rozmowie zaprosił ją na spektakl do Domu Kultury Huty imienia Bieruta.