Migotliwa wstęga - Alastair Reynolds - ebook + książka

Migotliwa wstęga ebook

Alastair Reynolds

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tanner Mirabel, profesjonalny ochroniarz, nie popełniał błędów, ale pewnego dnia zabito kobietę, której miał bronić. Od tej pory tropi zabójcę. Pełen niezwykłych przygód pościg wiedzie przez niezliczone lata świetlne i wiedzie do układu Epsilon Eridani. Tanner trafia do przykrytego kopułą Chasm City miasta zaatakowanego przez nanotechnologicznego wirusa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 875

Oceny
4,8 (12 ocen)
9
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Drogi Przybyszu!

Drogi Przy­by­szu!

Witamy w ukła­dzie Epsi­lon Eri­dani.

Mamy nadzieję, że mimo tego, co się wyda­rzyło, Twój pobyt tutaj okaże się przy­jemny. W doku­men­cie tym przed­sta­wiamy nie­które klu­czowe wyda­rze­nia naszej naj­now­szej histo­rii. W ten spo­sób pra­gniemy uła­twić Ci wej­ście w kul­turę, która istot­nie różni się od tej, jakiej ocze­ki­wa­łeś, wsia­da­jąc na sta­tek. Zwróć uwagę, że przed Tobą przy­byli tu inni. Dzięki ich doświad­cze­niu stwo­rzy­li­śmy ten doku­ment tak, by pomóc Ci zła­go­dzić szok wywo­łany dosto­so­wa­niem kul­tu­ro­wym. Prze­ko­na­li­śmy się, że kolo­ry­zo­wa­nie lub umniej­sza­nie prawdy o tym, co się stało – co na­dal się dzieje – jest wysoce szko­dliwe, naj­le­piej zaś – a opie­ramy to na sta­ty­stycz­nym bada­niu sytu­acji podob­nych do Two­jej – przed­sta­wić fakty otwar­cie i uczci­wie.

Prze­wi­du­jemy Twoją reak­cję: naj­pierw nie­do­wie­rza­nie, potem wście­kłość, wresz­cie zaprze­cze­nie.

Należy zda­wać sobie sprawę z tego, że to reak­cja nor­malna. Rów­nie ważne jest, byś sobie uświa­do­mił – nawet w tym wcze­snym sta­dium – że kie­dyś dosto­su­jesz się i pogo­dzisz z prawdą. Do tego czasu mogą upły­nąć dni, może nawet tygo­dnie lub mie­siące, ale – poza odosob­nio­nymi przy­pad­kami – chwila ta zawsze nad­cho­dzi. Gdy spoj­rzysz na to z per­spek­tywy, poża­łu­jesz, że nie zmu­si­łeś się do skró­ce­nia okresu doj­ścia do akcep­ta­cji. Zro­zu­miesz, że dopiero po zakoń­cze­niu tego pro­cesu stało się moż­liwe osią­gnię­cie cze­goś w rodzaju szczę­ścia.

Zacznijmy zatem pro­ces dosto­so­wa­nia.

Z powodu fizycz­nego ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści komu­ni­ka­cji w zakre­sie sko­lo­ni­zo­wa­nej prze­strzeni – które nie może prze­kro­czyć pręd­ko­ści świa­tła – wszel­kie wia­do­mo­ści z innych ukła­dów sło­necz­nych są natu­ral­nie prze­sta­rzałe – czę­sto o co naj­mniej całe dzie­się­cio­le­cia. Twój spo­sób postrze­ga­nia głów­nej pla­nety naszego układu, Yel­low­stone, jest zapewne oparty na nie­ak­tu­al­nych infor­ma­cjach.

Od ponad dwóch wie­ków – w zasa­dzie aż do ostat­nich cza­sów – Yel­low­stone prze­ży­wała Belle Epo­que – tak to okre­ślała więk­szość współ­cze­snych obser­wa­to­rów. Był to nie­sły­chany złoty okres w sfe­rze roz­woju spo­łecz­nego i tech­nicz­nego; nasz wzo­rzec ide­olo­giczny, wszy­scy postrze­gali to jako nie­mal dosko­nały sys­tem rzą­dów.

Yel­low­stone zro­dziła wiele owoc­nych przed­się­wzięć – w tym zało­że­nie kolej­nych kolo­nii w innych ukła­dach sło­necz­nych oraz ambitne wyprawy naukowe do krań­ców zna­nego czło­wie­kowi kosmosu. Na pla­ne­cie i w Migo­tli­wej Wstę­dze prze­pro­wa­dzono wizjo­ner­skie eks­pe­ry­menty spo­łeczne, w tym kon­tro­wer­syjne, choć pio­nier­skie dzieło Calvina Sylve­ste’a i jego uczniów. W cie­plar­nia­nej atmos­fe­rze inno­wa­cji buj­nie roz­kwi­tali wielcy arty­ści, filo­zo­fo­wie i uczeni. Odważ­nie sto­so­wano tech­niki wzmac­nia­nia neu­ral­nego. Inne kul­tury ludz­kie podejrz­li­wie trak­to­wały Hybry­dow­ców, ale my, Demar­chi­ści, bez obaw przy­jąw­szy pozy­tywne aspekty metod pod­no­sze­nia spraw­no­ści umy­słu, usta­no­wi­li­śmy zasady współ­pracy z Hybry­dow­cami, które umoż­li­wiły nam wyko­rzy­sta­nie ich tech­no­lo­gii. Dzięki ich napę­dom stat­ków kosmicz­nych zasie­dli­li­śmy znacz­nie wię­cej ukła­dów, niż zro­biły to te cywi­li­za­cje, które wdro­żyły gor­sze modele spo­łeczne.

To były rze­czy­wi­ście wspa­niałe czasy. I praw­do­po­dob­nie taki stan rze­czy spo­dzie­wa­li­ście się tu zastać.

Nie­stety, rze­czy­wi­stość jest inna.

Przed sied­mioma laty coś się stało z naszym ukła­dem. Nawet obec­nie nie znamy dokład­nie jej pocho­dze­nia i mecha­ni­zmu roz­prze­strze­nia­nia, ale naj­praw­do­po­dob­niej zaraza przy­była na pokła­dzie jakie­goś statku, przy­pusz­czal­nie w for­mie uśpio­nej i bez wie­dzy załogi. Mogła nawet przy­być wiele lat wcze­śniej. Jest raczej mało praw­do­po­dobne, byśmy kie­dyś odkryli prawdę – zbyt wiele infor­ma­cji ule­gło znisz­cze­niu. Zaraza wyma­zała lub uszko­dziła cyfrowe archiwa naszej pla­nety. W wielu wypad­kach możemy korzy­stać jedy­nie z ludz­kiej pamięci, a pamięć ludzka bywa zawodna.

Par­chowa Zaraza zaata­ko­wała samą istotę naszego spo­łe­czeń­stwa.

Nie był to ani wirus wyłącz­nie bio­lo­giczny, ani wyłącz­nie software’owy, lecz dziwna, zmienna chi­mera obu typów. Ni­gdy nie wyizo­lo­wano czy­stej postaci szczepu, ale w owej for­mie musiał przy­po­mi­nać jakiś nano­me­cha­nizm, ana­lo­giczny do mole­ku­lar­nych zesta­wów sto­so­wa­nych przez nas w tech­no­lo­gii med­ma­szyn. Bez wąt­pie­nia miał obce pocho­dze­nie. Nasze inter­wen­cje prze­ciw zara­zie potra­fiły ją co naj­wy­żej spo­wol­nić, a naj­czę­ściej pogar­szały stan rze­czy. Zaraza adap­tuje się do naszych środ­ków, potrafi je dia­me­tral­nie zmie­nić i zwró­cić prze­ciwko nam, jakby pro­wa­dzona jakąś ukrytą inte­li­gen­cją. Nie wiemy, czy została skie­ro­wana spe­cjal­nie prze­ciw ludz­ko­ści, czy tylko po pro­stu mie­li­śmy strasz­nego pecha.

Na pod­sta­wie wcze­śniej­szych doświad­czeń można zało­żyć, że naj­praw­do­po­dob­niej docho­dzisz teraz do wnio­sku, że ten doku­ment to misty­fi­ka­cja. Z doświad­cze­nia wiemy rów­nież, że zaprze­cza­nie przy­śpie­szy pro­ces dosto­so­wa­nia o mały, lecz sta­ty­stycz­nie istotny czyn­nik.

Ten doku­ment to nie misty­fi­ka­cja.

Par­chowa Zaraza rze­czy­wi­ście zaata­ko­wała, a skutki są znacz­nie poważ­niej­sze, niż mogli­by­ście sobie wyobra­zić. Gdy się obja­wiła, nasze spo­łe­czeń­stwo nasy­cały try­liony maleń­kich maszyn. Były naszymi słu­gami, któ­rzy nie myśleli, nie narze­kali, tylko dawali życie i kształ­to­wali mate­rię. Mimo to pra­wie nie poświę­ca­li­śmy im uwagi. Nie­zmor­do­wane, roiły się w naszym krwio­biegu; nie­ustan­nie tru­dziły się w naszych komór­kach, sku­piały w mózgach, pod­łą­cza­jąc nas do demar­chi­stow­skiej sieci natych­mia­sto­wego podej­mo­wa­nia decy­zji. Poru­sza­li­śmy się w wir­tu­al­nych śro­do­wi­skach, utka­nych przez bez­po­śred­nią mani­pu­la­cję naszym mecha­ni­zmem zmy­sło­wym, albo ska­no­wa­li­śmy i łado­wa­li­śmy nasze umy­sły do sys­te­mów kom­pu­te­ro­wych pra­cu­ją­cych z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy. Wyku­wa­li­śmy i rzeź­bi­li­śmy mate­rię w skali gór; z mate­rii kom­po­no­wa­li­śmy sym­fo­nie; spra­wia­li­śmy, że tań­czyła w rytm naszych kapry­sów niczym ujarz­miony ogień. Tylko Hybry­dowcy bar­dziej zbli­żyli się do Bóstwa… a niektó­rzy twier­dzą, że nie byli­śmy za nimi zbyt daleko.

Z suro­wych skał i lodu maszyny stwo­rzyły dla nas orbi­tu­jące mia­sta-pań­stwa, potem dosto­so­wały bez­władną mate­rię, by słu­żyła życiu w stwo­rzo­nych bio­mach. Maszyny myślące zarzą­dzały mia­stami-pań­stwami, nad­zo­ro­wały dzie­sięć tysięcy habi­ta­tów Migo­tli­wej Wstęgi krą­żą­cych wokół Yel­low­stone. To dzięki maszy­nom amor­ficzna archi­tek­tura Chasm City zyskała bajeczne, fan­ta­styczne piękno.

Tego wszyst­kiego już nie ma.

Było gorzej, niż myślisz. Gdyby zaraza zabiła tylko nasze maszyny, wpraw­dzie umar­łyby miliony, ale taką kata­strofę dałoby się opa­no­wać, potra­fi­li­by­śmy się z niej wydo­być. Zaraza jed­nak nie ogra­ni­czyła się wyłącz­nie do destruk­cji. Weszła w sferę sztuki – sztuki per­wer­syj­nej i sady­stycz­nej. Spo­wo­do­wała, że nasze maszyny zaczęły ewo­lu­ować w spo­sób nie­kon­tro­lo­wany – nie­kon­tro­lo­wany przez nas – i zaczęły two­rzyć nowe dzi­waczne układy sym­bio­tyczne. Budynki, zmie­nione w gotyc­kie kosz­mary, zamknęły nas w pułapce i nie mogli­śmy uciec przed ich śmier­cio­no­śną trans­fi­gu­ra­cją. Maszyny w naszych komór­kach, we krwi, w naszych gło­wach zry­wały pęta i roz­ma­zy­wały się w nas, nisz­cząc żywą tkankę. Zmie­nia­li­śmy się w ośli­zły larwi zle­pek ciała i maszyn. Pogrze­bani zmarli na­dal się roz­ra­stali, łączyli i roz­prze­strze­niali, zle­wali z miej­ską archi­tek­turą.

Czasy grozy.

Jesz­cze się nie skoń­czyły.

Jed­nakże nasz paso­żyt – jak każda efek­tywna zaraza – dba o to, by nie dobić cał­ko­wi­cie popu­la­cji swego żywi­ciela. Umarły dzie­siątki milio­nów, ale też dzie­siątki milio­nów ukryły się w swo­istych sank­tu­ariach – her­me­tycz­nie zamknię­tych enkla­wach w mie­ście lub na orbi­cie. Ich med­ma­szyny otrzy­mały awa­ryjny roz­kaz destruk­cji i roz­sy­pały się w proch, który bez szkody został usu­nięty z ciała. Chi­rur­dzy pra­co­wali pełną parą, by z głów wymon­to­wać implanty, nim zaraza je zaata­kuje. Inni ludzie, tak zwią­zani ze swymi maszy­nami, że nie mogli z nich zre­zy­gno­wać, szu­kali ratunku w zim­nym śnie. Wybrali pochó­wek w zapie­czę­to­wa­nych wspól­nych krio­kryp­tach… albo cał­ko­wi­cie opu­ścili układ. Tym­cza­sem nowe dzie­siątki milio­nów napły­nęły do Chasm City z orbity, ucie­ka­jąc przed zagładą Migo­tli­wej Wstęgi. Nie­które z tych osób nale­żały do elity boga­czy w ukła­dzie, ale stały się rów­nie biedne jak więk­szość uchodź­ców w histo­rii. To, co zastały w Chasm City, na pewno ich nie pocie­szyło…

Wyjątki z doku­mentu dla nowo przy­by­łych, roz­po­wszech­nio­nego bez­płat­nie w kosmo­sie wokół Yel­low­stone, rok 2517.

Jeden

Jeden

Zapa­dał zmrok, gdy Die­ter­ling i ja przy­by­li­śmy do pod­stawy mostu.

– Musisz coś wie­dzieć o Czer­wo­no­rę­kim Vasqu­ezie – powie­dział Die­ter­ling. – Ni­gdy go tak przy nim nie nazy­waj.

– Dla­czego?

– Bo to go wku­rza.

– No i co z tego? – Zatrzy­ma­łem koło­wiec i zapar­ko­wa­łem go wśród zbie­ra­niny pojaz­dów sto­ją­cych rząd­kiem po jed­nej stro­nie ulicy. Puści­łem sta­bi­li­za­tory; prze­grzany sil­nik pach­niał jak gorąca lufa kara­binu. – Nie mamy zwy­czaju przej­mo­wać się odczu­ciami hołoty.

– No tak, ale tym razem trzeba wyka­zać nad­miar ostroż­no­ści. Vasquez nie jest wpraw­dzie naj­ja­śniej­szą gwiazdą w kon­ste­la­cji kry­mi­na­li­stów, ale ma przy­ja­ciół, a za sobą serię nad­zwy­czaj sady­stycz­nych czy­nów. Więc się zacho­wuj.

– Wstrzelę się w tę rolę naj­le­piej, jak umiem.

– Tak… ale nie zostaw za dużo krwi na pod­ło­dze.

Wysie­dli­śmy z koło­wca. Wycią­ga­łem szyję, by objąć wzro­kiem most. Widzia­łem go po raz pierw­szy – to była moja pierw­sza wyprawa nie tylko do Strefy Zde­mi­li­ta­ry­zo­wa­nej, ale i do Nueva Val­pa­ra­iso; most wyda­wał się absur­dal­nie olbrzymi, nawet gdy patrzyło się na niego z odle­gło­ści pięt­na­stu, dwu­dzie­stu kilo­me­trów. Łabędź – roz­dęty i czer­wony, z gorącą jaśniej­szą plamką w cen­trum – cho­wał się już za hory­zont, ale nawet w tym świe­tle było widać nitki mostu i od czasu do czasu małe kora­liki wind zjeż­dża­ją­cych lub wzno­szą­cych się w kosmos. Zasta­na­wia­łem się, czy nie przy­by­li­śmy za późno. Może Reivich zdą­żył już wsiąść do windy? Vasquez zapew­nił nas jed­nak, że czło­wiek, na któ­rego polu­jemy, na­dal jest w mie­ście, uprasz­cza sieć swo­ich akty­wów na Skraju Nieba i prze­nosi fun­du­sze na rachunki dłu­go­ter­mi­nowe.

Die­ter­ling poszedł na tył koło­wca – z zacho­dzą­cymi na sie­bie seg­men­tami opan­ce­rze­nia jed­no­ko­łowy samo­chód przy­po­mi­nał pan­cer­nika – i z trza­skiem otwo­rzył mały bagaż­nik.

– Cho­lera, bra­chu, omal nie zapo­mnia­łem płasz­czy.

– Prawdę mówiąc, mia­łem nadzieję, że zapo­mnisz.

– Wkła­daj i nie narze­kaj! – Rzu­cił mi płaszcz.

Wło­ży­łem płaszcz na war­stwy odzieży, które mia­łem na sobie. Jego brzeg omia­tał powierzch­nię ulicz­nych kałuż z błot­ni­stą desz­czówką; ary­sto­kraci lubili się tak nosić, jakby pro­wo­ku­jąc, by przy­dep­ty­wano im poły szat. Die­ter­ling też zarzu­cił płaszcz na ramiona i zaczął prze­bie­rać w opcjach doboru wzo­rów umiesz­czo­nych na ręka­wie. Krzy­wił się z nie­sma­kiem na kolejne kra­wiec­kie pro­po­zy­cje.

– Nie. Nie… Na litość Boską, nie. Też nie. To też się nie nadaje.

Wycią­gną­łem rękę i poło­ży­łem palec na jed­nej z jego naszy­wek.

– Masz. Wyglą­dasz zabój­czo. Teraz się zamknij i podaj mi pisto­let.

Przed­tem wybra­łem na swoim płasz­czu barwę per­łową – na takim tle pisto­let nie powi­nien się odci­nać. Die­ter­ling wyjął z kie­szeni mary­narki małą broń i podał mi ją po pro­stu jak pudełko papie­ro­sów.

Pod gładką pla­sti­kową pół­prze­zro­czy­stą powierzch­nią pisto­letu wid­niał labi­rynt czę­ści wewnętrz­nych.

Był to pisto­let nakrę­cany, wyko­nany cał­ko­wi­cie z węgla – głów­nie dia­mentu, ale zasto­so­wano też ful­le­reny do sma­ro­wa­nia i maga­zy­no­wa­nia ener­gii. Nie miał żad­nych czę­ści meta­lo­wych, żad­nych mate­ria­łów wybu­cho­wych czy obwo­dów elek­trycz­nych. Tylko skom­pli­ko­wany układ dźwi­gni i zapa­dek sma­ro­wa­nych kul­kami ful­le­renu. Z pisto­letu strze­lało się dia­men­to­wymi strzał­kami sta­bi­li­zo­wa­nymi obro­towo, napę­dza­nymi dzięki relak­sa­cji ful­le­re­no­wych spi­rali zwi­nię­tych nie­mal do gra­nicy zerwa­nia. Nakrę­cało się go klu­czem, jak zabawkę. Broń nie posia­dała urzą­dzeń celow­ni­czych, sys­te­mów sta­bi­li­zu­ją­cych ani loka­to­rów celu.

I tak nie miało to zna­cze­nia.

Wsu­ną­łem pisto­let do kie­szeni płasz­cza, pewien, że nikt z prze­chod­niów nie zauwa­żył prze­ka­za­nia broni.

– Obie­ca­łem, że wybiorę ci cacko – rzekł Die­ter­ling.

– Ujdzie.

– Tylko tyle? Tan­ner, jestem roz­cza­ro­wany. Ten przed­miot ma w sobie nie­sa­mo­wite nie­cne piękno. Sądzę nawet, że otwiera wyraźne moż­li­wo­ści łowiec­kie.

Cały Miguel Die­ter­ling, cały on, pomy­śla­łem. Na wszystko patrzy z punktu widze­nia myśli­wego.

Usi­ło­wa­łem się uśmiech­nąć.

– Zwrócę ci to w jed­nym kawałku. A gdyby się nie udało, wiem, jaki pre­zent dać ci na gwiazdkę.

Ruszy­li­śmy w stronę mostu. Żaden z nas nie był przed­tem w Nueva Val­pa­ra­iso. No i co z tego? Jak więk­szość spo­rych miast na tej pla­ne­cie, rów­nież i to miało w swym zało­że­niu coś z gruntu zna­jo­mego; nawet nazwy ulic brzmiały zna­jomo. Plany więk­szo­ści naszych osad oparto na del­to­idal­nej struk­tu­rze ulic z trzema głów­nymi arte­riami bie­gną­cymi z wierz­chołka cen­tral­nego trój­kąta o boku jakichś stu metrów. Wokół tego ośrodka two­rzono zwy­kle coraz więk­sze trój­kąty, wresz­cie struk­tura geo­me­tryczna się psuła, two­rząc plą­ta­ninę roz­rzu­co­nych przed­mieść i nowo zabu­do­wy­wa­nych stref. Mia­sto decy­do­wało, jak wyko­rzy­stać cen­tralny trój­kąt, i zwy­kle zale­żało to od tego, ile razy mia­sto było oku­po­wane i bom­bar­do­wane pod­czas wojny. Tylko w nie­licz­nych wypad­kach pozo­sta­wał jakiś ślad po del­to­kształt­nym pro­mie, wokół któ­rego wyro­sło osie­dle.

Nueva Val­pa­ra­iso też powstało w ten spo­sób. Uli­com nadano zwy­kłe nazwy: Omdur­man, Norqu­inco, Arme­sto i tak dalej, ale cen­tralny trój­kąt został pogrze­bany pod kon­struk­cją mostu, który oka­zał się na tyle istotny dla obu woju­ją­cych stron, że prze­trwał bez uszczerbku. Wyra­stał błysz­czący i czarny, trzema ścia­nami, każda o dłu­go­ści trzy­stu metrów. Przy­po­mi­nał kadłub statku, ale jego dolne poziomy obro­sły w hotele, restau­ra­cje, kasyna i bur­dele. Nawet gdyby most tu nie ster­czał, już sam wygląd ulicy świad­czył o tym, że znaj­du­jemy się w sta­rej dziel­nicy bli­sko miej­sca lądo­wa­nia. Nie­które budynki powstały ze spię­trzo­nych gon­doli towa­ro­wych, w któ­rych wykuto okna i drzwi, a potem w ciągu dwóch i pół wieku przy­ozdo­biono archi­tek­to­nicz­nymi deta­lami.

– Hej tam! – usły­sza­łem czyjś głos. – Tan­ner Pie­przony Mira­bel.

W zacie­nio­nym por­tyku stał oparty o mur męż­czy­zna. Spra­wiał wra­że­nie, że nie ma nic do roboty poza oglą­da­niem peł­za­ją­cych owa­dów. Dotych­czas mia­łem z nim do czy­nie­nia tylko za pośred­nic­twem wideo albo tele­fonu, i zawsze krótko z nim roz­ma­wia­łem. Spo­dzie­wa­łem się zoba­czyć kogoś znacz­nie wyż­szego i o mniej szczu­ro­wa­tym wyglą­dzie. Czer­wo­nawe zęby spi­ło­wał na ostro, pocią­głą twarz pora­stała nie­równa szcze­cina, dłu­gie czarne włosy scze­sał z bar­dzo niskiego czoła do tyłu. Jego płaszcz, ciężki jak mój, wyglą­dał tak, jakby za chwilę miał mu się zsu­nąć z ramion. W lewej ręce trzy­mał papie­rosa – wkła­dał go co chwila do ust – a prawa dłoń znik­nęła w kie­szeni płasz­cza i jakoś nie chciała się wynu­rzyć.

Nie oka­za­łem zdzi­wie­nia, że nas śle­dził.

– Vasquez – powie­dzia­łem. – Zakła­dam, że wzią­łeś naszego czło­wieka pod nad­zór?

– Teee, Mira­bel, bez obaw, facet się nie wysiu­sia bez mojej wie­dzy.

– Cią­gle porząd­kuje swoje sprawy?

– No wiesz, jakie są te bogate dzie­ciaki. Muszą dbać o inte­resy. Jeśli o mnie cho­dzi, wje­chał­bym po moście jak gówno na kół­kach. – Wska­zał papie­ro­sem Die­ter­linga. – To facet od wężów?

– Jeśli tak to okre­ślisz… – Die­ter­ling wzru­szył ramio­nami.

– Nie­li­cha robota polo­wać na węże. – Ręką z papie­ro­sem wyko­nał gest, jakby celo­wał i strze­lał z pisto­letu, zapewne w wyima­gi­no­waną hama­driadę. – Mogli­by­ście mnie wci­snąć do swo­jej następ­nej wyprawy?

– Nie wiem – odparł Die­ter­ling. – Raczej nie uży­wamy żywej przy­nęty. Ale poroz­ma­wiam z sze­fem i zoba­czę, co się da zro­bić.

Czer­wo­no­ręki Vasquez bły­snął zaostrzo­nymi zębami.

– Zgry­wus jesteś. Podo­basz mi się, Wężu. Ale z dru­giej strony pra­cu­jesz dla Cahu­elli i musisz mi się podo­bać. A tak przy oka­zji, jak mu się wie­dzie? Sły­sza­łem, że Cahu­ella obe­rwał tak samo paskud­nie jak ty, Mira­bel. Wię­cej, doszły mnie plotki, że się nie wyli­zał.

Nie zamie­rza­li­śmy teraz infor­mo­wać o śmierci Cahu­elli, dopóki nie prze­my­ślimy wszyst­kich kon­se­kwen­cji, ale naj­wy­raź­niej złe wia­do­mo­ści dotarły do Nueva Val­pa­ra­iso przed nami.

– Zro­bi­łem dla niego, co mogłem – powie­dzia­łem.

Vasquez kiwał powoli głową, jakby wła­śnie potwier­dziły się jego naj­święt­sze prze­ko­na­nia.

– Tak sły­sza­łem. – Poło­żył mi na ramie­niu lewą dłoń, trzy­ma­jąc papie­rosa jak naj­da­lej od per­ło­wej tka­niny płasz­cza. – Mówiono, że z urwaną nogą jecha­łeś przez pół pla­nety, żeby przy­wieźć do domu Cahu­ellę i jego dziwkę. Czło­wieku, to kawał gów­nia­nego boha­ter­stwa, nawet jak na bia­ło­okiego. Opo­wiesz mi wszystko przy pisco, a Wąż zapi­sze mnie na swoją następną wyprawę. Zgoda, Wężu?

Szli­śmy w stronę mostu.

– Teraz nie czas na takie rze­czy – powie­dzia­łem. – To zna­czy na drinki.

– Mówi­łem już: nie przej­muj się. – Vasquez kro­czył przed nami, jedną rękę cią­gle trzy­ma­jąc w kie­szeni. – Nie rozu­miem was. Wystar­czy jedno słowo, a sprawa Reivi­cha znika, zostaje po nim plama na pod­ło­dze. Moja pro­po­zy­cja na­dal jest aktu­alna, Mira­bel.

– Muszę go wykoń­czyć oso­bi­ście.

– Taa, sły­sza­łem – odparł Vasquez. – Coś w rodzaju wen­dety. Coś tam mia­łeś z dziwką Cahu­elli, nie?

– Sub­tel­ność nie należy do two­ich moc­nych stron, Czer­wony.

Zoba­czy­łem, że Die­ter­ling się krzywi. W mil­cze­niu zro­bi­li­śmy jesz­cze parę kro­ków, po czym Vasquez odwró­cił się i spoj­rzał na mnie.

– Co powie­dzia­łeś?

– Sły­sza­łem, że za ple­cami nazy­wają cię Vasquez Czer­wo­no­ręki.

– Jeśli nawet, to nie twój zasrany inte­res.

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Nie wiem. A z dru­giej strony, jaki inte­res masz w tym, co tam było mię­dzy mną a Gittą?

– Dobrze już, Mira­bel. – Zacią­gnął się papie­ro­sem dłu­żej niż zwy­kle. – Chyba się rozu­miemy. Nie lubię, jak ludzie mnie o nie­które sprawy wypy­tują, a ty nie lubisz, jak ludzie cie­bie o nie­które rze­czy wypy­tują. Ja tam nie wiem, czło­wieku, może rżną­łeś Gittę. – Patrzył, jak się naje­żam. – Ale, jak powie­dzia­łeś, nie mój inte­res. Wię­cej nie zapy­tam. Nawet o tym nie pomy­ślę. A ty wyświadcz mi przy­sługę, dobrze? Nie nazy­waj mnie Czer­wo­no­rę­kim. Wiem, że Reivich zro­bił ci coś paskud­nego w tej dżun­gli. Gadali, że było to bar­dzo nie­przy­jemne i omal nie umar­łeś. Ale zro­zum jedno: mamy tu prze­wagę liczebną. Moi ludzie cały czas was obser­wują. Więc lepiej, żebyś mnie nie obra­żał. A jeśli mnie wku­rzysz, to tak ci dam popa­lić, że to, co ci zro­bił Reivich, uznasz za koci-łapci.

– Moim zda­niem powin­ni­śmy wie­rzyć temu dżen­tel­me­nowi – ode­zwał się Die­ter­ling. – Zga­dzasz się, Tan­ner?

– Powiedzmy, że obaj dotknę­li­śmy swo­ich czu­łych punk­tów – odpar­łem po dłuż­szym mil­cze­niu.

– Taa – potwier­dził Vasquez. – To mi się podoba. Ja i Mira­bel jeste­śmy gwał­tow­ni­kami i musimy mieć nieco wza­jem­nego sza­cunku dla swo­ich wraż­li­wo­ści. Zgoda. Pójdźmy na pisco i cze­kajmy, aż Reivich zrobi ruch.

– Nie chcę się zbyt­nio odda­lać od mostu.

– Da się zro­bić.

Vasquez prze­cie­rał nam drogę, roz­py­cha­jąc się nie­fra­so­bli­wie w tłu­mie wie­czor­nych spa­ce­ro­wi­czów. Z naj­niż­szego poziomu spię­trzo­nych gon­doli dobie­gało zawo­dze­nie akor­de­onu, powolne i uro­czy­ste jak pieśń żałobna. Spa­ce­ru­jący parami po uli­cach mło­dzi wyglą­dali raczej na miej­sco­wych niż ary­sto­kra­tów. Ubrani tak, jak im na to pozwa­lały środki, auten­tycz­nie swo­bodni, przy­stojni ludzie o roze­śmia­nych twa­rzach szu­kali miej­sca, gdzie mogliby coś zjeść, w coś pograć lub posłu­chać muzyki. Wojna praw­do­po­dob­nie wywarła jakiś wpływ na ich życie: może stra­cili przy­ja­ciół lub kogoś bli­skiego, ale Nueva Val­pa­ra­iso znaj­do­wało się na tyle daleko od fron­tów, że wojna nie zaj­mo­wała w myślach mło­dzieży waż­nego miej­sca. Trudno im było nie zazdro­ścić. Jakże bym chciał wejść z Die­ter­lin­giem do baru i upić się na umór, zapo­mnieć o mecha­nicz­nym pisto­le­cie, o Reivi­chu, zapo­mnieć, po co przy­sze­dłem pod ten most.

Oczy­wi­ście spa­ce­ro­wali tu rów­nież inni. Żoł­nie­rze na prze­pu­stce po cywil­nemu, choć roz­po­zna­walni po dra­stycz­nie ostrzy­żo­nych wło­sach, gal­wa­nicz­nie sty­mu­lo­wa­nych musku­łach ze zmien­no­barw­nymi kame­le­ofla­żo­wymi tatu­ażami na ramio­nach, po dziw­nie asy­me­trycz­nej opa­le­niź­nie na twa­rzach: jedno oko znaj­do­wało się w obwódce bla­dego ciała, w miej­scu gdzie zwy­kle opusz­czali przy­mo­co­wany do hełmu monokl celow­ni­czy. Żoł­nie­rze ze wszyst­kich stron kon­fliktu dość swo­bod­nie się ze sobą mie­szali, uni­kali zatar­gów ze spa­ce­ru­jącą mili­cją strefy zde­mi­li­ta­ry­zo­wa­nej. Tylko mili­cjanci mogli nosić broń w tej stre­fie; otwar­cie trzy­mali pisto­lety w sztyw­nych bia­łych ręka­wi­cach. Nie zamie­rzali nie­po­koić Vasqu­eza, a nas – mnie i Die­ter­linga – też by nie zacze­pili, nawet gdy­by­śmy z nim nie szli. Może i wyglą­da­li­śmy na goryli wepchnię­tych w gar­ni­tury, ale trudno by było nas wziąć za czyn­nych żoł­nie­rzy. Przede wszyst­kim obaj wyglą­da­li­śmy za staro, dobie­ga­li­śmy wieku śred­niego. Na Skraju Nieba zna­czyło to mniej wię­cej to samo co w całej czło­wie­czej histo­rii: cztery do sze­ściu krzy­ży­ków.

Nie­wiele jak na połowę ludz­kiego życia.

Die­ter­ling i ja trzy­ma­li­śmy formę, ale nie wyglą­da­li­śmy na żoł­nie­rzy w służ­bie czyn­nej. Przede wszyst­kim żoł­nier­ska musku­la­tura ni­gdy nie wyglą­dała dokład­nie tak jak ludzka, ale od cza­sów, gdy byłem bia­ło­okim, przy­brało to formy eks­tre­malne. Daw­niej mogłeś jakoś uza­sad­niać, że do nosze­nia broni są ci potrzebne szpry­co­wane mię­śnie. Od tam­tego czasu rynsz­tu­nek znacz­nie ulep­szono, ale żoł­nie­rze, tutaj na ulicy, mieli ciała jakby stwo­rzone przez absur­dal­nie prze­sad­nego rysow­nika komik­sów. Na polu walki wra­że­nie wzmac­niał jesz­cze kon­trast z mało­ga­ba­ry­tową, modną teraz bro­nią, którą mogłoby utrzy­mać małe dziecko.

– Tutaj – powie­dział Vasquez.

Jego miesz­ka­nie było jed­nym z kon­struk­tów paso­żyt­ni­czo naro­słych wokół pod­stawy mostu. Popro­wa­dził nas w krótką ciemną uliczkę, potem przez nie­ozna­czone drzwi oto­czone holo­gra­mami węży. Pomiesz­cze­nie oka­zało się kuch­nią, wielką jak kuch­nia fabryczna, wypeł­nioną kłę­bami pary. Mru­ży­łem oczy i ście­ra­łem pot z twa­rzy, schy­la­jąc się pod groź­nymi kuchen­nymi przy­rzą­dami. Zasta­na­wia­łem się, czy Vasquez użył ich już kie­dyś w swej dzia­łal­no­ści poza­ku­chen­nej.

– Dla­czego on jest taki prze­wraż­li­wiony na punk­cie Czer­wo­no­rę­kiego? – spy­ta­łem szep­tem Die­ter­linga.

– To długa histo­ria – odparł. – I nie cho­dzi tylko o rękę.

Od czasu do czasu z pary wyła­niał się nagi do pasa kucharz, któ­rego po coś posłano; twarz miał czę­ściowo scho­waną za pla­sti­kową maską do oddy­cha­nia. Vasquez roz­ma­wiał z dwoma kucha­rzami, a tym­cza­sem Die­ter­ling zanu­rzył palce w garnku z wrząt­kiem i coś wyło­wił, a potem spró­bo­wał.

– To Tan­ner Mira­bel, mój zna­jomy – powie­dział Vasquez do star­szego kucha­rza. – Facet był bia­ło­okim, więc z nim nie zadzie­raj. Zatrzy­mamy się tu na tro­chę. Przy­nieś nam coś do picia. Pisco. Mira­bel, jesteś głodny?

– Nie­zbyt. Miguel już się chyba czę­stuje.

– Dobrze. Ale według mnie, Wężu, szczur dziś czymś zala­tuje.

Die­ter­ling wzru­szył ramio­nami.

– Jada­łem gor­sze rze­czy, możesz mi wie­rzyć. – Wło­żył do ust kawa­łek. – Mniam, nie­zły szczu­rek. Nor­we­ski, tak?

Vasquez zapro­wa­dził nas do pustej sali kasyna za kuch­nią. Począt­kowo wyda­wało mi się, że tylko my tu jeste­śmy. W dys­kret­nie oświe­tlo­nym pomiesz­cze­niu, prze­pysz­nie obi­tym zie­lo­nym plu­szem, na postu­men­tach umiesz­czo­nych w stra­te­gicz­nych miej­scach stały pyka­jące nargile. Ściany były pokryte obra­zami w tona­cji brązu, ale gdy przyj­rza­łem im się bli­żej, zoba­czy­łem, że to nie malo­wi­dła, lecz mozaiki stwo­rzone z kawał­ków róż­nych gatun­ków drewna, sta­ran­nie przy­cię­tych i poskle­ja­nych. Nie­które kawałki, lekko migo­tliwe, pocho­dziły zapewne z kory drzewa hama­dria­do­wego. Wszyst­kie obrazy miały jeden wspólny temat: przed­sta­wiały sceny z życia Skya Haus­smanna. Flo­tylla pię­ciu stat­ków poko­nuje prze­strzeń mię­dzy ukła­dem Ziemi a naszym; Tytus Haus­smann z pochod­nią w dłoni znaj­duje swego syna samot­nego i w ciem­no­ści po wiel­kim zaciem­nie­niu; Sky odwie­dza swego ojca w ambu­la­to­rium na statku, przed śmier­cią Tytusa z ran odnie­sio­nych pod­czas obrony San­tiago przed sabo­ta­ży­stą. Widzia­łem rów­nież kunsz­towne przed­sta­wie­nie zbrodni i chwały Skya Haus­smanna, tego, co zro­bił, by San­tiago tu dotarł przed innymi stat­kami Flo­tylli – moduły spalne odpa­dają od statku jak nasionka dmu­chawca. A ostatni obraz przed­sta­wiał karę, jaką ludzie wymie­rzyli Sky­owi: ukrzy­żo­wa­nie.

Mgli­ście sobie przy­po­mnia­łem, że wyda­rzyło się to gdzieś w pobliżu.

Jed­nakże sala peł­niła nie tylko rolę kaplicy Haus­smanna. We wnę­kach na obrze­żach znaj­do­wały się tra­dy­cyjne maszyny do gry, stało tu też kilka sto­łów, przy któ­rych póź­niej z pew­no­ścią zasiądą hazar­dzi­ści, choć teraz nikt tu nie grał. Z mroku dobie­gało tylko szu­ra­nie szczu­rów.

Cen­trum pokoju miało kształt ide­al­nie czar­nej kopuły, o śred­nicy przy­naj­mniej pię­ciu metrów; na jej obwo­dzie umiesz­czono mięk­kie krze­sła na skom­pli­ko­wa­nych tele­sko­po­wych wspor­ni­kach, wzno­szące się trzy metry nad pod­łogą. W jeden pod­ło­kiet­nik każ­dego fotela wbu­do­wano kon­tro­lki do gry, w drugi wmon­to­wano zestaw urzą­dzeń pod­łą­czo­nych do naczyń krwio­no­śnych. Połowa krze­seł była zajęta, ale sie­dzące osoby tkwiły w nich w zupeł­nym bez­ru­chu, jak mar­twe. Gdy wsze­dłem do pokoju, nawet ich nie zauwa­ży­łem. Mieli w sobie tę trudną do zde­fi­nio­wa­nia ary­sto­kra­tycz­ność, roz­ta­czali aurę bogac­twa i nie­ty­kal­no­ści.

– Co się stało? – spy­ta­łem. – Zapo­mnia­łeś ich wyrzu­cić rano, gdy zamy­ka­łeś lokal?

– Skądże. Nie­mal tu wro­śli – odparł Vasquez. – Grają przez parę mie­sięcy, obsta­wiają dłu­go­fa­lowy wynik kam­pa­nii lądo­wej. Teraz z powodu desz­czów panuje cisza. Jakby wojny w ogóle nie było. Ale żebyś widział, co się tu dzieje, kiedy robi się gorąco.

Coś mi się w tej sali nie podo­bało. Nie cho­dziło nawet o gale­rię dzie­jów Skya Haus­smanna, choć ona z pew­no­ścią grała istotną rolę.

– Powin­ni­śmy się chyba stąd wyno­sić – powie­dzia­łem.

– A wasze drinki?

Nie zdą­ży­łem odpo­wie­dzieć, gdy wszedł szef kuchni, gło­śno dysząc przez pla­sti­kową maskę. Pchał mały wózek z napo­jami. Wzru­szy­łem ramio­nami i poczę­sto­wa­łem się kwa­śnym pisco.

– Sky Haus­smann jest tu strasz­nie ważny. – Wska­za­łem na deko­ra­cje.

– Czło­wieku, nawet sobie nie zda­jesz sprawy jak.

Vasquez pstryk­nął i ide­al­nie dotąd czarna kopuła oży­wiła się i wypeł­niła bar­dzo szcze­gó­ło­wym obra­zem połówki Skraju Nieba; od pod­łogi wzno­sił się skraj czerni, jak błona mrużna jasz­czurki. Nueva Val­pa­ra­iso – mru­ga­jące iskierki na widocz­nym przez dziury w chmu­rach zachod­nim wybrzeżu Pół­wy­spu.

– Tak?

– Rozu­miesz, ludzie są tu dość reli­gijni. Łatwo można ura­zić ich uczu­cia, jeśli jest się nie­ostroż­nym. Czło­wieku, musisz to usza­no­wać.

– Sły­sza­łem, że wokół Haus­smanna powstał ruch reli­gijny. Tyle wiem. – Znów wska­za­łem głową deko­ra­cje. Po raz pierw­szy zauwa­ży­łem przy­mo­co­wany do ściany ele­ment przy­po­mi­na­jący czaszkę del­fina, dziw­nie skrzy­wiony i pofał­do­wany. – Co się stało? Kupi­łeś ten przy­by­tek od jakie­goś Haus­sman­now­skiego świra?

– Nie, to nie to.

Die­ter­ling chrząk­nął, ale mówi­łem dalej:

– Więc co? Masz w tym udziały?

Vasquez zga­sił papie­rosa i zaczął się szczy­pać w grzbiet nosa, marsz­cząc przy tym niskie czoło.

– Co jest, Mira­bel? Chcesz mnie zde­ner­wo­wać czy po pro­stu jesteś ciem­nym palan­tem?

– Skądże, usi­ło­wa­łem tylko nawią­zać uprzejmą roz­mowę.

– Aku­rat. A wcze­śniej nazwa­łeś mnie Czer­wo­nym. Wymsknęło ci się, co?

– Sądzi­łem, że już to zała­twi­li­śmy. – Upi­łem łyk pisco. – Nie zamie­rza­łem cię iry­to­wać, Vasquez, ale dzi­wię się, że jesteś taki prze­wraż­li­wiony.

Wyko­nał ręką ledwo zauwa­żalny gest, jakby pstryk­nię­cie pal­cami.

Moje oczy nie zdo­łały zare­je­stro­wać tego, co stało się potem – jakiś pod­pro­gowy ruch metalu i deli­katny wie­trzyk sunący wokół sali. Po fak­cie dosze­dłem do wnio­sku, że w ścia­nach, pod­ło­dze i sufi­cie musiało się otwo­rzyć kil­ka­na­ście prze­słon, z któ­rych wysu­nęły się maszyny.

Były to auto­ma­tycz­nie uru­cho­mione drony-war­tow­nicy – dry­fu­jące w powie­trzu czarne kule, które roz­wie­rały się na rów­niku, a każda demon­stro­wała po trzy, cztery lufy pisto­le­tów, skie­ro­wane na mnie i na Die­ter­linga. Wojow­ni­cze drony krą­żyły powoli wokół nas, brzę­cząc jak psz­czoły.

Przez długą chwilę obaj wstrzy­my­wa­li­śmy oddech, aż wresz­cie Die­ter­ling prze­mó­wił:

– Chyba pad­niemy tru­pem, jak się naprawdę wku­rzysz, co, Vasquez?

– Nie mylisz się, Wężu, nie­wiele bra­kuje. – Pod­niósł głos. – Włą­czyć tryb zabez­pie­czeń. – Jak przed­tem, pstryk­nął pal­cami. – Widzisz, chło­pie, może ci się wyda­wać, że to ten sam gest co poprzed­nio. Ale sala odbiera to ina­czej. Gdy­bym nie wyłą­czył sys­temu, zin­ter­pre­to­wa­łaby go jako roz­kaz zabi­cia wszyst­kich z wyjąt­kiem mnie i tych boga­tych dup­ków w fote­lach.

– Cie­szę się, że to wcze­śniej tre­no­wa­łeś.

– Tak, Mira­bel, śmiej się, śmiej. – Znów wyko­nał ten sam gest. – Wyglą­dał tak samo, co? Ale to też była zupeł­nie inna komenda. Drony zro­zu­mia­łyby to jako roz­kaz odstrze­le­nia ci rąk kolejno, po jed­nej. Pokój jest tak zapro­gra­mo­wany, że rozu­mie kil­ka­na­ście gestów i, zapew­niam cię, po nie­któ­rych jestem prze­ra­żony rachun­kiem za sprzą­ta­nie. – Wzru­szył ramio­nami. – Wyra­zi­łem się jasno?

– Ow­szem.

– Dobrze. Wyłą­czyć tryb zabez­pie­czeń. War­tow­nicy, wyco­fać się.

Jak poprzed­nio: plama ruchu, wie­trzyk. Jakby maszyny w oka­mgnie­niu prze­stały ist­nieć.

– Zro­biło to na tobie wra­że­nie? – spy­tał Vasquez.

– Nie­spe­cjalne – odpar­łem. Czu­łem na czole szczy­pa­nie potu. – Przy odpo­wied­nim usta­wie­niu zabez­pie­czeń już przed tą salą prze­sie­jesz wszyst­kich. Choć przy­pusz­czam, że to prze­ła­muje lody na przy­ję­ciach.

– Wła­śnie. – Vasquez spoj­rzał na mnie z roz­ba­wie­niem, wyraź­nie zado­wo­lony, że osią­gnął zamie­rzony efekt.

– A poza tym to rów­nież pro­wo­kuje pyta­nie, dla­czego jesteś taki prze­wraż­li­wiony.

– Na moim miej­scu był­byś znacz­nie bar­dziej prze­wraż­li­wiony. – W tym momen­cie zro­bił coś zaska­ku­ją­cego: powoli wyjął dłoń z kie­szeni i mogłem zoba­czyć, że nie trzyma broni. – Popatrz, Mira­bel.

Nie wiem wła­ści­wie, czego ocze­ki­wa­łem, ale zaci­śnięta pięść wyglą­dała zupeł­nie nor­mal­nie, nie była ani tro­chę zde­for­mo­wana. Nic szcze­gól­nie krwa­wego.

– Ręka jak ręka, Vasquez.

Jesz­cze moc­niej zaci­snął dłoń i wtedy nastą­piło coś dziw­nego: z pię­ści zaczęła się sączyć krew, naj­pierw powoli, potem cie­kła coraz sil­niej­szym stru­mie­niem. Patrzy­łem, jak czer­wień kapie na zie­loną pod­łogę.

– Stąd moje prze­zwi­sko. Bo krwa­wię z pra­wej ręki. Zaje­bi­ście ory­gi­nalne, co? – Roz­warł pięść, odsła­nia­jąc krwawe źró­dło pośrodku dłoni. – Taka sprawa. To styg­mat, jak ślad Chry­stusa. – Zdrową rękę wło­żył do kie­szeni, wycią­gnął chu­s­teczkę, zwi­nął ją w kłąb i przy­ci­snął do rany, by zata­mo­wać krwo­tok. – Cza­sami mogę to zro­bić nie­mal samą siłą woli.

– Dopa­dli cię wyznawcy kultu Haus­smanna, co? – powie­dział Die­ter­ling. – Oni ukrzy­żo­wali też Skya. Wbili mu gwóźdź w prawą dłoń.

– Nie rozu­miem – odpar­łem.

– Mam mu powie­dzieć?

– Bar­dzo pro­szę, Wężu. Facet potrze­buje edu­ka­cji.

Die­ter­ling zwró­cił się do mnie:

– W ciągu ostat­niego stu­le­cia wyznawcy Haus­smanna podzie­lili się na kilka sekt. Nie­któ­rzy wyznawcy prze­jęli idee od zako­nów pokut­nych, usi­łu­jąc narzu­cić sobie cier­pie­nia, jakie prze­szedł Sky. Zamy­kają się w ciem­ni­cach, a izo­la­cja omal nie dopro­wa­dza ich do obłędu albo wywo­łuje wizje. Nie­któ­rzy odci­nają sobie lewe ręce, inni dobro­wol­nie zawi­sają na krzyżu. Te prak­tyki cza­sami pro­wa­dzą do śmierci. – Zamilkł i spoj­rzał na Vasqu­eza, jakby pro­sząc o pozwo­le­nie na kon­ty­nu­owa­nie opo­wie­ści. – Ist­nieje jed­nak sekta, która robi jesz­cze bar­dziej skrajne rze­czy. I na tym nie poprze­staje. Roz­po­wszech­nia swe prze­sła­nie, ale nie sło­wem, lecz za pomocą wirusa indok­try­na­cyj­nego.

– I co dalej?

– Ktoś musiał go dla nich wykre­ować, naj­praw­do­po­dob­niej Ultrasi, a może któ­ryś z nich wybrał się nawet w tym celu do Żon­gle­rów, a oni mani­pu­lo­wali jego neu­ro­che­mią. Nie­ważne. Naj­istot­niej­sze, że wirus jest zakaźny, prze­nosi się w powie­trzu i zaraża pra­wie każ­dego.

– Zmie­nia go w wyznawcę kultu?

– Nie – ode­zwał się Vasquez. Wziął sobie nowego papie­rosa. – Dopier­dala ci, ale nie zmie­nia cię w sek­cia­rza, rozu­miesz? Masz wizje, sny, cza­sami czu­jesz potrzebę cze­goś… – Ski­nął głową w stronę del­fina wysta­ją­cego ze ściany. – Widzisz tę rybią czaszkę? Kosz­to­wała mnie rękę i nogę. Nale­żała kie­dyś do Obłego, jed­nego z tych ze statku. Gdy mam tutaj takie gówienko, czuję pocie­chę, prze­staję się trząść. Ale, nie­stety, ustaje tylko to.

– A ręka?

– Nie­które wirusy wywo­łują fizyczne zmiany – wyja­śnił Vasquez. – W pew­nym sen­sie mia­łem nawet szczę­ście. Jest wirus powo­du­jący śle­potę. Inny spra­wia, że boisz się ciem­no­ści. Od jesz­cze innego ręka ci usy­cha i odpada. Eee, co tam parę kro­pli krwi od czasu do czasu. Począt­kowo, gdy nie­wielu ludzi wie­działo o wiru­sach, było to nawet fajne. Mogłem ich stra­szyć. Wkra­cza­łem do sali w trak­cie roz­mów i nagle oble­wa­łem faceta krwią. Ale ludzie szybko się dowie­dzieli, co to takiego. Że sek­cia­rze mnie zain­fe­ko­wali.

– Zasta­na­wiali się, czy jesteś taki cięty, jak gadają – powie­dział Die­ter­ling.

– Noo. – Vasquez spoj­rzał na niego podejrz­li­wie. – Budowa takiej repu­ta­cji jak moja zaj­muje sporo czasu.

– Nie wąt­pię – przy­znał Die­ter­ling.

– Noo. I, chło­pie, taki dro­biazg może naprawdę ją popsuć.

– Czy potra­fią wypłu­kać wirusa? – spy­ta­łem. Nie chcia­łem, by Die­ter­ling prze­cią­gnął strunę.

– Noo. Na orbi­cie mają takie gówienko, co potrafi to zro­bić. Ale wiesz, Mira­bel, aktu­al­nie nie mam orbity na liście bez­piecz­nych dla mnie miejsc.

– Więc z tym żyjesz. Czy to jest na­dal zaraź­liwe?

– Nie, jest bez­pieczne. Wszy­scy są bez­pieczni. Ja już pra­wie w ogóle nie zara­żam. – Paląc, nieco się uspo­ka­jał. Krwa­wie­nie ustało, mógł z powro­tem wło­żyć dłoń do kie­szeni. Pocią­gnął łyk pisco. – Cza­sami żałuję, że to już nie zaraża albo że nie zacho­wa­łem swo­jej krwi z cza­sów, gdy zosta­łem zara­żony. Miał­bym miły pre­zen­cik na odchodne: zastrzyk komuś w żyłę.

– Tylko że wtedy robił­byś to, co sek­cia­rze chcieli: roz­po­wszech­niał­byś ich wiarę – powie­dział Die­ter­ling.

– Noo, a powi­nie­nem roz­po­wszech­niać wiarę, że jeśli kie­dyś dorwę tego skur­wy­syna, który mi to zro­bił, to… – Urwał nagle. Mil­czał z nie­ru­cho­mym wzro­kiem, jak czło­wiek dotknięty para­li­żem. – Nie – rzekł po chwili. – To nie­moż­liwe. Nie wie­rzę.

– Co takiego? – spy­ta­łem.

Vasquez sub­wo­ka­li­zo­wał teraz; nie sły­sza­łem go, ale widzia­łem, jak poru­sza mię­śniami karku. Musiał mieć zaim­plan­to­wany sprzęt do łącz­no­ści z któ­rymś ze swo­ich ludzi.

– To Reivich – powie­dział w końcu.

– A o co cho­dzi?

– Sukin­syn mnie prze­chy­trzył.

Dwa

Dwa

Z firmy Czer­wo­no­rę­kiego, przez czarną ścianę kon­struk­cji do wnę­trza ter­mi­nalu mosto­wego pro­wa­dził ciemny zatę­chły labi­rynt. Vasquez szedł przo­dem z latarką, kopiąc po dro­dze prze­bie­ga­jące szczury.

– Przy­nęta – stwier­dził reflek­syj­nie. – Ni­gdy nie sądzi­łem, że zastawi przy­nętę. Oczy­wi­ście śle­dzi­łem sukin­syna od wielu dni. – Powie­dział to tak, jakby cho­dziło przy­naj­mniej o całe mie­siące, wyma­gało nad­ludz­kiego daru prze­wi­dy­wa­nia i dłu­gich przy­go­to­wań.

– Nie­któ­rzy to dopiero potra­fią zadać sobie trud! – powie­dzia­łem.

– No, spo­kój, Mira­bel. To ty nie zgo­dzi­łeś się, żeby zała­twić faceta, gdy go namie­rzy­li­śmy. Wtedy byłoby to łatwe. – Prze­py­chał się przez drzwi do następ­nego kory­ta­rza.

– Ale to i tak mógł nie być Reivich.

– Spraw­dzi­li­by­śmy ciało i jeśli to nie byłby Reivich, trzeba byłoby zacząć się roz­glą­dać za praw­dzi­wym.

– On ma rację. Przy­znaję to, choć z bólem – stwier­dził Die­ter­ling.

– Jestem ci winien kolejkę, Wężu.

– Niech ci to tylko nie zawróci w gło­wie.

Vasquez odkop­nął w mrok kolej­nego szczura.

– Więc co się takiego stało, że tak strasz­nie chcesz wejść w to gówno i się zemścić?

– Chyba już jesteś dość dobrze poin­for­mo­wany? – powie­dzia­łem.

– Ludzie gadają i tyle. Zwłasz­cza gdy taki Cahu­ella kop­nie w kalen­darz. Mówią o próżni we wła­dzy… W każ­dym razie jestem zdzi­wiony, że wam dwóm udało się ujść żyw­cem. Sły­sza­łem, że tamta zasadzka skoń­czyła się strasz­nym gów­nem.

– Nie odnio­słem poważ­nych ran – odparł Die­ter­ling. – Tan­ne­rowi dostało się znacz­nie bar­dziej. Stra­cił stopę.

– Nie było tak źle – rze­kłem. – Broń pro­mie­niowa przy­pie­kła ranę i zata­mo­wała krwo­tok.

– No tak, zwy­kła powierz­chowna rana – powie­dział Vasquez. – Nie mogę się nacie­szyć waszym towa­rzy­stwem, chłopcy.

– Możemy zmie­nić temat?

Po pierw­sze, nie mia­łem ochoty oma­wiać wypadku z Czer­wo­no­rę­kim Vasqu­ezem, a po dru­gie, nie pamię­ta­łem jasno szcze­gó­łów. Może pamię­ta­łem wcze­śniej, nim pod­dano mnie śpiączce rekon­wa­le­scen­cyj­nej, pod­czas któ­rej odro­sła mi stopa, ale teraz mia­łem wra­że­nie, że wypa­dek wyda­rzył się w bar­dzo odle­głej prze­szło­ści, a nie przed paroma tygo­dniami.

Szcze­rze wtedy wie­rzy­łem, że Cahu­ella się wyliże. Począt­kowo wyda­wało się, że ma z nas naj­wię­cej szczę­ścia – puls lase­rowy prze­szył go na wylot, nie uszko­dził żad­nych waż­nych orga­nów, jakby jego tra­jek­to­ria została wcze­śniej wyzna­czona przez doświad­czo­nego chi­rurga klatki pier­sio­wej. Nastą­piły jed­nak powi­kła­nia i Cahu­ella, nie mając szans dotar­cia na orbitę – zostałby aresz­to­wany i stra­cony zaraz po opusz­cze­niu atmos­fery – był zmu­szony do zado­wo­le­nia się czar­no­ryn­kową medy­cyną, naj­lep­szą, na jaką mógł sobie pozwo­lić. Wystar­czy­łaby do napra­wie­nia mojej nogi – tego rodzaju rany powszech­nie spo­ty­kało się na woj­nie – nato­miast skom­pli­ko­wane obra­że­nia orga­nów wewnętrz­nych wyma­gały bar­dziej zaawan­so­wa­nych środ­ków, nie­do­stęp­nych na czar­nym rynku.

Zatem umarł.

I teraz ja gonię zabójcę Cahu­elli i jego żony, z zamia­rem powa­le­nia go poje­dyn­czą dia­men­tową strzałką z nakrę­ca­nego pisto­letu.

Nim zosta­łem spe­cem od bez­pie­czeń­stwa, zatrud­nio­nym przez Cahu­ellę, w cza­sach, gdy na­dal byłem żoł­nie­rzem, uwa­żano mnie za bar­dzo wytraw­nego snaj­pera, który potrafi wpa­ko­wać komuś nabój w głowę, pre­cy­zyj­nie wybie­ra­jąc obszar mózgu. To lekka prze­sada. Ale zawsze byłem dobry i rze­czy­wi­ście lubi­łem robotę czy­stą, szybką, chi­rur­giczną.

Mia­łem szczerą nadzieję, że Reivich mnie nie zawie­dzie.

***

Nie spo­dzie­wa­łem się, że tajne przej­ście sięga do samego cen­trum ter­mi­nalu kotwi­czą­cego i koń­czy się w zacie­nio­nej czę­ści głów­nej hali. Spoj­rza­łem do tyłu na bariery zabez­pie­cza­jące, któ­rych unik­nę­li­śmy: widzia­łem, jak straż­nicy ska­nują ludzi w poszu­ki­wa­niu ukry­tej broni, spraw­dzają ich toż­sa­mość, żeby jakiś prze­stępca wojenny nie wydo­stał się z pla­nety. Nakrę­ca­nego pisto­letu w kie­szeni ska­nery by nie wykryły, dla­tego wła­śnie taką broń wybra­łem. Poczu­łem lekką iry­ta­cję, że moje sta­ranne przy­go­to­wa­nia oka­zały się czę­ściowo nie­po­trzebne.

– Pano­wie, dalej nie idę – oznaj­mił Vasquez, zatrzy­mu­jąc się na progu.

– Myśla­łem, że to twoje podwórko – powie­dział Die­ter­ling, roz­glą­da­jąc się. – Co się stało? Boisz się, że ni­gdy już nie zechcesz wyje­chać ponow­nie?

– Coś w tym sen­sie, Wężu – odparł Vasquez i pokle­pał nas po ple­cach. – Dobrze, chłopcy, idź­cie i zabij­cie tę pośmiertną plamę gówna. Tylko nikomu nie mów­cie, że was tu przy­pro­wa­dzi­łem.

– Nie martw się – rzekł Die­ter­ling. – Twoja rola nie zosta­nie nad­mier­nie uwy­pu­klona.

– Super. I pamię­taj, Wężu… – Wyko­nał gest naśla­du­jący strze­la­nie z pisto­letu. – To polo­wa­nie, o któ­rym mówi­li­śmy…

– Możesz uznać, że jesteś na wstęp­nej liście.

Wró­cił do tunelu, a ja z Die­ter­lin­giem zosta­li­śmy w ter­mi­nalu. Przez kilka chwil obaj mil­cze­li­śmy, przy­tło­czeni dziwną atmos­ferą tego miej­sca.

Byli­śmy w hali na pozio­mie gruntu; pier­ście­niem ota­czała komorę odjaz­dów i przy­jaz­dów u pod­stawy nici. Sufit znaj­do­wał się wiele pozio­mów wyżej. W prze­strzeni nad naszymi gło­wami krzy­żo­wały się kładki i rury tran­zy­towe, a w zewnętrz­nej ścia­nie tkwiły pomiesz­cze­nia luk­su­so­wych nie­gdyś skle­pów i restau­ra­cji, teraz prze­ro­bio­nych prze­waż­nie na kapliczki lub kio­ski z mate­ria­łami reli­gij­nymi. Ludzi było mało, pra­wie nikt nie przy­by­wał z orbity i zale­d­wie garstka zmie­rzała do wind. W hali pano­wała sza­rówka – pro­jek­tant nie prze­wi­dział, że będzie tu aż tak ciemno – i sufit nikł gdzieś w mroku, a całość przy­po­mi­nała wnę­trze kate­dry, w któ­rej odby­wała się jakaś nie­wi­doczna, choć wyczu­walna święta cere­mo­nia; atmos­fera nie skła­niała do pośpie­chu ani do gło­śnego zacho­wa­nia. Tło sta­no­wił led­wie sły­szalny stały szum, jakby spo­wo­do­wany przez pra­cu­jące w dole gene­ra­tory. Lub, pomy­śla­łem, jakby chór mni­chów into­no­wał jed­no­stajną pogrze­bową pieśń.

– Zawsze tak to wyglą­dało? – spy­ta­łem.

– Nie. Choć zawsze było to zadu­pie, strasz­nie się zmie­niło od czasu, jak tu ostat­nio byłem. Nawet mie­siąc temu musiało wyglą­dać ina­czej, pano­wał duży ruch, więk­szość pasa­że­rów prze­cho­dziła na sta­tek przez ten ter­mi­nal.

Przy­by­cie statku w oko­lice Skraju Nieba zawsze sta­no­wiło wyda­rze­nie. Jako pla­neta biedna i umiar­ko­wa­nie zaco­fana w porów­na­niu z innymi zamiesz­ka­nymi świa­tami nie nale­że­li­śmy do głów­nych gra­czy zmien­nego spek­trum han­dlu mię­dzy­gwiezd­nego. Nie­wiele eks­por­to­wa­li­śmy: doświad­cze­nie wojenne i kilka nie­cie­ka­wych bio­pro­duk­tów pozy­ski­wa­nych w dżun­gli. Chęt­nie kupi­li­by­śmy od Demar­chi­stów wszel­kie egzo­tyczne zaawan­so­wane pro­dukty i usługi, ale tylko naj­bo­gatsi ze Skraju Nieba mogli sobie na nie pozwo­lić. Gdy zawi­jały do nas statki, spe­ku­lo­wano, że zostały wypchnięte z bar­dziej docho­do­wych ryn­ków – z tras Yel­low­stone-Sol albo Fand-Yel­low­stone-Grand Teton – albo że i tak musiały się tu zatrzy­mać do remontu. Zda­rzało się to prze­cięt­nie raz na dzie­sięć stan­dar­do­wych lat i zawsze nas wtedy kiwano.

– Czy tu wła­śnie umarł Haus­smann? – spy­ta­łem.

– Gdzieś w pobliżu – odparł Die­ter­ling. Odgłos naszych kro­ków niósł się echem, gdy szli­śmy przez wielką halę. – Ni­gdy się nie dowie­dzą, gdzie dokład­nie, bo nie było wtedy dokład­nych map. Ale musiało to być parę kilo­me­trów stąd. Na pewno w gra­ni­cach Nueva Val­pa­ra­iso. Począt­kowo zamie­rzali spa­lić ciało, ale potem posta­no­wili je zabal­sa­mo­wać, by go zacho­wać jako przy­kład dla innych.

– Ale kult nie powstał od razu?

– Nie. Sky Haus­smann miał paru zwa­rio­wa­nych sym­pa­ty­ków, ale trudno to uznać za Kościół. To przy­szło potem. San­tiago był głów­nie świecki, ale z ludz­kiej psy­chiki nie tak łatwo wyko­rze­nić reli­gię. Czyny Skya sto­pili wybiór­czo z tym, co zapa­mię­tali z domu, jedno zacho­wali, dru­gie odrzu­cili, jak im paso­wało. Kilka poko­leń trwało wypra­co­wa­nie szcze­gó­łów, a potem nie dało się już tego ruchu powstrzy­mać.

– A potem, gdy zbu­do­wano most?

– Do tego czasu jedna z Haus­sman­now­skich sekt stała się posia­da­czem ciała. Nadali sobie nazwę Kościół Skya. Dla wygody, jeśli nie z innych powo­dów, doszli do wnio­sku, że Haus­smann musiał umrzeć nie w pobliżu mostu, ale dokład­nie pod nim. I że most to nie winda kosmiczna – a nawet gdyby był windą, to sta­no­wi­łoby to jego zewnętrzną funk­cję – tylko znak Boga: gotowe sank­tu­arium poświę­cone zbrodni i chwale Skya Haus­smanna.

– Ale to prze­cież ludzie skon­stru­owali i zbu­do­wali ten most.

– Z woli boskiej. Nie rozu­miesz, Tan­ner? Nie można tego kwe­stio­no­wać. Pod­daj się od razu.

Minę­li­śmy sek­cia­rzy – dwóch męż­czyzn i kobietę – idą­cych w prze­ciwną stronę. Mia­łem prze­możne wra­że­nie cze­goś zna­jo­mego, nie pamię­ta­łem jed­nak, czy już przed­tem ich widzia­łem. Byli ubrani w popie­late bluzy, nosili dłu­gie włosy. Jeden z męż­czyzn miał umo­co­wany przy czaszce mecha­niczny dia­dem – może to urzą­dze­nie zada­jące ból? Lewy rękaw dru­giego wyznawcy zwi­sał pła­sko przy­pięty do boku. Na czole kobiety wid­niał mały znak w kształ­cie del­fina. Przy­po­mnia­łem sobie, że Sky Haus­smann zaprzy­jaź­nił się z del­finami na pokła­dzie San­tiago i spę­dzał czas z tymi isto­tami, któ­rych uni­kali inni człon­ko­wie załogi.

Dziwne wydało mi się wspo­mnie­nie tego faktu. Chyba ktoś mi kie­dyś o tym mówił.

– Przy­go­to­wa­łeś pisto­let? – spy­tał Die­ter­ling. – Na wszelki wypa­dek. Możemy za rogiem wpaść na tego dra­nia, kiedy będzie sobie aku­rat zawią­zy­wał sznu­ro­wa­dła.

Pokle­pa­łem pisto­let, upew­nia­jąc się, że jest na miej­scu.

– Dziś raczej nie będziemy mieli szczę­ścia – powie­dzia­łem do Migu­ela.

Prze­szli­śmy przez drzwi w wewnętrz­nej ścia­nie hali. Mnisi zaśpiew miał teraz bez wąt­pie­nia ludz­kie brzmie­nie; ton był nie­mal dosko­nały, ale cze­goś w nim bra­ko­wało.

Po raz pierw­szy od wej­ścia do ter­mi­nalu zoba­czy­li­śmy nić. Obszar odjaz­dów, gdzie wkro­czy­li­śmy, był olbrzy­mim owal­nym pomiesz­cze­niem oto­czo­nym gale­rią; na niej sta­li­śmy. Główny poziom znaj­do­wał się setki metrów poni­żej i nić nur­ko­wała z góry, wynu­rzała się z sufitu przez drzwi źre­ni­cowe, potem bie­gła w dół, do miej­sca, gdzie była rze­czy­wi­ście zako­twi­czona i gdzie czy­hały urzą­dze­nia ser­wi­sowe, remon­tu­jące i kon­ser­wu­jące dźwigi. To stam­tąd docho­dziła żałobna pieśń; nio­sła się wyżej dzięki oso­bli­wej aku­styce tego pomiesz­cze­nia.

Most – poje­dyn­cza cienka nić z hiper­dia­mentu, bie­gnąca z powierzchni na orbitę syn­chro­niczną – na całej nie­mal dłu­go­ści miał tylko pięć metrów śred­nicy, a więk­szość z tego była pusta i tylko na ostat­nim kilo­me­trze, przed ter­mi­na­lem, liczył trzy­dzie­ści metrów sze­ro­ko­ści; zwę­żał się stop­niowo wraz z wyso­ko­ścią. Ta dodat­kowa sze­ro­kość miała zna­cze­nie czy­sto psy­cho­lo­giczne: wielu pasa­że­rów rezy­gno­wało z podróży na orbitę, gdy zoba­czyło, jak wąska jest nić, na któ­rej mieli jechać. Wobec tego wła­ści­ciele mostu posze­rzyli jego widoczną część bar­dziej, niż było to konieczne.

Wago­niki windy przy­jeż­dżały i odjeż­dżały co parę minut, wzno­sząc się i opa­da­jąc po prze­ciw­nych stro­nach kolumny. Przy­cze­pione magne­tycz­nie, miały kształt smu­kłego walca, wypro­fi­lo­wa­nego tak, by obej­mo­wał pra­wie połowę nici. Były wie­lo­pię­trowe, z osob­nymi pozio­mami prze­zna­czo­nymi na jadal­nie, sale rekre­acyjne, miej­sca do spa­nia. Zsu­wały się i wjeż­dżały prze­waż­nie puste, z ciem­nymi prze­dzia­łami pasa­żer­skimi. Tylko w co pią­tym lub co szó­stym podró­żo­wała garstka osób. Puste wago­niki świad­czyły o eko­no­micz­nej mize­rii mostu, ale samo w sobie nie sta­no­wiło to wiel­kiego pro­blemu. Koszty utrzy­ma­nia ruchu były małe w porów­na­niu z kosz­tem mostu i puste wagony nie wpły­wały na roz­kład jazdy wago­nów peł­nych. Z daleka miało się złu­dze­nie, że są zapeł­nione i panuje dobra koniunk­tura, na co wła­ści­ciele mostu już dawno stra­cili nadzieję, odkąd prze­jął go Kościół. Pora mon­su­nowa mogła two­rzyć ilu­zję, że na woj­nie panuje zastój, ale już pla­no­wano nowe kam­pa­nie: stra­te­dzy symu­lo­wali na kom­pu­te­rach ofen­sywy i inwa­zje na wraże tereny.

Z gale­rii wysu­wał się zawrotny szklany jęzor niczym nie­pod­trzy­my­wany, docie­rał pra­wie do nici, zosta­wia­jąc tylko miej­sce na ruch wago­nika. Nie­któ­rzy podróżni z baga­żem już cze­kali na języku; wśród nich grupa dobrze ubra­nych ary­sto­kra­tów. Nie było jed­nak Reivi­cha ani osób przy­po­mi­na­ją­cych jego kom­pa­nów. Roz­ma­wiali lub obser­wo­wali wia­do­mo­ści na ekra­nach, które uno­siły się wokół pomiesz­cze­nia niczym pro­sto­kątne, wąskie tro­pi­kalne ryby; migo­tały na nich spra­woz­da­nia finan­sowe i wywiady ze zna­nymi oso­bami.

Przy pod­sta­wie języka stała budka, w któ­rej kobieta o znu­dzo­nej minie sprze­da­wała bilety.

– Pocze­kaj tu – popro­si­łem Die­ter­linga.

Kobieta spoj­rzała na mnie, gdy pod­sze­dłem do kasy. Miała na sobie pognie­ciony mun­dur Zarządu Mostu, a pod oczami sine pół­księ­życe, nabie­głe krwią i spuch­nięte.

– Słu­cham?

– Jestem zna­jo­mym Argenta Reivi­cha. Muszę się z nim natych­miast skon­tak­to­wać.

– Nie­stety, to nie­moż­liwe.

Tego się spo­dzie­wa­łem.

– Kiedy wyje­chał?

– Przy­kro mi, ale nie mogę udzie­lić infor­ma­cji – odparła kobieta noso­wym gło­sem, poły­ka­jąc spół­gło­ski.

Ski­ną­łem głową.

– Jed­nak nie zaprze­cza pani, że prze­szedł przez ter­mi­nal?

– Przy­kro mi, ale…

– Niech pani da spo­kój. – Łago­dzi­łem swoją odzywkę pojed­naw­czym uśmie­chem. – Prze­pra­szam, nie chcę być nie­grzeczny, ale mam do przy­ja­ciela bar­dzo pilną sprawę. Muszę mu coś prze­ka­zać, widzi pani, cenny skład­nik dzie­dzic­twa Reivi­chów. Czy mogę się z nim jakoś poro­zu­mieć wtedy, gdy wjeż­dża, czy muszę cze­kać, aż się dosta­nie na orbitę?

Kobieta się wahała. Prze­pisy zabra­niały prze­ka­zy­wa­nia infor­ma­cji, o jakie pro­si­łem, ale musia­łem jej się wydać szcze­rze zatro­skany. A poza tym naj­wy­raź­niej bogaty.

Spoj­rzała na displej.

– Może pan zosta­wić wia­do­mość, żeby się z panem skon­tak­to­wał, gdy dotrze do ter­mi­nalu na orbi­cie.

Czyli jesz­cze tam nie dotarł i na­dal wjeż­dża po nici.

– Chyba będzie lepiej, jeśli ruszę za nim – oznaj­mi­łem. – W ten spo­sób zmi­ni­ma­li­zuję czas dotar­cia do niego. Prze­każę mu ten przed­miot i wrócę.

– Tak, to roz­sądne. – Przyj­rzała mi się, wyczu­wa­jąc być może coś podej­rza­nego w moim zacho­wa­niu, ale nie zaufała swej intu­icji na tyle, by mnie zatrzy­mać. – Musi się pan pośpie­szyć. Naj­bliż­szy wago­nik zaraz zacznie przyj­mo­wa­nie pasa­że­rów.

Spoj­rza­łem tam, gdzie jęzor wysu­wał się do nici, i zoba­czy­łem pustą windę wyjeż­dża­jącą z obszaru ser­wi­so­wego.

– Pro­szę więc o bilet.

– Rozu­miem, że potrzebny panu powrotny? – Kobieta prze­tarła oczy. – Pięć­set pięć­dzie­siąt australi.

Wyją­łem z port­fela bank­noty Połu­dniow­ców.

– To zdzier­stwo – powie­dzia­łem. – Ener­gia potrzebna do wynie­sie­nia mnie na orbitę kosz­tuje jedną dzie­siątą tego, ale przy­pusz­czam, że część zabiera Kościół Skya.

– Nie twier­dzę, że nie, ale aku­rat tutaj nie powi­nien pan źle się wyra­żać o Kościele.

– Tak sły­sza­łem. Pani chyba do nich nie należy?

– Nie – odparła, wrę­cza­jąc mi resztę w niskich bank­no­tach. – Ja tu tylko pra­cuję.

Sek­cia­rze zawład­nęli mostem jakieś dzie­sięć lat temu, gdy doszli do prze­ko­na­nia, że w tym miej­scu został ukrzy­żo­wany Sky Haus­smann. Pew­nej nocy, nim kto­kol­wiek zdą­żył się zorien­to­wać, opa­no­wali most. Ogło­sili, że roz­ło­żyli gęsto kani­stry-pułapki z wiru­sem, i zagro­zili, że go uwol­nią, gdyby pró­bo­wano ich wyrzu­cić. Wirus – jeśli był w znacz­nym stę­że­niu – mógłby się roz­nieść z wia­trem bar­dzo daleko, zara­ża­jąc połowę Pół­wy­spu. Może ble­fo­wali, ale nikt nie chciał ryzy­ko­wać dobra przy­pad­ko­wych milio­nów ludzi. Sekta się utrzy­mała, pozwo­liła Zarzą­dowi Mostu na­dal zarzą­dzać mostem, choć załoga musiała być stale uod­por­niana prze­ciw ska­że­niu. Tera­pia anty­wi­ru­sowa dawała efekty uboczne, więc praca w ter­mi­nalu nie cie­szyła się popu­lar­no­ścią. No i jesz­cze te nie­koń­czące się mni­sie śpiewy.

Kobieta wrę­czyła mi bilet.

– Mam nadzieję, że dotrę na czas na orbitę – powie­dzia­łem.

– Poprzed­nia winda wyru­szyła godzinę temu. Jeśli pań­ski przy­ja­ciel w niej był… – Prze­rwała, a ja wie­dzia­łem, że nie ma „jeśli”. – Jest spora szansa, że gdy pan tam dotrze, zasta­nie go pan w ter­mi­nalu orbi­tal­nym.

– Miejmy nadzieję, że powita mnie z wdzięcz­no­ścią.

Chciała się uśmiech­nąć, ale zre­zy­gno­wała. Mimo wszystko wyma­gało to wiele wysiłku.

– Jestem pewna, że pad­nie z wra­że­nia.

Scho­wa­łem bilet, podzię­ko­wa­łem kasjerce – współ­czu­łem kobie­ci­nie, że musi tu pra­co­wać – i posze­dłem do Die­ter­linga. Oparty o niską szklaną ścianę ota­cza­jącą jęzor, z nie­obec­nym spo­koj­nym wyra­zem twa­rzy, spo­glą­dał w dół na człon­ków sekty. Przy­po­mniało mi się, jak kie­dyś w dżun­gli ura­to­wał mi życie pod­czas ataku hama­driad. Wtedy też widzia­łem u niego tę samą obo­jętną minę sza­chi­sty gra­ją­cego z prze­ciw­ni­kiem znacz­nie niż­szej klasy.

– No i co? – spy­tał, gdy pod­sze­dłem.

– Już wsiadł do windy.

– Kiedy?

– Godzinę temu. Kupi­łem sobie bilet. Ty też kup dla sie­bie, ale w żaden spo­sób nie zdradź, że podró­żu­jemy razem.

– Może nie powi­nie­nem z tobą jechać, bra­chu?

– Będziesz bez­pieczny. – Ści­szy­łem głos. – Stąd aż do wyj­ścia w ter­mi­nalu orbi­tal­nym nie ma żad­nych kon­troli gra­nicz­nych. Możesz swo­bod­nie wje­chać i zje­chać, nikt cię nie aresz­tuje.

– Łatwo ci mówić, Tan­ner.

– Nie masz się czego bać, zapew­niam cię.

Pokrę­cił głową.

– Nie ma sensu, żeby­śmy podró­żo­wali razem, nawet tylko tą samą windą. Reivich mógł tu zor­ga­ni­zo­wać bar­dzo sku­teczny moni­to­ring.

Już chcia­łem zaprze­czyć, ale przy­pusz­cza­łem, że ma rację. Podob­nie jak Cahu­ella, Die­ter­ling, opusz­cza­jąc Skraj Nieba, nara­żał się na areszt pod zarzu­tem prze­stępstw wojen­nych. Obaj byli w ogól­no­ukła­do­wej bazie danych i za ich głowy wyzna­czono znaczną nagrodę, choć Cahu­ella już nie żył.

– Dobrze – powie­dzia­łem. – Jest jesz­cze dodat­kowy powód, żebyś tu został. Przy­naj­mniej trzy dni będę z dala od Gadziarni. Ktoś kom­pe­tentny musi doglą­dać domu.

– Jesteś pewien, że sam potra­fisz się upo­rać z Reivi­chem?

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Potrzebny jest tylko jeden strzał.

– I ty go oddasz – powie­dział z wyraźną ulgą. – W takim razie dziś w nocy wra­cam do Gadziarni. Z żywym zain­te­re­so­wa­niem będę słu­chał wia­do­mo­ści.

– Zro­bię wszystko, żeby cię nie zawieść. Życz mi powo­dze­nia.

Die­ter­ling uści­snął mi dłoń.

– Uwa­żaj na sie­bie, Tan­ner. Nie wyzna­czono za cie­bie nagrody, ale i tak nie uda ci się stąd odejść bez wyja­śnień. Sam musisz wymy­ślić spo­sób, jak pozbyć się pisto­letu.

Ski­ną­łem głową.

– Strasz­nie ci go bra­kuje. Kupię ci taki na uro­dziny.

Przez chwilę mi się przy­glą­dał, jakby coś jesz­cze chciał dodać, po czym odwró­cił się i odszedł. Obser­wo­wa­łem, jak wycho­dzi z pomiesz­cze­nia i znika w ciem­nej hali. Po dro­dze dobie­rał odpo­wiedni kolor płasz­cza – odda­la­jąca się postać o sze­ro­kich ple­cach migo­tała.

Sta­ną­łem przy win­dzie, cze­ka­jąc na swój wago­nik. Wło­ży­łem dłoń do kie­szeni – wyczu­łem zimny, twardy jak dia­ment pisto­let.

Trzy

Trzy

– Pro­szę pana? Za pięt­na­ście minut poda­dzą kola­cję na dol­nym pokła­dzie. Czy zechce pan dołą­czyć do reszty pasa­że­rów?

Drgną­łem – nie sły­sza­łem przed­tem kro­ków na scho­dach pro­wa­dzą­cych na pokład wido­kowy. Myśla­łem, że jestem zupeł­nie sam. Pasa­że­ro­wie od razu scho­wali się w kabi­nach – podróż miała tro­chę potrwać i warto było roz­pa­ko­wać bagaże – ja nato­miast wsze­dłem na pokład wido­kowy, by obser­wo­wać odjazd. Dosta­łem kabinę, ale nie musia­łem niczego roz­pa­ko­wy­wać.

Wzno­sze­nie zaczęło się nie­sa­mo­wi­cie łagod­nie. Począt­kowo w ogóle nie sły­szało się żad­nego dźwięku, nie odczu­wało wzno­sze­nia ani wibra­cji, tylko gładki ślizg, nie­zau­wa­żal­nie powolny, lecz ze stale rosnącą szyb­ko­ścią. Spoj­rza­łem w dół, usi­łu­jąc dostrzec sek­cia­rzy, ale widok mia­łem pod takim kątem, że widzia­łem tylko paru maru­de­rów, choć poni­żej musiała być masa ludzi. Wła­śnie jecha­li­śmy przez źre­nicę sufitu, gdy zasko­czył mnie tam­ten głos.

Odwró­ci­łem się. Mówił do mnie ser­wi­tor, nie czło­wiek. Miał wycią­galne ramiona i bar­dzo wysty­li­zo­waną głowę, ale bra­ko­wało mu nóg albo kół; jego tors zwę­żał się jak tułów osy. Robot poru­szał się na szy­nie zamon­to­wa­nej w sufi­cie, do któ­rej był przy­mo­co­wany zakrzy­wio­nym wysię­gni­kiem wysta­ją­cym mu z ple­ców.

– Pro­szę pana? – zaczął ponow­nie, tym razem w norte. – Kola­cja zosta­nie podana…

– Już mówi­łeś i zro­zu­mia­łem. – Pomy­śla­łem, że zawie­ra­nie zna­jo­mo­ści z ary­sto­kra­tami jest ryzy­kowne, ale potem dosze­dłem do wnio­sku, że bar­dziej ryzy­kowne byłoby podej­rzane trzy­ma­nie się z dala. Zasiądę z nimi do stołu i przed­sta­wię im jakieś fik­cyjne domy­sły. Odpo­wie­dzia­łem w norte; potrze­bo­wa­łem prak­tyki w tym języku. – Przyjdę za kwa­drans. Jesz­cze przez chwilę chciał­bym poob­ser­wo­wać widoki.

– Dobrze, pro­szę pana. Przy­go­tuję dla pana miej­sce przy stole.

Robot obró­cił się i bez­gło­śnie wysu­nął z pokładu, a ja wró­ci­łem do podzi­wia­nia widoku. Trudno powie­dzieć, czego się wtedy spo­dzie­wa­łem, ale z pew­no­ścią zoba­czy­łem rze­czy zaska­ku­jące. Minę­li­śmy skle­pie­nie holu sta­cji, jed­nak ter­mi­nal był znacz­nie wyż­szy niż hol i cią­gle się wzno­si­li­śmy w gór­nych rejo­nach budynku. Prze­ko­na­łem się, że tu wła­śnie obse­sja na punk­cie Skya Haus­smanna osią­gnęła swój szczyt. Po ukrzy­żo­wa­niu Haus­smanna sek­cia­rze zabal­sa­mo­wali jego ciało, opa­ko­wali w dziwną mate­rię o zie­lon­ka­wo­sza­rym oło­wia­nym poły­sku, wywin­do­wali go aż tutaj na wielki wysu­nięty dziób, który wysta­wał z wewnętrz­nej ściany i nie­mal doty­kał samej nici. Ciało Haus­smanna przy­po­mi­nało stat­kową figurę roz­cią­gniętą pod buksz­pry­tem wiel­kiego żaglowca.

Roze­brali go do pasa, roz­po­starli sze­roko jego ramiona i przy­mo­co­wali do masztu w kształ­cie krzyża. Nogi miał zwią­zane, a prawy nad­gar­stek prze­bity gwoź­dziem (nad­gar­stek, nie dłoń – wirus wywo­łu­jący styg­mat pomy­lił ten szcze­gół), a znacz­nie więk­szy kawał metalu wpa­ko­wano mu w górną część zma­sa­kro­wa­nej lewej ręki. Zarówno te szcze­góły, jak i wyraz otę­pia­łego cier­pie­nia na twa­rzy, zostały miło­sier­nie zama­zane w pro­ce­sie pako­wa­nia. Nie dało się odczy­tać rysów twa­rzy, ale wszyst­kie niu­anse męki zostały wpi­sane w wygięty łuk karku, w szczęki zaci­śnięte jakby w spa­zmie po pora­że­niu prą­dem. Powinni pora­zić go prą­dem, pomy­śla­łem. To byłoby bar­dziej lito­ściwe, bez względu na to, jakie popeł­nił zbrod­nie.

Byłoby to jed­nak za pro­ste. Doko­nali egze­ku­cji na czło­wieku, który dopu­ścił się rze­czy prze­ra­ża­ją­cych, ale rów­no­cze­śnie glo­ry­fi­ko­wali tego, który obda­ro­wał ich całym świa­tem. Ukrzy­żo­wa­niem wyra­żali zarówno uwiel­bie­nie, jak i nie­na­wiść.

I tak już pozo­stało.

Winda sunęła parę metrów od Skya; kuli­łem się, chcia­łem, by jak naj­szyb­ciej stąd odje­chała. Mia­łem wra­że­nie, że wielka prze­strzeń jest komorą pogło­sów, z echem nie­skoń­czo­nego bólu.

Zaswę­działa mnie ręka. Potar­łem nią o barierkę. Zamkną­łem oczy, aż wyje­cha­li­śmy z ter­mi­nalu, wzno­sząc się w noc.

***

– Napije się pan jesz­cze wina, panie Mira­bel? – spy­tała lisia żona ary­sto­kraty sie­dzą­cego naprze­ciwko mnie.

– Nie, dzię­kuję – odpar­łem. Osu­szy­łem usta ser­wetką. – Pozwoli pani, że się oddalę. Chciał­bym poob­ser­wo­wać widoki.

– Szkoda. – Kobieta z roz­cza­ro­wa­niem wydęła usta.

– Będzie nam bra­ko­wało pań­skich opo­wie­ści, panie Tan­ner – stwier­dził męż­czy­zna.

Uśmiech­ną­łem się. Pod­czas obiadu udało mi się prze­cier­pieć godzinę sztyw­nej roz­mowy. Dorzu­ca­łem od czasu do czasu jakąś aneg­dotę, by prze­rwać nie­zręczną ciszę, jaka zapa­dała przy stole, gdy któ­ryś z gości poczy­nił uwagę uznaną za nie­zręczną w ramach krę­pu­ją­cej, acz nie­spre­cy­zo­wa­nej ety­kiety ary­sto­kra­tów. Parę razy musia­łem roz­są­dzić spory mię­dzy pół­nocną a połu­dniową frak­cją – chcąc nie chcąc, sta­wa­łem się wów­czas adwo­ka­tem jed­nej ze stron. Moje prze­bra­nie nie było chyba cał­ko­wi­cie prze­ko­nu­jące, gdyż nawet Pół­nocni zda­wali sobie sprawę, że nie mam bez­po­śred­niego związku z Połu­dniow­cami.

Nie miało to więk­szego zna­cze­nia. Dzięki prze­bra­niu kasjerka, prze­ko­nana, że jestem ary­sto­kratą, udzie­liła mi infor­ma­cji, któ­rych nor­mal­nie by odmó­wiła. Strój umoż­li­wił mi prze­by­wa­nie tu z ary­sto­kra­cją, ale i tak wcze­śniej czy póź­niej się go pozbędę. Nie byłem czło­wie­kiem poszu­ki­wa­nym – zale­d­wie osob­ni­kiem o męt­nej prze­szło­ści i męt­nych powią­za­niach. Rów­nież moje nazwi­sko, Tan­ner Mira­bel, było znacz­nie bez­piecz­niej­sze niż jakaś naprędce wymy­ślona linia ary­sto­kra­tyczna. Na szczę­ście nazwi­sko brzmiało neu­tral­nie, nie nio­sło sko­ja­rzeń ani z ary­sto­kra­cją, ani żad­nych innych. W odróż­nie­niu od towa­rzy­stwa przy stole nie mogłem wywieść swej linii gene­alo­gicz­nej od cza­sów przy­by­cia Flo­tylli; osoba o nazwi­sku Mira­bel naj­praw­do­po­dob­niej dotarła na Skraj Nieba pół wieku po tym wyda­rze­niu. W oczach ary­sto­kra­cji byłem par­we­niu­szem i kmie­ciem, ale nikt – z wro­dzo­nego taktu – o tym gło­śno nie napo­mknął. Wszy­scy byli dłu­go­wieczni, wywo­dzili swe linie gene­alo­giczne nie tylko od Flo­tylli, ale też ze spisu pasa­że­rów, od któ­rego dzie­liła ich zale­d­wie jedna lub dwie gene­ra­cje. Natu­ral­nie zakła­dano, że tak jak oni mam wspo­ma­gane geny i dostęp do takich samych tech­no­lo­gii tera­peu­tycz­nych.

Ale o ile Mira­be­lo­wie praw­do­po­dob­nie przy­byli na Skraj Nieba po Flo­tylli, nie przy­nie­śli ze sobą żad­nej dzie­dzicz­nej korek­cji dłu­go­wiecz­no­ści. Może pierw­sza gene­ra­cja żyła dłu­żej, niż trwa prze­ciętne ludz­kie życie, ale ta cecha nie została prze­ka­zana następ­nym poko­le­niom.

Ja nato­miast nie mia­łem dość pie­nię­dzy, by nabyć ją na rynku. Cahu­ella pła­cił mi sowi­cie, lecz to nie wystar­czało, by aż tak dać się złu­pić Ultra­som. I pra­wie nie miało zna­cze­nia. Tylko jedna dwu­dzie­sta popu­la­cji pla­nety posia­dała tę korek­cję. Reszta z nas babrała się w woj­nie albo ledwo wią­zała koniec z koń­cem w krót­kich okre­sach mię­dzy­woj­nia. Naj­waż­niej­szym pro­ble­mem było to, jak prze­żyć następny mie­siąc, a nie następny wiek.

Gdy więc tylko poru­szono temat tech­nik dłu­go­wiecz­no­ści, roz­mowa przy stole stała się zde­cy­do­wa­nie nie­zręczna. Sta­ra­łem się zre­lak­so­wać… a słowa niech sobie płyną obok mnie. Jed­nak gdy docho­dziło do spo­rów, wyzna­czano mi rolę roz­jemcy.

– Tan­ner będzie to wie­dział. – Zwra­cano się do mnie, bym zapro­po­no­wał wyj­ście z impasu.

– To skom­pli­ko­wane zagad­nie­nie – stwier­dza­łem.

Albo: „Widocz­nie wcho­dzą tu w grę głęb­sze sprawy”. Albo: „Uwa­żam, że z mojej strony nie­etyczne byłoby wypo­wia­da­nie się na ten temat… Rozu­mieją pań­stwo, cho­dzi o docho­wa­nie tajem­nicy”.

Po godzi­nie takiej roz­mowy zapra­gną­łem samot­no­ści.

Wsta­łem od stołu, popro­si­łem o wyba­cze­nie i wsze­dłem krę­co­nymi scho­dami, pro­wa­dzą­cymi na pokład wido­kowy nad pozio­mem kabin i jadal­nią. Per­spek­tywa zrzu­ce­nia ary­sto­kra­ciej skóry spodo­bała mi się i po raz pierw­szy od wielu godzin czu­łem lekką zawo­dową satys­fak­cję. Wszystko było pod kon­trolą. Gdy dotar­łem na górę, mój ser­wi­tor kabi­nowy przy­go­to­wał dla mnie guin­dado. Nawet spo­sób, w jaki drink zamglił mi zwy­kłą jasność myśli, nie był przy­kry. Mam dużo czasu, by wytrzeź­wieć – co naj­mniej sie­dem godzin, nim ponow­nie będzie mi potrzebna ostrość zmy­słów zabójcy.

Teraz wzno­si­li­śmy się szybko; po wyjeź­dzie z ter­mi­nalu winda przy­śpie­szyła do pię­ciu­set kilo­me­trów na godzinę, ale nawet z tą pręd­ko­ścią dotar­cie do ter­mi­nalu orbi­tal­nego – tysiące kilo­me­trów nad nami – zaj­mie czter­dzie­ści godzin. Winda poczwór­nie zwięk­szyła pręd­kość, gdy opu­ściła atmos­ferę, co zapewne nastą­piło pod­czas pierw­szego dania.

Mia­łem cały pokład wido­kowy dla sie­bie.

Inni pasa­że­ro­wie roz­pro­szą się po kola­cji w pię­ciu salach nad jadal­nią. Winda z powo­dze­niem mie­ściła pięć­dzie­siąt osób i nie wyda­wała się przy tym zatło­czona, ale dziś było nas zale­d­wie sied­mioro, wli­cza­jąc mnie. Cała podróż zaj­mo­wała dzie­sięć godzin. Obroty sta­cji wokół Skraju Nieba były zsyn­chro­ni­zo­wane z dobo­wym obro­tem pla­nety, więc sta­cja zawsze wisiała dokład­nie nad Nueva Val­pa­ra­iso, nie­ru­chomo nad rów­ni­kiem. Wie­dzia­łem, że na Ziemi ist­nieją kosmiczne mosty osią­ga­jące wyso­kość trzy­dzie­stu sze­ściu tysięcy kilo­me­trów, ale ponie­waż Skraj Nieba obra­cał się nieco szyb­ciej i oddzia­ły­wał z nieco słab­szym przy­cią­ga­niem gra­wi­ta­cyj­nym, orbity syn­chro­niczne były szes­na­ście tysięcy kilo­me­trów niż­sze. Nić miała jed­nak dłu­gość dwu­dzie­stu tysięcy kilo­me­trów, a to zna­czyło, że jej ostatni górny kilo­metr dozna­wał nie­sa­mo­wi­tego naprę­że­nia ze strony dzie­więt­na­stu tysięcy kilo­me­trów odcinka poni­żej. Nić była pusta, jej ściany sta­no­wiła krata pie­zo­elek­trycz­nie wzmoc­nio­nego hiper­dia­mentu, ale cał­ko­wity cię­żar, jak sły­sza­łem, wyno­sił pra­wie dwa­dzie­ścia milio­nów ton. Za każ­dym razem, gdy opusz­cza­łem stopę na pod­łogę pokładu, byłem świa­dom tego maleń­kiego naci­sku, jaki wywie­ram dodat­kowo na nić. Sącząc guin­dado, zasta­na­wia­łem się, jaką tole­ran­cję dla punktu zerwa­nia uwzględ­nili kon­struk­to­rzy nici. Potem już bar­dziej racjo­nal­nie pomy­śla­łem, że nić nie­sie zale­d­wie małą część ruchu, jaką byłaby w sta­nie obsłu­żyć. Od tej chwili przy oknie wido­ko­wym stą­pa­łem pew­niej.

Zasta­na­wia­łem się, czy Reivich jest na tyle spo­kojny, by raczyć się teraz drin­kiem.

Widok powi­nien być spek­ta­ku­larny, ale nawet w rejo­nach, gdzie jesz­cze nie zapa­dła noc, Pół­wy­sep zakry­wała war­stwa chmur mon­su­no­wych. Ponie­waż pla­neta krą­żyła po orbi­cie bli­skiej Łabę­dziowi, pora mon­su­nów nastę­po­wała mniej wię­cej co sto dni i trwała nie­całe dzie­sięć, pięt­na­ście dni w każ­dym krót­kim roku. Ponad ostro zakrzy­wio­nym hory­zon­tem niebo zmie­niało barwę przez odcie­nie nie­bie­skiego do ciem­no­gra­na­to­wego. Widzia­łem teraz jasne gwiazdy, a tuż nad głową tkwiła poje­dyn­cza stała gwiazda sta­cji orbi­tal­nej na dale­kim końcu nici, na­dal odle­gła. Zasta­na­wia­łem się, czy nie pójść spać. Lata żoł­nierki nauczyły mnie nie­mal zwie­rzę­cej zdol­no­ści czu­wa­nia pod­czas snu. Zabeł­ta­łem w kie­liszku resztkę drinka i pocią­gną­łem łyk. Teraz, gdy powzią­łem decy­zję, poczu­łem, że zmę­cze­nie ruszyło na mnie jak woda z prze­rwa­nej zapory. Czy­hało, wycze­ku­jąc oznak osła­bie­nia mej czuj­no­ści.

– Pro­szę pana?

Znów drgną­łem, ale tym razem sła­biej, gdyż pozna­łem głos ser­wi­tora.

– Pro­szę pana, jest do pana roz­mowa z pla­nety – mówiła maszyna. – Mam prze­łą­czyć do kabiny czy chce pan oglą­dać tutaj?

Zasta­na­wia­łem się, czy nie wró­cić do sie­bie, ale szkoda byłoby tra­cić widoki.

– Daj tutaj – powie­dzia­łem. – Ale jeśli ktoś zacznie wcho­dzić na górę, prze­rwij połą­cze­nie.

– Dobrze, pro­szę pana.

To na pewno Die­ter­ling. Nie zdą­żył wró­cić do Gadziarni, choć według mojej oceny powi­nien poko­nać dwie trze­cie drogi. Jak na niego to tro­chę za wcze­śnie, by się ze mną kon­tak­to­wać. Nie ocze­ki­wa­łem roz­mowy z nikim innym i nie mia­łem powo­dów do nie­po­koju.

A jed­nak. Głowa i ramiona, które wyło­niły się w oknie windy, nale­żały do Czer­wo­no­rę­kiego Vasqu­eza. Kamera gdzieś w pomiesz­cze­niu musiała mnie namie­rzyć i prze­su­nąć mój obraz – teraz wyda­wało się, że sto­imy twa­rzą w twarz, bo Vasquez patrzył mi pro­sto w oczy.

– Tan­ner, słu­chaj mnie, chło­pie.

– Słu­cham cię, Czer­wony – odpar­łem. Cie­kawe, czy usły­szał iry­ta­cję w moim gło­sie. – Co się tak waż­nego wyda­rzyło, że aż tu dzwo­nisz?

– Spa­daj, Mira­bel. Za pół minuty nie będzie ci do śmie­chu. – Powie­dział to takim tonem, że ode­bra­łem jego słowa nie jako groźbę, lecz ostrze­że­nie, bym przy­go­to­wał się na złe wie­ści.

– O co cho­dzi? Reivich znów wyciął nam jakiś numer?

– Nie wiem. Moi chłopcy powę­szyli i jestem cho­ler­nie prze­ko­nany, że on jest w tej nici, tak jak przy­pusz­czasz, jeden lub dwa wagony przed tobą.

– Więc na pewno nie z tego powodu dzwo­nisz.

– Nie. Dzwo­nię, bo ktoś zabił Węża.

– Die­ter­linga? – spy­ta­łem odru­chowo. Jakby mogło cho­dzić o kogoś innego.

Vasquez ski­nął głową.

– Jeden z moich chłop­ców zna­lazł go godzinę temu, ale nie wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia, więc tro­chę to potrwało, nim wia­do­mość do mnie dotarła.

Budo­wa­łem zda­nia, mając wra­że­nie, że ich treść nie pocho­dzi z mojego umy­słu:

– Gdzie był? Co się stało?

– Był w twoim koło­wcu, na­dal zapar­ko­wa­nym na Norqu­inco. Z ulicy w ogóle nie było widać, że ktoś jest w środku. Mój czło­wiek spraw­dzał samo­chód, spe­cjal­nie zaj­rzał do środka i zoba­czył, że Die­tre­ling zsu­nął się z fotela. Jesz­cze oddy­chał.

– Co się stało?

– Ktoś do niego strze­lił. Na pewno się krę­cił w pobliżu koło­wca i cze­kał, aż Die­ter­ling wróci z mostu. Die­ter­ling musiał wła­śnie wsiąść i przy­go­to­wy­wać się do odjazdu.

– Jak go zastrze­lono?

– Stary, nie wiem, prze­cież nie robię tu u sie­bie sek­cji zwłok. – Vasquez przy­gryzł wargi. – Chyba jakimś pro­mie­niem. Z bli­ska, pro­sto w pierś.

Spoj­rza­łem na kie­li­szek guin­dando. To absur­dalne tak stać z drin­kiem w dłoni i w zwy­kłej towa­rzy­skiej poga­duszce mówić o śmierci przy­ja­ciela. Ale nie mia­łem gdzie odsta­wić kie­liszka.

Pocią­gną­łem łyk i odpar­łem z chło­dem, który mnie samego zdzi­wił.

– Sam wolę bro­nie pro­mie­niowe, ale wybrał­bym coś innego, gdy­bym chciał zabić, nie robiąc zbyt­niego zamie­sza­nia. Bro­nie pro­mie­niowe dają więk­szy błysk niż poci­skowe.

– Chyba że się strzela z małej odle­gło­ści, jak cios nożem. Bar­dzo mi przy­kro, chło­pie, ale chyba tak wła­śnie to się stało. Lufę przy­sta­wiono do ubra­nia. Bez świa­tła, bez hałasu, a jeśli nawet, to wszystko zakrył koło­wiec. W tam­tej oko­licy wie­czo­rem było wesoło. Ktoś roz­pa­lił ogni­sko koło mostu i ludziom to wystar­czyło, by posza­leć. Nikt raczej nie zauwa­żył strzału pro­mie­niem.

– Die­ter­ling nie nale­żał do osób, które sie­dzą bier­nie i dają się zabić.

– Może nie zdą­żył się na czas zorien­to­wać.

Zasta­no­wi­łem się. Docie­rał do mnie sam fakt śmierci, ale ogar­nąć wszyst­kie jej kon­se­kwen­cje, nie mówiąc o szoku emo­cjo­nal­nym… to musiało potrwać. Zmu­si­łem się do zada­nia sen­sow­nego pyta­nia:

– Jeśli się nie zorien­to­wał, to albo nie zwra­cał uwagi, albo mor­der­stwa doko­nał ktoś, kogo Die­ter­ling znał. Mówisz, że gdy go zna­leźli, jesz­cze oddy­chał?

– Tak, ale był nie­przy­tomny. Raczej nic dla niego nie mogli­śmy zro­bić.

– Jesteś pewien, że nic nie powie­dział?

– Nic nie powie­dział ani mnie, ani face­towi, który go zna­lazł.

– Facet… ten czło­wiek, który go zna­lazł… czy widzie­li­śmy go dziś wie­czo­rem?

– Nie. To jeden z ludzi, któ­rym kaza­łem cały dzień śle­dzić Reivi­cha.

I tak to miało wyglą­dać: Vasquez nie zamie­rzał udzie­lić wię­cej infor­ma­cji, dopóki sam z niego wszyst­kiego nie wycią­gnę.

– A jak długo ten czło­wiek dla cie­bie pra­cuje? Czy Die­ter­ling widział go kie­dyś przed­tem?

Trwało to długo, ale zro­zu­miał, do czego zmie­rzam.

– No, nie ma mowy, Tan­ner. Przy­się­gam ci, że mój czło­wiek nie ma z tym nic wspól­nego.

– Jest jed­nak podej­rzany. To samo doty­czy każ­dego, z kim się dziś wie­czo­rem spo­tka­li­śmy. Włą­cza­jąc cie­bie, Czer­wony.

– Ja bym go ni­gdy nie zabił. Chcia­łem, żeby mnie wziął na polo­wa­nie na węże.

Odpo­wiedź tak żało­śnie samo­lubna, że rów­nie dobrze mogła być praw­dziwa.

– To chyba stra­ci­łeś oka­zję.

– Nie mam z tym nic wspól­nego, Tan­ner.

– Ale to się stało na twoim tere­nie?

Już miał odpo­wie­dzieć, a ja zamie­rza­łem go zapy­tać, co zro­bił z cia­łem, gdy obraz roz­mył się w zakłó­ce­niach. W tym samym momen­cie nastą­pił silny błysk, jakby natarł rów­no­cze­śnie ze wszyst­kich stron, i oblał wszystko mdłą białą jasno­ścią.

Trwało to uła­mek sekundy.

I wystar­czyło. W tym twar­dym wybu­chu bez­barw­nego bla­sku roz­po­zna­łem coś nie­za­po­mnia­nego. Już wcze­śniej to widzia­łem. A może nawet wię­cej niż raz? Zasta­na­wia­łem się przez chwilę i wspo­mi­na­łem goź­dziki bia­łego świa­tła roz­kwi­ta­jące na tle gwiezd­nej czerni.

Wybuch jądrowy.

Oświe­tle­nie windy przy­ga­sło na kilka sekund, poczu­łem, jak cię­żar mojego ciała maleje, po czym wszystko wró­ciło do normy.

Ktoś zrzu­cił bombę ato­mową.

Omiótł nas impuls elek­tro­ma­gne­tyczny, inter­fe­ru­jąc przez chwilę z windą. Od dzie­ciń­stwa nie widzia­łem roz­bły­sku nukle­ar­nego. Jedna ze zdro­wo­roz­sąd­ko­wych teo­rii gło­siła, że wojnę trzeba toczyć przy uży­ciu środ­ków kon­wen­cjo­nal­nych. Nie potra­fi­łem oce­nić mocy ładunku, nie wie­dząc, z jak daleka pocho­dzi błysk, ale brak chmury w kształ­cie grzyba świad­czył o tym, że eks­plo­zja nastą­piła wysoko nad powierzch­nią pla­nety. To nie miało więk­szego sensu: zrzu­ce­nie poci­sku ato­mo­wego mogło ozna­czać tylko wstęp do ataku kon­wen­cjo­nal­nego, a obecna pora temu nie sprzy­jała. Wybu­chy na dużej wyso­ko­ści też nie miały sensu – woj­skowe sieci łącz­no­ści zostały uod­por­nione na ataki impul­sami elek­tro­ma­gne­tycznymi.

Może to był wypa­dek?

Myśla­łem o tym przez kilka sekund.

Potem usły­sza­łem szyb­kie kroki na krę­co­nych scho­dach mię­dzy kabi­nami roz­miesz­czo­nymi pio­nowo w win­dzie. Zoba­czy­łem jed­nego z ary­sto­kra­tów, z któ­rym jadłem kola­cję. Nie zapa­mię­ta­łem jego nazwi­ska, ale lewan­tyń­ska budowa ciała i zło­ci­sto­brą­zowa skóra pra­wie na pewno wska­zy­wały na osobę z pół­nocy. Był ubrany stroj­nie, w płaszcz do kolan kapiący cie­niami szma­ragdu i akwa­ma­ryny. I był wzbu­rzony. Za nim lisia żona przy­sta­nęła na ostat­nim stop­niu scho­dów, patrząc na nas.

– Widział pan to? – spy­tał męż­czy­zna. – Weszli­śmy tu, żeby mieć lep­szy widok, pan miał stąd najlep­szy. Wyglą­dało to na coś dużego. Pra­wie jak…

– Bomba ato­mowa? Chyba tak. – W moim polu widze­nia ska­kały duchy siat­ków­kowe, różowe kształty.

– Dzięki Bogu, że to gdzieś dalej.

– Cie­kawe, co nadaje sieć publiczna – powie­działa kobieta, spo­glą­da­jąc na displej w kształ­cie bran­so­lety.

Był zapewne pod­łą­czony do znacz­nie mniej wraż­li­wej sieci danych niż ta, z któ­rej korzy­stał Vasquez, bo kobieta uzy­skała natych­mia­stowe połą­cze­nie. Obrazy i tekst wylały się na ekra­nik urzą­dze­nia.

– I co? Podają jakieś wyja­śnie­nie? – spy­tał męż­czy­zna.

– Nie wiem, ale… – Unio­sła wzrok i zmarsz­czyła czoło. – Nie, to nie może być prawda. To nie do wiary.

– Co? Co mówią?

Spoj­rzała na męża, potem na mnie.

– Mówią, że zaata­ko­wano most. Że eks­plo­zja odcięła nić.

***

W pozba­wio­nych reali­zmu chwi­lach, jakie nastą­piły potem, winda na­dal gładko się wzno­siła.

– Nie – powie­dział męż­czy­zna. Usi­ło­wał zacho­wać spo­kój, ale nie cał­kiem mu się to uda­wało. – Na pewno się mylą. Muszą się mylić.

– Boże, mam nadzieję, że się mylą – powie­działa kobieta łamią­cym się gło­sem. – Ostat­nie ska­no­wa­nie neu­ro­nowe prze­szłam sześć mie­sięcy temu…

– A tam, sześć mie­sięcy! – krzyk­nął mąż. – Ja nie mia­łem ska­no­wa­nia od dzie­się­ciu lat!

Kobieta ciężko wes­tchnęła.

– Z pew­no­ścią muszą się mylić. Prze­cież my tu cią­gle sobie roz­ma­wiamy. Nie spa­damy z wrza­skiem na dół. – Znów z nie­po­ko­jem spoj­rzała na bran­so­letę.

– Co się dzieje? – spy­tał męż­czy­zna.

– Powta­rzają to samo, co przed chwilą.

– To jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie albo wie­rutne kłam­stwo.

Co warto im ujaw­nić? – zasta­na­wia­łem się. Byłem prze­cież nie tylko ochro­nia­rzem. Pod­czas służby u Cahu­elli dowie­dzia­łem się o tej pla­ne­cie pra­wie wszyst­kiego, choć zdo­by­wane infor­ma­cje wią­zały się zwy­kle z zasto­so­wa­niami mili­tar­nymi. Mało wie­dzia­łem o moście, ale zna­łem przy­naj­mniej wła­sno­ści hiper­dia­mentu, sztucz­nego alo­tropu węgla, z któ­rego utkano most.

– Uwa­żam, że mogą mieć rację – oznaj­mi­łem.

– Ale prze­cież nic się nie zmie­niło! – zawo­łała kobieta.

– Nie musiało – odpar­łem. Narzu­ca­łem sobie spo­kój, prze­sta­wi­łem umysł w tryb zarzą­dza­nia kry­zy­sem – umie­jęt­ność nabyta pod­czas lat żoł­nierki. Gdzieś w tyle głowy sły­sza­łem swój oso­bi­sty wrzask prze­ra­że­nia, ale w tej chwili lepiej go było zigno­ro­wać. – Załóżmy, że most został prze­rwany. Jak pań­stwo sądzą, na jakiej wyso­ko­ści poni­żej nas nastą­pił błysk? Przy­pusz­czam, że przy­naj­mniej trzy tysiące kilo­me­trów.

– Co to ma wspól­nego z nami?

– Mnó­stwo – odpar­łem z wisiel­czym uśmie­chem. – Pro­szę sobie wyobra­zić most jako linę zwi­sa­jącą z orbity, wycią­gniętą pod wpły­wem swego wła­snego cię­żaru.

– Tak to sobie wła­śnie wyobra­żam.

– Zna­ko­mi­cie. Teraz pro­szę sobie wyobra­zić, że prze­cięto linę w poło­wie. Część powy­żej cię­cia na­dal zwisa z ter­mi­nalu orbi­tal­nego, ale odci­nek poni­żej zaczyna spa­dać na pla­netę.

– A więc jeste­śmy cał­ko­wi­cie bez­pieczni? – spy­tał męż­czy­zna. – Znaj­du­jemy się z pew­no­ścią powy­żej zerwa­nia. – Spoj­rzał w górę. – Nić jest nie­na­ru­szona aż do ter­mi­nalu orbi­tal­nego. To zna­czy, że jeśli cią­gle będziemy się wzno­sić, dotrzemy tam, dzięki Bogu.

– Nie dzię­ko­wał­bym mu zbyt pośpiesz­nie.

Spoj­rzał na mnie z bole­ściwą miną, jak­bym zby­tecz­nymi obiek­cjami psuł jakąś zawiłą grę salo­nową.

– Co pan ma na myśli?

– To nie zna­czy, że jeste­śmy bez­pieczni. Gdy prze­tnie się długą linę wiszącą pod wła­snym cię­ża­rem, część ponad nacię­ciem zacznie odska­ki­wać.

– No tak. – Spoj­rzał na mnie gniew­nie, jakby to, co mówię, dyk­to­wała zwy­kła zło­śli­wość. – Rozu­miem. Ale to nie odnosi się do naszej sytu­acji, ponie­waż nic takiego się nie stało.

– Nie twier­dzi­łem, że relak­sa­cja nastąpi natych­miast na całej nici. Jeśli nić została prze­rwana pod nami, fala relak­sa­cyjna potrze­buje tro­chę czasu, by do nas dotrzeć.

Teraz padło pełne obaw pyta­nie:

– Jak długo?

Nie zna­łem dokład­nej odpo­wie­dzi.

– Nie wiem. Pręd­kość dźwięku w hiper­dia­men­cie jest zbli­żona do tej w zwy­kłym dia­men­cie. Mniej wię­cej pięt­na­ście kilo­me­trów na sekundę. Jeśli zerwa­nie nastą­piło trzy tysiące kilo­me­trów pod nami, fala dźwię­kowa powinna dotrzeć… jakieś dwie­ście sekund po bły­sku ato­mo­wym. Fala relak­sa­cyjna powinna poru­szać się jed­nak wol­niej, sądzę… ale i tak nas dosię­gnie, nim dotrzemy na szczyt.

Wpa­so­wa­łem się ide­al­nie: gdy skoń­czy­łem mówić, impuls dźwię­kowy nad­szedł w postaci twar­dego wstrząsu, jakby winda – jadąca z pręd­ko­ścią dwóch tysięcy kilo­me­trów na godzinę – naje­chała na jakieś wybrzu­sze­nie.

– Grozi nam coś? – spy­tała kobieta gło­sem bli­skim histe­rii. – Jeśli prze­rwa­nie nastą­piło poni­żej nas… Boże, szkoda, że nie archi­wi­zo­wa­li­śmy się czę­ściej.

Mąż spoj­rzał na nią zło­wróżb­nie.

– Moja droga, twier­dzi­łaś, że loty do kli­niki ska­no­wa­nia są za dro­gie, by robić to regu­lar­nie.

– Nie musia­łeś tego tak dosłow­nie trak­to­wać.

Pod­nio­słem głos, by ich uci­szyć.

– Nie­stety grozi nam spore nie­bez­pie­czeń­stwo. Jeśli fala relak­sa­cyjna przy­brała postać kom­pre­sji wzdłuż­nej, jest szansa, że bez­piecz­nie na niej poje­dziemy. Ale jeśli w nici poja­wią się ruchy boczne, jak ruchy bicza…

– Kim pan jest? Inży­nie­rem? – spy­tał męż­czy­zna.

– Nie. Spe­cja­li­stą od cze­goś zupeł­nie innego.

Na scho­dach usły­sze­li­śmy odgłos kro­ków, gdy reszta grupy wcho­dziła na górę. Szarp­nię­cie musiało ich prze­ko­nać, że sytu­acja jest poważna.

– Co się dzieje? – spy­tał jeden z Połu­dniow­ców, potężny, wyż­szy od wszyst­kich o dobre trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów.

– Jedziemy na prze­cię­tej nici – wyja­śni­łem. – Na pokła­dzie windy powinny być ska­fan­dry kosmiczne. Suge­ruję, byśmy jak naj­szyb­ciej je wło­żyli.

Spoj­rzał na mnie, jak­bym był nie­spełna rozumu.

– Ale prze­cież na­dal się wzno­simy! Cóż mnie obcho­dzi, co tam się stało pod nami! U nas jest w porządku. Most tak skon­stru­owano, żeby wytrzy­mał mnó­stwo naj­gor­szego gówna.

– Nie aż tyle.