Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tanner Mirabel, profesjonalny ochroniarz, nie popełniał błędów, ale pewnego dnia zabito kobietę, której miał bronić. Od tej pory tropi zabójcę. Pełen niezwykłych przygód pościg wiedzie przez niezliczone lata świetlne i wiedzie do układu Epsilon Eridani. Tanner trafia do przykrytego kopułą Chasm City miasta zaatakowanego przez nanotechnologicznego wirusa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 875
Drogi Przybyszu!
Witamy w układzie Epsilon Eridani.
Mamy nadzieję, że mimo tego, co się wydarzyło, Twój pobyt tutaj okaże się przyjemny. W dokumencie tym przedstawiamy niektóre kluczowe wydarzenia naszej najnowszej historii. W ten sposób pragniemy ułatwić Ci wejście w kulturę, która istotnie różni się od tej, jakiej oczekiwałeś, wsiadając na statek. Zwróć uwagę, że przed Tobą przybyli tu inni. Dzięki ich doświadczeniu stworzyliśmy ten dokument tak, by pomóc Ci złagodzić szok wywołany dostosowaniem kulturowym. Przekonaliśmy się, że koloryzowanie lub umniejszanie prawdy o tym, co się stało – co nadal się dzieje – jest wysoce szkodliwe, najlepiej zaś – a opieramy to na statystycznym badaniu sytuacji podobnych do Twojej – przedstawić fakty otwarcie i uczciwie.
Przewidujemy Twoją reakcję: najpierw niedowierzanie, potem wściekłość, wreszcie zaprzeczenie.
Należy zdawać sobie sprawę z tego, że to reakcja normalna. Równie ważne jest, byś sobie uświadomił – nawet w tym wczesnym stadium – że kiedyś dostosujesz się i pogodzisz z prawdą. Do tego czasu mogą upłynąć dni, może nawet tygodnie lub miesiące, ale – poza odosobnionymi przypadkami – chwila ta zawsze nadchodzi. Gdy spojrzysz na to z perspektywy, pożałujesz, że nie zmusiłeś się do skrócenia okresu dojścia do akceptacji. Zrozumiesz, że dopiero po zakończeniu tego procesu stało się możliwe osiągnięcie czegoś w rodzaju szczęścia.
Zacznijmy zatem proces dostosowania.
Z powodu fizycznego ograniczenia prędkości komunikacji w zakresie skolonizowanej przestrzeni – które nie może przekroczyć prędkości światła – wszelkie wiadomości z innych układów słonecznych są naturalnie przestarzałe – często o co najmniej całe dziesięciolecia. Twój sposób postrzegania głównej planety naszego układu, Yellowstone, jest zapewne oparty na nieaktualnych informacjach.
Od ponad dwóch wieków – w zasadzie aż do ostatnich czasów – Yellowstone przeżywała Belle Epoque – tak to określała większość współczesnych obserwatorów. Był to niesłychany złoty okres w sferze rozwoju społecznego i technicznego; nasz wzorzec ideologiczny, wszyscy postrzegali to jako niemal doskonały system rządów.
Yellowstone zrodziła wiele owocnych przedsięwzięć – w tym założenie kolejnych kolonii w innych układach słonecznych oraz ambitne wyprawy naukowe do krańców znanego człowiekowi kosmosu. Na planecie i w Migotliwej Wstędze przeprowadzono wizjonerskie eksperymenty społeczne, w tym kontrowersyjne, choć pionierskie dzieło Calvina Sylveste’a i jego uczniów. W cieplarnianej atmosferze innowacji bujnie rozkwitali wielcy artyści, filozofowie i uczeni. Odważnie stosowano techniki wzmacniania neuralnego. Inne kultury ludzkie podejrzliwie traktowały Hybrydowców, ale my, Demarchiści, bez obaw przyjąwszy pozytywne aspekty metod podnoszenia sprawności umysłu, ustanowiliśmy zasady współpracy z Hybrydowcami, które umożliwiły nam wykorzystanie ich technologii. Dzięki ich napędom statków kosmicznych zasiedliliśmy znacznie więcej układów, niż zrobiły to te cywilizacje, które wdrożyły gorsze modele społeczne.
To były rzeczywiście wspaniałe czasy. I prawdopodobnie taki stan rzeczy spodziewaliście się tu zastać.
Niestety, rzeczywistość jest inna.
Przed siedmioma laty coś się stało z naszym układem. Nawet obecnie nie znamy dokładnie jej pochodzenia i mechanizmu rozprzestrzeniania, ale najprawdopodobniej zaraza przybyła na pokładzie jakiegoś statku, przypuszczalnie w formie uśpionej i bez wiedzy załogi. Mogła nawet przybyć wiele lat wcześniej. Jest raczej mało prawdopodobne, byśmy kiedyś odkryli prawdę – zbyt wiele informacji uległo zniszczeniu. Zaraza wymazała lub uszkodziła cyfrowe archiwa naszej planety. W wielu wypadkach możemy korzystać jedynie z ludzkiej pamięci, a pamięć ludzka bywa zawodna.
Parchowa Zaraza zaatakowała samą istotę naszego społeczeństwa.
Nie był to ani wirus wyłącznie biologiczny, ani wyłącznie software’owy, lecz dziwna, zmienna chimera obu typów. Nigdy nie wyizolowano czystej postaci szczepu, ale w owej formie musiał przypominać jakiś nanomechanizm, analogiczny do molekularnych zestawów stosowanych przez nas w technologii medmaszyn. Bez wątpienia miał obce pochodzenie. Nasze interwencje przeciw zarazie potrafiły ją co najwyżej spowolnić, a najczęściej pogarszały stan rzeczy. Zaraza adaptuje się do naszych środków, potrafi je diametralnie zmienić i zwrócić przeciwko nam, jakby prowadzona jakąś ukrytą inteligencją. Nie wiemy, czy została skierowana specjalnie przeciw ludzkości, czy tylko po prostu mieliśmy strasznego pecha.
Na podstawie wcześniejszych doświadczeń można założyć, że najprawdopodobniej dochodzisz teraz do wniosku, że ten dokument to mistyfikacja. Z doświadczenia wiemy również, że zaprzeczanie przyśpieszy proces dostosowania o mały, lecz statystycznie istotny czynnik.
Ten dokument to nie mistyfikacja.
Parchowa Zaraza rzeczywiście zaatakowała, a skutki są znacznie poważniejsze, niż moglibyście sobie wyobrazić. Gdy się objawiła, nasze społeczeństwo nasycały tryliony maleńkich maszyn. Były naszymi sługami, którzy nie myśleli, nie narzekali, tylko dawali życie i kształtowali materię. Mimo to prawie nie poświęcaliśmy im uwagi. Niezmordowane, roiły się w naszym krwiobiegu; nieustannie trudziły się w naszych komórkach, skupiały w mózgach, podłączając nas do demarchistowskiej sieci natychmiastowego podejmowania decyzji. Poruszaliśmy się w wirtualnych środowiskach, utkanych przez bezpośrednią manipulację naszym mechanizmem zmysłowym, albo skanowaliśmy i ładowaliśmy nasze umysły do systemów komputerowych pracujących z szybkością błyskawicy. Wykuwaliśmy i rzeźbiliśmy materię w skali gór; z materii komponowaliśmy symfonie; sprawialiśmy, że tańczyła w rytm naszych kaprysów niczym ujarzmiony ogień. Tylko Hybrydowcy bardziej zbliżyli się do Bóstwa… a niektórzy twierdzą, że nie byliśmy za nimi zbyt daleko.
Z surowych skał i lodu maszyny stworzyły dla nas orbitujące miasta-państwa, potem dostosowały bezwładną materię, by służyła życiu w stworzonych biomach. Maszyny myślące zarządzały miastami-państwami, nadzorowały dziesięć tysięcy habitatów Migotliwej Wstęgi krążących wokół Yellowstone. To dzięki maszynom amorficzna architektura Chasm City zyskała bajeczne, fantastyczne piękno.
Tego wszystkiego już nie ma.
Było gorzej, niż myślisz. Gdyby zaraza zabiła tylko nasze maszyny, wprawdzie umarłyby miliony, ale taką katastrofę dałoby się opanować, potrafilibyśmy się z niej wydobyć. Zaraza jednak nie ograniczyła się wyłącznie do destrukcji. Weszła w sferę sztuki – sztuki perwersyjnej i sadystycznej. Spowodowała, że nasze maszyny zaczęły ewoluować w sposób niekontrolowany – niekontrolowany przez nas – i zaczęły tworzyć nowe dziwaczne układy symbiotyczne. Budynki, zmienione w gotyckie koszmary, zamknęły nas w pułapce i nie mogliśmy uciec przed ich śmiercionośną transfiguracją. Maszyny w naszych komórkach, we krwi, w naszych głowach zrywały pęta i rozmazywały się w nas, niszcząc żywą tkankę. Zmienialiśmy się w oślizły larwi zlepek ciała i maszyn. Pogrzebani zmarli nadal się rozrastali, łączyli i rozprzestrzeniali, zlewali z miejską architekturą.
Czasy grozy.
Jeszcze się nie skończyły.
Jednakże nasz pasożyt – jak każda efektywna zaraza – dba o to, by nie dobić całkowicie populacji swego żywiciela. Umarły dziesiątki milionów, ale też dziesiątki milionów ukryły się w swoistych sanktuariach – hermetycznie zamkniętych enklawach w mieście lub na orbicie. Ich medmaszyny otrzymały awaryjny rozkaz destrukcji i rozsypały się w proch, który bez szkody został usunięty z ciała. Chirurdzy pracowali pełną parą, by z głów wymontować implanty, nim zaraza je zaatakuje. Inni ludzie, tak związani ze swymi maszynami, że nie mogli z nich zrezygnować, szukali ratunku w zimnym śnie. Wybrali pochówek w zapieczętowanych wspólnych kriokryptach… albo całkowicie opuścili układ. Tymczasem nowe dziesiątki milionów napłynęły do Chasm City z orbity, uciekając przed zagładą Migotliwej Wstęgi. Niektóre z tych osób należały do elity bogaczy w układzie, ale stały się równie biedne jak większość uchodźców w historii. To, co zastały w Chasm City, na pewno ich nie pocieszyło…
Wyjątki z dokumentu dla nowo przybyłych, rozpowszechnionego bezpłatnie w kosmosie wokół Yellowstone, rok 2517.
Jeden
Zapadał zmrok, gdy Dieterling i ja przybyliśmy do podstawy mostu.
– Musisz coś wiedzieć o Czerwonorękim Vasquezie – powiedział Dieterling. – Nigdy go tak przy nim nie nazywaj.
– Dlaczego?
– Bo to go wkurza.
– No i co z tego? – Zatrzymałem kołowiec i zaparkowałem go wśród zbieraniny pojazdów stojących rządkiem po jednej stronie ulicy. Puściłem stabilizatory; przegrzany silnik pachniał jak gorąca lufa karabinu. – Nie mamy zwyczaju przejmować się odczuciami hołoty.
– No tak, ale tym razem trzeba wykazać nadmiar ostrożności. Vasquez nie jest wprawdzie najjaśniejszą gwiazdą w konstelacji kryminalistów, ale ma przyjaciół, a za sobą serię nadzwyczaj sadystycznych czynów. Więc się zachowuj.
– Wstrzelę się w tę rolę najlepiej, jak umiem.
– Tak… ale nie zostaw za dużo krwi na podłodze.
Wysiedliśmy z kołowca. Wyciągałem szyję, by objąć wzrokiem most. Widziałem go po raz pierwszy – to była moja pierwsza wyprawa nie tylko do Strefy Zdemilitaryzowanej, ale i do Nueva Valparaiso; most wydawał się absurdalnie olbrzymi, nawet gdy patrzyło się na niego z odległości piętnastu, dwudziestu kilometrów. Łabędź – rozdęty i czerwony, z gorącą jaśniejszą plamką w centrum – chował się już za horyzont, ale nawet w tym świetle było widać nitki mostu i od czasu do czasu małe koraliki wind zjeżdżających lub wznoszących się w kosmos. Zastanawiałem się, czy nie przybyliśmy za późno. Może Reivich zdążył już wsiąść do windy? Vasquez zapewnił nas jednak, że człowiek, na którego polujemy, nadal jest w mieście, upraszcza sieć swoich aktywów na Skraju Nieba i przenosi fundusze na rachunki długoterminowe.
Dieterling poszedł na tył kołowca – z zachodzącymi na siebie segmentami opancerzenia jednokołowy samochód przypominał pancernika – i z trzaskiem otworzył mały bagażnik.
– Cholera, brachu, omal nie zapomniałem płaszczy.
– Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że zapomnisz.
– Wkładaj i nie narzekaj! – Rzucił mi płaszcz.
Włożyłem płaszcz na warstwy odzieży, które miałem na sobie. Jego brzeg omiatał powierzchnię ulicznych kałuż z błotnistą deszczówką; arystokraci lubili się tak nosić, jakby prowokując, by przydeptywano im poły szat. Dieterling też zarzucił płaszcz na ramiona i zaczął przebierać w opcjach doboru wzorów umieszczonych na rękawie. Krzywił się z niesmakiem na kolejne krawieckie propozycje.
– Nie. Nie… Na litość Boską, nie. Też nie. To też się nie nadaje.
Wyciągnąłem rękę i położyłem palec na jednej z jego naszywek.
– Masz. Wyglądasz zabójczo. Teraz się zamknij i podaj mi pistolet.
Przedtem wybrałem na swoim płaszczu barwę perłową – na takim tle pistolet nie powinien się odcinać. Dieterling wyjął z kieszeni marynarki małą broń i podał mi ją po prostu jak pudełko papierosów.
Pod gładką plastikową półprzezroczystą powierzchnią pistoletu widniał labirynt części wewnętrznych.
Był to pistolet nakręcany, wykonany całkowicie z węgla – głównie diamentu, ale zastosowano też fullereny do smarowania i magazynowania energii. Nie miał żadnych części metalowych, żadnych materiałów wybuchowych czy obwodów elektrycznych. Tylko skomplikowany układ dźwigni i zapadek smarowanych kulkami fullerenu. Z pistoletu strzelało się diamentowymi strzałkami stabilizowanymi obrotowo, napędzanymi dzięki relaksacji fullerenowych spirali zwiniętych niemal do granicy zerwania. Nakręcało się go kluczem, jak zabawkę. Broń nie posiadała urządzeń celowniczych, systemów stabilizujących ani lokatorów celu.
I tak nie miało to znaczenia.
Wsunąłem pistolet do kieszeni płaszcza, pewien, że nikt z przechodniów nie zauważył przekazania broni.
– Obiecałem, że wybiorę ci cacko – rzekł Dieterling.
– Ujdzie.
– Tylko tyle? Tanner, jestem rozczarowany. Ten przedmiot ma w sobie niesamowite niecne piękno. Sądzę nawet, że otwiera wyraźne możliwości łowieckie.
Cały Miguel Dieterling, cały on, pomyślałem. Na wszystko patrzy z punktu widzenia myśliwego.
Usiłowałem się uśmiechnąć.
– Zwrócę ci to w jednym kawałku. A gdyby się nie udało, wiem, jaki prezent dać ci na gwiazdkę.
Ruszyliśmy w stronę mostu. Żaden z nas nie był przedtem w Nueva Valparaiso. No i co z tego? Jak większość sporych miast na tej planecie, również i to miało w swym założeniu coś z gruntu znajomego; nawet nazwy ulic brzmiały znajomo. Plany większości naszych osad oparto na deltoidalnej strukturze ulic z trzema głównymi arteriami biegnącymi z wierzchołka centralnego trójkąta o boku jakichś stu metrów. Wokół tego ośrodka tworzono zwykle coraz większe trójkąty, wreszcie struktura geometryczna się psuła, tworząc plątaninę rozrzuconych przedmieść i nowo zabudowywanych stref. Miasto decydowało, jak wykorzystać centralny trójkąt, i zwykle zależało to od tego, ile razy miasto było okupowane i bombardowane podczas wojny. Tylko w nielicznych wypadkach pozostawał jakiś ślad po deltokształtnym promie, wokół którego wyrosło osiedle.
Nueva Valparaiso też powstało w ten sposób. Ulicom nadano zwykłe nazwy: Omdurman, Norquinco, Armesto i tak dalej, ale centralny trójkąt został pogrzebany pod konstrukcją mostu, który okazał się na tyle istotny dla obu wojujących stron, że przetrwał bez uszczerbku. Wyrastał błyszczący i czarny, trzema ścianami, każda o długości trzystu metrów. Przypominał kadłub statku, ale jego dolne poziomy obrosły w hotele, restauracje, kasyna i burdele. Nawet gdyby most tu nie sterczał, już sam wygląd ulicy świadczył o tym, że znajdujemy się w starej dzielnicy blisko miejsca lądowania. Niektóre budynki powstały ze spiętrzonych gondoli towarowych, w których wykuto okna i drzwi, a potem w ciągu dwóch i pół wieku przyozdobiono architektonicznymi detalami.
– Hej tam! – usłyszałem czyjś głos. – Tanner Pieprzony Mirabel.
W zacienionym portyku stał oparty o mur mężczyzna. Sprawiał wrażenie, że nie ma nic do roboty poza oglądaniem pełzających owadów. Dotychczas miałem z nim do czynienia tylko za pośrednictwem wideo albo telefonu, i zawsze krótko z nim rozmawiałem. Spodziewałem się zobaczyć kogoś znacznie wyższego i o mniej szczurowatym wyglądzie. Czerwonawe zęby spiłował na ostro, pociągłą twarz porastała nierówna szczecina, długie czarne włosy sczesał z bardzo niskiego czoła do tyłu. Jego płaszcz, ciężki jak mój, wyglądał tak, jakby za chwilę miał mu się zsunąć z ramion. W lewej ręce trzymał papierosa – wkładał go co chwila do ust – a prawa dłoń zniknęła w kieszeni płaszcza i jakoś nie chciała się wynurzyć.
Nie okazałem zdziwienia, że nas śledził.
– Vasquez – powiedziałem. – Zakładam, że wziąłeś naszego człowieka pod nadzór?
– Teee, Mirabel, bez obaw, facet się nie wysiusia bez mojej wiedzy.
– Ciągle porządkuje swoje sprawy?
– No wiesz, jakie są te bogate dzieciaki. Muszą dbać o interesy. Jeśli o mnie chodzi, wjechałbym po moście jak gówno na kółkach. – Wskazał papierosem Dieterlinga. – To facet od wężów?
– Jeśli tak to określisz… – Dieterling wzruszył ramionami.
– Nielicha robota polować na węże. – Ręką z papierosem wykonał gest, jakby celował i strzelał z pistoletu, zapewne w wyimaginowaną hamadriadę. – Moglibyście mnie wcisnąć do swojej następnej wyprawy?
– Nie wiem – odparł Dieterling. – Raczej nie używamy żywej przynęty. Ale porozmawiam z szefem i zobaczę, co się da zrobić.
Czerwonoręki Vasquez błysnął zaostrzonymi zębami.
– Zgrywus jesteś. Podobasz mi się, Wężu. Ale z drugiej strony pracujesz dla Cahuelli i musisz mi się podobać. A tak przy okazji, jak mu się wiedzie? Słyszałem, że Cahuella oberwał tak samo paskudnie jak ty, Mirabel. Więcej, doszły mnie plotki, że się nie wylizał.
Nie zamierzaliśmy teraz informować o śmierci Cahuelli, dopóki nie przemyślimy wszystkich konsekwencji, ale najwyraźniej złe wiadomości dotarły do Nueva Valparaiso przed nami.
– Zrobiłem dla niego, co mogłem – powiedziałem.
Vasquez kiwał powoli głową, jakby właśnie potwierdziły się jego najświętsze przekonania.
– Tak słyszałem. – Położył mi na ramieniu lewą dłoń, trzymając papierosa jak najdalej od perłowej tkaniny płaszcza. – Mówiono, że z urwaną nogą jechałeś przez pół planety, żeby przywieźć do domu Cahuellę i jego dziwkę. Człowieku, to kawał gównianego bohaterstwa, nawet jak na białookiego. Opowiesz mi wszystko przy pisco, a Wąż zapisze mnie na swoją następną wyprawę. Zgoda, Wężu?
Szliśmy w stronę mostu.
– Teraz nie czas na takie rzeczy – powiedziałem. – To znaczy na drinki.
– Mówiłem już: nie przejmuj się. – Vasquez kroczył przed nami, jedną rękę ciągle trzymając w kieszeni. – Nie rozumiem was. Wystarczy jedno słowo, a sprawa Reivicha znika, zostaje po nim plama na podłodze. Moja propozycja nadal jest aktualna, Mirabel.
– Muszę go wykończyć osobiście.
– Taa, słyszałem – odparł Vasquez. – Coś w rodzaju wendety. Coś tam miałeś z dziwką Cahuelli, nie?
– Subtelność nie należy do twoich mocnych stron, Czerwony.
Zobaczyłem, że Dieterling się krzywi. W milczeniu zrobiliśmy jeszcze parę kroków, po czym Vasquez odwrócił się i spojrzał na mnie.
– Co powiedziałeś?
– Słyszałem, że za plecami nazywają cię Vasquez Czerwonoręki.
– Jeśli nawet, to nie twój zasrany interes.
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem. A z drugiej strony, jaki interes masz w tym, co tam było między mną a Gittą?
– Dobrze już, Mirabel. – Zaciągnął się papierosem dłużej niż zwykle. – Chyba się rozumiemy. Nie lubię, jak ludzie mnie o niektóre sprawy wypytują, a ty nie lubisz, jak ludzie ciebie o niektóre rzeczy wypytują. Ja tam nie wiem, człowieku, może rżnąłeś Gittę. – Patrzył, jak się najeżam. – Ale, jak powiedziałeś, nie mój interes. Więcej nie zapytam. Nawet o tym nie pomyślę. A ty wyświadcz mi przysługę, dobrze? Nie nazywaj mnie Czerwonorękim. Wiem, że Reivich zrobił ci coś paskudnego w tej dżungli. Gadali, że było to bardzo nieprzyjemne i omal nie umarłeś. Ale zrozum jedno: mamy tu przewagę liczebną. Moi ludzie cały czas was obserwują. Więc lepiej, żebyś mnie nie obrażał. A jeśli mnie wkurzysz, to tak ci dam popalić, że to, co ci zrobił Reivich, uznasz za koci-łapci.
– Moim zdaniem powinniśmy wierzyć temu dżentelmenowi – odezwał się Dieterling. – Zgadzasz się, Tanner?
– Powiedzmy, że obaj dotknęliśmy swoich czułych punktów – odparłem po dłuższym milczeniu.
– Taa – potwierdził Vasquez. – To mi się podoba. Ja i Mirabel jesteśmy gwałtownikami i musimy mieć nieco wzajemnego szacunku dla swoich wrażliwości. Zgoda. Pójdźmy na pisco i czekajmy, aż Reivich zrobi ruch.
– Nie chcę się zbytnio oddalać od mostu.
– Da się zrobić.
Vasquez przecierał nam drogę, rozpychając się niefrasobliwie w tłumie wieczornych spacerowiczów. Z najniższego poziomu spiętrzonych gondoli dobiegało zawodzenie akordeonu, powolne i uroczyste jak pieśń żałobna. Spacerujący parami po ulicach młodzi wyglądali raczej na miejscowych niż arystokratów. Ubrani tak, jak im na to pozwalały środki, autentycznie swobodni, przystojni ludzie o roześmianych twarzach szukali miejsca, gdzie mogliby coś zjeść, w coś pograć lub posłuchać muzyki. Wojna prawdopodobnie wywarła jakiś wpływ na ich życie: może stracili przyjaciół lub kogoś bliskiego, ale Nueva Valparaiso znajdowało się na tyle daleko od frontów, że wojna nie zajmowała w myślach młodzieży ważnego miejsca. Trudno im było nie zazdrościć. Jakże bym chciał wejść z Dieterlingiem do baru i upić się na umór, zapomnieć o mechanicznym pistolecie, o Reivichu, zapomnieć, po co przyszedłem pod ten most.
Oczywiście spacerowali tu również inni. Żołnierze na przepustce po cywilnemu, choć rozpoznawalni po drastycznie ostrzyżonych włosach, galwanicznie stymulowanych muskułach ze zmiennobarwnymi kameleoflażowymi tatuażami na ramionach, po dziwnie asymetrycznej opaleniźnie na twarzach: jedno oko znajdowało się w obwódce bladego ciała, w miejscu gdzie zwykle opuszczali przymocowany do hełmu monokl celowniczy. Żołnierze ze wszystkich stron konfliktu dość swobodnie się ze sobą mieszali, unikali zatargów ze spacerującą milicją strefy zdemilitaryzowanej. Tylko milicjanci mogli nosić broń w tej strefie; otwarcie trzymali pistolety w sztywnych białych rękawicach. Nie zamierzali niepokoić Vasqueza, a nas – mnie i Dieterlinga – też by nie zaczepili, nawet gdybyśmy z nim nie szli. Może i wyglądaliśmy na goryli wepchniętych w garnitury, ale trudno by było nas wziąć za czynnych żołnierzy. Przede wszystkim obaj wyglądaliśmy za staro, dobiegaliśmy wieku średniego. Na Skraju Nieba znaczyło to mniej więcej to samo co w całej człowieczej historii: cztery do sześciu krzyżyków.
Niewiele jak na połowę ludzkiego życia.
Dieterling i ja trzymaliśmy formę, ale nie wyglądaliśmy na żołnierzy w służbie czynnej. Przede wszystkim żołnierska muskulatura nigdy nie wyglądała dokładnie tak jak ludzka, ale od czasów, gdy byłem białookim, przybrało to formy ekstremalne. Dawniej mogłeś jakoś uzasadniać, że do noszenia broni są ci potrzebne szprycowane mięśnie. Od tamtego czasu rynsztunek znacznie ulepszono, ale żołnierze, tutaj na ulicy, mieli ciała jakby stworzone przez absurdalnie przesadnego rysownika komiksów. Na polu walki wrażenie wzmacniał jeszcze kontrast z małogabarytową, modną teraz bronią, którą mogłoby utrzymać małe dziecko.
– Tutaj – powiedział Vasquez.
Jego mieszkanie było jednym z konstruktów pasożytniczo narosłych wokół podstawy mostu. Poprowadził nas w krótką ciemną uliczkę, potem przez nieoznaczone drzwi otoczone hologramami węży. Pomieszczenie okazało się kuchnią, wielką jak kuchnia fabryczna, wypełnioną kłębami pary. Mrużyłem oczy i ścierałem pot z twarzy, schylając się pod groźnymi kuchennymi przyrządami. Zastanawiałem się, czy Vasquez użył ich już kiedyś w swej działalności pozakuchennej.
– Dlaczego on jest taki przewrażliwiony na punkcie Czerwonorękiego? – spytałem szeptem Dieterlinga.
– To długa historia – odparł. – I nie chodzi tylko o rękę.
Od czasu do czasu z pary wyłaniał się nagi do pasa kucharz, którego po coś posłano; twarz miał częściowo schowaną za plastikową maską do oddychania. Vasquez rozmawiał z dwoma kucharzami, a tymczasem Dieterling zanurzył palce w garnku z wrzątkiem i coś wyłowił, a potem spróbował.
– To Tanner Mirabel, mój znajomy – powiedział Vasquez do starszego kucharza. – Facet był białookim, więc z nim nie zadzieraj. Zatrzymamy się tu na trochę. Przynieś nam coś do picia. Pisco. Mirabel, jesteś głodny?
– Niezbyt. Miguel już się chyba częstuje.
– Dobrze. Ale według mnie, Wężu, szczur dziś czymś zalatuje.
Dieterling wzruszył ramionami.
– Jadałem gorsze rzeczy, możesz mi wierzyć. – Włożył do ust kawałek. – Mniam, niezły szczurek. Norweski, tak?
Vasquez zaprowadził nas do pustej sali kasyna za kuchnią. Początkowo wydawało mi się, że tylko my tu jesteśmy. W dyskretnie oświetlonym pomieszczeniu, przepysznie obitym zielonym pluszem, na postumentach umieszczonych w strategicznych miejscach stały pykające nargile. Ściany były pokryte obrazami w tonacji brązu, ale gdy przyjrzałem im się bliżej, zobaczyłem, że to nie malowidła, lecz mozaiki stworzone z kawałków różnych gatunków drewna, starannie przyciętych i posklejanych. Niektóre kawałki, lekko migotliwe, pochodziły zapewne z kory drzewa hamadriadowego. Wszystkie obrazy miały jeden wspólny temat: przedstawiały sceny z życia Skya Haussmanna. Flotylla pięciu statków pokonuje przestrzeń między układem Ziemi a naszym; Tytus Haussmann z pochodnią w dłoni znajduje swego syna samotnego i w ciemności po wielkim zaciemnieniu; Sky odwiedza swego ojca w ambulatorium na statku, przed śmiercią Tytusa z ran odniesionych podczas obrony Santiago przed sabotażystą. Widziałem również kunsztowne przedstawienie zbrodni i chwały Skya Haussmanna, tego, co zrobił, by Santiago tu dotarł przed innymi statkami Flotylli – moduły spalne odpadają od statku jak nasionka dmuchawca. A ostatni obraz przedstawiał karę, jaką ludzie wymierzyli Skyowi: ukrzyżowanie.
Mgliście sobie przypomniałem, że wydarzyło się to gdzieś w pobliżu.
Jednakże sala pełniła nie tylko rolę kaplicy Haussmanna. We wnękach na obrzeżach znajdowały się tradycyjne maszyny do gry, stało tu też kilka stołów, przy których później z pewnością zasiądą hazardziści, choć teraz nikt tu nie grał. Z mroku dobiegało tylko szuranie szczurów.
Centrum pokoju miało kształt idealnie czarnej kopuły, o średnicy przynajmniej pięciu metrów; na jej obwodzie umieszczono miękkie krzesła na skomplikowanych teleskopowych wspornikach, wznoszące się trzy metry nad podłogą. W jeden podłokietnik każdego fotela wbudowano kontrolki do gry, w drugi wmontowano zestaw urządzeń podłączonych do naczyń krwionośnych. Połowa krzeseł była zajęta, ale siedzące osoby tkwiły w nich w zupełnym bezruchu, jak martwe. Gdy wszedłem do pokoju, nawet ich nie zauważyłem. Mieli w sobie tę trudną do zdefiniowania arystokratyczność, roztaczali aurę bogactwa i nietykalności.
– Co się stało? – spytałem. – Zapomniałeś ich wyrzucić rano, gdy zamykałeś lokal?
– Skądże. Niemal tu wrośli – odparł Vasquez. – Grają przez parę miesięcy, obstawiają długofalowy wynik kampanii lądowej. Teraz z powodu deszczów panuje cisza. Jakby wojny w ogóle nie było. Ale żebyś widział, co się tu dzieje, kiedy robi się gorąco.
Coś mi się w tej sali nie podobało. Nie chodziło nawet o galerię dziejów Skya Haussmanna, choć ona z pewnością grała istotną rolę.
– Powinniśmy się chyba stąd wynosić – powiedziałem.
– A wasze drinki?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy wszedł szef kuchni, głośno dysząc przez plastikową maskę. Pchał mały wózek z napojami. Wzruszyłem ramionami i poczęstowałem się kwaśnym pisco.
– Sky Haussmann jest tu strasznie ważny. – Wskazałem na dekoracje.
– Człowieku, nawet sobie nie zdajesz sprawy jak.
Vasquez pstryknął i idealnie dotąd czarna kopuła ożywiła się i wypełniła bardzo szczegółowym obrazem połówki Skraju Nieba; od podłogi wznosił się skraj czerni, jak błona mrużna jaszczurki. Nueva Valparaiso – mrugające iskierki na widocznym przez dziury w chmurach zachodnim wybrzeżu Półwyspu.
– Tak?
– Rozumiesz, ludzie są tu dość religijni. Łatwo można urazić ich uczucia, jeśli jest się nieostrożnym. Człowieku, musisz to uszanować.
– Słyszałem, że wokół Haussmanna powstał ruch religijny. Tyle wiem. – Znów wskazałem głową dekoracje. Po raz pierwszy zauważyłem przymocowany do ściany element przypominający czaszkę delfina, dziwnie skrzywiony i pofałdowany. – Co się stało? Kupiłeś ten przybytek od jakiegoś Haussmannowskiego świra?
– Nie, to nie to.
Dieterling chrząknął, ale mówiłem dalej:
– Więc co? Masz w tym udziały?
Vasquez zgasił papierosa i zaczął się szczypać w grzbiet nosa, marszcząc przy tym niskie czoło.
– Co jest, Mirabel? Chcesz mnie zdenerwować czy po prostu jesteś ciemnym palantem?
– Skądże, usiłowałem tylko nawiązać uprzejmą rozmowę.
– Akurat. A wcześniej nazwałeś mnie Czerwonym. Wymsknęło ci się, co?
– Sądziłem, że już to załatwiliśmy. – Upiłem łyk pisco. – Nie zamierzałem cię irytować, Vasquez, ale dziwię się, że jesteś taki przewrażliwiony.
Wykonał ręką ledwo zauważalny gest, jakby pstryknięcie palcami.
Moje oczy nie zdołały zarejestrować tego, co stało się potem – jakiś podprogowy ruch metalu i delikatny wietrzyk sunący wokół sali. Po fakcie doszedłem do wniosku, że w ścianach, podłodze i suficie musiało się otworzyć kilkanaście przesłon, z których wysunęły się maszyny.
Były to automatycznie uruchomione drony-wartownicy – dryfujące w powietrzu czarne kule, które rozwierały się na równiku, a każda demonstrowała po trzy, cztery lufy pistoletów, skierowane na mnie i na Dieterlinga. Wojownicze drony krążyły powoli wokół nas, brzęcząc jak pszczoły.
Przez długą chwilę obaj wstrzymywaliśmy oddech, aż wreszcie Dieterling przemówił:
– Chyba padniemy trupem, jak się naprawdę wkurzysz, co, Vasquez?
– Nie mylisz się, Wężu, niewiele brakuje. – Podniósł głos. – Włączyć tryb zabezpieczeń. – Jak przedtem, pstryknął palcami. – Widzisz, chłopie, może ci się wydawać, że to ten sam gest co poprzednio. Ale sala odbiera to inaczej. Gdybym nie wyłączył systemu, zinterpretowałaby go jako rozkaz zabicia wszystkich z wyjątkiem mnie i tych bogatych dupków w fotelach.
– Cieszę się, że to wcześniej trenowałeś.
– Tak, Mirabel, śmiej się, śmiej. – Znów wykonał ten sam gest. – Wyglądał tak samo, co? Ale to też była zupełnie inna komenda. Drony zrozumiałyby to jako rozkaz odstrzelenia ci rąk kolejno, po jednej. Pokój jest tak zaprogramowany, że rozumie kilkanaście gestów i, zapewniam cię, po niektórych jestem przerażony rachunkiem za sprzątanie. – Wzruszył ramionami. – Wyraziłem się jasno?
– Owszem.
– Dobrze. Wyłączyć tryb zabezpieczeń. Wartownicy, wycofać się.
Jak poprzednio: plama ruchu, wietrzyk. Jakby maszyny w okamgnieniu przestały istnieć.
– Zrobiło to na tobie wrażenie? – spytał Vasquez.
– Niespecjalne – odparłem. Czułem na czole szczypanie potu. – Przy odpowiednim ustawieniu zabezpieczeń już przed tą salą przesiejesz wszystkich. Choć przypuszczam, że to przełamuje lody na przyjęciach.
– Właśnie. – Vasquez spojrzał na mnie z rozbawieniem, wyraźnie zadowolony, że osiągnął zamierzony efekt.
– A poza tym to również prowokuje pytanie, dlaczego jesteś taki przewrażliwiony.
– Na moim miejscu byłbyś znacznie bardziej przewrażliwiony. – W tym momencie zrobił coś zaskakującego: powoli wyjął dłoń z kieszeni i mogłem zobaczyć, że nie trzyma broni. – Popatrz, Mirabel.
Nie wiem właściwie, czego oczekiwałem, ale zaciśnięta pięść wyglądała zupełnie normalnie, nie była ani trochę zdeformowana. Nic szczególnie krwawego.
– Ręka jak ręka, Vasquez.
Jeszcze mocniej zacisnął dłoń i wtedy nastąpiło coś dziwnego: z pięści zaczęła się sączyć krew, najpierw powoli, potem ciekła coraz silniejszym strumieniem. Patrzyłem, jak czerwień kapie na zieloną podłogę.
– Stąd moje przezwisko. Bo krwawię z prawej ręki. Zajebiście oryginalne, co? – Rozwarł pięść, odsłaniając krwawe źródło pośrodku dłoni. – Taka sprawa. To stygmat, jak ślad Chrystusa. – Zdrową rękę włożył do kieszeni, wyciągnął chusteczkę, zwinął ją w kłąb i przycisnął do rany, by zatamować krwotok. – Czasami mogę to zrobić niemal samą siłą woli.
– Dopadli cię wyznawcy kultu Haussmanna, co? – powiedział Dieterling. – Oni ukrzyżowali też Skya. Wbili mu gwóźdź w prawą dłoń.
– Nie rozumiem – odparłem.
– Mam mu powiedzieć?
– Bardzo proszę, Wężu. Facet potrzebuje edukacji.
Dieterling zwrócił się do mnie:
– W ciągu ostatniego stulecia wyznawcy Haussmanna podzielili się na kilka sekt. Niektórzy wyznawcy przejęli idee od zakonów pokutnych, usiłując narzucić sobie cierpienia, jakie przeszedł Sky. Zamykają się w ciemnicach, a izolacja omal nie doprowadza ich do obłędu albo wywołuje wizje. Niektórzy odcinają sobie lewe ręce, inni dobrowolnie zawisają na krzyżu. Te praktyki czasami prowadzą do śmierci. – Zamilkł i spojrzał na Vasqueza, jakby prosząc o pozwolenie na kontynuowanie opowieści. – Istnieje jednak sekta, która robi jeszcze bardziej skrajne rzeczy. I na tym nie poprzestaje. Rozpowszechnia swe przesłanie, ale nie słowem, lecz za pomocą wirusa indoktrynacyjnego.
– I co dalej?
– Ktoś musiał go dla nich wykreować, najprawdopodobniej Ultrasi, a może któryś z nich wybrał się nawet w tym celu do Żonglerów, a oni manipulowali jego neurochemią. Nieważne. Najistotniejsze, że wirus jest zakaźny, przenosi się w powietrzu i zaraża prawie każdego.
– Zmienia go w wyznawcę kultu?
– Nie – odezwał się Vasquez. Wziął sobie nowego papierosa. – Dopierdala ci, ale nie zmienia cię w sekciarza, rozumiesz? Masz wizje, sny, czasami czujesz potrzebę czegoś… – Skinął głową w stronę delfina wystającego ze ściany. – Widzisz tę rybią czaszkę? Kosztowała mnie rękę i nogę. Należała kiedyś do Obłego, jednego z tych ze statku. Gdy mam tutaj takie gówienko, czuję pociechę, przestaję się trząść. Ale, niestety, ustaje tylko to.
– A ręka?
– Niektóre wirusy wywołują fizyczne zmiany – wyjaśnił Vasquez. – W pewnym sensie miałem nawet szczęście. Jest wirus powodujący ślepotę. Inny sprawia, że boisz się ciemności. Od jeszcze innego ręka ci usycha i odpada. Eee, co tam parę kropli krwi od czasu do czasu. Początkowo, gdy niewielu ludzi wiedziało o wirusach, było to nawet fajne. Mogłem ich straszyć. Wkraczałem do sali w trakcie rozmów i nagle oblewałem faceta krwią. Ale ludzie szybko się dowiedzieli, co to takiego. Że sekciarze mnie zainfekowali.
– Zastanawiali się, czy jesteś taki cięty, jak gadają – powiedział Dieterling.
– Noo. – Vasquez spojrzał na niego podejrzliwie. – Budowa takiej reputacji jak moja zajmuje sporo czasu.
– Nie wątpię – przyznał Dieterling.
– Noo. I, chłopie, taki drobiazg może naprawdę ją popsuć.
– Czy potrafią wypłukać wirusa? – spytałem. Nie chciałem, by Dieterling przeciągnął strunę.
– Noo. Na orbicie mają takie gówienko, co potrafi to zrobić. Ale wiesz, Mirabel, aktualnie nie mam orbity na liście bezpiecznych dla mnie miejsc.
– Więc z tym żyjesz. Czy to jest nadal zaraźliwe?
– Nie, jest bezpieczne. Wszyscy są bezpieczni. Ja już prawie w ogóle nie zarażam. – Paląc, nieco się uspokajał. Krwawienie ustało, mógł z powrotem włożyć dłoń do kieszeni. Pociągnął łyk pisco. – Czasami żałuję, że to już nie zaraża albo że nie zachowałem swojej krwi z czasów, gdy zostałem zarażony. Miałbym miły prezencik na odchodne: zastrzyk komuś w żyłę.
– Tylko że wtedy robiłbyś to, co sekciarze chcieli: rozpowszechniałbyś ich wiarę – powiedział Dieterling.
– Noo, a powinienem rozpowszechniać wiarę, że jeśli kiedyś dorwę tego skurwysyna, który mi to zrobił, to… – Urwał nagle. Milczał z nieruchomym wzrokiem, jak człowiek dotknięty paraliżem. – Nie – rzekł po chwili. – To niemożliwe. Nie wierzę.
– Co takiego? – spytałem.
Vasquez subwokalizował teraz; nie słyszałem go, ale widziałem, jak porusza mięśniami karku. Musiał mieć zaimplantowany sprzęt do łączności z którymś ze swoich ludzi.
– To Reivich – powiedział w końcu.
– A o co chodzi?
– Sukinsyn mnie przechytrzył.
Dwa
Z firmy Czerwonorękiego, przez czarną ścianę konstrukcji do wnętrza terminalu mostowego prowadził ciemny zatęchły labirynt. Vasquez szedł przodem z latarką, kopiąc po drodze przebiegające szczury.
– Przynęta – stwierdził refleksyjnie. – Nigdy nie sądziłem, że zastawi przynętę. Oczywiście śledziłem sukinsyna od wielu dni. – Powiedział to tak, jakby chodziło przynajmniej o całe miesiące, wymagało nadludzkiego daru przewidywania i długich przygotowań.
– Niektórzy to dopiero potrafią zadać sobie trud! – powiedziałem.
– No, spokój, Mirabel. To ty nie zgodziłeś się, żeby załatwić faceta, gdy go namierzyliśmy. Wtedy byłoby to łatwe. – Przepychał się przez drzwi do następnego korytarza.
– Ale to i tak mógł nie być Reivich.
– Sprawdzilibyśmy ciało i jeśli to nie byłby Reivich, trzeba byłoby zacząć się rozglądać za prawdziwym.
– On ma rację. Przyznaję to, choć z bólem – stwierdził Dieterling.
– Jestem ci winien kolejkę, Wężu.
– Niech ci to tylko nie zawróci w głowie.
Vasquez odkopnął w mrok kolejnego szczura.
– Więc co się takiego stało, że tak strasznie chcesz wejść w to gówno i się zemścić?
– Chyba już jesteś dość dobrze poinformowany? – powiedziałem.
– Ludzie gadają i tyle. Zwłaszcza gdy taki Cahuella kopnie w kalendarz. Mówią o próżni we władzy… W każdym razie jestem zdziwiony, że wam dwóm udało się ujść żywcem. Słyszałem, że tamta zasadzka skończyła się strasznym gównem.
– Nie odniosłem poważnych ran – odparł Dieterling. – Tannerowi dostało się znacznie bardziej. Stracił stopę.
– Nie było tak źle – rzekłem. – Broń promieniowa przypiekła ranę i zatamowała krwotok.
– No tak, zwykła powierzchowna rana – powiedział Vasquez. – Nie mogę się nacieszyć waszym towarzystwem, chłopcy.
– Możemy zmienić temat?
Po pierwsze, nie miałem ochoty omawiać wypadku z Czerwonorękim Vasquezem, a po drugie, nie pamiętałem jasno szczegółów. Może pamiętałem wcześniej, nim poddano mnie śpiączce rekonwalescencyjnej, podczas której odrosła mi stopa, ale teraz miałem wrażenie, że wypadek wydarzył się w bardzo odległej przeszłości, a nie przed paroma tygodniami.
Szczerze wtedy wierzyłem, że Cahuella się wyliże. Początkowo wydawało się, że ma z nas najwięcej szczęścia – puls laserowy przeszył go na wylot, nie uszkodził żadnych ważnych organów, jakby jego trajektoria została wcześniej wyznaczona przez doświadczonego chirurga klatki piersiowej. Nastąpiły jednak powikłania i Cahuella, nie mając szans dotarcia na orbitę – zostałby aresztowany i stracony zaraz po opuszczeniu atmosfery – był zmuszony do zadowolenia się czarnorynkową medycyną, najlepszą, na jaką mógł sobie pozwolić. Wystarczyłaby do naprawienia mojej nogi – tego rodzaju rany powszechnie spotykało się na wojnie – natomiast skomplikowane obrażenia organów wewnętrznych wymagały bardziej zaawansowanych środków, niedostępnych na czarnym rynku.
Zatem umarł.
I teraz ja gonię zabójcę Cahuelli i jego żony, z zamiarem powalenia go pojedynczą diamentową strzałką z nakręcanego pistoletu.
Nim zostałem specem od bezpieczeństwa, zatrudnionym przez Cahuellę, w czasach, gdy nadal byłem żołnierzem, uważano mnie za bardzo wytrawnego snajpera, który potrafi wpakować komuś nabój w głowę, precyzyjnie wybierając obszar mózgu. To lekka przesada. Ale zawsze byłem dobry i rzeczywiście lubiłem robotę czystą, szybką, chirurgiczną.
Miałem szczerą nadzieję, że Reivich mnie nie zawiedzie.
***
Nie spodziewałem się, że tajne przejście sięga do samego centrum terminalu kotwiczącego i kończy się w zacienionej części głównej hali. Spojrzałem do tyłu na bariery zabezpieczające, których uniknęliśmy: widziałem, jak strażnicy skanują ludzi w poszukiwaniu ukrytej broni, sprawdzają ich tożsamość, żeby jakiś przestępca wojenny nie wydostał się z planety. Nakręcanego pistoletu w kieszeni skanery by nie wykryły, dlatego właśnie taką broń wybrałem. Poczułem lekką irytację, że moje staranne przygotowania okazały się częściowo niepotrzebne.
– Panowie, dalej nie idę – oznajmił Vasquez, zatrzymując się na progu.
– Myślałem, że to twoje podwórko – powiedział Dieterling, rozglądając się. – Co się stało? Boisz się, że nigdy już nie zechcesz wyjechać ponownie?
– Coś w tym sensie, Wężu – odparł Vasquez i poklepał nas po plecach. – Dobrze, chłopcy, idźcie i zabijcie tę pośmiertną plamę gówna. Tylko nikomu nie mówcie, że was tu przyprowadziłem.
– Nie martw się – rzekł Dieterling. – Twoja rola nie zostanie nadmiernie uwypuklona.
– Super. I pamiętaj, Wężu… – Wykonał gest naśladujący strzelanie z pistoletu. – To polowanie, o którym mówiliśmy…
– Możesz uznać, że jesteś na wstępnej liście.
Wrócił do tunelu, a ja z Dieterlingiem zostaliśmy w terminalu. Przez kilka chwil obaj milczeliśmy, przytłoczeni dziwną atmosferą tego miejsca.
Byliśmy w hali na poziomie gruntu; pierścieniem otaczała komorę odjazdów i przyjazdów u podstawy nici. Sufit znajdował się wiele poziomów wyżej. W przestrzeni nad naszymi głowami krzyżowały się kładki i rury tranzytowe, a w zewnętrznej ścianie tkwiły pomieszczenia luksusowych niegdyś sklepów i restauracji, teraz przerobionych przeważnie na kapliczki lub kioski z materiałami religijnymi. Ludzi było mało, prawie nikt nie przybywał z orbity i zaledwie garstka zmierzała do wind. W hali panowała szarówka – projektant nie przewidział, że będzie tu aż tak ciemno – i sufit nikł gdzieś w mroku, a całość przypominała wnętrze katedry, w której odbywała się jakaś niewidoczna, choć wyczuwalna święta ceremonia; atmosfera nie skłaniała do pośpiechu ani do głośnego zachowania. Tło stanowił ledwie słyszalny stały szum, jakby spowodowany przez pracujące w dole generatory. Lub, pomyślałem, jakby chór mnichów intonował jednostajną pogrzebową pieśń.
– Zawsze tak to wyglądało? – spytałem.
– Nie. Choć zawsze było to zadupie, strasznie się zmieniło od czasu, jak tu ostatnio byłem. Nawet miesiąc temu musiało wyglądać inaczej, panował duży ruch, większość pasażerów przechodziła na statek przez ten terminal.
Przybycie statku w okolice Skraju Nieba zawsze stanowiło wydarzenie. Jako planeta biedna i umiarkowanie zacofana w porównaniu z innymi zamieszkanymi światami nie należeliśmy do głównych graczy zmiennego spektrum handlu międzygwiezdnego. Niewiele eksportowaliśmy: doświadczenie wojenne i kilka nieciekawych bioproduktów pozyskiwanych w dżungli. Chętnie kupilibyśmy od Demarchistów wszelkie egzotyczne zaawansowane produkty i usługi, ale tylko najbogatsi ze Skraju Nieba mogli sobie na nie pozwolić. Gdy zawijały do nas statki, spekulowano, że zostały wypchnięte z bardziej dochodowych rynków – z tras Yellowstone-Sol albo Fand-Yellowstone-Grand Teton – albo że i tak musiały się tu zatrzymać do remontu. Zdarzało się to przeciętnie raz na dziesięć standardowych lat i zawsze nas wtedy kiwano.
– Czy tu właśnie umarł Haussmann? – spytałem.
– Gdzieś w pobliżu – odparł Dieterling. Odgłos naszych kroków niósł się echem, gdy szliśmy przez wielką halę. – Nigdy się nie dowiedzą, gdzie dokładnie, bo nie było wtedy dokładnych map. Ale musiało to być parę kilometrów stąd. Na pewno w granicach Nueva Valparaiso. Początkowo zamierzali spalić ciało, ale potem postanowili je zabalsamować, by go zachować jako przykład dla innych.
– Ale kult nie powstał od razu?
– Nie. Sky Haussmann miał paru zwariowanych sympatyków, ale trudno to uznać za Kościół. To przyszło potem. Santiago był głównie świecki, ale z ludzkiej psychiki nie tak łatwo wykorzenić religię. Czyny Skya stopili wybiórczo z tym, co zapamiętali z domu, jedno zachowali, drugie odrzucili, jak im pasowało. Kilka pokoleń trwało wypracowanie szczegółów, a potem nie dało się już tego ruchu powstrzymać.
– A potem, gdy zbudowano most?
– Do tego czasu jedna z Haussmannowskich sekt stała się posiadaczem ciała. Nadali sobie nazwę Kościół Skya. Dla wygody, jeśli nie z innych powodów, doszli do wniosku, że Haussmann musiał umrzeć nie w pobliżu mostu, ale dokładnie pod nim. I że most to nie winda kosmiczna – a nawet gdyby był windą, to stanowiłoby to jego zewnętrzną funkcję – tylko znak Boga: gotowe sanktuarium poświęcone zbrodni i chwale Skya Haussmanna.
– Ale to przecież ludzie skonstruowali i zbudowali ten most.
– Z woli boskiej. Nie rozumiesz, Tanner? Nie można tego kwestionować. Poddaj się od razu.
Minęliśmy sekciarzy – dwóch mężczyzn i kobietę – idących w przeciwną stronę. Miałem przemożne wrażenie czegoś znajomego, nie pamiętałem jednak, czy już przedtem ich widziałem. Byli ubrani w popielate bluzy, nosili długie włosy. Jeden z mężczyzn miał umocowany przy czaszce mechaniczny diadem – może to urządzenie zadające ból? Lewy rękaw drugiego wyznawcy zwisał płasko przypięty do boku. Na czole kobiety widniał mały znak w kształcie delfina. Przypomniałem sobie, że Sky Haussmann zaprzyjaźnił się z delfinami na pokładzie Santiago i spędzał czas z tymi istotami, których unikali inni członkowie załogi.
Dziwne wydało mi się wspomnienie tego faktu. Chyba ktoś mi kiedyś o tym mówił.
– Przygotowałeś pistolet? – spytał Dieterling. – Na wszelki wypadek. Możemy za rogiem wpaść na tego drania, kiedy będzie sobie akurat zawiązywał sznurowadła.
Poklepałem pistolet, upewniając się, że jest na miejscu.
– Dziś raczej nie będziemy mieli szczęścia – powiedziałem do Miguela.
Przeszliśmy przez drzwi w wewnętrznej ścianie hali. Mnisi zaśpiew miał teraz bez wątpienia ludzkie brzmienie; ton był niemal doskonały, ale czegoś w nim brakowało.
Po raz pierwszy od wejścia do terminalu zobaczyliśmy nić. Obszar odjazdów, gdzie wkroczyliśmy, był olbrzymim owalnym pomieszczeniem otoczonym galerią; na niej staliśmy. Główny poziom znajdował się setki metrów poniżej i nić nurkowała z góry, wynurzała się z sufitu przez drzwi źrenicowe, potem biegła w dół, do miejsca, gdzie była rzeczywiście zakotwiczona i gdzie czyhały urządzenia serwisowe, remontujące i konserwujące dźwigi. To stamtąd dochodziła żałobna pieśń; niosła się wyżej dzięki osobliwej akustyce tego pomieszczenia.
Most – pojedyncza cienka nić z hiperdiamentu, biegnąca z powierzchni na orbitę synchroniczną – na całej niemal długości miał tylko pięć metrów średnicy, a większość z tego była pusta i tylko na ostatnim kilometrze, przed terminalem, liczył trzydzieści metrów szerokości; zwężał się stopniowo wraz z wysokością. Ta dodatkowa szerokość miała znaczenie czysto psychologiczne: wielu pasażerów rezygnowało z podróży na orbitę, gdy zobaczyło, jak wąska jest nić, na której mieli jechać. Wobec tego właściciele mostu poszerzyli jego widoczną część bardziej, niż było to konieczne.
Wagoniki windy przyjeżdżały i odjeżdżały co parę minut, wznosząc się i opadając po przeciwnych stronach kolumny. Przyczepione magnetycznie, miały kształt smukłego walca, wyprofilowanego tak, by obejmował prawie połowę nici. Były wielopiętrowe, z osobnymi poziomami przeznaczonymi na jadalnie, sale rekreacyjne, miejsca do spania. Zsuwały się i wjeżdżały przeważnie puste, z ciemnymi przedziałami pasażerskimi. Tylko w co piątym lub co szóstym podróżowała garstka osób. Puste wagoniki świadczyły o ekonomicznej mizerii mostu, ale samo w sobie nie stanowiło to wielkiego problemu. Koszty utrzymania ruchu były małe w porównaniu z kosztem mostu i puste wagony nie wpływały na rozkład jazdy wagonów pełnych. Z daleka miało się złudzenie, że są zapełnione i panuje dobra koniunktura, na co właściciele mostu już dawno stracili nadzieję, odkąd przejął go Kościół. Pora monsunowa mogła tworzyć iluzję, że na wojnie panuje zastój, ale już planowano nowe kampanie: stratedzy symulowali na komputerach ofensywy i inwazje na wraże tereny.
Z galerii wysuwał się zawrotny szklany jęzor niczym niepodtrzymywany, docierał prawie do nici, zostawiając tylko miejsce na ruch wagonika. Niektórzy podróżni z bagażem już czekali na języku; wśród nich grupa dobrze ubranych arystokratów. Nie było jednak Reivicha ani osób przypominających jego kompanów. Rozmawiali lub obserwowali wiadomości na ekranach, które unosiły się wokół pomieszczenia niczym prostokątne, wąskie tropikalne ryby; migotały na nich sprawozdania finansowe i wywiady ze znanymi osobami.
Przy podstawie języka stała budka, w której kobieta o znudzonej minie sprzedawała bilety.
– Poczekaj tu – poprosiłem Dieterlinga.
Kobieta spojrzała na mnie, gdy podszedłem do kasy. Miała na sobie pognieciony mundur Zarządu Mostu, a pod oczami sine półksiężyce, nabiegłe krwią i spuchnięte.
– Słucham?
– Jestem znajomym Argenta Reivicha. Muszę się z nim natychmiast skontaktować.
– Niestety, to niemożliwe.
Tego się spodziewałem.
– Kiedy wyjechał?
– Przykro mi, ale nie mogę udzielić informacji – odparła kobieta nosowym głosem, połykając spółgłoski.
Skinąłem głową.
– Jednak nie zaprzecza pani, że przeszedł przez terminal?
– Przykro mi, ale…
– Niech pani da spokój. – Łagodziłem swoją odzywkę pojednawczym uśmiechem. – Przepraszam, nie chcę być niegrzeczny, ale mam do przyjaciela bardzo pilną sprawę. Muszę mu coś przekazać, widzi pani, cenny składnik dziedzictwa Reivichów. Czy mogę się z nim jakoś porozumieć wtedy, gdy wjeżdża, czy muszę czekać, aż się dostanie na orbitę?
Kobieta się wahała. Przepisy zabraniały przekazywania informacji, o jakie prosiłem, ale musiałem jej się wydać szczerze zatroskany. A poza tym najwyraźniej bogaty.
Spojrzała na displej.
– Może pan zostawić wiadomość, żeby się z panem skontaktował, gdy dotrze do terminalu na orbicie.
Czyli jeszcze tam nie dotarł i nadal wjeżdża po nici.
– Chyba będzie lepiej, jeśli ruszę za nim – oznajmiłem. – W ten sposób zminimalizuję czas dotarcia do niego. Przekażę mu ten przedmiot i wrócę.
– Tak, to rozsądne. – Przyjrzała mi się, wyczuwając być może coś podejrzanego w moim zachowaniu, ale nie zaufała swej intuicji na tyle, by mnie zatrzymać. – Musi się pan pośpieszyć. Najbliższy wagonik zaraz zacznie przyjmowanie pasażerów.
Spojrzałem tam, gdzie jęzor wysuwał się do nici, i zobaczyłem pustą windę wyjeżdżającą z obszaru serwisowego.
– Proszę więc o bilet.
– Rozumiem, że potrzebny panu powrotny? – Kobieta przetarła oczy. – Pięćset pięćdziesiąt australi.
Wyjąłem z portfela banknoty Południowców.
– To zdzierstwo – powiedziałem. – Energia potrzebna do wyniesienia mnie na orbitę kosztuje jedną dziesiątą tego, ale przypuszczam, że część zabiera Kościół Skya.
– Nie twierdzę, że nie, ale akurat tutaj nie powinien pan źle się wyrażać o Kościele.
– Tak słyszałem. Pani chyba do nich nie należy?
– Nie – odparła, wręczając mi resztę w niskich banknotach. – Ja tu tylko pracuję.
Sekciarze zawładnęli mostem jakieś dziesięć lat temu, gdy doszli do przekonania, że w tym miejscu został ukrzyżowany Sky Haussmann. Pewnej nocy, nim ktokolwiek zdążył się zorientować, opanowali most. Ogłosili, że rozłożyli gęsto kanistry-pułapki z wirusem, i zagrozili, że go uwolnią, gdyby próbowano ich wyrzucić. Wirus – jeśli był w znacznym stężeniu – mógłby się roznieść z wiatrem bardzo daleko, zarażając połowę Półwyspu. Może blefowali, ale nikt nie chciał ryzykować dobra przypadkowych milionów ludzi. Sekta się utrzymała, pozwoliła Zarządowi Mostu nadal zarządzać mostem, choć załoga musiała być stale uodporniana przeciw skażeniu. Terapia antywirusowa dawała efekty uboczne, więc praca w terminalu nie cieszyła się popularnością. No i jeszcze te niekończące się mnisie śpiewy.
Kobieta wręczyła mi bilet.
– Mam nadzieję, że dotrę na czas na orbitę – powiedziałem.
– Poprzednia winda wyruszyła godzinę temu. Jeśli pański przyjaciel w niej był… – Przerwała, a ja wiedziałem, że nie ma „jeśli”. – Jest spora szansa, że gdy pan tam dotrze, zastanie go pan w terminalu orbitalnym.
– Miejmy nadzieję, że powita mnie z wdzięcznością.
Chciała się uśmiechnąć, ale zrezygnowała. Mimo wszystko wymagało to wiele wysiłku.
– Jestem pewna, że padnie z wrażenia.
Schowałem bilet, podziękowałem kasjerce – współczułem kobiecinie, że musi tu pracować – i poszedłem do Dieterlinga. Oparty o niską szklaną ścianę otaczającą jęzor, z nieobecnym spokojnym wyrazem twarzy, spoglądał w dół na członków sekty. Przypomniało mi się, jak kiedyś w dżungli uratował mi życie podczas ataku hamadriad. Wtedy też widziałem u niego tę samą obojętną minę szachisty grającego z przeciwnikiem znacznie niższej klasy.
– No i co? – spytał, gdy podszedłem.
– Już wsiadł do windy.
– Kiedy?
– Godzinę temu. Kupiłem sobie bilet. Ty też kup dla siebie, ale w żaden sposób nie zdradź, że podróżujemy razem.
– Może nie powinienem z tobą jechać, brachu?
– Będziesz bezpieczny. – Ściszyłem głos. – Stąd aż do wyjścia w terminalu orbitalnym nie ma żadnych kontroli granicznych. Możesz swobodnie wjechać i zjechać, nikt cię nie aresztuje.
– Łatwo ci mówić, Tanner.
– Nie masz się czego bać, zapewniam cię.
Pokręcił głową.
– Nie ma sensu, żebyśmy podróżowali razem, nawet tylko tą samą windą. Reivich mógł tu zorganizować bardzo skuteczny monitoring.
Już chciałem zaprzeczyć, ale przypuszczałem, że ma rację. Podobnie jak Cahuella, Dieterling, opuszczając Skraj Nieba, narażał się na areszt pod zarzutem przestępstw wojennych. Obaj byli w ogólnoukładowej bazie danych i za ich głowy wyznaczono znaczną nagrodę, choć Cahuella już nie żył.
– Dobrze – powiedziałem. – Jest jeszcze dodatkowy powód, żebyś tu został. Przynajmniej trzy dni będę z dala od Gadziarni. Ktoś kompetentny musi doglądać domu.
– Jesteś pewien, że sam potrafisz się uporać z Reivichem?
Wzruszyłem ramionami.
– Potrzebny jest tylko jeden strzał.
– I ty go oddasz – powiedział z wyraźną ulgą. – W takim razie dziś w nocy wracam do Gadziarni. Z żywym zainteresowaniem będę słuchał wiadomości.
– Zrobię wszystko, żeby cię nie zawieść. Życz mi powodzenia.
Dieterling uścisnął mi dłoń.
– Uważaj na siebie, Tanner. Nie wyznaczono za ciebie nagrody, ale i tak nie uda ci się stąd odejść bez wyjaśnień. Sam musisz wymyślić sposób, jak pozbyć się pistoletu.
Skinąłem głową.
– Strasznie ci go brakuje. Kupię ci taki na urodziny.
Przez chwilę mi się przyglądał, jakby coś jeszcze chciał dodać, po czym odwrócił się i odszedł. Obserwowałem, jak wychodzi z pomieszczenia i znika w ciemnej hali. Po drodze dobierał odpowiedni kolor płaszcza – oddalająca się postać o szerokich plecach migotała.
Stanąłem przy windzie, czekając na swój wagonik. Włożyłem dłoń do kieszeni – wyczułem zimny, twardy jak diament pistolet.
Trzy
– Proszę pana? Za piętnaście minut podadzą kolację na dolnym pokładzie. Czy zechce pan dołączyć do reszty pasażerów?
Drgnąłem – nie słyszałem przedtem kroków na schodach prowadzących na pokład widokowy. Myślałem, że jestem zupełnie sam. Pasażerowie od razu schowali się w kabinach – podróż miała trochę potrwać i warto było rozpakować bagaże – ja natomiast wszedłem na pokład widokowy, by obserwować odjazd. Dostałem kabinę, ale nie musiałem niczego rozpakowywać.
Wznoszenie zaczęło się niesamowicie łagodnie. Początkowo w ogóle nie słyszało się żadnego dźwięku, nie odczuwało wznoszenia ani wibracji, tylko gładki ślizg, niezauważalnie powolny, lecz ze stale rosnącą szybkością. Spojrzałem w dół, usiłując dostrzec sekciarzy, ale widok miałem pod takim kątem, że widziałem tylko paru maruderów, choć poniżej musiała być masa ludzi. Właśnie jechaliśmy przez źrenicę sufitu, gdy zaskoczył mnie tamten głos.
Odwróciłem się. Mówił do mnie serwitor, nie człowiek. Miał wyciągalne ramiona i bardzo wystylizowaną głowę, ale brakowało mu nóg albo kół; jego tors zwężał się jak tułów osy. Robot poruszał się na szynie zamontowanej w suficie, do której był przymocowany zakrzywionym wysięgnikiem wystającym mu z pleców.
– Proszę pana? – zaczął ponownie, tym razem w norte. – Kolacja zostanie podana…
– Już mówiłeś i zrozumiałem. – Pomyślałem, że zawieranie znajomości z arystokratami jest ryzykowne, ale potem doszedłem do wniosku, że bardziej ryzykowne byłoby podejrzane trzymanie się z dala. Zasiądę z nimi do stołu i przedstawię im jakieś fikcyjne domysły. Odpowiedziałem w norte; potrzebowałem praktyki w tym języku. – Przyjdę za kwadrans. Jeszcze przez chwilę chciałbym poobserwować widoki.
– Dobrze, proszę pana. Przygotuję dla pana miejsce przy stole.
Robot obrócił się i bezgłośnie wysunął z pokładu, a ja wróciłem do podziwiania widoku. Trudno powiedzieć, czego się wtedy spodziewałem, ale z pewnością zobaczyłem rzeczy zaskakujące. Minęliśmy sklepienie holu stacji, jednak terminal był znacznie wyższy niż hol i ciągle się wznosiliśmy w górnych rejonach budynku. Przekonałem się, że tu właśnie obsesja na punkcie Skya Haussmanna osiągnęła swój szczyt. Po ukrzyżowaniu Haussmanna sekciarze zabalsamowali jego ciało, opakowali w dziwną materię o zielonkawoszarym ołowianym połysku, wywindowali go aż tutaj na wielki wysunięty dziób, który wystawał z wewnętrznej ściany i niemal dotykał samej nici. Ciało Haussmanna przypominało statkową figurę rozciągniętą pod bukszprytem wielkiego żaglowca.
Rozebrali go do pasa, rozpostarli szeroko jego ramiona i przymocowali do masztu w kształcie krzyża. Nogi miał związane, a prawy nadgarstek przebity gwoździem (nadgarstek, nie dłoń – wirus wywołujący stygmat pomylił ten szczegół), a znacznie większy kawał metalu wpakowano mu w górną część zmasakrowanej lewej ręki. Zarówno te szczegóły, jak i wyraz otępiałego cierpienia na twarzy, zostały miłosiernie zamazane w procesie pakowania. Nie dało się odczytać rysów twarzy, ale wszystkie niuanse męki zostały wpisane w wygięty łuk karku, w szczęki zaciśnięte jakby w spazmie po porażeniu prądem. Powinni porazić go prądem, pomyślałem. To byłoby bardziej litościwe, bez względu na to, jakie popełnił zbrodnie.
Byłoby to jednak za proste. Dokonali egzekucji na człowieku, który dopuścił się rzeczy przerażających, ale równocześnie gloryfikowali tego, który obdarował ich całym światem. Ukrzyżowaniem wyrażali zarówno uwielbienie, jak i nienawiść.
I tak już pozostało.
Winda sunęła parę metrów od Skya; kuliłem się, chciałem, by jak najszybciej stąd odjechała. Miałem wrażenie, że wielka przestrzeń jest komorą pogłosów, z echem nieskończonego bólu.
Zaswędziała mnie ręka. Potarłem nią o barierkę. Zamknąłem oczy, aż wyjechaliśmy z terminalu, wznosząc się w noc.
***
– Napije się pan jeszcze wina, panie Mirabel? – spytała lisia żona arystokraty siedzącego naprzeciwko mnie.
– Nie, dziękuję – odparłem. Osuszyłem usta serwetką. – Pozwoli pani, że się oddalę. Chciałbym poobserwować widoki.
– Szkoda. – Kobieta z rozczarowaniem wydęła usta.
– Będzie nam brakowało pańskich opowieści, panie Tanner – stwierdził mężczyzna.
Uśmiechnąłem się. Podczas obiadu udało mi się przecierpieć godzinę sztywnej rozmowy. Dorzucałem od czasu do czasu jakąś anegdotę, by przerwać niezręczną ciszę, jaka zapadała przy stole, gdy któryś z gości poczynił uwagę uznaną za niezręczną w ramach krępującej, acz niesprecyzowanej etykiety arystokratów. Parę razy musiałem rozsądzić spory między północną a południową frakcją – chcąc nie chcąc, stawałem się wówczas adwokatem jednej ze stron. Moje przebranie nie było chyba całkowicie przekonujące, gdyż nawet Północni zdawali sobie sprawę, że nie mam bezpośredniego związku z Południowcami.
Nie miało to większego znaczenia. Dzięki przebraniu kasjerka, przekonana, że jestem arystokratą, udzieliła mi informacji, których normalnie by odmówiła. Strój umożliwił mi przebywanie tu z arystokracją, ale i tak wcześniej czy później się go pozbędę. Nie byłem człowiekiem poszukiwanym – zaledwie osobnikiem o mętnej przeszłości i mętnych powiązaniach. Również moje nazwisko, Tanner Mirabel, było znacznie bezpieczniejsze niż jakaś naprędce wymyślona linia arystokratyczna. Na szczęście nazwisko brzmiało neutralnie, nie niosło skojarzeń ani z arystokracją, ani żadnych innych. W odróżnieniu od towarzystwa przy stole nie mogłem wywieść swej linii genealogicznej od czasów przybycia Flotylli; osoba o nazwisku Mirabel najprawdopodobniej dotarła na Skraj Nieba pół wieku po tym wydarzeniu. W oczach arystokracji byłem parweniuszem i kmieciem, ale nikt – z wrodzonego taktu – o tym głośno nie napomknął. Wszyscy byli długowieczni, wywodzili swe linie genealogiczne nie tylko od Flotylli, ale też ze spisu pasażerów, od którego dzieliła ich zaledwie jedna lub dwie generacje. Naturalnie zakładano, że tak jak oni mam wspomagane geny i dostęp do takich samych technologii terapeutycznych.
Ale o ile Mirabelowie prawdopodobnie przybyli na Skraj Nieba po Flotylli, nie przynieśli ze sobą żadnej dziedzicznej korekcji długowieczności. Może pierwsza generacja żyła dłużej, niż trwa przeciętne ludzkie życie, ale ta cecha nie została przekazana następnym pokoleniom.
Ja natomiast nie miałem dość pieniędzy, by nabyć ją na rynku. Cahuella płacił mi sowicie, lecz to nie wystarczało, by aż tak dać się złupić Ultrasom. I prawie nie miało znaczenia. Tylko jedna dwudziesta populacji planety posiadała tę korekcję. Reszta z nas babrała się w wojnie albo ledwo wiązała koniec z końcem w krótkich okresach międzywojnia. Najważniejszym problemem było to, jak przeżyć następny miesiąc, a nie następny wiek.
Gdy więc tylko poruszono temat technik długowieczności, rozmowa przy stole stała się zdecydowanie niezręczna. Starałem się zrelaksować… a słowa niech sobie płyną obok mnie. Jednak gdy dochodziło do sporów, wyznaczano mi rolę rozjemcy.
– Tanner będzie to wiedział. – Zwracano się do mnie, bym zaproponował wyjście z impasu.
– To skomplikowane zagadnienie – stwierdzałem.
Albo: „Widocznie wchodzą tu w grę głębsze sprawy”. Albo: „Uważam, że z mojej strony nieetyczne byłoby wypowiadanie się na ten temat… Rozumieją państwo, chodzi o dochowanie tajemnicy”.
Po godzinie takiej rozmowy zapragnąłem samotności.
Wstałem od stołu, poprosiłem o wybaczenie i wszedłem kręconymi schodami, prowadzącymi na pokład widokowy nad poziomem kabin i jadalnią. Perspektywa zrzucenia arystokraciej skóry spodobała mi się i po raz pierwszy od wielu godzin czułem lekką zawodową satysfakcję. Wszystko było pod kontrolą. Gdy dotarłem na górę, mój serwitor kabinowy przygotował dla mnie guindado. Nawet sposób, w jaki drink zamglił mi zwykłą jasność myśli, nie był przykry. Mam dużo czasu, by wytrzeźwieć – co najmniej siedem godzin, nim ponownie będzie mi potrzebna ostrość zmysłów zabójcy.
Teraz wznosiliśmy się szybko; po wyjeździe z terminalu winda przyśpieszyła do pięciuset kilometrów na godzinę, ale nawet z tą prędkością dotarcie do terminalu orbitalnego – tysiące kilometrów nad nami – zajmie czterdzieści godzin. Winda poczwórnie zwiększyła prędkość, gdy opuściła atmosferę, co zapewne nastąpiło podczas pierwszego dania.
Miałem cały pokład widokowy dla siebie.
Inni pasażerowie rozproszą się po kolacji w pięciu salach nad jadalnią. Winda z powodzeniem mieściła pięćdziesiąt osób i nie wydawała się przy tym zatłoczona, ale dziś było nas zaledwie siedmioro, wliczając mnie. Cała podróż zajmowała dziesięć godzin. Obroty stacji wokół Skraju Nieba były zsynchronizowane z dobowym obrotem planety, więc stacja zawsze wisiała dokładnie nad Nueva Valparaiso, nieruchomo nad równikiem. Wiedziałem, że na Ziemi istnieją kosmiczne mosty osiągające wysokość trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów, ale ponieważ Skraj Nieba obracał się nieco szybciej i oddziaływał z nieco słabszym przyciąganiem grawitacyjnym, orbity synchroniczne były szesnaście tysięcy kilometrów niższe. Nić miała jednak długość dwudziestu tysięcy kilometrów, a to znaczyło, że jej ostatni górny kilometr doznawał niesamowitego naprężenia ze strony dziewiętnastu tysięcy kilometrów odcinka poniżej. Nić była pusta, jej ściany stanowiła krata piezoelektrycznie wzmocnionego hiperdiamentu, ale całkowity ciężar, jak słyszałem, wynosił prawie dwadzieścia milionów ton. Za każdym razem, gdy opuszczałem stopę na podłogę pokładu, byłem świadom tego maleńkiego nacisku, jaki wywieram dodatkowo na nić. Sącząc guindado, zastanawiałem się, jaką tolerancję dla punktu zerwania uwzględnili konstruktorzy nici. Potem już bardziej racjonalnie pomyślałem, że nić niesie zaledwie małą część ruchu, jaką byłaby w stanie obsłużyć. Od tej chwili przy oknie widokowym stąpałem pewniej.
Zastanawiałem się, czy Reivich jest na tyle spokojny, by raczyć się teraz drinkiem.
Widok powinien być spektakularny, ale nawet w rejonach, gdzie jeszcze nie zapadła noc, Półwysep zakrywała warstwa chmur monsunowych. Ponieważ planeta krążyła po orbicie bliskiej Łabędziowi, pora monsunów następowała mniej więcej co sto dni i trwała niecałe dziesięć, piętnaście dni w każdym krótkim roku. Ponad ostro zakrzywionym horyzontem niebo zmieniało barwę przez odcienie niebieskiego do ciemnogranatowego. Widziałem teraz jasne gwiazdy, a tuż nad głową tkwiła pojedyncza stała gwiazda stacji orbitalnej na dalekim końcu nici, nadal odległa. Zastanawiałem się, czy nie pójść spać. Lata żołnierki nauczyły mnie niemal zwierzęcej zdolności czuwania podczas snu. Zabełtałem w kieliszku resztkę drinka i pociągnąłem łyk. Teraz, gdy powziąłem decyzję, poczułem, że zmęczenie ruszyło na mnie jak woda z przerwanej zapory. Czyhało, wyczekując oznak osłabienia mej czujności.
– Proszę pana?
Znów drgnąłem, ale tym razem słabiej, gdyż poznałem głos serwitora.
– Proszę pana, jest do pana rozmowa z planety – mówiła maszyna. – Mam przełączyć do kabiny czy chce pan oglądać tutaj?
Zastanawiałem się, czy nie wrócić do siebie, ale szkoda byłoby tracić widoki.
– Daj tutaj – powiedziałem. – Ale jeśli ktoś zacznie wchodzić na górę, przerwij połączenie.
– Dobrze, proszę pana.
To na pewno Dieterling. Nie zdążył wrócić do Gadziarni, choć według mojej oceny powinien pokonać dwie trzecie drogi. Jak na niego to trochę za wcześnie, by się ze mną kontaktować. Nie oczekiwałem rozmowy z nikim innym i nie miałem powodów do niepokoju.
A jednak. Głowa i ramiona, które wyłoniły się w oknie windy, należały do Czerwonorękiego Vasqueza. Kamera gdzieś w pomieszczeniu musiała mnie namierzyć i przesunąć mój obraz – teraz wydawało się, że stoimy twarzą w twarz, bo Vasquez patrzył mi prosto w oczy.
– Tanner, słuchaj mnie, chłopie.
– Słucham cię, Czerwony – odparłem. Ciekawe, czy usłyszał irytację w moim głosie. – Co się tak ważnego wydarzyło, że aż tu dzwonisz?
– Spadaj, Mirabel. Za pół minuty nie będzie ci do śmiechu. – Powiedział to takim tonem, że odebrałem jego słowa nie jako groźbę, lecz ostrzeżenie, bym przygotował się na złe wieści.
– O co chodzi? Reivich znów wyciął nam jakiś numer?
– Nie wiem. Moi chłopcy powęszyli i jestem cholernie przekonany, że on jest w tej nici, tak jak przypuszczasz, jeden lub dwa wagony przed tobą.
– Więc na pewno nie z tego powodu dzwonisz.
– Nie. Dzwonię, bo ktoś zabił Węża.
– Dieterlinga? – spytałem odruchowo. Jakby mogło chodzić o kogoś innego.
Vasquez skinął głową.
– Jeden z moich chłopców znalazł go godzinę temu, ale nie wiedział, z kim ma do czynienia, więc trochę to potrwało, nim wiadomość do mnie dotarła.
Budowałem zdania, mając wrażenie, że ich treść nie pochodzi z mojego umysłu:
– Gdzie był? Co się stało?
– Był w twoim kołowcu, nadal zaparkowanym na Norquinco. Z ulicy w ogóle nie było widać, że ktoś jest w środku. Mój człowiek sprawdzał samochód, specjalnie zajrzał do środka i zobaczył, że Dietreling zsunął się z fotela. Jeszcze oddychał.
– Co się stało?
– Ktoś do niego strzelił. Na pewno się kręcił w pobliżu kołowca i czekał, aż Dieterling wróci z mostu. Dieterling musiał właśnie wsiąść i przygotowywać się do odjazdu.
– Jak go zastrzelono?
– Stary, nie wiem, przecież nie robię tu u siebie sekcji zwłok. – Vasquez przygryzł wargi. – Chyba jakimś promieniem. Z bliska, prosto w pierś.
Spojrzałem na kieliszek guindando. To absurdalne tak stać z drinkiem w dłoni i w zwykłej towarzyskiej pogaduszce mówić o śmierci przyjaciela. Ale nie miałem gdzie odstawić kieliszka.
Pociągnąłem łyk i odparłem z chłodem, który mnie samego zdziwił.
– Sam wolę bronie promieniowe, ale wybrałbym coś innego, gdybym chciał zabić, nie robiąc zbytniego zamieszania. Bronie promieniowe dają większy błysk niż pociskowe.
– Chyba że się strzela z małej odległości, jak cios nożem. Bardzo mi przykro, chłopie, ale chyba tak właśnie to się stało. Lufę przystawiono do ubrania. Bez światła, bez hałasu, a jeśli nawet, to wszystko zakrył kołowiec. W tamtej okolicy wieczorem było wesoło. Ktoś rozpalił ognisko koło mostu i ludziom to wystarczyło, by poszaleć. Nikt raczej nie zauważył strzału promieniem.
– Dieterling nie należał do osób, które siedzą biernie i dają się zabić.
– Może nie zdążył się na czas zorientować.
Zastanowiłem się. Docierał do mnie sam fakt śmierci, ale ogarnąć wszystkie jej konsekwencje, nie mówiąc o szoku emocjonalnym… to musiało potrwać. Zmusiłem się do zadania sensownego pytania:
– Jeśli się nie zorientował, to albo nie zwracał uwagi, albo morderstwa dokonał ktoś, kogo Dieterling znał. Mówisz, że gdy go znaleźli, jeszcze oddychał?
– Tak, ale był nieprzytomny. Raczej nic dla niego nie mogliśmy zrobić.
– Jesteś pewien, że nic nie powiedział?
– Nic nie powiedział ani mnie, ani facetowi, który go znalazł.
– Facet… ten człowiek, który go znalazł… czy widzieliśmy go dziś wieczorem?
– Nie. To jeden z ludzi, którym kazałem cały dzień śledzić Reivicha.
I tak to miało wyglądać: Vasquez nie zamierzał udzielić więcej informacji, dopóki sam z niego wszystkiego nie wyciągnę.
– A jak długo ten człowiek dla ciebie pracuje? Czy Dieterling widział go kiedyś przedtem?
Trwało to długo, ale zrozumiał, do czego zmierzam.
– No, nie ma mowy, Tanner. Przysięgam ci, że mój człowiek nie ma z tym nic wspólnego.
– Jest jednak podejrzany. To samo dotyczy każdego, z kim się dziś wieczorem spotkaliśmy. Włączając ciebie, Czerwony.
– Ja bym go nigdy nie zabił. Chciałem, żeby mnie wziął na polowanie na węże.
Odpowiedź tak żałośnie samolubna, że równie dobrze mogła być prawdziwa.
– To chyba straciłeś okazję.
– Nie mam z tym nic wspólnego, Tanner.
– Ale to się stało na twoim terenie?
Już miał odpowiedzieć, a ja zamierzałem go zapytać, co zrobił z ciałem, gdy obraz rozmył się w zakłóceniach. W tym samym momencie nastąpił silny błysk, jakby natarł równocześnie ze wszystkich stron, i oblał wszystko mdłą białą jasnością.
Trwało to ułamek sekundy.
I wystarczyło. W tym twardym wybuchu bezbarwnego blasku rozpoznałem coś niezapomnianego. Już wcześniej to widziałem. A może nawet więcej niż raz? Zastanawiałem się przez chwilę i wspominałem goździki białego światła rozkwitające na tle gwiezdnej czerni.
Wybuch jądrowy.
Oświetlenie windy przygasło na kilka sekund, poczułem, jak ciężar mojego ciała maleje, po czym wszystko wróciło do normy.
Ktoś zrzucił bombę atomową.
Omiótł nas impuls elektromagnetyczny, interferując przez chwilę z windą. Od dzieciństwa nie widziałem rozbłysku nuklearnego. Jedna ze zdroworozsądkowych teorii głosiła, że wojnę trzeba toczyć przy użyciu środków konwencjonalnych. Nie potrafiłem ocenić mocy ładunku, nie wiedząc, z jak daleka pochodzi błysk, ale brak chmury w kształcie grzyba świadczył o tym, że eksplozja nastąpiła wysoko nad powierzchnią planety. To nie miało większego sensu: zrzucenie pocisku atomowego mogło oznaczać tylko wstęp do ataku konwencjonalnego, a obecna pora temu nie sprzyjała. Wybuchy na dużej wysokości też nie miały sensu – wojskowe sieci łączności zostały uodpornione na ataki impulsami elektromagnetycznymi.
Może to był wypadek?
Myślałem o tym przez kilka sekund.
Potem usłyszałem szybkie kroki na kręconych schodach między kabinami rozmieszczonymi pionowo w windzie. Zobaczyłem jednego z arystokratów, z którym jadłem kolację. Nie zapamiętałem jego nazwiska, ale lewantyńska budowa ciała i złocistobrązowa skóra prawie na pewno wskazywały na osobę z północy. Był ubrany strojnie, w płaszcz do kolan kapiący cieniami szmaragdu i akwamaryny. I był wzburzony. Za nim lisia żona przystanęła na ostatnim stopniu schodów, patrząc na nas.
– Widział pan to? – spytał mężczyzna. – Weszliśmy tu, żeby mieć lepszy widok, pan miał stąd najlepszy. Wyglądało to na coś dużego. Prawie jak…
– Bomba atomowa? Chyba tak. – W moim polu widzenia skakały duchy siatkówkowe, różowe kształty.
– Dzięki Bogu, że to gdzieś dalej.
– Ciekawe, co nadaje sieć publiczna – powiedziała kobieta, spoglądając na displej w kształcie bransolety.
Był zapewne podłączony do znacznie mniej wrażliwej sieci danych niż ta, z której korzystał Vasquez, bo kobieta uzyskała natychmiastowe połączenie. Obrazy i tekst wylały się na ekranik urządzenia.
– I co? Podają jakieś wyjaśnienie? – spytał mężczyzna.
– Nie wiem, ale… – Uniosła wzrok i zmarszczyła czoło. – Nie, to nie może być prawda. To nie do wiary.
– Co? Co mówią?
Spojrzała na męża, potem na mnie.
– Mówią, że zaatakowano most. Że eksplozja odcięła nić.
***
W pozbawionych realizmu chwilach, jakie nastąpiły potem, winda nadal gładko się wznosiła.
– Nie – powiedział mężczyzna. Usiłował zachować spokój, ale nie całkiem mu się to udawało. – Na pewno się mylą. Muszą się mylić.
– Boże, mam nadzieję, że się mylą – powiedziała kobieta łamiącym się głosem. – Ostatnie skanowanie neuronowe przeszłam sześć miesięcy temu…
– A tam, sześć miesięcy! – krzyknął mąż. – Ja nie miałem skanowania od dziesięciu lat!
Kobieta ciężko westchnęła.
– Z pewnością muszą się mylić. Przecież my tu ciągle sobie rozmawiamy. Nie spadamy z wrzaskiem na dół. – Znów z niepokojem spojrzała na bransoletę.
– Co się dzieje? – spytał mężczyzna.
– Powtarzają to samo, co przed chwilą.
– To jakieś nieporozumienie albo wierutne kłamstwo.
Co warto im ujawnić? – zastanawiałem się. Byłem przecież nie tylko ochroniarzem. Podczas służby u Cahuelli dowiedziałem się o tej planecie prawie wszystkiego, choć zdobywane informacje wiązały się zwykle z zastosowaniami militarnymi. Mało wiedziałem o moście, ale znałem przynajmniej własności hiperdiamentu, sztucznego alotropu węgla, z którego utkano most.
– Uważam, że mogą mieć rację – oznajmiłem.
– Ale przecież nic się nie zmieniło! – zawołała kobieta.
– Nie musiało – odparłem. Narzucałem sobie spokój, przestawiłem umysł w tryb zarządzania kryzysem – umiejętność nabyta podczas lat żołnierki. Gdzieś w tyle głowy słyszałem swój osobisty wrzask przerażenia, ale w tej chwili lepiej go było zignorować. – Załóżmy, że most został przerwany. Jak państwo sądzą, na jakiej wysokości poniżej nas nastąpił błysk? Przypuszczam, że przynajmniej trzy tysiące kilometrów.
– Co to ma wspólnego z nami?
– Mnóstwo – odparłem z wisielczym uśmiechem. – Proszę sobie wyobrazić most jako linę zwisającą z orbity, wyciągniętą pod wpływem swego własnego ciężaru.
– Tak to sobie właśnie wyobrażam.
– Znakomicie. Teraz proszę sobie wyobrazić, że przecięto linę w połowie. Część powyżej cięcia nadal zwisa z terminalu orbitalnego, ale odcinek poniżej zaczyna spadać na planetę.
– A więc jesteśmy całkowicie bezpieczni? – spytał mężczyzna. – Znajdujemy się z pewnością powyżej zerwania. – Spojrzał w górę. – Nić jest nienaruszona aż do terminalu orbitalnego. To znaczy, że jeśli ciągle będziemy się wznosić, dotrzemy tam, dzięki Bogu.
– Nie dziękowałbym mu zbyt pośpiesznie.
Spojrzał na mnie z boleściwą miną, jakbym zbytecznymi obiekcjami psuł jakąś zawiłą grę salonową.
– Co pan ma na myśli?
– To nie znaczy, że jesteśmy bezpieczni. Gdy przetnie się długą linę wiszącą pod własnym ciężarem, część ponad nacięciem zacznie odskakiwać.
– No tak. – Spojrzał na mnie gniewnie, jakby to, co mówię, dyktowała zwykła złośliwość. – Rozumiem. Ale to nie odnosi się do naszej sytuacji, ponieważ nic takiego się nie stało.
– Nie twierdziłem, że relaksacja nastąpi natychmiast na całej nici. Jeśli nić została przerwana pod nami, fala relaksacyjna potrzebuje trochę czasu, by do nas dotrzeć.
Teraz padło pełne obaw pytanie:
– Jak długo?
Nie znałem dokładnej odpowiedzi.
– Nie wiem. Prędkość dźwięku w hiperdiamencie jest zbliżona do tej w zwykłym diamencie. Mniej więcej piętnaście kilometrów na sekundę. Jeśli zerwanie nastąpiło trzy tysiące kilometrów pod nami, fala dźwiękowa powinna dotrzeć… jakieś dwieście sekund po błysku atomowym. Fala relaksacyjna powinna poruszać się jednak wolniej, sądzę… ale i tak nas dosięgnie, nim dotrzemy na szczyt.
Wpasowałem się idealnie: gdy skończyłem mówić, impuls dźwiękowy nadszedł w postaci twardego wstrząsu, jakby winda – jadąca z prędkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę – najechała na jakieś wybrzuszenie.
– Grozi nam coś? – spytała kobieta głosem bliskim histerii. – Jeśli przerwanie nastąpiło poniżej nas… Boże, szkoda, że nie archiwizowaliśmy się częściej.
Mąż spojrzał na nią złowróżbnie.
– Moja droga, twierdziłaś, że loty do kliniki skanowania są za drogie, by robić to regularnie.
– Nie musiałeś tego tak dosłownie traktować.
Podniosłem głos, by ich uciszyć.
– Niestety grozi nam spore niebezpieczeństwo. Jeśli fala relaksacyjna przybrała postać kompresji wzdłużnej, jest szansa, że bezpiecznie na niej pojedziemy. Ale jeśli w nici pojawią się ruchy boczne, jak ruchy bicza…
– Kim pan jest? Inżynierem? – spytał mężczyzna.
– Nie. Specjalistą od czegoś zupełnie innego.
Na schodach usłyszeliśmy odgłos kroków, gdy reszta grupy wchodziła na górę. Szarpnięcie musiało ich przekonać, że sytuacja jest poważna.
– Co się dzieje? – spytał jeden z Południowców, potężny, wyższy od wszystkich o dobre trzydzieści centymetrów.
– Jedziemy na przeciętej nici – wyjaśniłem. – Na pokładzie windy powinny być skafandry kosmiczne. Sugeruję, byśmy jak najszybciej je włożyli.
Spojrzał na mnie, jakbym był niespełna rozumu.
– Ale przecież nadal się wznosimy! Cóż mnie obchodzi, co tam się stało pod nami! U nas jest w porządku. Most tak skonstruowano, żeby wytrzymał mnóstwo najgorszego gówna.
– Nie aż tyle.