Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W dalekiej przyszłości ludzi zaprząta pytanie: dlaczego we wszechświecie jest tak mało cywilizacji? Przestrzeń objawienia zabiera czytelnika w zawrotną kosmiczną podróż również w czasie by doprowadzić go do niesamowitej odpowiedzi...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 794
Sektor Mantell, Północny Nekhebet, Resurgam, układ Delty Pawia, 2551
Nadciągała burza maczetowa.
Sylveste stał na skraju terenu wykopalisk i zastanawiał się, czy owoce jego trudów przetrwają tę noc. Odkrywka archeologiczna miała strukturę klasycznej kraty Wheelera: składała się z głębokich kwadratowych szybów, oddzielonych skibami wydobytej ziemi. Studnie, sięgające dziesiątki metrów w dół, wyłożono przezroczystym szalunkiem z hiperdiamentowego włókna. Odsłonięte warstwy wytrzymały nacisk milionów lat historii geologicznej, ale wystarczy jeden solidny opad pyłu, jedna porządna burza maczetowa, a studnie wypełnią się po brzegi.
– Potwierdzenie, proszę pana. – Jeden z członków zespołu wyłonił się ze spłaszczonego pierwszego pełzacza. Głos mężczyzny tłumiła maska do oddychania. – Przed chwilą Cuvier wydał ostrzeżenie meteorologiczne dla całego obszaru Północnego Nekhebetu. Radzą, by wszystkie zespoły pracujące na powierzchni wróciły do najbliższej bazy.
– To znaczy, że mamy się pakować i jechać z powrotem do Mantell?
– Zapowiadają naprawdę silną burzę, proszę pana. – Mężczyzna manipulował przy kołnierzu kurtki, usiłując ciaśniej zapiąć się pod szyją. – Mam nadać rozkaz ogólnej ewakuacji?
Sylveste spojrzał na kratę wykopaliska: boki każdej studni były rzęsiście oświetlone przez rozstawione na terenie baterie reflektorów. Na tej szerokości geograficznej Delta nigdy nie wznosiła się wystarczająco wysoko, nie dostarczała dość światła. Teraz, gdy przesłonięta wielkimi kotarami pyłu obniżała się za horyzont, wyglądała jak rdzawa plama, na której jego wzrok nie potrafił się skupić. Wkrótce przez Stepy Ptero przybiegną w podskokach pyłowe diabły niczym zbyt mocno nakręcone żyroskopy-zabawki. Po nich nadciągnie główny atak burzy i uderzy jak czarny młot.
– Nie – odparł. – Nie musimy wyjeżdżać. Tu mamy dobre schronienie. Na pewno zauważyłeś, że na skałach prawie nie widać śladów erozji. Jeśli burza będzie bardzo silna, schowamy się w pełzaczach.
Mężczyzna spojrzał na skały i pokręcił głową, jakby nie wierzył własnym uszom.
– Proszę pana, Cuvier najwyżej dwa razy do roku wydaje tak stanowczy komunikat… dziś burza ma o rząd wielkości przewyższać wszystko, co dotychczas przeżyliśmy.
– Mów za siebie – powiedział Sylveste. Zauważył, jak mężczyzna mimowolnie na ułamek sekundy kieruje spojrzenie na jego oczy, a później zmieszany odwraca wzrok. – Słuchaj mnie. Nie możemy sobie pozwolić na porzucenie tej odkrywki.
Mężczyzna znów spojrzał na sieć szybów.
– To, co już odkopaliśmy, zabezpieczmy płachtami. Potem zakopiemy transpondery. Nawet jeśli pył pokryje wszystkie studnie, odnajdziemy to miejsce i wrócimy z pracami na obecny etap. – Za goglami przeciwpyłowymi rozbiegane oczy mężczyzny miały błagalny wyraz. – Gdy wrócimy, postawimy kopułę nad całym terenem. To chyba lepsze rozwiązanie, proszę pana, niż narażanie tutaj ludzi i sprzętu.
Sylveste postąpił krok ku mężczyźnie, tak że ten musiał się cofnąć w kierunku najbliższej studni wykopaliska.
– Rób to, co ci teraz powiem: poinformuj wszystkie zespoły archeologiczne, że mają pracować aż do odwołania i że zabraniam gadania o wycofaniu się do Mantell. Tymczasem niech na pokład pełzaczy wniosą tylko najbardziej wrażliwe przyrządy. Jasne?
– A co z ludźmi, proszę pana?
– Ludzie mają robić to, po co tu przyjechali: kopać.
Sylveste patrzył na swego rozmówcę z wyrzutem, niemal prowokując go, by zanegował rozkazy, ale po długiej chwili wahania mężczyzna odwrócił się na pięcie i pobiegł w labiryncie studni, pokonując z wielką wprawą szczyty skib. Wokół wykopów rozmieszczono delikatne grawitometry obrazujące; przypominały skierowane w dół działa. Teraz kołysały się lekko na silnym wietrze.
Sylveste poczekał chwilę, potem ruszył podobną drogą, a gdy przeszedł kilka oczek w głąb siatki, skręcił. W pobliżu centrum wykopalisk cztery szyby powiększono, robiąc jeden większy otwór o boku trzydziestu metrów i niemal takiej samej głębokości. Zszedł po drabinie w głąb szybu. W ciągu ostatnich tygodni tyle razy odbywał podróż w dół i do góry, że brak zawrotów głowy bardziej go niepokoił niż samo schodzenie. Poruszając się przy oszalowanej ścianie, mijał warstwy epok geologicznych. Dziewięćset tysięcy lat minęło od Wydarzenia. Większa część stratyfikacji stanowiła wieczną zmarzlinę, typową dla podbiegunowych obszarów Resurgamu. Wieczną zmarzlinę, która nigdy nie rozmarzała. Głębiej – blisko samego Wydarzenia – znajdowała się warstwa regolitu, powstała podczas impaktów, które nastąpiły po Wydarzeniu. Samo Wydarzenie zaznaczało się pojedynczą, cienką jak włos linią rozdzielającą – popiołem po spalonych lasach.
Dno wyrobiska nie było poziome – schodziło zwężającymi się tarasami na końcowy poziom czterdziestu metrów. W dole zainstalowano dodatkowe reflektory, by rozświetlić mrok. Tam, w ciasnym obszarze, roiło się jak w ulu. Szyb całkowicie chronił od wiatru. Kopiący pracowali niemal w kompletnej ciszy; klęczeli na matach i operowali narzędziami tak precyzyjnymi, że w innej epoce mogłyby służyć chirurgowi. Trzy osoby z zespołu – studenci z Cuvier – urodziły się na Resurgamie. Przy nich przyczaił się serwitor, czekając na rozkazy. Maszyny bardzo się przydawały na wczesnym etapie wykopalisk, jednak końcowych prac nie można było całkowicie im powierzyć. Przy grupie siedziała kobieta z kompnotesem balansującym na udach, ukazującym drzewo rozwoju czaszek Amarantinów. Dopiero teraz zauważyła Sylveste’a – zszedł bardzo cicho – wstała gwałtownie i zatrzasnęła kompnotes. Miała czarne włosy i nosiła prostą grzywkę. Na ramiona zarzuciła pelerynę.
– Miałeś rację – powiedziała. – Nie wiemy, co to jest, ale na pewno jest wielkie. I zadziwiająco dobrze zachowane.
– Proponujesz jakąś teorię, Pascale?
– To chyba twoje zadanie. Ja mam to tylko skomentować. – Pascale Dubois, młoda dziennikarka z Cuvier, opisywała wykopaliska od samego początku i często brudziła sobie ręce prawdziwym kopaniem, ucząc się fachowego żargonu. – Te ciała są straszne, prawda? Choć to obcy, niemal czujemy ich ból.
Przy ścianie szybu, gdzie dno zaczynało opadać, odkopali dwie wyłożone kamieniami komory grzebalne. Choć leżały tu przysypane ziemią przez co najmniej dziewięćset tysięcy lat, były niemal nienaruszone, a kości wewnątrz znajdowały się z grubsza w pozycji odpowiadającej ułożeniu anatomicznemu żywej istoty. Były to typowe szkielety Amarantinów. Na pierwszy rzut oka – jeśli ktoś akurat nie specjalizował się w antropologii – mogły uchodzić za szczątki ludzkie, gdyż należały do istot o wymiarach przeciętnego człowieka, mających cztery kończyny, dwunożnych, o pozornie podobnej budowie szkieletu. Objętość czaszki była mniej więcej taka jak u ludzi, a narządy zmysłów, oddechu i komunikacji znajdowały się w podobnych miejscach. Jednakże czaszki obu Amarantinów miały wydłużony, ptasi kształt, z wydatną wypukłością czołową, rozciągającą się między głębokimi oczodołami i biegnącą aż do podobnej do dziobu górnej szczęki. Kości były pokryte gdzieniegdzie motkami wygarbowanej, suchej tkanki, która skręcała ciało, ściągając je – takie to sprawiało wrażenie – do pozycji wyrażającej ból. Nie były to skamieniałości w zwykłym sensie: nie zaszły w nich żadne procesy mineralizacji, a w komorach grzebalnych znajdowały się tylko kości i trochę technicznych artefaktów, z którymi pochowano ciała.
– Może chodziło o to, byśmy tak myśleli? – Sylveste dotknął jednej z czaszek.
– Nie – odparła Pascale. – Gdy tkanka wyschła, pozycja ciała uległa zniekształceniu.
– Albo pochowano je właśnie w ten sposób.
Położył na czaszce dłonie w rękawiczkach, które przekazywały mu dane dotykowe do koniuszków palców. W tym momencie wspomniał żółty pokój wysoko w Chasm City, z akwatintami metanowych lodowych czap na ścianach; między gośćmi sunęły serwitory w liberiach, częstując słodyczami i alkoholem. Draperie z barwnej krepy przesłaniały pyszne sklepienie. W powietrzu jaśniały blade entoptyki – modne wówczas anioły, cherubiny, kolibry, czarodziejki. Pamiętał gości: większość z nich to były osoby związane z rodziną; ludzi tych albo ledwo znał, albo ich nie lubił, gdyż przyjaciół miał wtedy niewielu. Ojciec jak zwykle się spóźnił. Przyjęcie toczyło się w najlepsze, gdy Calvin raczył się pojawić. Ale to było normalne podczas ostatniego, największego przedsięwzięcia Calvina – jego realizacja sama w sobie była powolną śmiercią, w tym samym stopniu co samobójstwo, które miał popełnić w kulminacyjnej fazie projektu.
Sylveste wspomniał, jak ojciec podał mu szkatułkę inkrustowaną fragmentami splecionych spirali kwasów rybonukleinowych.
– Otwórz – polecił Calvin.
Sylveste pamiętał, że wziął szkatułkę w dłonie, czuł, jaka jest lekka. Odchylił wieczko, zobaczył ptasie gniazdko z włókniny do pakowania. W środku leżała cętkowana brązowa kopuła w takim samym kolorze co pudełko – górna część czaszki, najwyraźniej ludzkiej, z brakującą szczęką.
Wtedy w sali zapadła cisza.
– To wszystko? – spytał Sylveste na tyle głośno, by zebrani go usłyszeli. – Stara kość? Cóż, dziękuję, tato. Jestem doprawdy pod wrażeniem.
– Powinieneś być – odparł Calvin.
Problem polegał na tym, że – jak Sylveste niemal natychmiast się zorientował – Calvin miał rację. Czaszka przedstawiała niewiarygodną wartość: wkrótce dowiedział się, że należała do kobiety z Atapuerca w Hiszpanii i miała dwieście tysięcy lat. Czas śmierci kobiety dało się łatwo oszacować na podstawie towarzyszących znalezisku obiektów, ale uczeni, którzy ją wydobyli, podali precyzyjną datę, używając najbardziej wyrafinowanych technik, jak: datowanie potasowo-argonowe skał w jaskini pochówku, datowanie szeregów uranowych w złożach trawertynu na ścianach, ślady rozpadu atomowego w szkliwie wulkanicznym, datowanie termoluminescencyjne spalonych odprysków krzemienia. Z tych samych technik – udoskonalonych, jeśli chodzi o dokładność i zakres zastosowań – korzystali archeolodzy na Resurgamie. Fizyka rozwinęła jedynie ograniczoną liczbę metod datowania obiektów. Sylveste powinien to wszystko natychmiast dostrzec i poznać, czym jest ta czaszka – najstarszym ludzkim obiektem na Yellowstone, przywiezionym wieki wcześniej do układu Epsilon Eridani, a potem zagubionym podczas niepokojów w kolonii. To, że Calvin ją odkopał, samo w sobie stanowiło cud.
A jednak powodem wstydu, jaki gwałtownie odczuł, mniej była okazana niewdzięczność niż to, że tak łatwo ujawnił własną ignorancję. Wszak bez trudu mógł ją ukryć. Postanowił, że na podobną słabość nigdy już sobie nie pozwoli. Lata później czaszka poleciała z nim na Resurgam jako przypomnienie o tym ślubie.
Nie mógł teraz zawieść.
– Jeśli jest tak, jak twierdzisz, to znaczy, że nie pochowano ich w ten sposób bez przyczyny – powiedziała Pascale.
– Może jako ostrzeżenie – odparł Sylveste i zszedł do trzech studentów.
– Obawiałam się, że coś takiego powiesz. – Pascale podążyła za nim. – A czego właściwie miałoby dotyczyć to straszne ostrzeżenie?
Sylveste doskonale wiedział, że pytała retorycznie. Dokładnie rozumiała jego poglądy na temat Amarantinów. Chyba lubiła to drążyć. Zmuszając go, by ciągle je powtarzał, mogłaby w końcu spowodować, że w jego rozumowaniu ujawni się jakiś błąd logiczny, który nawet on sam uzna za podważający całą teorię.
– Wydarzenie. – Mówiąc to, Sylveste przesunął palcem po cienkiej czarnej linii za szalunkiem.
– Wydarzenie przyszło do Amarantinów niespodziewanie – odparła Pascale. – Nie mieli na nie wpływu. A poza tym nastąpiło szybko. Nie było czasu na rozmyślanie, jak chować ciała, przekazując złowrogie ostrzeżenie. Nawet jeśli częściowo rozumieli, co się z nimi dzieje.
– Rozgniewali bogów – stwierdził Sylveste.
– Tak, chyba wszyscy zgadzamy się co do tego, że musieli interpretować Wydarzenie w ramach swego systemu religijnego jako dowód boskiego niezadowolenia. Nie było jednak czasu na wyrażenie tej wiary w jakiejś stałej formie, nim wszyscy zginęli, a już na pewno nie na pochówek dla przyjemności przyszłych archeologów z odmiennych gatunków. – Nałożyła kaptur i zaciągnęła wiązania, ponieważ lekkie smużki pyłu zaczęły osiadać w szybie i powietrze nie było już tak spokojne, jak jeszcze kilka minut temu. – Ale ty sądzisz inaczej, prawda? – Nie czekając na odpowiedź, nasunęła na oczy solidne gogle, które na chwilę zakłóciły jej widzenie peryferyjne, i spojrzała na powoli odsłaniany obiekt.
Gogle Pascale pobierały dane z grawitometrów obrazujących rozmieszczonych wokół siatki Wheelera i nakładały stereoskopowy obraz zakopanej masy na normalny widok. Sylveste uzyskiwał ten sam efekt, wydając polecenie swoim oczom. Podłoże stało się szkliste, niematerialne – brązowawa krata, w której leżał zakopany wielki obiekt. Był to obelisk – potężny blok wyrzeźbionej skały, włożony z kolei w kilka kamiennych sarkofagów. Miał dwadzieścia metrów wysokości. Wykopalisko odsłaniało zaledwie parę centymetrów z samej góry. Z jednej strony umieszczono jakiś napis w standardowym systemie znaków z późnej epoki kultury Amarantinów. Grawitometry obrazujące nie potrafiły jednak uzyskać rozdzielczości przestrzennej potrzebnej do odczytania tekstu. Żeby się czegokolwiek dowiedzieć, należało obelisk odkopać.
Sylveste kazał swoim oczom, by przywróciły mu normalne widzenie.
– Pracujcie szybciej – polecił studentom. – Nie szkodzi, jeśli na powierzchni powstaną drobne rysy. Dziś wieczór chcę mieć odsłonięty przynajmniej metr obelisku.
Jeden ze studentów, klęcząc, odwrócił się do niego.
– Proszę pana, słyszeliśmy, że trzeba porzucić wykopalisko.
– A czemuż to miałbym je porzucać?
– Z powodu burzy.
– Do diabła z burzą.
Dość oschle wyszarpnął się, gdy Pascale ujęła go za rękę.
– Dan, mają powody do niepokoju. – Mówiła cicho, tylko do niego. – Ja też słyszałam prognozę. Powinniśmy wracać do Mantell.
– I stracić to wszystko?
– Wrócimy tu.
– Może się okazać, że już nigdy nie odnajdziemy tego miejsca, nawet jeśli zakopiemy transponder.
Wiedział, że ma rację: lokalizacja wykopaliska była niepewna, mapy tego rejonu nie grzeszyły dokładnością. Zestawiono je w pośpiechu, gdy przed czterdziestu laty Lorean przyleciał z Yellowstone i okrążył planetę. Od czasu buntu, kiedy to zniszczono pas satelitów – a połowa kolonistów postanowiła ukraść statek i wracać do domu – nie istniał sposób dokładnego określenia położenia czegoś na Resurgamie. A wiele transponderów po prostu psuło się podczas burzy maczetowej.
– Mimo to nie warto ryzykować ludzkiego życia – stwierdziła Pascale.
– Może być warte znacznie więcej. – Pstryknął na studenta. – Szybciej. Jeśli trzeba, użyjcie serwitorów. Przed świtem chcę zobaczyć szczyt obelisku.
Sluka, jego doktorantka, mamrotała coś pod nosem.
– Jakiś komentarz? – spytał Sylveste.
Sluka wstała chyba po raz pierwszy od wielu godzin. Widział w jej oczach zmęczenie. Z dłoni dziewczyny wysunęła się szpatułka i upadła przy butach ochronnych, które Sluka miała na nogach. Zerwała z twarzy maskę, oddychała kilka sekund resurgamskim powietrzem.
– Musimy porozmawiać.
– A o czym, Sluko?
Nim się odezwała, zaczerpnęła powietrza z maski.
– Igrasz z losem, doktorze Sylveste.
– A ty igrasz na skraju przepaści.
Wydawało się, że go nie dosłyszała.
– Zrozum, twoja praca jest dla nas ważna. Podzielamy twoje nadzieje. Dlatego zginamy tu karki. Ale nie powinieneś uważać, że tak będzie stale i że nie musisz o nas zabiegać. – Spojrzała na Pascale i jej oczy błysnęły białymi łukami. – Teraz potrzebujesz wszelkich sprzymierzeńców, doktorze.
– Czy mam to traktować jak groźbę?
– Stwierdzenie faktu. Jeśli zwracałbyś większą uwagę na to, co dzieje się w innych miejscach kolonii, wiedziałbyś, że Girardieau planuje ruch przeciw tobie. Krążą pogłoski, że ten ruch nastąpi szybciej, niż się spodziewasz.
Poczuł mrowienie na karku.
– O czym mówisz? Co to znaczy?
– A o czymże? O zamachu! – Sluka przepchnęła się obok niego, by wejść po drabinie przy ścianie studni. Gdy postawiła stopę na pierwszym szczeblu, odwróciła się i powiedziała do dwóch studentów w skupieniu odkopujących obelisk: – Pracujcie tak długo, jak chcecie, tylko nie mówcie potem, że nikt was nie ostrzegł. A jeśli macie wątpliwości, jak to jest, gdy zostanie się złapanym przez burzę maczetową, przyjrzyjcie się Sylveste’owi.
Jeden ze studentów podniósł nieśmiało wzrok.
– Dokąd idziesz, Sluko?
– Porozmawiać z innymi grupami. Może nie wszyscy wiedzą o tym ostrzeżeniu. Gdy je usłyszą, niewielu zechce tu pozostać.
Zaczęła się wspinać, ale Sylveste chwycił za jej obcas. Spojrzała w dół. Założyła teraz maskę, ale mimo to Sylveste widział wyraz pogardy na jej twarzy.
– Jesteś skończona, Sluko.
– Nie. – W dalszym ciągu się wspinała. – Dopiero zaczynam. Na twoim miejscu martwiłabym się o siebie.
Sylveste przeanalizował stan swego ducha i przekonał się, że jest zupełnie spokojny. Tego najmniej się spodziewał. Był to jednak spokój, jaki panuje w oceanach metalicznego wodoru wielkich planet gazowych daleko od Delty – spokój utrzymywany tylko dzięki miażdżącemu ciśnieniu z dołu i z góry.
– Co teraz? – spytała Pascale.
– Muszę z kimś porozmawiać – odparł.
***
Sylveste wszedł po rampie do swojego pełzacza. Druga maszyna była zapchana pudłami ze sprzętem i pojemnikami z zebranym materiałem; hamaki studentów wciśnięto w małe nisze wolnej przestrzeni. Musieli spać na pokładzie pojazdów, ponieważ niektóre stanowiska archeologiczne w tym sektorze – podobnie jak to wykopalisko – znajdowały się w odległości dnia drogi od Mantell. Maszyna Sylveste’a była znacznie lepiej wyposażona: ponad jedną trzecią miejsca przeznaczono na jego pokój sztabowy i kwatery; resztę wnętrza zajmowały ładownie i parę skromniejszych kwater dla starszych współpracowników lub gości – w tej wyprawie dla Pascale i Sluki. Teraz jednak Sylveste miał cały pojazd dla siebie.
Wystrój pokoju miał maskować fakt, że pomieszczenie to znajduje się na pokładzie pełzacza. Ściany wyłożono czerwonym aksamitem, półki zapełniono modelami przyrządów naukowych i podróbkami artefaktów; powieszono również wielkie, wytwornie opisane mapy Resurgamu w odwzorowaniu Mercatora, z zaznaczonymi punktami najważniejszych znalezisk cywilizacji Amarantinów. W innych miejscach powierzchnię ścian pokrywały powoli aktualizujące się teksty: artykuły naukowe w przygotowaniu. Jego własna symulacja poziomu beta wykonywała obecnie większość rutynowej pracy nad artykułami; Sylveste wytrenował symulację do takiego stopnia, że potrafiła operować jego stylem dokładniej niż on sam, zwłaszcza że od pracy odciągały go bieżące zajęcia. Później, gdy czas pozwoli, miał sprawdzić te teksty, ale teraz tylko na nie zerkał, przechodząc do biurka. Ozdobny mebel był udekorowany marmurem i malachitem z japońskimi inkrustacjami przedstawiającymi wczesne podboje kosmiczne.
Sylveste otworzył szufladę i wyjął kartridż symulacji – nieoznaczony szary prostopadłościan, przypominający płytkę ceramiczną. W górnej części biurka znajdował się otwór. Wystarczyło wsunąć kartridż, by wywołać Calvina. Jednakże Sylveste się wahał. Przynajmniej miesiąc upłynął od poprzedniego wywołania Calvina z krainy zmarłych i to ostatnie spotkanie przebiegło wyjątkowo parszywie. Sylveste obiecał sobie wtedy, że ponownie przywoła ojca tylko w sytuacji kryzysowej. Ale czy teraz rzeczywiście miała miejsce taka sytuacja? To zależało od punktu widzenia. I czy była dostatecznie trudna, by usprawiedliwić wywołanie? Problem polegał na tym, że rady Calvina okazywały się skuteczne tylko w połowie przypadków.
Sylveste wcisnął kartridż do biurka.
Pośrodku pokoju siły wróżki wywołały postać Calvina rozpartego w przepastnym, majestatycznym fotelu. Wyglądał realniej niż jakikolwiek hologram – widoczne były nawet subtelne światłocienie – ponieważ obraz wygenerowano, manipulując bezpośrednio polem widzenia Sylveste’a. Symulacja poziomu beta przedstawiała Calvina w jego najlepszych czasach, ze szczytowego okresu na Yellowstone, gdy miał zaledwie pięćdziesiątkę. To dziwne, ale wyglądał starzej od Sylveste’a, choć wizerunek Calvina był siedemdziesiąt lat młodszy w sensie fizjologicznym. Sylveste przekroczył dwieście osiem lat, ale kuracja długowieczności, jaką zaaplikowano mu na Yellowstone, była skuteczniejsza od wszelkich zabiegów dostępnych w czasach ojca.
Poza tym budowę i rysy twarzy mieli niemal identyczne, usta stale wygięte w figlarny łuk. Sylveste miał na sobie surowe ubranie poszukiwacza, natomiast Calvin nosił krótsze włosy, a jego strój cechowało wyrafinowanie belle époque demarchistów: powiewna koszula i spodnie w elegancką kratę, wetknięte w cholewy pirackich butów; na jego palcach połyskiwały drogocenne kamienie i metal. Nienagannie przycięta broda tworzyła nieco ciemniejszą rudawą linię wzdłuż szczęki. Małe entoptyki otaczały siedzącą postać – symbole logiki boolowskiej i trójwartościowej oraz długie ciągi zero-jedynkowe. Jedna dłoń gładziła szczecinę podbródka, druga spoczywała na rzeźbionym ślimaku na oparciu fotela.
Przez projekcję prześlizgnęła się fala ożywienia, blade oczy rozbłysły zainteresowaniem.
Calvin uniósł palce w leniwym geście pozdrowienia.
– Tak. Za chwilę wszyscy zostaną obryzgani gównem.
– Sporo zakładasz.
– Mój drogi, niczego nie muszę zakładać. Podłączyłem się do sieci i dostałem do ostatnich kilku tysięcy wiadomości. – Wyciągnął szyję, by obejrzeć gabinet. – Niezłe gniazdko. A przy okazji, jak twoje oczy?
– Działają tak dobrze, jak można by tego po nich oczekiwać.
Calvin skinął głową.
– Rozdzielczość nie jest nadzwyczajna, ale nic lepszego nie mogłem osiągnąć za pomocą narzędzi, jakie miałem do dyspozycji. Prawdopodobnie podłączyłem na nowo tylko czterdzieści procent twoich optycznych kanałów nerwowych, dlatego wstawienie lepszych kamer byłoby bez sensu. Gdyby na tej planecie poniewierał się trochę lepszy sprzęt chirurgiczny, mógłbym spróbować czegoś więcej. Ale nie oczekujmy, że Michał Anioł szczoteczką do zębów wymalowałby wspaniałą Kaplicę Sykstyńską.
– Dobrze, wypominaj mi.
– Nawet bym nie śmiał – odparł Calvin z całkowicie niewinnym wyrazem twarzy. – Mówię tylko, że skoro już musiałeś pozwolić Alicji zabrać Loreana, mógłbyś przynajmniej namówić ją, by zostawiła nam trochę sprzętu medycznego.
Dwadzieścia lat temu jego żona przewodziła rebelii przeciw niemu. Calvin ciągle mu o tym przypominał.
– Zatem złożyłem siebie w ofierze i tyle. – Sylveste machnął ręką, by uciszyć obraz. – Wybacz, Cal, ale nie przywołałem cię tutaj na pogawędkę przy kominku.
– Wolałbym, żebyś zwracał się do mnie „ojcze”.
Sylveste zignorował ten komentarz.
– Wiesz, gdzie jesteśmy?
– Przypuszczam, że na wykopalisku. – Calvin zamknął na chwilę oczy i palcami dotknął skroni, chcąc się skoncentrować. – Tak, popatrzmy. Dwa pełzacze ekspedycyjne z Mantell, w pobliżu Stepów Ptero… krata Wheelera… niezwykle dziwne! Ale przypuszczam, że dość dobrze służy twym celom. A tu co takiego? Sekcja grawitometrów wysokiej rozdzielczości… sejsmogramy… Rzeczywiście coś znalazłeś?
W tym momencie z biurka wyskoczyła wróżka stanu ogólnego i oznajmiła, że jest telefon z Mantell. Sylveste uniósł dłoń ku Calvinowi, zastanawiając się, czy przyjąć rozmowę. Osobą usiłującą się z nim skontaktować był Henry Janequin, specjalista od biologii awianów i jeden z niewielu otwartych sojuszników Sylveste’a. Janequin znał prawdziwego Calvina, ale Sylveste był niemal pewien, że nigdy nie zetknął się z Calvinowskim beta-poziomem… a już na pewno nie podczas seansu, gdy syn zasięgał ojcowskiej rady. Przyznanie się do tego, że Sylveste potrzebował pomocy Cala, że w ogóle wpadł na pomysł, by w tym celu wywołać symulację, mogłoby zostać uznane za objaw słabości.
– Na co czekasz? – spytał Cal. – Odbierz.
– On nie wie o tobie… o nas.
Calvin pokręcił głową… i nagle Janequin pojawił się w pokoju. Sylveste usiłował zachować obojętność, choć zrozumiał, co się stało: Calvin znalazł sposób na wysłanie polecenia funkcjom prywatnego poziomu biurka.
Calvin był i pozostał przebiegłym draniem, pomyślał Sylveste. W końcu właśnie dlatego jest nadal użyteczny.
Sylwetka Janequina była nieco mniej wyraźna od postaci Calvina, gdyż obraz Janequina był przesyłany z Mantell przez dość dziurawą sieć satelitów. A kamery zbierające obraz pamiętały chyba lepsze czasy.
Jak większość sprzętu na Resurgamie, pomyślał Sylveste.
– Jesteś wreszcie – powiedział Janequin. W pierwszej chwili zauważył tylko Sylveste’a. – Przez ostatnią godzinę usiłowałem się z tobą skontaktować. Nie masz jakiegoś urządzenia, które dawałoby ci informacje o nadchodzących rozmowach, gdy jesteś na dole, w szybie?
– Mam – odparł Sylveste. – Ale je wyłączyłem. Zbyt mi przeszkadzało.
– Aha – mruknął Jenequin z ledwo zauważalnym rozdrażnieniem. – Naprawdę sprytne. Zwłaszcza u osoby na twoim stanowisku. Oczywiście wiesz, co mam na myśli. Zbierają się chmury, Dan, chyba większe niż… – Janequin dopiero teraz dostrzegł Calvina. Przez chwilę w milczeniu przyglądał się postaci w fotelu. – Słowo daję, czy to ty?
Cal bez słowa skinął głową.
– Symulacja poziomu beta – oznajmił Sylveste. Ważne wyjaśnienie przed dalszą rozmową. Alfa i beta to zasadniczo odmienne symulacje i etykieta Stonerów bardzo drobiazgowo je rozróżniała. Sylveste popełniłby niewybaczalną gafę, dopuszczając, by Janequin myślał, że ma do czynienia z dawno utraconym nagraniem poziomu alfa. – Konsultowałem się z nim… z tym…
Calvin zrobił znaczącą minę.
***
– W jakiej sprawie? – spytał Janequin.
Był starym człowiekiem, najstarszym na Resurgamie. Z każdym rokiem jego powierzchowność stopniowo zbliżała się do jakiegoś małpiego ideału. Siwe włosy, wąsy i broda otaczały małą różową twarz niczym u egzotycznej uistiti. Na Yellowstone nie było bardziej utalentowanego eksperta w dziedzinie genetyki spoza Mixmasterów, a niektórzy cenili Janequina znacznie wyżej od członków tej sekty, za jego skromny geniusz, przejawiający się nie w błyskotliwych popisach, ale w wieloletniej systematycznej, znakomitej pracy. Znacznie przekroczył trzysetkę i nakładające się warstwy kuracji długowieczności zaczynały się w widoczny sposób ścierać. Sylveste sądził, że wkrótce Janequin zostanie pierwszą osobą na Resurgamie, która umrze ze starości. Myślał o tym ze smutkiem. Choć w wielu sprawach się nie zgadzali, to zawsze omawiali w cztery oczy wszystkie ważne rzeczy.
– On coś znalazł – powiedział Cal.
Oczy Janequina pojaśniały, radość z naukowego odkrycia odjęła mu lat.
– Naprawdę?
– Tak, ja…
Wtem nastąpiło coś dziwnego. Pokój nagle zniknął. Oni trzej stali na balkonie, wysoko ponad miastem – Sylveste natychmiast rozpoznał, że to Chasm City. Znowu robota Calvina. Biurko poszło za nimi jak posłuszny pies. Jeśli Cal może sięgnąć do funkcji poziomu prywatnego, pomyślał Sylveste, potrafi również zrobić taki trik, uruchamiając jedno ze standardowych środowisk biurka. A symulacja była naprawdę dobra: nawet wiatr owiewał twarz Sylveste’a, przynosząc ledwo uchwytny miejski zapach, trudny do określenia, ale jednak wyczuwalny, dzięki temu, że był nieobecny w tańszych symulacjach.
Miał przed oczami miasto ze swego dzieciństwa ze szczytowego okresu belle époque. Imponujące złote budowle odchodziły w dal jak rzeźbione obłoki kipiące powietrznym ruchem. Poniżej zachwycające tarasy parków i ogrodów schodziły ku zielonkawej mgle bujnej roślinności i światłu, kilometry pod balkonem, na którym stali.
– Czy to nie wspaniałe odwiedzić stare kąty? – powiedział Cal. – I myśleć, że mogły do nas należeć… w zasięgu naszego klanu… Kto wie, jak to by wpłynęło na bieg wydarzeń, gdybyśmy rządzili miastem?
Janequin oparł się o barierkę.
– Pięknie, Calvin, ale ja tu nie przyszedłem na wycieczkę. Dan, co zamierzałeś mi powiedzieć, zanim…
– …tak niegrzecznie nam przerwano? – dokończył Sylveste. – Miałem powiedzieć Calowi, by wyciągnął dane grawitometryczne z biurka, ponieważ, jak widać, potrafił czytać moje prywatne pliki.
– Naprawdę nie ma w tym nic nadzwyczajnego dla osoby o mojej pozycji – stwierdził Cal. Przez chwilę pobierał brązowawy obraz zakopanego obiektu – przed nimi, za barierką tarasu, zawisnął obelisk chyba naturalnej wielkości.
– O, bardzo interesujące – zauważył Janequin. – Naprawdę, bardzo interesujące.
– Niezłe – potwierdził Cal.
– Niezłe? – Sylveste był zdziwiony. – Jest większy i lepiej zachowany od wszystkich szczątków, jakie dotychczas znaleźliśmy. I to o rząd wielkości. To dowód, że mamy do czynienia z bardziej zaawansowaną fazą techniki Amarantinów… może nawet fazą poprzedzającą pełną rewolucję przemysłową.
– Przypuszczam, że to bardzo znaczące znalezisko – powiedział Cal zrzędliwie. – A ty… masz zamiar to odkopać?
– Tak, jeszcze niedawno zamierzałem to zrobić. – Sylveste zamilkł na chwilę. – Ale właśnie coś się wydarzyło. Zostałem… dowiedziałem się, że Girardieau chyba planuje jakiś wrogi ruch, i to znacznie wcześniej, niż się obawiałem.
– Nie może cię ruszyć bez poparcia większości w radzie ekspedycji – stwierdził Cal.
– Nie, nie może – przyznał Janequin. – Jeśli zamierza to zrobić w ten sposób. Ale informacje Dana są prawdziwe. Zdaje się, że Girardieau planuje akcję bardziej bezpośrednią.
– To byłoby równoznaczne z… zamachem.
– Chyba tak to się dokładnie nazywa – powiedział Janequin.
– Jesteś pewien? – Calvin znów się skoncentrował. Na jego czole pojawiła się ciemna zmarszczka. – Tak, możesz mieć rację. Media wiele spekulowały na temat kolejnego posunięcia Girardieau oraz na temat tego, że Dan cały czas przebywa na wykopkach, podczas gdy kolonia przeżywa kryzys przywództwa. Znacznie zwiększyła się ilość zaszyfrowanych komunikatów między osobami uważanymi za sprzymierzeńców Girardieau. Oczywiście nie potrafię złamać kodu, ale z pewnością mogę snuć spekulacje na podstawie zwiększonej wymiany korespondencji.
– Coś rzeczywiście planują – stwierdził Sylveste.
Sluka miała rację, pomyślał. Zatem oddała mu przysługę, choć zagroziła opuszczeniem wykopaliska. Gdyby nie jej ostrzeżenie, nigdy by się nie zdecydował na wywołanie Cala.
– Na to wygląda – przyznał Janequin. – Dlatego próbowałem się z tobą skontaktować. To, co Cal mówi o sympatykach Girardieau, potwierdza tylko moje obawy. – Mocniej zacisnął dłonie na barierce. Mankiet kurtki wiszącej na jego chudym ciele miał wzorek w pawie oczka. – Sądzę, Dan, że nie ma sensu, bym tu pozostawał. Usiłowałem utrzymywać z tobą kontakt, nie wzbudzając podejrzeń, ale mam wszelkie podstawy przypuszczać, że nasza rozmowa jest podsłuchiwana. Nie powinienem już nic więcej mówić. – Odwrócił się tyłem do panoramy miasta. – Calvinie, cieszę się, że po tak długim czasie mogłem cię znowu zobaczyć.
– Dbaj o siebie. – Cal uniósł dłoń ku Janequinowi. – I powodzenia z pawiami.
Janequin był najwyraźniej zdziwiony.
– Wiesz o moim projekciku?
Calvin tylko się uśmiechnął. Pytanie Janequina było przecież zbyteczne, pomyślał Sylveste.
Starzec machnął ręką – środowisko działało na pełną interakcję dotykową – i wyszedł z zasięgu swej komory obrazowania.
Na balkonie pozostali tylko oni dwaj.
– No i co? – spytał Cal.
– Nie mogę sobie pozwolić na utratę kontroli nad kolonią.
Sylveste nadal był nominalnym dowódcą całej ekspedycji na Resurgamie, nawet po ucieczce Alicji. Formalnie ci wszyscy, którzy nie wrócili z nią do domu, ale postanowili pozostać na planecie, powinni być jego sojusznikami, więc jego pozycja powinna się wzmocnić. Tak się jednak nie stało. Niektórzy zwolennicy poglądów Alicji nie zdołali dostać się na pokład Loreana, nim statek opuścił orbitę. A wśród tych, co zostali, poprzednio sympatyzujących z Sylveste’em, wielu sądziło, że źle – a nawet zbrodniczo – postępował w kryzysowej sytuacji. Jego wrogowie twierdzili, że to, co Żonglerzy Wzorców zrobili mu z głową, jeszcze przed jego spotkaniem z Całunnikami, ujawnia się dopiero teraz. I są to patologie graniczące z szaleństwem. Nadal prowadzono badania nad Amarantinami, choć z coraz mniejszym zaangażowaniem, natomiast różnice i niechęci polityczne narastały i nie dawało się ich już zniwelować. Osoby ze szczątkową lojalnością w stosunku do Alicji – główną postacią wśród nich był Girardieau – wtopiły się w Potopowców. Archeolodzy Sylveste’a gorzknieli i w grupie zapanowała atmosfera oblężonej twierdzy. Po obu stronach zdarzyły się zgony, które niełatwo było uznać za zwykłe wypadki. Teraz sytuacja osiągnęła stan wymagający działań i właśnie Sylveste musiał znaleźć wyjście z kryzysu.
– Ale nie mogę również wypuścić z rąk tego… – Sylveste wskazał obelisk. – Potrzebuję twojej rady, Cal. I wydostanę ją, bo zależysz ode mnie całkowicie. Jesteś kruchy, pamiętaj o tym.
Calvin niespokojnie poruszył się na krześle.
– A więc wywierasz nacisk na swego starego ojca. Urocze.
– Nie – odparł Sylveste przez zaciśnięte zęby. – Mówię tylko, że jeśli nie udzielisz mi wskazówek, możesz wpaść w niewłaściwe ręce. Mówiąc trywialnie, jesteś jeszcze jednym członkiem naszego znamienitego klanu.
– Ale ty niezupełnie się z tym zgadzasz, prawda? Według ciebie jestem tylko programem, pojawieniem. Kiedy znów mi pozwolisz przejąć swoje ciało?
– Na twoim miejscu nie oczekiwałbym tego z zapartym tchem.
Calvin uniósł palec w geście upomnienia.
– Nie bądź złośliwy, synu. To ty mnie wywołałeś, a nie ja ciebie. Jeśli chcesz, schowaj mnie znów do lampy. Ja jestem zadowolony.
– Schowam, kiedy udzielisz mi rady.
Calvin pochylił się na krześle.
– Powiedz, co zrobiłeś z moją symulacją poziomu alfa, a niewykluczone, że rozważę twoją prośbę. – Uśmiechnął się szelmowsko. – Do diabła, mógłbym nawet opowiedzieć parę nieznanych ci historii o Osiemdziesięciu.
– Zmarło siedemdziesiąt dziewięć niewinnych osób – rzekł Sylveste. – Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Nie obarczam cię za to odpowiedzialnością. To tak, jakby oskarżać fotografa tyrana za przestępstwa wojenne.
– Dałem ci wzrok, ty niewdzięczny draniu. – Fotel okręcił się i tył solidnego oparcia był zwrócony teraz do Sylveste’a. – Przyznaję, że twoje oczy nie są najbardziej nowoczesne, ale czego mogłeś oczekiwać? – Fotel znów się okręcił. Calvin był ubrany tak jak teraz Sylveste, włosy miał ułożone w ten sam sposób, a jego twarz odznaczała się tą samą gładką karnacją. – Powiedz mi coś o Całunnikach. Powiedz mi, synu, o twych tajemnych winach. Powiedz, co się naprawdę wydarzyło w Całunie Lascaille’a. I nie chcę kłamstw, które rozsiewasz od swojego powrotu.
Sylveste podszedł do biurka gotów wyjąć kartridż.
– Poczekaj – powiedział Calvin, unosząc nagle dłonie. – Chcesz mojej rady?
– No, nareszcie do czegoś dochodzimy – odrzekł Sylveste.
– Nie możesz pozwolić, by Girardieau zwyciężył. Jeśli grozi ci zamach, musisz wrócić do Cuvier. Tam możesz zmobilizować resztki swoich zwolenników.
Sylveste spojrzał przez okno pełzacza na kratę wykopaliska. Cienie kładły się na bruzdach – pracownicy opuszczali teren i w milczeniu szli schronić się do drugiego pełzacza.
– To może być najważniejsze znalezisko od naszego przybycia na tę planetę.
– I niewykluczone, że będziesz musiał je poświęcić. Jeśli utrzymasz Girardieau w ryzach, zostanie ci przynajmniej ten luksus, że będziesz mógł tu wrócić i podjąć poszukiwania. Ale jeśli Girardieau zwycięży, wszystkie twoje znaleziska będą figę warte.
– Wiem – odparł Sylveste. Przez chwilę nie było między nimi wrogości. Rozumowaniu Calvina nie mógł niczego zarzucić i udawanie, że jest inaczej, byłoby niskie.
– Zatem posłuchasz mojej rady?
Sięgnął po kartridż.
– Pomyślę o tym.
Na pokładzie światłowca, przestrzeń międzygwiezdna, 2543
Problem z umarłymi polega na tym, że nie mają pojęcia, kiedy się zamknąć, pomyślała Triumwir Ilia Volyova.
Przed chwilą opuściła mostek i wsiadła do windy, zmęczona po osiemnastu godzinach konsultacji z rozmaitymi symulacjami żyjących niegdyś postaci z odległej przeszłości statku. Usiłowała je na czymś przyłapać, z nadzieją, że któreś z nich ujawni jakieś ukryte fakty na temat pochodzenia kazamaty. Wyczerpująca praca, gdyż starsze osobowości poziomu beta nie potrafiły nawet mówić współczesnym norte, a software, który je obsługiwał, z jakiegoś powodu nie chciał dokonać tłumaczenia. Podczas całej sesji Volyova paliła papierosa za papierosem, brnąc przez gramatyczne zawiłości średniego norte. Teraz nadal napełniała sobie płuca dymem. Spięta po rozmowie miała zesztywniały kark i bardzo był jej potrzebny papieros. Klimatyzacja windy niezbyt dobrze działała; po paru sekundach kabina wypełniła się dymem.
Volyova odsunęła mankiet obramowanej wełną skórzanej kurtki i mówiła do bransolety na kościstym nadgarstku.
– Poziom kapitana – zwróciła się do Nostalgii za Nieskończonością, która z kolei miała przydzielić mikroskopijną cząstkę swej tożsamości do prymitywnego zadania sterowania windą. Po chwili podłoga ruszyła w dół.
– Czy życzysz sobie muzyki podczas tranzytu?
– Nie. Tysiąc razy przy podobnych okazjach musiałam ci przypominać, że chcę ciszy. Zamknij się i daj mi spokojnie pomyśleć.
Jechała pionem głównym – czterokilometrowym szybem biegnącym wzdłuż całego statku. Wsiadła w pobliżu nominalnego szczytu szybu (miał co najmniej 1050 poziomów – o tylu wiedziała) i teraz opadała z prędkością dziesięciu pokładów na sekundę. Kabina windy była pudełkiem o szklanych ścianach zawieszonym w polu; od czasu do czasu wykładzina bezszynowego szybu stawała się przezroczysta i Volyova bez sprawdzania wewnętrznej mapy windy mogła ocenić, gdzie się znajduje. Teraz zjeżdżała przez lasy: tarasowe ogrody roślinności planetarnej rosły dziko, zaniedbane marniały, gdyż lampy ultrafioletowe, dostarczające kiedyś światło słoneczne, były teraz w większości popsute i nikt nie zadawał sobie trudu, by je reperować. Poniżej lasów przemknęła jak duch przez osiemset pokładów – rozległe partie statku oddane do dyspozycji załodze, gdy ta liczyła sobie wiele tysięcy osób. Poniżej poziomu 800 winda przejechała przez wielką, a teraz nieruchomą armaturę rozdzielającą obracalny habitat statku i nieobracalne sekcje techniczne, a potem opadła przez dwieście poziomów nisz przechowalni kriogenicznych; wystarczyłoby miejsca dla stu tysięcy śpiących – teraz nie było tu nikogo.
Volyova przejechała już ponad kilometr, ale środowiskowe ciśnienie statku pozostawało stałe; systemy podtrzymywania życia należały do nielicznych nadal poprawnie działających układów. Mimo to resztki instynktu podpowiadały jej, że wraz z przyśpieszonym spadaniem powinna czuć ucisk w uszach.
– Poziomy atrium – oznajmiła winda, czytając od dawna zbyteczny zapis zamierzchłego rozkładu statku. – Służą rozrywce i rekreacji.
– Strasznie zabawne.
– Przepraszam?
– Musisz mieć dość dziwną definicję rekreacji. Chyba że według ciebie wypoczynek polega na tym, by włożyć opancerzony kombinezon próżniowy i zażywać środki przeczyszczające podczas terapii antyradiacyjnej.
– Przepraszam?
– Dajmy spokój. – Volyova westchnęła.
Następny kilometr jechała przez rejony – tylko część z nich była napełniona powietrzem. Czuła, jak jej ciężar się zmniejsza, i wiedziała, że mija silniki umieszczone poza kadłubem statku na eleganckich dźwigarach. Z rozdziawionymi gębami wsysały maleńkie ilości międzygwiazdowego wodoru i poddawały swój plon jakimś procesom zgodnym z niewyobrażalnymi prawami fizyki. Nikt – nawet Volyova – nie udawał, że rozumie, jak działają silniki Hybrydowców. Ważne, że działały. I co równie ważne, wytwarzały stały ciepły żar promieniowania cząstek egzotycznych. Większość z nich zmywała powłoka statku, część jednak przedostawała się do środka. Dlatego winda gwałtownie przyspieszała przy silnikach, a potem zwalniała do swej zwykłej prędkości, gdy znalazła się już poza niebezpieczeństwem.
Volyova przebyła dwie trzecie drogi w dół. Ten rejon statku znała najlepiej spośród wszystkich członków załogi; Sajaki, Hegazi i inni rzadko zjeżdżali tak nisko, chyba że mieli jakiś szczególny powód. Któż mógłby mieć do nich pretensje? Im niżej, tym bliżej kapitana. Ona była jedyną osobą, której nie przerażała myśl o jego bliskości.
Nie, zupełnie nie bała się tego królestwa i uczyniła zeń swe imperium. Na poziomie 612 mogła wysiąść, nawigować do komory pajęczej i wyprowadzić ją na zewnątrz kadłuba, gdzie nasłuchiwała duchów nawiedzających międzygwiezdną przestrzeń. Kuszące – zawsze. Ale miała przed sobą zadanie, jechała w określonym celu, a duchy i tak tu znajdzie innym razem. Na poziomie 500 minęła centralę uzbrojenia, pomyślała o wszystkich związanych z nią problemach. Musiała oprzeć się pokusie, bo chciała tu przystanąć i przeprowadzić kilka nowych badań. Po chwili centrala została w górze i Volyova spadała przez komorę kazamaty jedną z kilku olbrzymich, niewypełnionych powietrzem wnęk na statku.
Komora była olbrzymia, od krańca do krańca liczyła sobie prawie pół kilometra. Teraz jednak panowała w niej ciemność i Volyova musiała sobie wyobrazić czterdzieści spoczywających tam obiektów. To nigdy nie sprawiało jej trudności. Nie wszystko wiedziała o działaniu i pochodzeniu tych obiektów, doskonale jednak znała ich kształty i wzajemne położenie, jakby znalazła się w metodycznie umeblowanej sypialni osoby niewidomej. Miała wrażenie, że nawet z windy mogłaby wyciągnąć rękę i pogłaskać stopową łuskę najbliższego przedmiotu, by się przekonać, czy ciągle jest na miejscu. Od kiedy weszła do Triumwiratu, poznawała te obiekty, poświęcając im większość czasu, ale nadal czuła się przy nich nieswojo. Zbliżała się do nich nerwowo jak nowa kochanka, świadoma, że informacje, które z mozołem dotychczas zdobyła, są powierzchowne i to, co leży głębiej, może zniszczyć wrażenie, jakie odniosła.
Kazamatę opuszczała zawsze bez większego żalu.
Na poziomie 450 pędziła przez inną armaturę, oddzielającą sekcję techniczną i zwężający się stożkowato ogon statku, który ciągnął się jeszcze przez kilometr. Znów przyśpieszenie, gdyż winda jechała przez strefę promieniowania, a potem długie hamowanie. Winda sunęła przez drugą warstwę poziomów pokładów kriogenicznych – dwieście pięćdziesiąt poziomów zdolnych przechować sto dwadzieścia tysięcy ludzi, ale teraz oczywiście przebywał tam tylko jeden śpiący – o ile stan kapitana można było miłosiernie nazwać snem. Teraz winda zwalniała. Pośrodku poziomów krio przystanęła i przyjaźnie oznajmiła, że dotarła do celu.
– Recepcja poziomu kriogenicznego dla pasażerów – informowała winda. – Spełnia twoje wymagania, dotyczące chłodnego snu podczas lotu. Dziękujemy za skorzystanie z tej usługi.
Drzwi się otworzyły, a Volyova przekroczyła próg i przez lukę spojrzała w dół zbiegających się oświetlonych ścian szybu. Przejechała niemal całą długość statku (lub jego wysokość – statek kojarzył się z niezwykle wysokim budynkiem), a mimo to wydawało się, że szyb opada jeszcze niżej w nieskończone głębie. Statek był tak wielki – idiotycznie wielki – że umysł nie ogarniał tych rozmiarów.
– Dobrze, dobrze. Teraz się odchrzań z łaski swojej.
– Przepraszam?
– Zjeżdżaj.
Oczywiście winda i tak by tego nie zrobiła, przynajmniej nie z jakiegoś rzeczywistego powodu, chyba tylko po to, żeby wprawić Volyovą w lepszy humor. Musiała poczekać – nie miała nic innego do roboty. W ogóle tylko Volyova – jedyny rozbudzony człowiek na statku – miała powody, by korzystać z windy.
Od szybu do miejsca, gdzie znajdował się kapitan, musiała dość długo maszerować. Nie mogła iść najkrótszą drogą, gdyż całe sekcje statku były niedostępne, roiły się od wirusów powodujących rozległe zakłócenia w funkcjonowaniu statku. Niektóre rejony były zalane środkiem chłodzącym, inne poddane inwazji znarowionych szczurów-woźnych, jeszcze inne patrolowane przez boje obronne, które oszalały i lepiej było ich unikać, chyba że miało się ochotę na trochę sportu. Niektóre wypełniał gaz trujący lub próżnia, albo charakteryzowały się zbyt wysokim poziomem promieniowania. O innych mówiono, że nawiedzają je duchy.
Volyova nie wierzyła w duchy (choć oczywiście posiadała własne, do których miała dostęp przez komorę pajęczą), ale pozostałe czynniki traktowała naprawdę bardzo poważnie. Do niektórych części statku w ogóle nie wchodziła nieuzbrojona. Jednakże otoczenie kapitana znała dość dobrze i nie były jej potrzebne dodatkowe środki ostrożności. Było zimno, Volyova postawiła kołnierz kurtki, mocniej naciągnęła kaptur, siateczkowa tkanina szorowała po szczecinie na jej czaszce. Volyova zapaliła następnego papierosa, zaciągnęła się, likwidując próżnię w głowie, zastępując ją dziarską żołnierską gotowością. Odpowiadała jej samotność. Cieszyła się na towarzystwo ludzi, ale bez wielkiego entuzjazmu. A już z pewnością nie wtedy, gdy chodziło o zajęcie się problemem Nagornego. Gdy dotrą do układu Yellowstone, zastanowi się nad obsadzeniem stanowiska zbrojmistrza kimś nowym.
Właśnie, w jaki sposób kłopot uciekł ze wszystkich partycji jej umysłu?
Teraz nie chodziło jej o Nagornego, lecz o kapitana. I oto on, a przynajmniej najbardziej zewnętrzne wypustki tego, czym stał się teraz. Volyova wzięła się w garść – potrzebowała opanowania. To, co miała teraz zbadać, zawsze przyprawiało ją o mdłości. Dla niej było to gorsze niż dla innych, jej wstręt był silniejszy. Była brezgati1 – wrażliwsza niż inni.
To cud, że chłodnia-spalnia, w której znajdował się Brannigan, nadal funkcjonowała. Konstrukcja była bardzo stara, solidna i ciągle usiłowała utrzymać jego komórki w równowadze, choć powłoka chłodni pokryła się wielkimi prehistorycznymi spęknięciami, a włókniste metalowe narośla wylewały się na zewnątrz, niczym grzyby wyrastały z wnętrza chłodni. To, co pozostało z Brannigana, znajdowało się w samym sercu urządzenia.
W pobliżu chłodni panowało dotkliwe zimno. Volyova zaczęła drżeć. Miała jednak zadanie do wykonania. Z kurtki wyjęła łyżkę chirurgiczną i pobrała drzazgi narośli do analizy. Po powrocie do laboratorium potraktuje je rozmaitymi broniami wirusowymi, z nadzieją, że któraś z nich uzyska przewagę nad naroślą. Volyova wiedziała z doświadczenia, że takie procedury są przeważnie jałowe – narośl posiadała fantastyczną zdolność niszczenia narzędzi molekularnych, wykorzystywanych przez Volyovą do badań. Specjalnego pośpiechu nie było – chłodnia utrzymywała Brannigana w temperaturze kilkuset milikelwinów powyżej zera bezwzględnego, co chyba stanowiło pewną przeszkodę w rozprzestrzenianiu się narośli. Z drugiej strony Volyova wiedziała, że żadna istota ludzka nie przeżyła ożywienia z takiego zimna. To akurat wydawało się nieistotne wobec kondycji kapitana.
– Otwórz mój plik dzienników na haśle „kapitan” i dołącz tę nową notatkę – powiedziała szeptem do bransolety.
Bransoleta zaćwierkała, sygnalizując gotowość.
– Trzecia kontrola kapitana Brannigana po moim przebudzeniu. Wydaje się, że zakres rozprzestrzeniania…
Zawahała się, świadoma, że złe sformułowanie mogłoby rozzłościć Triumwira Hegaziego, choć zbytnio się tym nie przejmowała. Czy odważyłaby się nazwać to „Parchową Zarazą” teraz, gdy Yellowstonersi nadali jej nazwę? Chyba nie byłoby to zbyt rozważne.
– …choroby pozostaje niezmienny od ostatniego zapisu. Posunęła się najwyżej kilka milimetrów. Jakimś cudem funkcje kriogeniczne nadal działają. Sądzę jednak, że powinniśmy liczyć się z tym, że w przyszłości nastąpi nieunikniona awaria jednostki chłodzącej.
Pomyślała, że jeśli awaria nastąpi, a oni zawczasu nie przeniosą kapitana do nowej chłodni (pytanie „w jaki sposób?” pozostawało bez odpowiedzi), wówczas ubędzie im jeden problem. Miała szczerą nadzieję, że zakończyłoby to również problemy kapitana.
– Zamknij dziennik – powiedziała do bransolety. Potem, ogromnie żałując, że nie może w tej chwili zaciągnąć się papierosem, dodała: – Ogrzej mózgowy rdzeń kapitana o pięćdziesiąt milikelwinów.
Doświadczenie podpowiadało jej, że było to minimalne niezbędne zwiększenie temperatury. Poniżej tej wartości mózg kapitana pozostawałby w stanie zmrożonego bezruchu, powyżej zaraza zaczęłaby go przekształcać zbyt szybko jak na gust Volyovej.
– Kapitanie? – powiedziała. – Słyszysz mnie? To ja, Ilia.
***
Sylveste wyszedł z pełzacza i ruszył na teren wykopaliska. Kiedy rozmawiał z Calvinem, wiatr znacznie się wzmógł. Sylveste czuł, jak kłuje go w policzki. Pieczenie zdzieranej przez pył skóry było niczym pieszczota wiedźmy.
– Mam nadzieję, że pogawędka się przydała. – Pascale odsunęła maskę i ryknęła, przekrzykując wiatr. Wiedziała o Calvinie, choć nigdy nie rozmawiała z nim bezpośrednio. – Zgodziłeś się posłuchać głosu rozsądku?
– Daj mi Slukę.
Normalnie mogłaby nie posłuchać podobnego polecenia, teraz jednak, widząc, w jakim Sylveste jest nastroju, wróciła do drugiego pełzacza, a po chwili wyłoniła się stamtąd wraz ze Sluką i kilkoma innymi pracownikami.
– Zakładam, że jesteś gotów nas wysłuchać. – Sluka stała przed nim. Na wietrze jej włosy smagały raz po raz gogle. Od czasu do czasu czerpała powietrze z maski, którą trzymała w dłoni. Drugą dłoń oparła na biodrze. – Jeśli tak, przekonasz się, że potrafimy być rozsądni. Wszyscy liczymy się z twoją reputacją. Po powrocie do Mantell nikt z nas nie wspomni o tej sprawie. Powiemy, że kazałeś się wycofać, gdy nadeszła prognoza. Zasługi pójdą na twoje konto.
– Sądzisz, że w dłuższej perspektywie ma to jakiekolwiek znaczenie?
Sluka parsknęła.
– A co tak cholernie ważnego może być w tym obelisku? I co tak cholernie ważnego jest w tych Amarantinach?
– Nigdy nie potrafiłaś spojrzeć z szerszej perspektywy.
Dyskretnie – ale nie na tyle, by tego nie dostrzegł – Pascale zaczęła filmować sprzeczkę z kamery wmontowanej w kompnotes.
– Niektórzy mogliby powiedzieć, że nigdy nie było szerszej perspektywy – stwierdziła Sluka. – Że rozdmuchałeś znaczenie Amarantinów, by przydać znaczenia archeologom.
– To twoje zdanie, prawda? Z drugiej strony nigdy przecież nie byłaś jedną z nas.
– To znaczy?
– To znaczy, że gdyby Girardieau chciał umieścić wśród nas rozłamowca, byłabyś idealnym kandydatem.
Sluka odwróciła się do grupy, którą Sylveste coraz bardziej uważał za jej gang.
– Posłuchajcie tego biednego drania; już tkwi w teorii spiskowej. Mamy smak tego, co od lat widziała reszta kolonii. – Potem znów zwróciła się do niego. – Nie ma sensu z tobą rozmawiać. Wyjeżdżamy, jak tylko spakujemy sprzęt, a jeśli burza się nasili, nawet wcześniej. Możesz jechać z nami. – Odetchnęła przez maskę, jej twarz odzyskała barwę. – Albo możesz zostać i ryzykować. Wybór należy do ciebie.
Spojrzał na ludzi za jej plecami.
– Ruszajcie dalej. Nie pozwólcie się zatrzymać przez coś tak trywialnego jak lojalność. Chyba że ktoś z was ma odwagę, by zostać i dokończyć pracę, którą tu zaczął. – Patrzył po twarzach ludzi, ale widział tylko zakłopotane, odwrócone spojrzenia. Prawie nie znał ich nazwisk. Zaczął ich rozpoznawać dopiero ostatnio. Żadne z nich nie przyleciało na statku z Yellowstone. Z pewnością nie znali innego świata poza Resurgamem, gdzie nieliczne ludzkie osiedla były rozrzucone jak garstka rubinów na całkowitym pustkowiu. On sam musiał się im wydawać jakimś reliktem.
– Proszę pana – odezwał się jeden z nich, prawdopodobnie ten, który zaalarmował go o nadciągającym sztormie. – Nie chodzi o to, że pana nie szanujemy, ale musimy myśleć również o sobie. Czy pan tego nie rozumie? To, co tu zakopano, z pewnością nie jest warte ryzyka.
– I tu się mylicie – odparł Sylveste. – To jest warte większego ryzyka, niż sobie w ogóle wyobrażacie. Nie rozumiecie? Wydarzenie nie przydarzyło się Amarantinom – to oni je spowodowali. Oni je wywołali.
Sluka pokręciła głową.
– Wywołali wybuch swego słońca? Naprawdę w to wierzysz?
– Właśnie tak.
– A więc w swym szaleństwie zaszedłeś znacznie dalej, niż się obawiałam. – Sluka odwróciła się do niego plecami i popatrzyła na grupę ludzi. – Uruchomcie pełzacze. Wyjeżdżamy teraz.
– A sprzęt? – spytał Sylveste.
– Niech sobie tu zostanie i rdzewieje, nic mnie to nie obchodzi.
Tłum rozpierzchł się do dwóch zwalistych maszyn.
– Czekajcie! – krzyknął Sylveste. – Posłuchajcie mnie! Wystarczy wam jeden pełzacz. Jest w nim dość miejsca dla was wszystkich, skoro nie bierzecie sprzętu.
Sluka znów spojrzała na niego.
– A ty?
– Ja tu zostanę, skończę pracę sam, ewentualnie z tymi, którzy zechcą zostać.
Pokręciła głową, podniosła maskę i splunęła na ziemię zniesmaczona. Odwróciła się, dogoniła pozostałych ludzi ze swej brygady i skierowała ich do najbliższego pełzacza. Drugą maszynę – tę z prywatnym apartamentem – zostawiła dla niego. Banda Sluki weszła do pojazdu, niektóre osoby niosły małe narzędzia lub pudełka z artefaktami albo kośćmi wyniesionymi z wykopaliska: instynkt naukowy dominował w nich nawet podczas buntu. Sylveste obserwował, jak składają się rampy i zamykają luki, po czym maszyna podnosi się na nogi, odwraca i rusza. Po niecałej minucie zupełnie zniknęła z oczu, a wiatr całkowicie zagłuszył hałas silników.
Sylveste spojrzał wokół, by się przekonać, kto z nim został. Pascale – ale to przecież było w zasadzie nieuniknione. Podejrzewał, że będzie go śledziła aż do grobu, jeśli wyczuje temat na artykuł. Paru studentów, którzy oparli się Sluce – wstyd, że nie znał ich nazwisk. Może kilku zostało jeszcze w kracie, jeśli ma szczęście.
Uspokoił się, pstryknął palcami.
– Rozmontujcie grawitometry obrazujące – polecił dwojgu ludziom. – Nie będą nam już potrzebne. – Potem zwrócił się do następnej pary. – Zacznijcie od końca kraty i znieście wszystkie narzędzia po dezerterach Sluki. Zbierajcie też wszelkie zapiski i pudełka z artefaktami. Jak skończycie, spotkamy się na dnie wielkiego szybu.
– Co planujesz? – spytała Pascale. Wyłączyła kamerę, która błyskawicznie schowała się do kompnotesu.
– Sądziłem, że to oczywiste – odparł. – Zamierzam sprawdzić, co mówi napis na obelisku.
Chasm City, Yellowstone, układ Epsilon Eridani, 2524
Ana Khouri myła zęby, gdy zadzwoniła konsola apartamentu. Wyszła z łazienki z pastą na wargach.
– Dzień dobry, Case.
Do pokoju wjechał ślizgiem hermetyk w podróżnym palankinie, ozdobionym cyzelunkiem, z ciemnym okienkiem z przodu. Kiedy światło padło pod odpowiednim kątem, zobaczyła śmiertelnie bladą twarz K.C. Nga, podskakującą za zielonym szkiełkiem trzycentymetrowej szerokości.
– Cześć, wyglądasz wspaniale – powiedział. Jego głos chrypiał w kratce głośnika. – Gdzie mógłbym dostać to, co cię tak podrajcowało?
– To kawa, Case. Za dużo tego świństwa wypiłam.
– Żartowałem – powiedział Ng. – Wyglądasz jak podgrzane gówno.
Przesunęła dłonią po ustach, usuwając pastę.
– Dopiero wstałam, ty draniu.
– Wybacz. – Ng powiedział to takim tonem, jakby budzenie się było staromodną czynnością fizjologiczną, dawno porzuconą – jak posiadanie wyrostka robaczkowego.
Było to nawet prawdopodobne: Khouri nigdy dokładnie nie widziała mężczyzny wewnątrz pudełka. Hermetycy należeli do jednej z najbardziej dziwacznych kast, jakie wyłoniły się po zarazie. Nie chcąc wyzbyć się implantów, które mogłyby się okazać podatne na zarazę, i przekonani, że jej ślady nadal gdzieś się czają w stosunkowo czystym obszarze pod Baldachimem, nigdy nie opuszczali swoich pudeł, chyba że środowisko było hermetycznie odizolowane; w swoich wędrówkach ograniczali się do kilku orbitalnych karuzeli.
Głośnik znowu zachrypiał:
– Wybacz, ale, o ile się nie mylę, na dziś rano mamy zaplanowane zabójstwo. Pamiętasz tego Taraschiego, którego usiłowaliśmy zlikwidować przez ostatnie dwa miesiące? Świta ci coś? Ważne, żebyś to zrobiła, bo tak się składa, że jesteś osobą wyznaczoną do tego, żeby uwolnić go od trosk.
– Odczep się, Case.
– Trudne do wykonania, nawet gdybym chciał się jakoś przyczepić, droga Khouri. Ale mówiąc poważnie, namierzyliśmy prawdopodobne miejsce zabójstwa i szacowany czas zgonu. Zamieniasz się w słuch?
Khouri nalała sobie ostatni łyk kawy, a resztę zostawiła w podgrzewaczu, na potem, gdy wróci. Kawa była jej jedynym nałogiem, nabytym w dniach żołnierki na Skraju. Cała sztuka polegała na tym, by sobie wyostrzyć zmysły, ale nie nabuzować się tak, by drżała jej dłoń przy celowaniu z broni.
– Chyba zmniejszyłam stężenie krwi w moim układzie kofeinowym do akceptowalnego poziomu. O to ci chodzi?
– Porozmawiajmy o sprawach ostatecznych, przynajmniej jeśli chodzi o Taraschiego.
Ng zarzucił ją ostatnimi szczegółami operacji. Większość Khouri znała z planów, część sama wykoncypowała, korzystając z własnego doświadczenia z poprzednich akcji. Taraschi – piąte z rzędu zabójstwo. Zaczynała pojmować szersze tło tej gry. Choć nie zawsze było to oczywiste, gra miała zasady, subtelnie powtarzające się w wielkich kluczowych ruchach każdego zabójstwa. Zainteresowanie mediów rosło, jej nazwisko było coraz częściej wymieniane w kręgach Shadowplay, a Case najwyraźniej przygotowywał jakieś smakowite, wysoko postawione cele kilku najbliższych polowań. Khouri czuła, że staje się jedną z setki najlepszych zabójców na planecie – to było naprawdę elitarne towarzystwo.
– Jasne – powiedziała. – Pod pomnikiem, ósmy poziom biurowca, aneks zachodni, godzina pierwsza. Nic prostszego.
– Czy o czymś przypadkiem nie zapomniałaś?
– Jasne. Gdzie jest broń, Case?
Postać, w jakiej występował Ng, skinęła, pokazując miejsce za plecami Khouri.
– Tam, gdzie zostawiły ją wróżki, droga dziewczyno – odparł, po czym odwrócił pudełko i wycofał się z pokoju, zostawiając po sobie ledwo wyczuwalny zapach smaru.
Khouri, marszcząc brwi, powoli sięgnęła pod poduszkę, oczekując, że coś tam znajdzie, zgodnie z zapowiedzią Case’a. Kiedy szła spać, na pewno niczego tam nie było, ale takimi rzeczami obecnie prawie się już nie przejmowała. Firma zawsze zachowywała się zagadkowo.
Wkrótce była gotowa.
Zawołała z dachu kolejkę linową i schowała broń pod płaszczem. Kolejka, wykrywszy broń oraz implanty w głowie Khouri, odmówiłaby transportu, gdyby Khouri nie pokazała swego identyfikatora Punktu Omega, zaszczepionego pod paznokciem palca wskazującego prawej dłoni – maleńki symbol holograficzny tarczy strzelniczej zdawał się tańczyć pod warstwą keratyny.
– Pomnik Osiemdziesiątki – powiedziała Khouri.
***
Sylveste zszedł z drabiny i przez opadające tarasami dno szybu pomaszerował w krąg światła wokół odsłoniętego szczytu obelisku. Sluka i archeolog opuścili go, ale jedyny pozostały pracownik zdołał za pomocą serwitora odsłonić niemal metr obiektu; zdzierając zagnieżdżone warstwy kamiennego sarkofagu, dostał się do masywnego obsydianowego bloku, mistrzowsko rzeźbionego, z wyrytymi w precyzyjnych liniach znakami amarantińskiego pisma. Większość z nich to napisy tekstowe – rzędy ideogramów. Archeolodzy znali podstawy języka Amarantinów, choć nie mieli do pomocy kamienia z Rosetty. Kultura Amarantinów to ósma z martwych, obcych kultur odkrytych przez ludzkość w promieniu pięćdziesięciu lat świetlnych od Ziemi; nie było jednak dowodu na to, że któreś z tych cywilizacji kontaktowały się ze sobą. Ani Żonglerzy Wzorców, ani Całunnicy nie pomogli: u żadnej z tych kultur nie odkryto języka pisanego. Sylveste, który kontaktował się zarówno z Żonglerami, jak i Całunnikami – a przynajmniej z techniką tych ostatnich – potrafił to ocenić najlepiej.
Język Amarantinów rozszyfrowały komputery. Zajęło to trzydzieści lat, wymagało zestawiania ze sobą milionów artefaktów, ale w końcu stworzono spójny system wyjaśniający znaczenie większości napisów. Sprzyjającym faktem było to, że przynajmniej pod koniec swego panowania Amarantini mieli tylko jeden język, który zmieniał się bardzo powoli, więc ten sam model mógł interpretować napisy powstałe na przestrzeni dziesiątków tysięcy lat. Oczywiście zupełnie inną rzeczą były niuanse znaczeniowe – tu musiano już korzystać z ludzkiej intuicji i wyników teoretycznych.
Pismo Amarantinów różniło się jednak od wszystkiego, co znał człowiek. Ich teksty były stereoskopowe, składały się z przeplatających się linii, które w korze mózgowej czytającego miały się stapiać w jedność. Poprzednikami tego ludu były istoty ptasie – latające dinozaury o inteligencji lemurów. Na pewnym etapie rozwoju ich oczy znajdowały się po przeciwnych stronach czaszki i łączyły ze ściśle rozdzielonymi częściami mózgu. Każda półkula syntetyzowała własny model świata. Później stali się myśliwymi, a ewolucja doprowadziła do widzenia dwuocznego; połączenia w mózgu zachowały jednak pewne cechy z poprzedniej fazy rozwoju gatunku. Artefakty Amarantinów odzwierciedlały przeważnie tę mentalną dwoistość o wyraźnej symetrii względem osi pionowej.
Obelisk nie należał do wyjątków.
Sylveste nie potrzebował specjalnych gogli, jakie stosowali jego współpracownicy do czytania znaków Amarantinów; umieszczony w jego oczach jeden z bardziej użytecznych algorytmów Calvina scalał je stereoskopowo. Dość męczący proces czytania wymagał jednak nadzwyczajnej koncentracji.
– Dajcie mi tu trochę światła – poprosił. Jeden ze studentów odczepił przenośny reflektor i oświetlił bok obelisku. Gdzieś wysoko mignęła błyskawica – wyładowania elektryczne w burzy przebiegały między zasłonami pyłu.
– Potrafi pan to przeczytać?
– Próbuję – odparł Sylveste. – Nie jest to najłatwiejsze zajęcie na świecie. Zwłaszcza gdy trzęsiesz lampą.
– Przepraszam. Staram się trzymać stabilnie. Ale zaczyna mocno wiać.
Miał rację. Nawet na dnie studni tworzyły się wiry powietrzne. Wkrótce zacznie tu porządnie wiać, pył się zagęści, w powietrzu powstaną nieprzezroczyste szare płachty. W takich warunkach nie da się zbyt długo pracować.
– Przepraszam. Bardzo cenię pańską pomoc – powiedział Sylveste i zaraz się zorientował, że musi coś dodać. – Jestem wdzięczny, że pan został ze mną i nie poszedł za Sluką.
– Wybór nie był trudny. Nie wszyscy podważają pańskie hipotezy.
Sylveste spojrzał na obelisk.
– Nawet te dziwaczne?
– Uważamy, że przynajmniej powinno się je sprawdzić. Przecież zrozumienie tego, co tu zaszło, leży w interesie kolonii.
– Chodzi panu o Wydarzenie?
Student skinął głową.
– Jeśli rzeczywiście Amarantini to spowodowali… i jeśli rzeczywiście zbiegło się to u nich z pojawianiem się możliwości lotów kosmicznych… wówczas ma to znaczenie nie tylko czysto teoretyczne.
– Nie lubię określenia „czysto teoretyczne”. To tak, jakby inne kategorie były automatycznie bardziej wartościowe. Ale ma pan rację. Musimy wiedzieć.
Pascale podeszła bliżej.
– Co mianowicie wiedzieć?
– Co takiego zrobili, że ich słońce ich zabiło. – Sylveste odwrócił się i spojrzał jej w twarz, przyszpilając ją ponadwymiarowymi srebrnymi fasetkami swych sztucznych oczu. – Byśmy w końcu nie popełnili tego samego błędu.
– Sądzisz, że to był wypadek?
– Podejrzenie, że zrobili to specjalnie, wydaje mi się wielce nieprawdopodobne.
– Zdaję sobie z tego sprawę. – Traktował ją z góry. Wiedział, że tego nie znosiła. Sam siebie nie znosił za to, że tak postępował. – Wiem również, że obcy z epoki kamiennej nie mieli środków, by wpłynąć na zachowanie swej gwiazdy, czy przez przypadek, czy w inny sposób.
– Ta cywilizacja była na wyższym etapie rozwoju – stwierdził Sylveste. – Wiemy, że wynaleźli koło i proch, posiadali szczątkową wiedzę w dziedzinie optyki i interesowali się zastosowaniem astronomii w rolnictwie. Z podobnego etapu rozwoju ludzkość zaledwie w ciągu pięciu wieków doszła do ery lotów kosmicznych. Założenie, że inne gatunki nie potrafiłyby tego dokonać, świadczyłoby o uprzedzeniach rasowych.
– Ale gdzie są dowody? – Pascale wstała i strząsnęła z płaszcza strużki osiadającego pyłu. – Wiem, co powiesz: nie przetrwały żadne artefakty zaawansowanej techniki, ponieważ z natury były mniej trwałe od wcześniejszych wytworów. Ale nawet gdyby się znalazły materialne dowody, co by to zmieniło? Nawet Hybrydowcy nie majstrują w gwiazdach, a oni są znacznie bardziej zaawansowani niż reszta ludzkości, włącznie z nami.
– Wiem. Właśnie to mnie niepokoi.
– A co mówi ten napis?
Sylveste westchnął i znów spojrzał na inskrypcję. Miał nadzieję, że gdy oderwie wzrok od obelisku, umożliwi swej podświadomości pracę nad tekstem i w pewnej chwili jego znaczenie wyłoni się nagle przed nim w całej jasności, jak odpowiedź na jeden z tych psychologicznych problemów, które postawiono przed misją do Całunników. Ale olśnienie uparcie nie nadchodziło – znaki ciągle nie poddawały się interpretacji. A może moje oczekiwania są fałszywe? – pomyślał Sylveste. Liczył na nagłe objawienie, które potwierdzi jego idee, jakkolwiek były przerażające.
Jednakże inskrypcja upamiętniała tylko wydarzenie, które zaszło w tym miejscu; być może miało ono wielkie znaczenie w historii Amarantinów, ale skonfrontowane z oczekiwaniami Sylveste’a było nadzwyczaj prowincjonalne. Dla całkowitej pewności należało jeszcze przeprowadzić pełną analizę komputerową, a poza tym odsłonięto zaledwie górny, metrowy fragment tekstu, Sylveste jednak już czuł przytłaczające rozczarowanie. Bez względu na to, co przedstawiał ten obelisk, dla Sylveste’a przestał być interesujący.
– Coś się tu wydarzyło – stwierdził Sylveste. – Może miała miejsce jakaś bitwa albo pojawił się bóg? A to jest tylko kamień, który to miejsce zaznacza? Dowiemy się więcej, gdy odkopiemy go w całości i określimy datę warstwy kontekstowej. Możemy również zbadać wiek samego artefaktu.
– Nie tego szukałeś, prawda?
– Przez chwilę wydawało mi się, że to może to. – Sylveste spojrzał w dół na najniższy odsłonięty fragment obelisku.
Napis kończył się kilkanaście centymetrów powyżej odsłoniętego poziomu, a poniżej zaczynało się coś i biegło w dół, znikając z oczu. Pewnego rodzaju diagram – Sylveste widział wyłaniające się łuki kilku koncentrycznych kręgów. I to wszystko. Co to było?
Sylveste nie mógł i nawet nie próbował zgadywać. Burza się nasilała. Zniknęły gwiazdy – przesłaniająca wszystko płachta pyłu łopotała w górze jak skrzydło wielkiego nietoperza. Kiedy wyjdą z szybu, znajdą się w piekle.
– Dajcie mi coś do kopania – powiedział.
I zaczął skrobać wieczną zmarzlinę wokół najwyższej warstwy sarkofagu niczym więzień, który do świtu chce wykopać tunel ze swojej celi. Po paru chwilach Pascale i student dołączyli do niego. Nad ich głowami wyła burza.
***
– Niewiele pamiętam – powiedział kapitan. – Ciągle jesteśmy w pobliżu Głąbiela?
– Nie. – Volyova usiłowała nie zdradzić się z tym, że mówiła mu to już kilkanaście razy, zawsze, gdy rozgrzewała jego mózg. – Opuściliśmy Kruger 60A kilka lat temu, gdy Hegazi wynegocjował dla nas potrzebny nam lód do tarczy.
– Aha. Więc gdzie jesteśmy?
– Lecimy w kierunku Yellowstone.
– Dlaczego?
Bas kapitana wydobywał się z głośników umieszczonych w pewnej odległości od jego ciała. Skomplikowane algorytmy skanowały mu mózg i przekazywały wynik w postaci mowy, klecąc odpowiedzi, gdy było to konieczne. Kapitan w ogóle nie miał rzeczywistego prawa być świadomym, cała neuronowa aktywność powinna była się zakończyć, gdy temperatura rdzenia spadła poniżej temperatury zamarzania. Ale jego mózg przenikała siatka maleńkich maszyn i w pewnym sensie te maszyny teraz myślały, choć robiły to w temperaturze mniejszej niż pół kelwina powyżej zera bezwzględnego.
– Słuszne pytanie – odparła. Teraz niepokoiło ją coś więcej niż tylko ta rozmowa. – Lecimy na Yellowstone, bo…
– Tak?
– Sajaki sądzi, że jest tam człowiek, który może ci pomóc.
Kapitan zastanawiał się. Volyova miała na bransolecie mapę jego mózgu, widziała na niej wijące się kolory niczym armie połączone na polu bitwy.
– Na pewno chodzi o Calvina Sylveste’a.
– Calvin Sylveste nie żyje.
– W takim razie ten drugi, Dan Sylveste. To jego szuka Sajaki?
– Nie wyobrażam sobie, żeby to był ktoś inny.
– Nie przyjdzie dobrowolnie. Ostatnio nie chciał się zgodzić.
Zapadła cisza. Kwantowe fluktuacje temperatury na pewien czas przesunęły kapitana z powrotem w stan poniżej świadomości. Wreszcie powiedział:
– Sajaki musi zdawać sobie z tego sprawę.
– Jestem pewna, że rozważył wszystkie możliwości. – Volyova powiedziała to tonem sugerującym, że jest pewna wszystkiego, ale akurat tego nie.
Powinna jednak wykazać ostrożność w wypowiedziach o innym Triumwirze. Sajaki zawsze był najbliższym asystentem kapitana. Przeszli razem długą drogę, dawno temu, zanim jeszcze Volyova stała się członkiem załogi. O ile wiedziała, nikt – z Sajakim włącznie – nigdy nie rozmawiał z kapitanem, nikt nawet nie wiedział, że jest taka możliwość. Podejmowanie ryzyka nie miało jednak sensu, nawet uwzględniając zawodną pamięć kapitana.
– Coś cię niepokoi, Ilio. Zawsze mogłaś powierzyć mi tajemnicę. Chodzi o Sylveste’a?
– O coś bardziej lokalnego.
– A więc coś na statku?
Volyova wiedziała, że nigdy całkowicie się do tego nie przyzwyczai, ale w ostatnich tygodniach odwiedziny u kapitana zaczęły nabierać posmaku normalności. Tak jakby odwiedzanie kriogenicznie schłodzonego ciała, zaatakowanego przez spowolnioną, lecz potencjalnie wszechogarniającą zarazę, było tylko jednym z nieprzyjemnych, choć koniecznych elementów życia. Coś, co od czasu do czasu każdy musi robić. Posunęła ich relacje o krok dalej, omal zapomniała o tym, że ryzykowne jest wyrażanie nieufności w stosunku do Sajakiego.
– Chodzi o centralę uzbrojenia – powiedziała. – Pamiętasz ją, prawda? Pomieszczenie, z którego można sterować bronią kazamatową?
– Chyba pamiętam. A o co chodzi?
– Szkoliłam rekruta na stanowisko zbrojmistrza. Miał zajmować fotel w centrali i przez implanty nerwowe komunikować się bezpośrednio z bronią kazamatową.
– Co to za rekrut?
– Nazywa się Borys Nagorny. Nie, nigdy go nie spotkałeś. Dopiero ostatnio znalazł się na statku i w miarę możliwości starałam się izolować go od innych. Z oczywistych powodów nigdy bym go tu nie przyprowadziła. – Chodziło mianowicie o to, że zakażenie kapitana mogłoby przenieść się na implanty Nagornego, gdyby obaj znaleźli się zbyt blisko siebie. Volyova westchnęła. Dochodziła teraz do sedna swych zwierzeń. – Nagorny zawsze był trochę psychicznie niestabilny, kapitanie. Pod wieloma względami to niemal psychopata, był dla mnie bardziej użyteczny niż ktoś całkowicie zdrowy – przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Ale nie doceniłam stopnia psychozy Nagornego.
– Pogorszyło mu się?
– Zaczęło się to wkrótce po tym, jak wszczepiłam mu implanty i pozwoliłam na podłączenie się do centrali. Zaczął się skarżyć na koszmary nocne. Bardzo dokuczliwe.
– Nieszczęsny biedak.
Volyova zrozumiała. To, czego doświadczył kapitan – i nadal doświadczał – powodowało, że koszmary innych ludzi wydawały się naprawdę łagodnymi fantasmagoriami. Czy czuł ból, czy nie, tego nie dało się rozstrzygnąć. Cóż jednak znaczy ból w porównaniu ze świadomością, że zjada nas żywcem – a równocześnie transformuje – coś niesamowicie obcego?
– Nie wyobrażam sobie, na czym polegają te koszmary – odparła Volyova. – Wiem jedynie, że dla Nagornego, który już i tak miał dość szalejących koszmarów w głowie, to było za wiele.
– Więc co zrobiłaś?
– Wszystko zmieniłam, cały interfejs centrali, nawet implanty w jego głowie. Nic nie pomogło. Koszmary nadal trwały.
– Jesteś pewna, że mają coś wspólnego z centralą?
– Początkowo odrzuciłam tę myśl, ale wystąpiła wyraźna korelacja z sesjami, gdy siedział w fotelu. – Zapaliła kolejnego papierosa; pomarańczowy koniuszek – jedyna odrobinę ciepła rzecz w pobliżu kapitana. Wyłowienie nowej paczki papierosów zaliczała do nielicznych radosnych momentów w ciągu ostatnich tygodni. – Więc znowu zmieniłam system i znowu nic nie pomogło. Jeśli coś się zmieniło, to tylko na gorsze. – Urwała. – Wtedy powiedziałam Sajakiemu o swoich problemach.
– A co on na to?
– Że powinnam przerwać eksperymenty, przynajmniej do czasu przybycia w pobliże Yellowstone. Umieścić Nagornego na kilka lat w chłodnym śnie i przekonać się, czy to nie wyleczy jego psychozy. Mogłam nadal majstrować przy centrali, ale już więcej nie sadzać Nagornego w fotelu.
– Rada wydaje mi się bardzo rozsądna. Ale ty najwidoczniej się do niej nie zastosowałaś?
Skinęła głową – paradoksalnie poczuła ulgę, że kapitan odkrył jej przestępstwo i nie musiała przyznawać się sama.
– Obudziłam się rok wcześniej niż inni – powiedziała. – Aby mieć czas na nadzorowanie systemu i sprawdzanie, co się dzieje z tobą. Robiłam to przez kilka miesięcy. Aż postanowiłam obudzić również Nagornego.
– Nowe eksperymenty?
– Tak. Do przedwczoraj. – Wysysała papierosa.
– Pytanie ciebie to jak rwanie zębów, Ilia. Więc co stało się wczoraj?
– Nagorny zniknął. – Wreszcie to powiedziała. – Miał wyjątkowo ostry nawrót i próbował mnie zaatakować. Broniłam się, ale uciekł. Jest gdzieś na statku. Nie mam pojęcia gdzie.
Kapitan rozważał to przez dłuższą chwilę. Volyova mogła się domyślić, jak rozumował. Na tym wielkim statku istniały rejony, w których niczego nie dało się wyśledzić, gdzie czujniki dawno przestały działać. A jeszcze trudniej było znaleźć kogoś, kto się tam ukrywał.
– Musisz go odszukać – stwierdził kapitan. – Nie może sobie swobodnie buszować, gdy Sajaki i inni się obudzą.
– A co potem?
– Prawdopodobnie będziesz musiała go zabić. Zrób to czysto, a potem włóż z powrotem jego ciało do chłodni i tak pomajstruj, by jednostka się zepsuła.
– Upozorować wypadek?
– Tak. – Jak zwykle twarz kapitana, oglądana przez trumienne okienko, była pozbawiona wyrazu. Rysy jego twarzy miały tę samą ruchliwość co rysy rzeźby.
Zaproponował dobre rozwiązanie – nie wpadła na to zajęta sednem problemu. Do tej pory bała się wszelkiej konfrontacji z Nagornym, ponieważ mogła być zmuszona go zabić. Nieakceptowalny rozwój wypadków, ale jak zwykle wszystkie wypadki są do zaakceptowania, jeśli spojrzeć na nie w odpowiedni sposób.
– Dziękuję, kapitanie – rzekła. – Byłeś bardzo pomocny. Teraz, jeśli pozwolisz, znów cię zamrożę.
– Ale wrócisz? Ilia, tak bardzo lubię nasze rozmowy.
– Za nic w świecie bym ich nie opuściła – odparła, po czym kazała swej bransolecie obniżyć temperaturę jego mózgu o pięćdziesiąt milikelwinów, co zepchnie go do bezsennego, pozbawionego myśli zapomnienia. Przynajmniej miała taką nadzieję.
W ciszy wypaliła papierosa. Potem odwróciła wzrok od kapitana i spojrzała w ciemny zakręcający korytarz. Gdzieś tam, w zakamarkach statku czekał Nagorny, żywiąc do niej głęboką urazę. Sam był teraz chory – chory na głowę.
Jak pies, którego trzeba uśpić.
***
– Chyba wiem, co to jest – powiedział Sylveste, gdy ostatni kamienny blok został usunięty z osłony obelisku i ukazały się górne dwa metry obiektu.
– Co?
– To mapa układu Pawia.
– Coś mi mówi, że już przedtem się tego domyślałeś – rzekła Pascale.
Mrużyła oczy, przyglądając się przez gogle skomplikowanemu motywowi: dwóm lekko zachodzącym na siebie grupom koncentrycznych okręgów. Połączone stereoskopowo stawały się jedną grupą zawieszoną w pewnej odległości nad powierzchnią obsydianu. Były to orbity planet, bez wątpienia. Słońce Delty Pawia leżało w centrum, zaznaczone odpowiednim amarantińskim glifem, przypominającym wizerunek pięcioramiennej gwiazdy. Potem następowały orbity – z prawidłowo oddanymi wielkościami względnymi – głównych ciał układu; Resurgam zaznaczono amarantińskim symbolem świata. Jeśli ktoś by sądził, że to przypadkowy zbiór okręgów, wątpliwości rozwiewały starannie zaznaczone księżyce głównych planet.
– Podejrzewałem to – powiedział Sylveste.
Był zmęczony, ale z pewnością opłaciły się całonocna praca i ryzyko. Wykopanie drugiego metra obelisku zajęło im znacznie więcej czasu niż wydobycie pierwszego. Burza przypominała czasami szwadron wrzeszczących zjaw tuż przed zadaniem śmierci. Ale – jak już zdarzało się wcześniej i zapewne będzie powtarzać w przyszłości – burza nie osiągnęła impetu, jaki przewidywał Cuvier. Minął już najgroźniejszy moment i choć smugi pyłu nadal powiewały na niebie jak ciemne sztandary, różowy świt stopniowo przepędzał noc. Zatem mimo wszystko przeżyli.
– Ale to nic nie zmienia – stwierdziła Pascale. – Zawsze wiedzieliśmy, że oni mieli astronomię. To tylko pokazuje, że na pewnym etapie odkryli system heliocentryczny.
– To znaczy coś więcej – powiedział Sylveste ostrożnie. – Nie wszystkie te planety są widzialne gołym okiem, nawet jeśli się uwzględni fizjologię Amarantinów.
– Zatem używali teleskopów.
– Nie tak dawno określiłaś ich jako obcych z epoki kamiennej. A teraz jesteś skłonna przyznać, że potrafili budować teleskopy.
Pomyślał, że chyba się uśmiechnęła, ale gdy miała na twarzy maskę do oddychania, trudno było stwierdzić to z całą pewnością. Spojrzała w niebo. Coś przemknęło nad belkami oszalowania – jasny deltoid sunął pod warstwą pyłu.
– Chyba ktoś tu jest – zauważyła Pascale.
Weszli szybko po drabinie, bez tchu dotarli na górę. Choć wiatr osłabł w porównaniu z siłą sprzed kilku godzin, nadal z trudnością się przedzierali. Wykopalisko zostało zniszczone, reflektory i grawitometry były przewrócone i połamane, wszędzie walał się sprzęt.
W górze unosił się samolot, zmieniał kurs, szukając miejsca do lądowania. Sylveste natychmiast rozpoznał, że to jedna z maszyn z Cuvier – Mantell nie dysponował samolotami. Na Resurgamie brakowało samolotów, jedynych środków transportu umożliwiających pokonanie odległości kilkuset kilometrów. Wszystkie funkcjonujące teraz samoloty zostały wytworzone w pierwszych dniach istnienia kolonii przez serwitory, które korzystały z miejscowych surowców. Ale serwitory konstrukcyjne zostały zniszczone lub skradzione podczas buntu i w konsekwencji artefakty, które po sobie pozostawiły, były bezcenne dla kolonii. Po mniejszych wypadkach samoloty same się naprawiały, nigdy też nie wymagały konserwacji, ale mogły je zniszczyć sabotaż lub czyjaś nierozwaga. W ciągu minionych lat liczba latających maszyn wciąż się zmniejszała.
Deltoid raził w oczy – spodnia strona skrzydeł była pokryta tysiącami elementów cieplnych, które żarzyły się biało, generując wznoszenie termalne. Dla algorytmów Calvina kontrast był zbyt wielki.
– Kto to? – spytał student.
– Też chciałbym wiedzieć – odparł Sylveste.
Nie wprawiał go w entuzjazm fakt, że samolot pochodził z Cuvier. Obserwował, jak maszyna opada, rzucając ostre cienie na ziemię, po czym promieniowanie elementów grzejnych osunęło się w dół widma i samolot osiadł na płozach. Po chwili wysunęła się rampa i z samolotu wyszła grupa postaci. Oczy Sylveste’a przerzuciły się na podczerwień – teraz wyraźnie zobaczył, że postacie kierują się w jego stronę. Widział ciemne ubrania, maski do oddychania na twarzach, ponadto hełmy i przypinane pancerze z rozbłyskami insygniów Administracji, czyli najbliższego w kolonii odpowiednika zbrojnej milicji. Dodatkowo przybysze mieli coś w dłoniach: długie, groźnie wyglądające, oburęczne karabiny z reflektorem pod każdą lufą.
– Nie wygląda to dobrze – stwierdziła Pascale rzeczowo.
Oddział zatrzymał się kilka metrów od nich.
– Doktor Sylveste? – Usłyszał głos zagłuszony nieco przez silny wiatr. – Mam złe wiadomości, proszę pana.
Niczego innego się nie spodziewał.
– Jakie?
– Chodzi o ten drugi pełzacz, który wyjechał wcześniej, wczoraj wieczorem.
– Co się z nim stało?
– Nie dotarł do Mantell. Znaleźliśmy go. Nad przepaścią zgromadził się pył i osunęła się ziemia. Nie mieli szans.
– A Sluka?
– Wszyscy zginęli, proszę pana. – Człowiek Administracji wyglądał w masce do oddychania jak bóg-słoń. – Współczuję. To szczęście, że nie wracaliście wszyscy razem.
– To więcej niż szczęście – odparł Sylveste.
– Proszę pana, jeszcze jedno. – Strażnik mocniej zacisnął dłonie na karabinie, raczej zwracając uwagę na to, że ma broń, niż rzeczywiście celując. – Jest pan aresztowany.
***
Chrapliwy głos K.C. Nga wypełniał kokpit wagonika jak brzęczenie schwytanej w pudełko osy.
– Zasmakowała pani w tym? W naszym pięknym mieście?
– A ty skąd to możesz wiedzieć? – rzekła Khouri. – Kiedy po raz ostatni wyszedłeś z tego cholernego pudełka, Case? Żadna żywa istota tego nie pamięta.