Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość na każdą porę roku to zbiór fascynujących opowiadań o miłości, która: przychodzi i odchodzi, pojawia się nagle i znika niepostrzeżenie, powraca i zostaje na zawsze, porywa i dodaje skrzydeł, umiera niedoceniona, ginie tragicznie lub rozkwita i kończy się happy end-em.
Ta piękna książka, napisana nie jednym piórem, jest wynikiem ciężkiej walki o wydanie, stoczonej pomiędzy ponad setką opowiadań, które napłynęły na otwarty konkurs literacki organizowany przez Wyd. Białe Pióro w 2014 r. Są tu opowieści smutne i wesołe, z życia wzięte oraz te całkowicie wymyślone, refleksyjne i bawiące do łez. Czy spośród nich zostały wybrane najlepsze? Trzeba przeczytać, aby móc to ocenić.
Wydawnictwo zdecydowało się nanieść niezbędne minimum poprawek, nie wprowadzając większych zmian redakcyjnych opowiadań, właśnie po to, aby nie zatracić oryginalnego charakteru żadnego z nich i nie rozmyć indywidualności stylistycznej uczestników. mamy do tych opowiadań wielki sentyment, toteż postanowiliśmy je przypomnieć.
Miłość na każdą porę... dosłownie i w przenośni: czy zimno czy skwar, w zdrowiu i w chorobie, u schyłku lata i w jesieni życia. Ponieważ miłość, to najpiękniejsza rzecz, jak nam się może przydarzyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Miłość
na każdą porę roku
Almanach pokonkursowy
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Copyright © by W. L. Białe Pióro 2015
Projekt okładki: Agnieszka Kazała
Zdjęcie na okładkę: Zbigniew Kazała
Skład i łamanie: Białe Pióro
Korekta: Ewa Pałczyńska-Winek, Sylwia Anna Wiśniewska
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II Warszawa 2023
ISBN 978-83-66945-82-1
„Straciłam skrzydła, a myślałam, że będę je miała wiecznie… Że przy tobie będę mogła wzbijać się ku niebu i bujać w obłokach... Zamykać oczy i mieć pewność, że nawet, gdy będę spadać, ty zawsze mnie złapiesz. Miłość dodaje skrzydeł… mówili. Zapomnieli tylko powiedzieć, że z czasem pióra rzedną i nici z latania. Liście opadły… Już jesień. W sercu robi się dziwnie chłodno. Może to czas, żeby zabrać rzeczy i odejść… Dochodzi dwudziesta druga, a ciebie nie ma. Kiepski z ciebie mąż. Pewnie i ojciec byłby nienajlepszy. Wiecznie zmęczony, zapracowany i rozdrażniony. To nie powinno się tak zakończyć…”
Listopadowe wieczory dużo szybciej zmieniały się w noc. Ostatnio Anna przechodziła ten czas bardzo ciężko. Uciekała w pisanie niedokończonych listów do nieidealnego męża. Zgniłe powietrze przytłaczało ją jak nigdy wcześniej. Brakło tchu, a przecież kiedyś była zakochana w jesieni. Potrafiła szaleńczo oddawać się długim spacerom. A gdy dochodziła do tego ciepła dłoń Wojtka, wiedziała, że pełnia szczęścia to on i listopad. Mokre od deszczu ławki, wilgotne liście i powietrze napełnione ostatnimi cząstkami życia. Nic więcej… To był dla niej szczególny czas. W listopadzie poznała swojego męża – podobno nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia, ale przecież to był „ten jedyny”. W listopadzie zaręczyli się i rok później wzięli ślub. Każdą rocznicę obchodzili z sobie tylko rozumianą miłością. Było w nich coś wyjątkowego. Coś, czego pragnie się dla siebie, gdy patrzy się na tych dwoje. Każdy z boku widział emanującą miłość i czułość. Niestety tego nie widziała już Anna. Po czternastu latach zdawało jej się, że może mieć prawo stąpać mocno po ziemi. Stąpać? To to za mało powiedziane. Kiedyś myślała, że potrafi latać, dziś budziła się… tonąc.
Dochodziła dwudziesta trzecia. Klucz w zamku przekręcił się, oznajmiając przyjście Wojtka.
Mężczyzna, mimo czterdziestu jeden lat, wyglądał ujmująco. Był wysoki i dobrze zbudowany. Nienaganny strój dodawał elegancji, a przyprószone siwizną włosy podkreślały jego męskość. Z błyskiem w oku i zmysłowym uśmiechem mógł złamać jeszcze wiele serc. Pech jednak chciał, że najlepiej wychodziło mu łamanie serca własnej żony.
– Jest dziś kolacja? – odezwał się zdziwiony widokiem pustego stołu.
– W lodówce. Odgrzej sobie. Źle się czuję.
– Coś się stało?
– Nic – szepnęła, trzymając się kurczowo za brzuch.
– Skoro nic, to mogłaś coś przygotować. Tyram jak wół, ale ciebie to… – nie kończąc, ugryzł kawałek wyjętej z lodówki kiełbasy.
Po chwili napięcie rozlało się po całym mieszkaniu. Od prawdziwego wybuchu dzieliły ich już tylko sekundy. Kłócili się często, ale równie często siedzieli w milczeniu. Mijały dni, miesiące, które zmieniały się w pory roku, a przepaść między nimi stawała się coraz większa. Mimo pojawiających się przebłysków miłości, Anna nie czuła się dobrze. Długo czekała na odpowiedni moment, by podjąć zdecydowane kroki, jednak taki nie nadchodził. Skoro go nie było, wiedziała, że sama się musi o niego postarać. Po długich atakach nie wytrzymała.
– Nie chcę tego! Wynoś się! – krzyknęła, z impetem ciskając kubek o podłogę.
– Żarty sobie robisz?! Chcesz mnie z domu wyrzucić?
– Mogę sama wyjść jeśli chcesz!
– Co ty bredzisz? Uspokój się – zniżył głos, widząc przerażenie w jej oczach.
– Nie chcę… – szepnęła, z oczu zaczęły płynąć łzy.
– Kochanie, przestań już – podszedł z myślą, że jak ją przytuli, to się uspokoi.
– Nie, Wojtek. Zabierz swoje rzeczy i wyjdź. Jeśli tego nie zrobisz, to ja wyjdę. Chcę zostać sama. Chcę to wszystko przemyśleć.
– Co przemyśleć?
– Moje skrzydła! Podcinasz je z zimną krwią. Nie mogę tak dłużej. Wyjdź.
– O czym ty mówisz? Nie rozumiem? – Naprawdę nie rozumiał. I nie była to zagadka typu „domyśl się”.
To, że bywała oschła czy nerwowa, wiedział, ale nigdy nie dochodzili do słów „wyjdź” traktowanych tak dosłownie. Nie myśląc długo, Wojtek poszedł do pokoju, spakował najpotrzebniejsze rzeczy i zamknął za sobą drzwi. Anna po raz pierwszy od bardzo dawna odsłoniła rolety. Nie patrzyła na odchodzącego męża, patrzyła na listopad. W końcu mogła powiedzieć, że coś jej przyniósł – spokój. Tej nocy długo wpatrywała się w latarnie. Nie było ludzi, tylko taka smutna cisza. Gdzieś daleko wiatr porywał do tańca gałęzie. Żałowała, że nie siedzi w deszczu na ławce. Mogłaby bezkarnie płakać, bo kto by wiedział, że właśnie wyrwano jej serce.
Następnego dnia przyszedł SMS od Wojtka. Chciał przyjechać po dokumenty z pracy, jednak Anna nie zgodziła się. Powiedziała, że dostarczy je pod wskazany przez niego adres. Sama nie wierzyła, że staje się taka zimna. Wyciągnęła pudło z szafy i jednym ruchem zapakowała wszystkie papiery z szafki męża.
Po pracy Wojtek czuł się wyjątkowo źle. Kolejny dzień w hotelu utwierdzał go w przekonaniu, że jego życie zaczyna się zmieniać, a on nie ma na to najmniejszego wpływu. Zszedł do baru, aby choć na chwilę ukoić nerwy. Zatopiony w szklance whisky nie potrafił w żaden sposób zrozumieć tego, co się stało. „Tak ma wyglądać koniec? Straconych tyle lat?”. Pytania przeszywały mu głowę. Nie chciał już nic rozumieć. Znikał w kolejnych łykach alkoholu. Z beznadziejnej pustki wyciągnął go kobiecy głos.
– Mogę się przysiąść?
– Proszę – odpowiedział, nie podnosząc głowy.
– Wojtek, prawda?
Chwilę trwało nim mężczyzna odwrócił wzrok wbity w podłogę. Najpierw zobaczył czarne szpilki. Potem długie nogi. Po chwili ujrzał ołówkową spódnicę, białą bluzkę z pokaźnym dekoltem i twarz… jakby znajomą. Zatrzymał się na czerwonych ustach, z których zaczynał powoli czytać.
– Jestem Magda. Pamiętasz? Poznaliśmy się na szkoleniu.
– Oczywiście, że pamiętam. – Ujął jej dłoń i złożył na aksamitnej skórze delikatny pocałunek.
– Całkiem miła niespodzianka, nie sądzisz?
– Owszem.
Magdę pamiętał bardzo dobrze. Widywali się kilka razy przy okazji szkoleń. Przyciągała uwagę większości mężczyzn. Nie miała jeszcze trzydziestu lat, ale nosiła się z elegancją. Potrafiła zmysłowo flirtować, zachowując odpowiedni dystans. Wielu mężczyzn głupiało na jej widok, ale ona całkowicie się tym nie przejmowała. Pewność siebie rysowała się na jej twarzy. Wiedziała, czego chce, a na tę chwilę chciała tylko jego.
Rozmowa toczyła się swobodnie. Kolejne drinki coraz bardziej rozluźniały atmosferę.
– To może przeniesiemy się w nieco spokojniejsze miejsce? – zaproponowała.
– Co masz na myśli?
– Może do ciebie?
– Nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Będziemy mogli spokojnie porozmawiać, napić się wina… Nie daj się prosić.
– Wybacz, ale mam… – zamilkł.
– Bałagan? Nie szkodzi. Chodź.
Gdy Magda złapała go za rękę, coś wwierciło się w jego serce. Nie czuł tego już dawno. Tętno zaczęło przyśpieszać. Przesunął ręką po jej biodrze, budząc w sobie zapomniane instynkty.
– Poproszę butelkę białego wina do pokoju czterysta trzynaście – szepnął barmanowi, po czym ścisnął dłoń Magdy i zabrał ją do siebie.
Gdy drzwi pokoju zamknęły się, dziewczyna, niewiele myśląc, podeszła do Wojtka. Wtopiła palce w jego włosy i mocno przyciągnęła do siebie, składając na jego ustach namiętny pocałunek. Kontynuowała dalej, mając nadzieję, że Wojtek nie zorientuje się, co tak naprawdę robi. W jednej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
– To pewnie wino. Zaczekaj otworzę – powiedział, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Za drzwiami stał portier, jednak nie z butelką wina, a sporym pakunkiem.
– Przesyłka dla pana Nowera.
– Dziękuję. Mogę wiedzieć, kto ją dostarczył?
– Kurier, proszę pana.
– Dziękuję. – Skinął głową w stronę portiera i wręczył mu drobny napiwek.
– To na czym skończyliśmy? – szepnęła dziewczyna i zaczęła rozpinać jego koszulę.
– Poczekaj. Chcę coś sprawdzić. – Odsunął ją na bok.
Zanim Magda zdążyła cokolwiek zrobić, Wojtek siedział już zatopiony w papierach. W pudełku panował bałagan. Dokumenty, teczki, plik kopert zlewały się w jedną masę. Spośród nich jednak wyłaniało się coś jeszcze. Mężczyzna chwycił żółty pakunek i powoli otworzył.
– Panie Wojtku, nieładnie jest tak zostawiać kobietę – odezwał się zza jego pleców miękki głos.
Gdy się odwrócił, kobieta stała już w samej bieliźnie. Zbliżyła się i wyciągnęła z jego ręki paczkę. Zaczęła całować go po szyi. Nie przerywając, poluzowała krawat i zaczęła odpinać kolejne guziki. Szybkim ruchem zdjęła marynarkę, koszulę i krawat, pozostawiając go pół nagiego. Nie tracąc ani chwili, zaczęła prowadzić go w stronę łóżka. Zbliżał się nieporadnie, zasłonięty pocałunkami kobiety.
– Cholera – przeklął, następując na coś twardego. Wzrok szybko wbił w podłogę. Pod stopą zobaczył porzucony, żółty pakunek, z którego wypadła metalowa figurka. Wydała mu się dziwnie znajoma. Po chwili rzucił suche:
– Ubieraj się.
– Co?
– Ubieraj się. Wychodzisz – powiedział stanowczo.
– Nie chcesz skończyć tego, co zaczęliśmy? – zmysłowo szeptała dziewczyna, mając nadzieję na zakończenie, jakie zaplanowała.
– Nie. I uwierz mi, ty też tego nie chcesz.
W pokoju znowu rozległo się pukanie.
– Świetnie – stwierdził, otwierając drzwi.
– Wino dla pana.
– Dziękuję… O, i proszę jeszcze odprowadzić tę panią. Właśnie wychodzi.
– Świnia! Będziesz żałował – syknęła, zbierając swoje rzeczy.
– Do nie widzenia się z panią – szepnął miło.
Gdy drzwi się zamknęły, Wojtek usiadł na skraju łóżka.
– Boże, co mi przyszło do tej durnej głowy – mamrotał, trzymając figurkę w dłoni.
Pięści zaciskał mocno, zupełnie jakby trzymał w dłoniach swoje serce i resztkami sił starał się uchronić je przed rozpadem. Po kilku głębszych oddechach otworzył dłoń. Spoczywała na niej zupełnie spokojnie i beznamiętnie figurka Archanioła Michała. Pamiętał doskonale, kiedy kupił ją podczas wakacyjnego wyjazdu z Anną, aby uwierzyć, że jest ktoś, kto ochroni ich przed złem. Nie myśląc długo, wysypał z paczki pozostałe rzeczy i zaczął je wnikliwie przeglądać. Anna nie wiedziała, że pakując dokumenty, spakowała również pamiątki ich wielkiej miłości. Zdjęcia, pocztówki, stare listy i wspomnienia wspólnych wyjazdów, które już dawno zaginęły na dnie szafki. Było tego mało, ale wystarczająco dużo, żeby przytłoczyć serce. Wojtek spędził całą noc na przeglądaniu starych zapisków, biletów, zdjęć… Było tam to wszystko, co kiedyś nazywał miłością. Kiedy wypalają się uczucia, sentymentalne pamiątki sprawiają, że wszystko wygasa dłużej, i może bardziej otulone emocjami. Jednak gdy wypala się prawdziwe uczucie, pamiątki mogą tylko wzniecić jeszcze większy ogień. W miłości nie ma miejsca na wypalenie. Wszystko może przeminąć, skończyć się, odejść, ale nie miłość. Na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie, gdy upadamy i gdy wzbijamy się ku górze. Miłość musi mieć na to wszystko siłę, inaczej miłością nie jest. I do tego właśnie nie chciał przyznać się Wojtek. Nie mógł powiedzieć, że to wszystko było kłamstwem, jakimś oszustwem, fatamorganą. Kochał ją zawsze i nie przestał kochać ani na chwilę, choć zdawać by się mogło, że jest zupełnie inaczej.
Był piętnasty listopada, gdy uświadomił sobie, że ma naprawdę mało czasu. Jeśli nie zdarzy się cud, to jego małżeństwo przestanie istnieć. Starał się jak nigdy dotąd. Każdy wieczór przesiadywał pod oknem Anny. Musiała go widzieć, w końcu nie zasłaniała już okna. Wszystko daremnie. Na próżno słał kwiaty i prezenty. Nie przyjmowała zaproszeń na romantyczne kolacje. Nawet dorożka czekająca na nią cały wieczór nie wzbudziła żadnych emocji. Tak jak zamknęła drzwi do domu, tak samo zamknęła drzwi do swojego serca.
Dwudziesty dziewiąty listopada. Znowu nastał wieczór. Anna spoglądała z okna na zziębniętą postać męża, która z zapałem próbowała coś zrobić. Po chwili na dole zaczęły żarzyć się małe ogniki. Jeden, drugi... kolejny, aż w końcu utworzył się wielki napis „Kocham cię”. Dokładnie taki, jaki na drugą rocznicę stworzył z pęków liści w Bieszczadach. Stał wpatrzony w okno, jednak jej już tam nie było. Po chwili usłyszał skrzypnięcie drzwi. Skulona postać szła się w jego kierunku.
– Aniu! Nareszcie! Już się bałem… – przerwał, by mocno przytulić żonę.
– Zgaś to proszę i wracaj do siebie. To nie ma najmniejszego sensu.
– Spójrz tylko. Wszystko tak jak dawniej… Każdego dnia chciałem dać ci nasz listopad… naszą rocznicę. Pamiętasz? Miałem tylko czternaście dni, aby oddać ci tych czternaście lat. Dorożka z piątej rocznicy, róże z siódmej, statek w butelce z rocznicowej podróży do Gdańska – wzdychał ciężko, wymieniając kolejne prezenty. – Sukienka, którą przysłałem… miałaś podobną dwa lata temu, gdy poszliśmy do tej nowej restauracji. Chciałem cię tam znów zabrać… nie zeszłaś.
– Wojtek, to się nie uda. Ja już nie potrafię tak żyć.
– Nieprawda! Kochasz mnie, tylko trochę narozrabiałem.
– Tym razem to ja narozrabiałam. Przepraszam, ale po tym wszystkim nie mogę nawet spojrzeć tobie w oczy.
– Nie rozumiem.
Anna nabrała powietrza i zaczęła mówić.
– Jakiś czas temu… Ja… – drżała. Jeszcze raz nabrała powietrza, tym razem jednym tchem rzuciła: – Zdradziłam cię.
Sekundy zmieniły się w wieczność. Świat ucichł, a niebo zasunęło się chmurami. Spoglądał w nie z nadzieją, że cofnie się czas. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Nie sądził, że mógł coś takiego przegapić. Oddychał ciężko, co chwilę chował twarz w dłoniach.
– Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem nawet, czy chcę cokolwiek wiedzieć. To się wydarzyło, nie zmienię nic, ale… nie wiem… coś wymyślimy.
– Nie rozumiesz? Zdradziłam cię – powtórzyła cicho – i jestem w ciąży.
Tak długo czekali na dziecko, a teraz nawet nie wiedział, co ma powiedzieć. Gdyby nie fakt, że sen zmienił się w koszmar, byłby to najpiękniejszy listopad na świecie.
– To jego? Moje? Zresztą, nieważne – powiedział, wyjmując coś z kieszeni.
Spojrzał jeszcze raz w jej szkliste oczy i zobaczył błysk, który pozwalał mu twierdzić, że nadal go kocha. Jednak w tej sytuacji ani spojrzenie, ani słowa nie mogły już niczego naprawić.
– Trzymaj – powiedział, wręczając jej małą figurkę. – Mnie się już do niczego nie przyda.
To było najsmutniejsze odejście, jakie kiedykolwiek widziała. Spodziewała się tego, ale nie sądziła, że rozerwie ją to na tak drobne kawałki. Stała zapłakana, patrząc, jak znika postać mężczyzny. Spojrzała na figurkę. Odwróciła ją i przeczytała zapomniany tekst, wygrawerowany niegdyś przez Wojtka.
Nie ominą nas trudne dni,
Jednak czekam na nie,
Bo wiem, że wtedy będziemy
Potrzebowali siebie najbardziej.
A to największy dowód miłości,
Jaki będę mógł Ci dać.
To czego właśnie doświadczyła, upewniło ją w decyzji. Chciała już tylko zasnąć i obudzić się w innym świecie. Wiedziała, że zostając tu, nie spotka jej już nic dobrego. Jedyny rozsądny plan, jaki miała, to spakować się i wyjechać.
Jeszcze tego samego wieczoru skrupulatnie załatwiała wszystkie sprawy: bilety, rezerwacje, dokumenty. Było tego dużo, jednak z każdą koleją chwilą, wiedziała, że robi to, co powinna. Zostało jeszcze umówić wizytę u lekarza i napisać list do Wojtka. To był ten jeden raz, kiedy nie mogła powiedzieć mu prawdy. Bo jak niby powiedzieć mężowi, że tak po prostu pragnie odejść.
Kochany Mój!
Wybacz, że w ten sposób Ci wszystko opowiem, ale nie umiem inaczej. Postaram się krótko (nie lubię pożegnań). Wiem, że gdybyś był przy mnie i patrzył mi w oczy, nie byłabym w stanie tego uczynić. Zapewne sam byś mi na to nie pozwolił. Nie było żadnej zdrady, żadnej ciąży. Te wszystkie kłamstwa były po to, żebyś puścił mnie wolno. Oddaliliśmy się tak bardzo, że w końcu poczułam się obca. Bez dziecka, bez Ciebie mój świat przestawał mieć jakikolwiek sens. Bałam się, że popadnę w depresję, że umrę na Twoich oczach, a Ty nawet tego nie zauważysz. Długo się przygotowywałam, a nadal nie wiem, jak Ci to powiedzieć… jadę na misję... na rok, może dłużej. Chcę być potrzebna, chcę znów poczuć wiatr w skrzydłach. Nie wiem, czy kiedykolwiek będziesz w stanie zrozumieć to, czym się kieruję, mam jednak nadzieję, że mi wybaczysz. I jeszcze jedno, ten miesiąc, który mi dałeś był najpiękniejszym ze wszystkich. Dziękuję Ci za to. Naprawdę zaczarowaliśmy listopad.
Kocham Cię Wojtku i proszę, nie szukaj mnie.
Twoja Ania
Dzień trzydziestego listopada zapowiadał się ładnie. Anna zabrała wszystkie rzeczy i zamknęła za sobą drzwi. Nie czuła już pustki, miała przecież plan. Zostało tylko odebrać wyniki i wsiąść do pociągu. Potem szkolenie, modlitwa i w drogę. Wszystko poukładała skrupulatnie i pewnie. Przed wejściem do gabinetu, zdążyła napisać Wojtkowi SMS, że może już wracać do domu. To był ostatni akt, jaki łączył ją ze starym światem. Teraz była już wolna.
Na dworze zapadał już zmierzch, gdy Anna wyszła od lekarza. Niepewnie zaczęła szukać zamówionej taksówki
– Można? – spytała, podchodząc do znajomego auta.
– Proszę – odezwał się niski głos zza kaptura. – Dokąd jedziemy?
– Nie wiem... Gdziekolwiek… Może być na dworzec.
Wsiadała zgaszona. Wzrok wbiła w szybę. Nie zwracała uwagi na to, co dzieje się wokół. Po dziesięciu minutach zorientowała się, że droga, którą jadą, nie prowadzi na dworzec.
– Przepraszam, gdzie my jedziemy?
– Już dojeżdżamy.
Po chwili auto się zatrzymało.
– Pani pozwoli – odezwał się mężczyzna już jakby innym, znajomym głosem. Gdy odchylił kaptur, Anna zobaczyła twarz Wojtka. Nic nie mówiła, rozejrzała się wokoło. Byli w niewielkim zaułku, w którym najczęściej zakochani wyznawali sobie miłość. Kiedyś i oni się tu spotykali. Gdy odwróciła głowę zobaczyła na ścianie budynku migające zdjęcia. W pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje, jednak szybko rozpoznała na nich siebie i Wojtka.
– Co to wszystko ma znaczyć? – spytała, wpatrując się w kolejne slajdy. – Jak ty w ogóle…? Skąd…? Nie rozumiem.
– Jest jeszcze listopad, prawda? To miała być ta ostatnia randka, te nasze czternaście lat zamknięte w jednym dniu. Miałem nadzieję, że się zgodzisz, w przeciwnym wypadku musiałbym cię porwać. Twój SMS mnie trochę zszokował, co prawda nie tak jak list, bo nim przekroczyłaś wszelkie granice. Gdy wiedziałem już, co się dzieje, zacząłem cię szukać. I uwierz, to chyba cud, bo z tą taksówką… Nie miałem pewności, czy zadzwonisz do Adama. Gdyby był to ktoś inny, pewnie już bym cię stracił.
– Muszę ci coś powiedzieć – przerwała.
– Nie. Już dość powiedziałaś, teraz ty wysłuchaj mnie – zaczął powoli tłumaczyć. – Kochanie ciebie kiedyś, było czymś tak oczywistym, że zatraciłem znaczenie pojęcia miłości. Usychałaś na moich oczach, a ja nic nie robiłem. Potrafiłem tylko uciec w pracę i nie myśleć. A przecież tak samo cierpiałaś. Kiedy już całkiem przestałaś się uśmiechać, nawet tego nie zauważyłem. Tak było łatwiej. I może łatwiej byłoby odejść, tylko że ja nie lubię łatwych rozwiązań. Listopad był nasz i nawet nie masz pojęcia, jak chciałbym, aby taki pozostał. Ta rozłąka… – zatrzymał się na chwilę, by zaczerpnąć nieco powietrza. – ściska klatkę piersiową tak, że nie możesz oddychać. To żadne ukojenie, tylko jeszcze większy ból i bezdech. Takie umieranie z braku powietrza. Choć wiesz, że jest wokół ciebie, nie jesteś w stanie nabrać ani grama. Umiesz to zrozumieć? Nie chcę bez ciebie żyć.
Spoglądał na nią czule, jednak Anna nic nie mówiła.
– Zaczekaj – szepnął, kierując się do samochodu. Z bagażnika zaczął wyciągać ogromne pudełko, po czym położył je na kolanach Anny.
– Co to?
– Otwórz.
Anna powoli odchyliła wieko. Jej oczom ukazały się dwa olbrzymie skrzydła. Były starannie wykonane ze śnieżnobiałych piór. Dotykała ich delikatnie, zatrzymując łzy. Palce powoli przeczesywały raz w jedną, raz w drugą stronę delikatny puch. Wyglądały tak, jakby ktoś je żywcem obciął aniołowi.
– Twoje zepsułem, więc pomyślałem, że przydadzą się nowe. Zajęło mi to trochę czasu, ale mam nadzieję, że było warto.
– Wojtek, ale ja muszę ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego.
– Nie. Zaraz znów zaczniesz coś pleść o wyjazdach, misjach.
– Ale ja nigdzie nie jadę! Lekarz mi zabronił.
– Lekarz? – powtórzył z obawą w głosie.
– Tak... Jestem w ciąży – szepnęła, przełykając łzy. – Będziemy mieli dziecko – uśmiechnęła się i wtuliła się w ramiona męża.
W jednej chwili cały ciężar serca zniknął. Znów mogła latać… I znów jesień była cieplejsza, a listopad magiczny. Bo kiedy zaczaruje się coś miłością, nie ma takiej siły, która mogłaby zniszczyć to szczęście.
Natalia Panasiuk – urodziła się 11.12.1985 r. w Terespolu n. Bugiem. Artystyczne zdolności wyssała z mlekiem matki (nauczycielka plastyki), chociaż studia podjęła w zupełnie innym kierunku. Kiedy uzyskała tytuł magistra pracy socjalnej, wróciła do rodzinnego Kodnia i od 2007 roku jest spełnionym pracownikiem socjalnym.
Artystyczne zdolności od wielu lat skierowane były w stronę rysunku i malarstwa. W momencie współpracy przy tworzeniu gminnej gazety, odkryła nową, literacką pasję. Niepewna jednak swoich zdolności zaczęła pisać pod pseudonimem Albert Jarus, twierdząc, że: „Mężczyźni mają w życiu łatwiej”. Tym sposobem spłodziła ponad kilkadziesiąt utworów, które publikowała na jednej ze stron internetowych dla pisarzy – amatorów.
Ślepo wierzy w szczęśliwe zakończenia, anioły i karmę.
– Widziałaś kiedyś zlew ze szczeciną i owłosione mydło? – zapytała znienacka Zuzka. – Pewnie nie, ale bądź przygotowana na to, że zobaczysz, jeśli tylko pozwolisz wprowadzić się do swojego mieszkania jakiemuś facetowi. Małe, kłujące włoski po goleniu zaanektują sobie szybko nowe terytoria. Znajdziesz je na szczoteczce do zębów oraz zatopione w kremie przeciwzmarszczkowym. Po pewnym czasie wydawać ci się będzie, że widujesz je także we wnętrzu cukiernicy, na powierzchni twojej ulubionej caffe latte i, w ogóle, w każdym posiłku, który odważysz się wpakować sobie do ust. – Zuzka roztrajkotała się na dobre.
– Daj już spokój z tymi włoskami – odezwała się Wiolka. – Ja to nienawidzę męskich skarpetek. Mnożą się jak króliki i po każdym praniu występują tylko w pojedynczych egzemplarzach. I te ich zastosowania, jako szmatka do czyszczenia ekranu komputera, domowa, nieoprocentowana skarbonka, rękawica kuchenna! Miarka się przebrała, gdy jedną z tych swoich śmierdziuchów mój były facet wykorzystał jako zakładkę w napisanym przeze mnie raporcie rocznym. Gdy otworzyłam konspekt podczas zebrania zarządu firmy, wprost na mojego szefa wyskoczyła ta jego cuchnąca skarpeta w cholerne zielone paski! Żeby chociaż była biała! Myślałam, że umrę ze wstydu, ale skoro widzicie mnie teraz całą i zdrową, wiecie już, że los nie bywa sprawiedliwy. – Wiolka pokręciła głową.
– Chłop w domu to bajzel do kwadratu, a ty chodzisz wokół niego jak jakaś nawiedzona sprzątaczka, w zapamiętaniu pucując te jego beznadziejne, sentymentalne szkolne puchary oraz aluminiowe medale z kolonii. Zastanów się, czy odpowiada ci takie życie z mopem w dłoni i wiadrem przy boku, które będzie stało przy twojej nodze częściej niż wyszkolony pies. Unikaj facetów – kolekcjonerów. Tacy tylko wypchają twoją głowę i przybiją na ścianie w sypialni jak myśliwskie trofeum. A ty będziesz tam wisiała jak zezowaty jeleń, porastała kurzem i oglądała ich łóżkowe wygibasy z twoimi młodszymi, ładniejszymi dublerkami... – Zuzka przerwała słowotok, najwyraźniej zamyśliła się.
Ponieważ jednak myślenie nie było jej najmocniejszą stroną, szybko przegrzała przewody i wyglądała raczej jak spocony czajnik, z którego uszła cała para. Pola miała ochotę poszukać gdzieś za jej lewym uchem jakiegoś guziczka „Power Off”, który będzie mogła nacisnąć, by wyłączyć litościwie dopływ myśli do mózgu.
Tak, facet w mieszkaniu to dla kobiety konieczność zorganizowania dla niego przytulnego, ciepłego terrarium z wszelkimi wygodami (telewizorek, PlayStation, smartfon, iPad, iPod, tablet, legowisko) wraz ze stałym dostępem do wysokokalorycznego pożywienia. To także zawirowanie przestrzeni: sprzęty w domu zmieniają swoje stałe miejsce pobytu i zastosowanie. Jeśli dotąd wydawało się kobiecie, że widelec służy do jedzenia, to może przeżyć szok, gdy zauważy, iż facet stosuje go jako drapaczkę pleców, zapasowy śrubokręt, wskaźnik tego, co ma być jeszcze w domu zrobione (i to najlepiej na wczoraj) i awaryjny grzebień.
Dziewczyny od kilku godzin doradzały Poli. Szefowa działu miejskiego w redakcji miesięcznika „Damskie pogaduszki” wytypowała ją do napisania artykułu o zimowej miłości, nie zwracając uwagi na fakt, że Pola już dawno zapomniała o istnieniu takiego uczucia. Ostatni związek zakończyła jeszcze przed naszą erą, przez lata próbując zignorować wspomnienie męskich kłamstw oraz zdrad. Od kilku dni wieczory spędzała tak samo: przed monitorem komputera, wpatrując się w samotny kursor, migający na pustej kartce programu Word. W końcu przyjaciółki, zmartwione brakiem postępów w artykule koleżanki, postanowiły pomóc. Niespodziewanie wtargnęły do jej domu i zaanektowały ulubioną kanapę. Najpierw dały upust goryczy względem mężczyzn, a potem przeprowadziły szybką burzę mózgów z inteligentnymi wyładowaniami:
– Już wiem! – odezwała się Zuzka. – Jutro pójdziesz na ulicę!
Pola zaśmiała się gorzko:
– A co, zostaniesz moim alfonsem?
– Odwal się, kochanie! – odezwała się słodko przyjaciółka i przesłała jej w powietrzu całusa. – Po prostu pochodzisz po zimowych ulicach naszego pięknego miasta. Ulepisz bałwana, a przy okazji może kogoś wyrwiesz. A potem szast-prast, big love i napiszesz ten swój miłosny artykuł.
– Albo dostanę pracę w biurze przewodników turystycznych! – zaśmiała się zrezygnowana Pola.
Dwanaście godzin później miała już serdecznie dość pomysłu przyjaciółki.
– Ulica na mnie nie leci! – zawyła dramatycznie Pola, przyciskając telefon do ucha. – Maszeruję jak jakiś nawiedzony turysta japoński już od trzech godzin po ulicach i nic! – poskarżyła się Zuzce, która w tym momencie siedziała w górze piany w domowej wannie i jednocześnie wypróbowywała jedną z pozycji kursu jogi. Miała działać odstresowująco, ale najwidoczniej nie sprawdzała się podczas rozmów z przyjaciółkami. – Nikt mnie nie podrywa! Nawet facet przebrany za św. Mikołaja! W desperacji podbiegłam do jakiegoś ulicznego dołu, z którego wystawały głowy trzech robotników. Myślałam, że na klasę robotniczą można liczyć, myślałam, że chociaż pogwiżdżą sobie na mój widok, ale w ogóle na mnie nie spojrzeli! Nawet oczu nie oderwali od zardzewiałych rur! I co ja mam teraz zrobić?! – zapytała bezradnie Pola.
Zuza milczała.
– Jak jesteś ubrana? – westchnęła po chwili, z żalem spoglądając, jak wokół niej ubywa aromatycznych bąbelków piany.
– No wiesz, jak zwykle: skórzany gorset, miniówka, ledwie zakrywająca pupę, a w dłoni trzymam taki mały, słodki pejcz…
– Dobrze już, dobrze! – przerwała jej ze śmiechem Zuzka. – Chodzi tylko o to, byś cała nie zakryła się niegustownym płaszczykiem sprzed pięciu sezonów. No tak, mogła się tego spodziewać, że przyjaciółka będzie sobie żartować, a problem pozostanie nierozwiązany. – Skoro jesteś ubrana zwyczajnie, to nikt cię nie dostrzeże. Poza tym źle wybrałaś porę. O, poczekaj… – przechyliła się przez krawędź wanny i spojrzała na ścienny zegar – mamy godzinę trzynastą. O tej porze najfajniejsi podrywacze siedzą grzecznie w pracy i zarabiają uczciwie pieniądze, które potem z entuzjazmem wydadzą na te wszystkie poderwane lasencje – wypowiedziała te słowa jak autorytet z zakresu funkcjonowania małych grup społecznych. – Musisz poczekać do wieczora, kiedy to ci mili panowie opuszczą biura, banki i zagraniczne korporacje, by wyruszyć na wielkie łowy. Teraz nie upolujesz nawet samotnego, niechcianego zboczeńca.
– Zuzka! – Pola odważyła się w końcu przerwać koleżance te jej prywatne badania socjologiczne. – Chyba stać mnie na kogoś lepszego niż przypadkowy szaleniec! Wiesz co, mam tego wszystkiego dość! Na tej ulicy prędzej nabawię się odcisków na nogach, niż umówię z kimkolwiek na randkę. Wracam do domu!
Pół godziny później siedziała już w swoim mieszkaniu na kanapie przed telewizorem i próbowała dodzwonić się do Wiolki. Ta, jak zwykle, miała najwidoczniej problemy ze zlokalizowaniem komórki w podręcznej torebce, gdyż nie odebrała po kilku pierwszych sygnałach. Chętna do rozmów była za to jej automatyczna sekretarka, która przechwyciła połączenie czterokrotnie, zanim zrobiła to Wiolka.
– Mam ją! Wskoczyła mi w boczną przegródkę torebki, o której nawet nie wiedziałam, że istnieje – usłyszała w słuchawce Pola, ciesząc się na dźwięk głosu roztrzepanej przyjaciółki. – Co kochana, jak tam idzie królowej podrywu na polowaniu? Udało ci się zdobyć jakieś męskie numery telefonów? Zdobyłaś serce mężczyzny z lekkim zarostem i pokaźnym kontem w banku? – Wiolka była nieodmiennie konkretna i tak samo: zachłanna.
– Daj spokój, jestem wykończona. Nikt mnie nie dostrzegał. Zaczynam podejrzewać, że zrobiłam się jakaś niewidzialna, a może ktoś założył mi na głowę czapkę niewidkę – zastanowiła się. – Jeśli chcę kogoś poznać, muszę zmienić strategię działania.
– Tak, tak, pora na plan B – zgodziła się Wiolka.
Pogadały jeszcze przez kilkadziesiąt minut, omawiając wszelkie możliwe scenariusze sytuacji, malując paznokcie, depilując brwi, wypróbowując w lustrze nowe fryzury i jednocześnie oglądając w telewizji ulubiony serial produkcji kolumbijsko-wenezuelskiej „Piękny Eduardo i brzydka ona”. Przerwały konwersację dopiero wówczas, gdy Wiolce padła bateria komórki.
Pola też chętnie by padła, jak ta Wiolkowa bateria, ale nie mogła sobie pozwolić na tak relaksujące zajęcie. Coraz mniej czasu pozostawało do „deadline’u”, kiedy to szefowa zażąda od niej gotowego tekstu dotyczącego romantycznej, zimowej miłości. Pokonała więc jakiś wewnętrzny opór i opuściła przytulne ramiona kanapy, by wskoczyć w mało czułe objęcia niewygodnego fotela, ustawionego przed komputerem. Po chwili, podgryzając nerwowo zwietrzałe ciastka, znalezione gdzieś za monitorem, logowała się już na portalu randkowym.
A jeszcze nie tak dawno temu obiecywała sobie, że nigdy nie zniży się do poziomu randek organizowanych przy pomocy komputerowego swata! Wydawały się jej takie sztuczne, odrealnione, wymuszone przez jakieś układy zero-jedynkowe. Teraz jednak nie mogła sobie pozwolić na wybrzydzanie. Nie zastanawiając się więc już dłużej, objawiła się w internetowym światku jako „Hortensja55”. Nie zdążyła jednak umieścić na swoim profilu nawet jednego zdjęcia, gdy już po prawej stronie ekranu wyświetliła się informacja: „Nowa miłosna wiadomość”. Zaciekawiona kliknęła w okienko i z biciem serca szukała w tekście zaproszenia na randkę. Nic jednak takiego nie znalazła. Adorator miał 88 lat, na portalu zalogowała go wnuczka, a on szukał kobiety o kwalifikacjach pielęgniarki, która będzie codziennie moczyła w szklance jego sztuczną szczękę i wymieniała mu majtki na suche. Pola w zamyśleniu upiła parę łyków herbaty i bezwiednie połknęła jeszcze kilka zakurzonych ciasteczek, które, gdyby przyjrzeć się ich podejrzanej strukturze i konsystencji, mogłyby pochodzić spokojnie z czasów kuchni Mieszka I. A może to były te słynne „magdalenki” Prousta?
Tymczasem na ekranie komputera znów mrugnęło do niej zalotnie okienko z miłosną wiadomością. Tym razem, w porównaniu do poprzedniego, adorator był prawie młodzieńcem: 68 lat. Najwyraźniej szukał kobiety po menopauzie, w jesieni życia, która zamiast patrzeć mu czule w oczy i parzyć kawę, będzie jeździła traktorem po polu i harowała jak siłaczka. Już chciała zrezygnowana wyłączyć brutalnie komputer z sieci, pociągając po prostu za ogon wtyczki, gdy zauważyła trzecie okienko wiadomości. Nim w nie kliknęła, wykonała kilka głębszych oddechów i na moment zamknęła oczy, kiedy je otworzyła, wzrok jej padł na jakże obiecujące słowa: „Czy pozwoli się pani zaprosić na randkę?”. Widząc je, krzyknęła z radości. Randka, wreszcie prawdziwa randka! Czując pewien niepokój, kliknęła w nieśmiały załącznik. Jakież było jej zdumienie, gdy zobaczyła na fotce… roześmianą Wiolkę.
– Zaaaaaaabijęęęęęęęęę cię! – zawyła do słuchawki telefonu, gdy Wiolka znalazła się w zasięgu jej krzyku. – Co ty robisz? Bawisz się moim kosztem?! – zapytała roztrzęsiona i trawiona gniewem, próbując upchnąć między zębami wszystkie niecenzuralne słowa, które cisnęły się jej na język.
Przyjaciółka zagwizdała przeciągle i w końcu się odezwała:
– Hola, hola, nie tak szybko, maleńka! Chciałam ci tylko pomóc. Od razu zauważyłam te twoje niepozorne ogłoszonko na tym portalu i postanowiłam uświadomić ci popełnione błędy. Po pierwsze, nie powinnaś wybierać dla siebie takiej pretensjonalnej ksywki: „Hortensja55”. Przecież ona na kilometr jedzie starością, gnuśnością i mchem w życiorysie! Wszystkie te dziadki z portalu myślą, że jesteś taką kobiecinką – kwiatuszkiem i na dodatek masz pięćdziesiąt pięć lat. Po drugie, nie wiem, czy zauważyłaś, ale pomyliłaś działy i zalogowałaś się na portalu „Pan/pani pozna pielęgniarkę/pielęgniarza”. Kogo się więc spodziewałaś? Księcia Harry’ego z Wielkiej Brytanii, który oświadcza ci się w karecie podczas jazdy wokół Pałacu Buckingham? W dziale, w którym utknęłaś, możesz co najwyżej przebierać pomiędzy randkami z facetami z prostatą, wyciętymi woreczkami, nerkami i połową płuc – a takimi, co to może wyglądają zwyczajnie, ale zostali poddani wyjątkowo inwazyjnej lobotomii.
– Wiesz co, mam już tego dość! Randki w Internecie najwyraźniej nie są mi pisane. Zdecyduję się na…
– Plan C! – przerwała jej rozemocjonowana Wiolka, nieomal wypuszczając telefon z rąk. – Hurrrrrrrraaaaa! Jedziemy na wycieczkę! Myślę – stacja, myślę – dworzec, myślę – pociąg…
– Do jutra – mruknęła sennie Pola, która nie zamierzała dalej słuchać tej dziecinnej paplaniny przyjaciółki. Nie zastanawiając się, po prostu wyłączyła telefon. Znając wiecznie rozgadaną Wiolkę, to w ogóle tego nie zauważy przez następną godzinę.
W pociągu było duszno, szaro i tylko firanki, z napisem PKP, łopotały radośnie:
– Uffff! Co za tłumy! – ryknęła Wiolka na widok pustego przedziału i rzuciła się zająć ulubione miejsce przy oknie, przodem do kierunku jazdy.
Pola tymczasem siadła ciężko tuż obok i skrzywiła się z niezadowoleniem. No tak, mogła się tego spodziewać! Podobno wiele par poznało się właśnie podczas jazdy pociągiem. Ale jak ona miała tego dokonać?!
– Ja to mam szczęście! – rzuciła ironicznie. – Szansa poznania kogoś uroczego, miłego, sympatycznego i dobrze rokującego w pustym przedziale kolejowym jest stuprocentowa!
– Wyluzuj! – roześmiała się przyjaciółka. – Może odwiedzi nas zabójczo przystojny konduktor, który zakocha się w tobie na od pierwszego wejrzenia, a potem wyjedziecie razem w podróż poślubną pociągiem dookoła świata? – rozmarzyła się Wiolka.
Pola spojrzała na nią podejrzliwie i postukała się znacząco w czoło. W tym właśnie momencie drzwi do przedziału otworzyły się i ktoś zapytał cichutko:
– Czy są tu wolne miejsca?
Pola kiwnęła głową i dopiero wówczas spojrzała na postać, która bezszelestnie wsunęła się do wnętrza. Taaaak, tylko ją mogło to spotkać: zakonnica! Wbrew sobie ogarnęła ją jednak szalona wesołość, więc mruknęła szeptem do ucha Wiolki:
– Chyba się właśnie zakochuję!
Dziewczyny zaśmiały się szatańsko, a zakonnica spojrzała na nie potępieńczym wzrokiem. Wiadomo, powinny siedzieć grzeczniutko z rączkami na kolankach, skromnie spuszczonymi powiekami i powtarzać tylko monotonnym głosem: „Memento mori”.
– Bileciki do kontroli! – kategoryczny głos rozległ się naraz w przedziale.
– Jak nic, Wiolka, teraz to już na pewno się zakocham! – jęknęła Pola, trącając przyjaciółkę znacząco łokciem. Zamiast bowiem przystojnego konduktora do wzięcia, do ich przedziału wtargnęła mała, krępa postać kaprala z hiszpańsko przyciętym cieniem wąsika nad górną wargą i zaskakująco dużymi dłońmi.
Wiolka po chwili wypędziła Polę na korytarz, wmawiając jej, że pozna tam miłość swego życia. Ona jednak po pół godzinie wróciła do przedziału, krótko podsumowując swój dorobek: przydepnięta lewa stopa, oberwana przez pędzącego korytarzem dzieciaka kieszeń kurtki i zagubione szkło kontaktowe. Liczba poderwanych mężczyzn, chłopaków, zdobytych narzeczonych – zero. Liczba zyskanych przez zdenerwowanie siwych włosów – cała głowa. Poziom wiary w to, że kiedykolwiek ktoś zwróci na nią uwagę – beznadziejny. Słowem – klapa na całego.
Dzień później Pola, wsiadając do swojego „starego piernika”, jak czule określała samochód, zauważyła świstek papieru, przyczepiony do przedniej szyby. Już miała zmiąć papier, myśląc, że to jakaś ulotka reklamowa, gdy nagle dostrzegła, iż to odręcznie pisana notatka: „Czy zna Pani smak naleśników waniliowych z kandyzowanym cynamonem?”.
Kilka minut później telefonowała do Zuzki.
– Słuchaj, może uznasz, że straciłam rozum, ale zamierzam umówić się na randkę z kartką papieru.
– Ty desperatko! – krzyknęła Zuzka ze zgrozą, nieomal wyskakując z telefonu.
– Słuchaj, muszę kończyć. Zaraz zadzwonię do tego faceta i czuję, że już wkrótce będę z nim jadła naleśniki z cynamonem.
– Ale przecież ty nie lubisz naleśników!
– No to będę z nim jadła sam cynamon – odpowiedziała, niezrażona jej uwagą, dziewczyna.
– Pola, ty zupełnie oszalałaś! Przecież cynamonu też nie cierpisz! – zawyła oskarżycielsko przyjaciółka, ale Pola już jej nie słuchała. Przerwała połączenie z Zuzką – kaznodziejką i zadzwoniła pod numer podany na karteczce. Czekała na nią przecież naleśnikowa randka.
– Wreszcie zainteresowałem cię sobą na tyle, że do mnie zadzwoniłaś – odezwała się tymczasem niskim głosem komórka, przyprawiając jej serce o delikatne łaskotanie, podobnie do uczucia, jakie wywołuje trzymanie w dłoniach trzepoczącego skrzydłami motyla. Mięśnie jej nóg nagle zwiotczały i poczuła falę gorąca, która topiła jej rozsądek, logikę i spokój wewnętrzny. „Jesteś mój!” – szepnęła w duchu do nieznajomego mężczyzny, a głośno powiedziała:
– Nie pochlebiaj sobie. Zadzwoniłam, bo po prostu byłam ciekawa, kto zadaje sobie tyle trudu, by umówić się ze mną na spotkanie. Jeszcze nie powiedziałam, że się na nie wybieram.
Konwersacja z nieznajomym była jednak na tyle obiecująca, że wieczorem kompletowała już uwodzicielski strój na spotkanie. Była pewna sukcesu: rozkocha faceta do nieprzytomności, a potem wszystko opisze w artykule. Obmyślała już możliwe tytuły tekstu: „Wierszówka za miłość”, „Miłosna kartka”.
Naleśniki waniliowe z kandyzowanym cynamonem były równie okropne jak mężczyzna, z którym Pola dzień później siedziała przy stoliku w niewielkiej kawiarni. Wyglądał tak przeciętnie i nijako, że ilekroć odwracała od niego oczy, z miejsca zapominała, jak wygląda i dlaczego się z nim umówiła. Co gorsze, jego głos brzmiał inaczej niż przez telefon, jakby ktoś podmienił mu w gardle struny głosowe. Ona już wiedziała, a on się miał wkrótce dowiedzieć: nic z tego nie będzie! Brak emocji, ekscytacji, tego całego chemicznego koktajlu, który wybucha na randkach jak odbezpieczony granat. Zamiast tego pozostawało jej dobre wychowanie. Posiłkowała się nim z uporem, próbując powściągnąć narastający gniew. Nici z artykułu o miłości! Znowu wróciła do punktu wyjścia.
– Dlaczego właśnie mnie wybrałeś? – zapytała odważnie, spodziewając się hymnów pochwalnych na cześć swoich zgrabnych nóg, miękkich rysów twarzy czy kilometrów rzęs. Nie była przygotowana na odpowiedź, którą usłyszała.
– Nie jesteś zupełnie w moim typie. No wiesz, nie ta figura, nie ten rodzaj urody. Ale czas leci, a ja potrzebuję żony. Matka nie daje mi spokoju i ciosa kołki na głowie, chce już bawić swoje wnuki. Ty zaś, jak widzę, będziesz dobra do rodzenia: szerokie biodra, mocne, solidne nogi. Nadasz się – zapewnił ją i uspokajająco poklepał po ręce.
Pola zbladła i bezwiednie spojrzała na swoje biodra: 98 centymetrów w obwodzie, parę miesięcy objadania się zakazanymi francuskimi pralinkami i już została zakwalifikowana do kategorii: nieładna, gruba, ale płodna. O nie, nikt nie będzie z niej robił kobyły rozpłodowej! Walnęła pięścią w stół, aż kandyzowany cynamon podskoczył na naleśnikach jak mistrz trampoliny i wyskoczyła z kawiarni.
Trzęsącymi się rękoma próbowała otworzyć kluczykiem drzwi auta:
– Cholera, nienawidzę facetów! – krzyknęła, starając się bezowocnie otworzyć drzwi samochodu.
– Ja czasami też – odezwał się nagle przy jej boku jakiś głos. Okazało się, że należał do sympatycznego, na pierwszy rzut oka, szatyna o zielonych oczach. Głos, ten głos! Była pewna, że już go słyszała. Tak, dzień wcześniej, w słuchawce telefonu. – Przepraszam cię. To ja zaprosiłem cię na naleśniki z cynamonem.
– Dlaczego zatem siedziałam przy kawiarnianym stoliku z poszukiwaczem macicy na wynajem, a nie z tobą? – zapytała konkretnie Pola.
– Słuchaj, przepraszam. To był pomysł Zuzki i Wiolki. Zauważyły, że masz problemy z artykułem o miłości, więc postanowiły pomóc. Wiedziały, że jestem tobą zauroczony i namówiły mnie do udziału w spisku. Zresztą naprawdę od dawna bardzo chciałem cię poznać. Ten facet przy stole to jakiś znajomy Zuzki. Chciała ci zrobić kawał, żebyś się odstresowała z tym pisaniem artykułu. – Facet zamrugał rzęsami i pewnie wiedział, co robi, bo Pola z miejsca mu wybaczyła.
Jego głos elektryzował ciało i osłabiał wolę. Gotowa była nawet zjeść z nim z zapałem nielubiane naleśniki z kandyzowanym cynamonem, żabie udka, flaki, robaki oraz inne paskudztwa kuchni świata i to nawet zanim podał jej swoje imię. Ach, co tegoroczna zima robi z kobiecym sercem! Zamiast je zamrażać – odmraża!
Anna Kokot, urodzona w Poznaniu, z wykształcenia politolog i dziennikarka. Debiutowała opowiadaniem fantasy „Pożeracz” w Klubie Literackim w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu – obecnie Klub Literacki „Dąbrówka”. Przez wiele lat dziennikarka „Głosu Wielkopolskiego”, współpracowała z poznańskim Radiem Merkury. Obecnie publikuje między innymi w „Akancie”, „Gońcu Ziemi Wronieckiej”, „Protokole Kulturalnym”, „Sosnarcie”. Jej teksty pojawiły się w kilkunastu almanachach literackich oraz wielu pismach – „Merkuriuszu”, „Metaforze”, „Pro Libris”, „Przeglądzie Wielkopolskim”, „Ciechanowskich Zeszytach Literackich”. Laureatka ogólnopolskich konkursów eseistycznych, poświęconych między innymi Aleksandrowi Świętochowskiemu, Bolesławowi Leśmianowi, Janowi Pawłowi II, Witoldowi Gombrowiczowi, Zbigniewowi Herbertowi. Tłumaczona na język angielski i chiński. Nikomu nigdy się nie przyzna, jakoby napisała choć jeden wiersz.
Lato dobiegało kresu swoich dni. Było dość ciepłe wrześniowe popołudnie. Tymoteusz, jak zwykle, postanowił pójść nad rzekę, pobawić się w fotografa. Za niespełna miesiąc zacznie studia, nie będzie miał czasu na zdjęcia. Trochę się obawiał, bo zaczynał kolejny etap w swoim życiu. Nie wiedział, jakich ludzi spotka na uczelni, czy znajdzie tam choć jedną bratnią duszę. Przeszedł już tyle etapów edukacji, a o prawdziwego przyjaciela lub porządnego kolegę było ciężko. Problemy z rówieśnikami wcale nie wynikały z jego skomplikowanego charakteru, ale raczej z tego, że był chory. Chory od dziecka, właściwie już nie pamiętał, jak to było być w ogóle zdrowym, miał cukrzycę.
Z dziewczynami niby było normalnie. Rozmawiały, żartowały, bawiły się z nim na szkolnych dyskotekach. Jednak nigdy nie zbudował trwalszego związku z jakąkolwiek dziewczyną. Bały się poważnie zaangażować. Nieraz słuchał opowieści szkolnych kolegów o ich miłosnych podbojach, on nie miał się czym chwalić. Może teraz na końcowym etapie swojej edukacji znajdzie jakąś mądrą i odpowiedzialną dziewczynę?
Nad rzeką było cicho i spokojnie. Miał wymarzone światło do dobrych ujęć. Lubił rzekę, nad którą mieszkał. Była w wielu miejscach niedostępna i dzika. Nagle cichą i samotną sesję fotograficzną zakłóciło szczekanie psa. Z leśnych gąszczy wyskoczył prosto na niego owczarek coli, a po chwili wyszła, z jeszcze zielonej, gęstwiny ładna i zgrabna dziewczyna. Miała ciekawy kasztanowy kolor włosów.
– Puk! – zawołała – gdzie się znowu wpakowałeś? – Dostrzegła natychmiast Tymoteusza głaszczącego jej psa.
– No tak, mogłam się tego spodziewać, że wywęszyłeś jakiegoś żywego osobnika i to w dodatku płci męskiej! – Tymoteuszowi spodobała się jej bezpośredniość i humor.
– Masz pięknego i ufnego psa – odrzekł.
– Tak, czasem zastanawiam się, czy nie za bardzo ufnego, ale na razie, nie spotkało go nic złego ze strony ludzi, to im ufa. Wyczuł, że jesteś w porządku. Mam na imię Dorota, a ty?
– Tymoteusz, tylko się nie śmiej, ale ja lubię swoje imię.
– Dlaczego miałabym się śmiać, najsłynniejszym Tymoteuszem, chyba jak do tej pory, był ukochany uczeń świętego Pawła, prawda? A ty też możesz pozostawić po swoim wspaniałym imieniu jakiś znaczący ślad, wskazała na aparat, który trzymał w dłoni. – Widzę, że przerwaliśmy ci z Pukiem sesję fotograficzną?
– To za karę może pozwolisz mi zrobić kilka ujęć Pukowi? – zapytał Tymoteusz.
– Czemu nie, Puk chyba nie miał jeszcze zdjęć nad rzeką, chętnie obejrzę sobie pracę fotografa i jego modela.
Po kilkunastu minutach pracy z psem, Tymoteusz podszedł do Doroty siedzącej cierpliwie na zboczu nadrzecznej skarpy.
– Czy nie będzie zbytnią śmiałością z mojej strony, gdy zaproponuję pięknej właścicielce sesję z jej pupilem?– zapytał górnolotnie Tymoteusz.
– Cóż za elokwencja, mój panie, godna stylu i języka samego Sienkiewicza! – zaśmiała się Dorota i dodała – ale dostanę zdjęcia z tej sesji, prawda?
– Nie inaczej, nadobna pani. – Tym razem jednocześnie i Dorota, i Tymoteusz roześmiali się serdecznie.
Puk i jego właścicielka okazali się dobrym materiałem do fotografowania. We trójkę świetnie bawili się nad rzeką. Jednak zbliżał się czas związany z chorobą Tymoteusza, czyli pora jego posiłku i obowiązkowy pomiar cukru. Musiał wracać do domu. Tymoteusz zapytał Dorotę o jej adres mailowy, by mógł przesłać jej zdjęcia. Ustalił z nią, że spotkają się jutro nad rzeką, a jeśli będzie padać to pojutrze. Był bardzo zadowolony z dzisiejszego wypadu. Ta dziewczyna bardzo mu się spodobała. Nie wiedział tylko, czy ona zapałała sympatią do niego, ale nie umówiłaby się z nim na jutro, gdyby było inaczej. W domu dość szybko zabrał się za przeglądanie i obrabianie zdjęć dzisiejszego dnia. Puk i Dorota świetnie wyglądali na każdym zdjęciu. Wieczorem wysłał Dorocie maila ze zdjęciowej sesji. Miał nadzieję, że mu odpisze. Jego cierpliwość długo była wystawiona na próbę. Dopiero około 23.00 odezwała się, chwaląc jego zdjęcia. Napisała, że Puk oglądał zdjęcia razem z nią i każde było obszczekane przez niego, chyba jako jego dowód aprobaty i akceptacji. Po jej mailu wystąpiła jeszcze kilkukrotna wymiana wirtualnej korespondencji. Kładąc się spać późno w nocy, Tymoteusz miał świadomość, że spotkał mądrą i wartościową dziewczynę. Nie wiedział tylko, czy jest wolna.
Następny dzień przywitał go mokrymi szybami. Za oknem lało jak z cebra. Poczuł się zawiedziony, ale miał nadzieję, że po południu się rozpogodzi. Jeśli by mógł, to najchętniej zaraz poszedłby na spotkanie z Dorotą. Jeszcze żadna dziewczyna nie wzbudziła w nim takich emocji, chęci rozmowy i samej ochoty przebywania blisko niej. „Oj bratku – pomyślał – czy to nie za szybko, takie zauroczenie?” Niestety deszcz lał cały dzień, Tymoteusz wieczorem wysłał Dorocie wiadomość, ale nie doczekał się odpowiedzi. Kładł się do łóżka niepocieszony, pomyślał, że ma ogromnego pecha. Tak bardzo spodobała mu się ta dziewczyna, a zapewne było to tylko miłe, jednorazowe spotkanie.
Idąc po południu nad rzekę, nie liczył na to, że spotka tam Dorotę tak, jak się umawiali i faktycznie nad rzeką było cicho i spokojnie. Zrobił kilka malowniczych fotek i zbierał się do powrotu, gdy usłyszał szczekanie psa. Po chwili na skarpie pojawił się Puk i Dorota, która tym razem trzymała go na smyczy.
– Hej! – zawołała – myślałam, że już ciebie nie spotkam!
– Cześć, miałem już właśnie wracać, myślałem, że nie przyjdziesz – odparł Tymoteusz – wiesz, wczoraj wysłałem ci maila, nie odpisałaś…
Dorota milczała dłuższą chwilę.
– W zasadzie nie zwierzam się komuś tak szybko ze swoich rodzinnych problemów. To dopiero nasze drugie spotkanie, ale tak mi się z tobą dobrze rozmawia i pisze, że coś ci powiem na moje usprawiedliwienie. Moja mama miała przed dwoma laty wypadek, teraz jeździ na wózku. Wczoraj po prostu miała gorszy dzień, musiałam poświęcić jej więcej czasu. W nocy byłam zbyt zmęczona i nie chciało mi się zasiadać przy komputerze, tylko położyłam się wcześniej spać.
– No, to faktycznie jest wytłumaczenie, rozumiem cię. Dzięki, że dzisiaj jesteś!
Usiedli na zwalonym drzewie, którego konar i jeszcze zielone gałęzie były zanurzone w wodzie rzeki. Dorota odczepiła Pukowi smycz, a on z radosnym szczekaniem, pobiegł nad wodę. Dorota zwierzyła się Tymoteuszowi z tego, że jej matka od dwóch lat nie była na dworze. Na rok przed wypadkiem opuścił je ojciec. Miała chłopaka, spotykali się ze sobą przez trzy lata. Myślała, że będzie z nim już na zawsze. Rok temu rozstali się, on chciał korzystać z życia, bawić się, a ona miała poważne obowiązki. Nie miała czasu na szukanie kolejnego chłopaka.
– Ale być może kolejny chłopak sam ją znalazł – gdy to mówiła, roześmiała się i spojrzała Tymoteuszowi głęboko w oczy. – Zapomniałam ci powiedzieć, że od października zaczynam studiować chemię, będzie ciężko. Mama cały dzień będzie siedziała sama, ale jakoś poradzimy sobie, może ty będziesz moim wsparciem? – mówiąc to, przytuliła się do niego, opierając głowę na jego ramieniu.
Tymoteusz wzruszył się i rzekł uradowany:
– Ja zaczynam studia na sąsiednim wydziale. Będę studiował fizykę. Los, w tym przypadku, był nam niesamowicie przychylny, prawda? – Zwrócił swoją twarz w kierunku głowy Doroty, pocałował ją delikatnie w czoło. Ona podniosła głowę na wysokość jego twarzy, a Tymoteusz nie mógł się powstrzymać przed złożeniem na jej ustach pierwszego pocałunku. Przebiegł go przyjemny dreszcz. Długo jeszcze rozmawiali ze sobą. Czas szybko płynął. Zbliżała się przymusowa pora powrotu do domu i czas przeznaczony dla cukrzycy. Tymoteusz spojrzał na zegarek.
– Musisz wracać, tak?
– Niestety, chociaż tego nie chcę, wzywają mnie obowiązki! Kiedy będziemy mogli się spotkać? Niech to będzie sobota, dobrze? Tym razem w parku!
– Zgadzam się – odrzekła Dorota.
Pożegnanie zakończyło się prawdziwym i namiętnym pocałunkiem. Wracając do domu, Tymoteusz miał żal do siebie, że nie był tak szczery jak Dorota. Ona nie wiedziała przecież o jego cukrzycy. Wyjawiła mu naprawdę bardzo wiele smutnych szczegółów ze swojego życia. On okazał się tchórzem, nie wspominając jej, dlaczego musi wracać do domu.
W sobotę zabierze do parku swój cały posiłek, jaki musi zjeść na podwieczorek i oczywiście glukometr, aby zmierzyć sobie poziom cukru. Obawiał się reakcji Doroty. To pewne, że nie będzie skakać z radości, ale żeby tylko nie przestała się z nim spotykać! Nie był pewny opinii jej matki, sama jest chora, powinna rozumieć jego położenie. Skoro od dwóch lat nie wychodzi z domu, to ma problemy z akceptacją swojej sytuacji. Nie będzie zachwycona, że jej córka zadaje się z chorym chłopakiem. Mogą być problemy. Przecież każda matka chciałaby dla swojej córki mądrego, przystojnego, bogatego i zdrowego chłopaka. Nad zdrowiem nikt się nie zastanawia, bo to dla wszystkich jest rzeczą oczywistą. Chorzy powinni trzymać się chorych.
„Oj, przestań z tym swoim czarnowidztwem – ofuknął sam siebie w myśli – czas pokaże, co przyniesie nam przyszłość.”
W domu przyznał się mamie, że ma kogoś i to chyba, kogoś na poważnie.
– A ona wie o twojej chorobie? – od razu zapytała.
– Jeszcze nie.
– To powiedz jej o tym jak najszybciej, tajemnice ukrywane przed ukochaną osobą zazwyczaj prowadzą do rozstań. Pamiętaj o tym! – rzekła mama. – Ale trzymam kciuki, żeby ci się udało!
Przez dwa dni dzielące ich od sobotniego spotkania, Tymoteusz nie mógł sobie znaleźć miejsca. Wysyłał Dorocie maile rano, w południe i wieczorem, chociaż wiedział, że może od niej nie otrzymać w zamian żadnego. Jednak nocą czekały na niego wiadomości od Doroty. W sobotę wstał piękny słoneczny dzień. Tymoteusz od samego rana był podenerwowany. Jak się zachowa Dorota, czy to będzie dzień szybko zerwanej, chociaż tak pięknie zapowiadającej się, miłości? Gdy wychodził z domu mama szepnęła do niego:
– Trzymam kciuki.
Widok Puka i pięknie wyglądającej Doroty tylko go zmartwił. Nie uszło to uwadze dziewczyny.
– Czy coś się stało? Wyglądasz dzisiaj jakoś dziwnie.
– Żebyś wiedziała. Martwię się, jak zareagujesz na to, co ci teraz powiem. Bałem się wcześniej do tego przyznać, ale moja mama powiedziała, żebym był z tobą szczery od początku, bo później mogę stracić twoje zaufanie. Wiesz, naprawdę trudno mi…
– Ale mnie przestraszyłeś, o co chodzi? Jesteś złodziejem, ćpasz, czy co?
– No, właśnie mam dużo wspólnego z narkomanami. Łączy mnie, a właściwie łączyła mnie z nimi przed paru laty, strzykawka, która ratowała mi życie, im raczej je skracała.
– Wiem, wiem – krzyknęła Dorota – masz po prosu cukrzycę. To chciałeś mi powiedzieć. Prawda?
– A skąd tak szybko się domyśliłaś?
– Moja babcia chorowała na cukrzycę, zmarła kilka lat temu. Czemu się tym przejmowałeś, dla mnie to żaden problem, myślałeś, że twoja choroba będzie przyczyną naszego rozstania?
– Tak, właśnie tak myślałem. Nie wiesz, jak mi strasznie dokuczano w szkole, tylko dlatego, że byłem i jestem diabetykiem. Jestem szczęśliwy, że moja choroba jest dla ciebie nieistotna, ale wiedz, że takich osób jak ty jest bardzo mało. Żyjemy w kraju, który jest mało tolerancyjny. Niewiele w nas empatii i szacunku dla chorych ludzi. No może znalazłoby się parę osób, które mi nie dokuczały. Tyle razy byłem wyśmiewany i poniżany, że nie ufam ludziom, a mojej choroby przecież nie widać na zewnątrz. Nie wiem, jak sobie radzą ludzie na wózkach lub na przykład z porażeniem mózgowym. Nie wierzę, że z nich też nie kpią. Robi to zazwyczaj młodzież, która zupełnie nie zastanawia się nad tym, co robi i mówi, a winę ponoszą osoby, które wychowują tych młodych ludzi. No, ale za dużo gadam, powiem ci jeszcze jedno, nie bądź tak entuzjastycznie nastawiona do związku ze mną. Twoja mama na pewno będzie ci mówić, abyś zakończyła naszą znajomość jak najszybciej, że możesz sobie znaleźć innego chłopaka, przede wszystkim zdrowego! Wspomnisz moje słowa, zobaczysz.
– Przestań już marudzić, nie psuj naszego spotkania, chodź, usiądziemy sobie na ławce, a ty mnie mocno przytulisz, dobrze? Teraz tylko tego potrzebuję!
– Jesteś wspaniała! – Tymoteusz objął Dorotę mocno w pasie i zaczął obsypywać pocałunkami jej mocno zaróżowione policzki.
Po chwili usiedli na ławce i długo trwali w milczeniu, przytuleni mocno do siebie. Puk biegał po parku i często podbiegał do nich, liżąc ich na przemian, po rękach, głośno szczekając i wyrażając tym samym swoją aprobatę dla ich związku. Ani Dorota, ani Tymoteusz nie mówili za wiele, ciesząc się wspólną obecnością. Mogli dłużej zostać w parku, bo chłopak przygotował sobie posiłek na podwieczorek i wziął ze sobą glukometr. Dorota wysłała swojej mamie SMS-a, że spotkała znajomych i wróci do domu później. Jednak czas rozstania i tak musiał nadejść. Umówili się na kolejne spotkanie w poniedziałek. Niedziela miała być czasem przeznaczonym dla rodziny. Jak zwykle w nocy Tymoteusz wysyłał wiadomości do Doroty, ale już za pośrednictwem Facebooka. Ona także odpisywała mu na wiadomości, co go bardzo cieszyło. Jego mama była zadowolona, że mu się udało w końcu znaleźć odpowiedzialną dziewczynę, wolną od uprzedzeń.
– Cieszę się razem z tobą, oby to wasze uczucie było trwałe i nikt nie stanął na przeszkodzie waszego związku – stwierdziła i uścisnęła go przy tym mocno.
– Oj, mamo, przestań, nie jestem już dzieckiem!
– Wiem, wiem, tylko w jej ramionach czujesz się szczęśliwy! Oby tak ci zostało na całe życie.
Niedziela ciągnęła się niemiłosiernie długo. Tymoteusz przed południem wysłał Dorocie kilka wiadomości na Facebooku, ale na żadną nie uzyskał odpowiedzi. Nie martwił się tym jednak, myśląc, że Dorota ma sporo zajęć związanych z opieką nad matką. „Odezwie się wieczorem, poczekam” – pomyślał. W nocy jednak Dorota dalej milczała. Zaczął się niepokoić, wysłał jej dokładnie 20 wiadomości. Policzył je skrupulatnie, jednak nie otrzymał na żadną odpowiedzi. Długo się zastanawiał, co się stało. Po namyśle, był już przekonany, że Dorota musiała opowiedzieć o nim matce i to przez nią teraz nie odzywa się do niego. Matka jest przeciwna ich znajomości, nie popiera związku z cukrzykiem. Czego innego mógł się spodziewać? Jeśli dziewczyna jest mądra i odpowiedzialna, to przecież jest jeszcze rodzina i przyjaciele, którzy wiedzą lepiej, co jest dla niej dobre, a co nie. Myślał, że jej matka, zaakceptuje jego chorobę, tak jak Dorota, ale to byłoby przecież zbyt piękne! Sam uprzedzał Dorotę, że matka może go nie zaakceptować, a teraz się temu dziwi. Trzeba dać Dorocie czas na przemyślenia i podjęcie ostatecznej decyzji. Nie mógł spać przez większą część nocy, zasnął dopiero wtedy, gdy za oknem wstawał świt.
Obudził go sygnał w komputerze, dostał jakąś wiadomość. Zasypiając, zapomniał, że go nie wyłączył. Spojrzał na pulpit monitora, dochodziła jedenasta. Wiadomość była oczywiście od Doroty, prosiła, aby spotkali się dzisiaj po południu, w parku. Przeprosiła za swoje milczenie, miała mu wszystko wyjaśnić na spotkaniu. Tymoteusz szybko wyskoczył z łóżka, do popołudnia nie zostało już zbyt wiele czasu. Doskonale wiedział, że to spotkanie będzie jego „być albo nie być” a raczej „mieć albo nie mieć”. Dzisiaj może stracić tę swoją wyjątkową dziewczynę. Do parku poszedł kilkanaście minut wcześniej, usiadł na ich ławce. To była jego ulubiona ławka, ale czy Doroty? Za chwilę się przekona, czy Dorocie tak samo zależy na nim. Może wcale nie zaangażowała się tak mocno jak on? To dopiero ich czwarte spotkanie, nie licząc tych wirtualnych.
Poznał ją z daleka, szła z opuszczoną głową. „To nie wróży nic dobrego” – pomyślał. Puk przybiegł do niego dużo szybciej. Zaczął radośnie szczekać i łasić się do jego nóg. Dorota uśmiechała się blado, patrząc na ich radosne i ciepłe powitanie. Gdy doszła do nich, Tymoteusz pocałował ją w policzek i przytulił. Po chwili usiedli na swojej ławce.
– No i co, miałem rację? Kłopoty z mamą? Kazała ci dzisiaj zakończyć znajomość ze mną, prawda?
Dorota pokiwała głową. Po dłuższej chwili odezwała się.
– Wiesz, nie powinnam jej tak wcześnie mówić o tobie, ale byłam taka szczęśliwa. Nie pomyślałam, że ona może być przeciwna. – Westchnęła głęboko. – Ale najważniejsze, co chcę ci teraz powiedzieć, to to, że ja wcale nie zamierzam jej słuchać!
– Ach, ty wariatko! – Tymoteusz wrzasnął na całe gardło, na szczęście park był zupełnie pusty. – Zaraz cię uduszę! – Na potwierdzenie swoich słów, złapał Dorotę w ramiona i ściskał z całej siły, oszalały ze szczęścia.
Dorota zażartowała jak dawniej:
– Zaraz ducha wyzionę, mój panie! – Długo stali, trzymając się w objęciach, zapominając o całym świecie, ale Puk zaczął głośno ujadać, biegając wokół nich, jakby był zazdrosny o brak zainteresowania nim przez tych dwoje zakochanych. Tymoteusz w końcu wypuścił Dorotę z objęć.
– Trzeba było od tego zacząć – spojrzał na nią z wyrzutem – po prostu drżałem z niepewności. Myślałem, że to już koniec.
Dorota zamyśliła się,
– Myślałam, że znam swoją matkę. Jakoś nie pomyślałam, że będzie z nią tyle problemów. Przecież jest uzależniona od mojej pomocy i jeszcze dyktuje mi warunki. Mówi mi, co mam robić, z kim się spotykać, co mam studiować, stara się przez cały czas kierować moim życiem. Ona jest bardzo samolubna!
– Nie oceniaj jej tak surowo, po prostu myśli, że dwoje chorych, to dla ciebie za dużo. Związek z przewlekle chorym chłopakiem, pachnącym insuliną, z wiecznie uczepioną pompą do paska spodni, wydającą dźwięki różnych alarmów, w najmniej spodziewanych momentach, jego częste wahania nastrojów z powodu zbyt wysokich lub niskich cukrów, to wszystko będzie wymagało z twojej strony dodatkowego zrozumienia, wyrzeczeń i akceptacji.
– Miałam już jednego chłopaka, nie wytrzymał próby czasu. Myślisz, że kolejny chciałby mieć dziewczynę obciążoną matką inwalidką? Miałam nadzieję, że w ten sposób wszyscy się zrozumiemy i będziemy bardziej na sobie polegać i wspierać się, ale przed nami jeszcze dużo pracy! Pracy nad moją matką…
– Przestań na razie, chodź lepiej nad rzekę, w miejsce, gdzie się spotkaliśmy po raz pierwszy. Jest tak ślicznie na dworze, ale patrz coraz więcej żółtych liści na drzewach. Niewiele zostało nam letnich dni. Przed nami dużo tych szarych i ponurych i w aurze, i w naszym życiu, ale razem będzie nam dużo łatwiej, nieprawdaż? Mój skarbie znaleziony u schyłku lata…
Dorota uśmiechnęła się zalotnie do Tymoteusza, biorąc go pod ramię, po chwili ruszyli przed siebie parkową aleją. Za nimi pobiegł Puk, radośnie szczekając.
Anna Znajomska, urodziła się 09.08.1969 roku w Hrubieszowie. Ukończyła administrację na UMCS w Lublinie. W 2010 roku napisała wspólnie z synem książeczkę „Hubercikowe humorki”, zawierającą zbiór jego zabawnych powiedzonek i zwrotów językowych. W 2012 roku napisała drugą część „Mądrości życiowe Hubercika”. Książeczki miały być formą terapii i pociechą dla syna chorującego od lat na cukrzycę. W 2014 roku napisała bajkę poświęconą starszemu synowi, wydaną w Almanachu Współczesnej Bajki Polskiej przez Wydawnictwo Świętego Macieja Apostoła z Lublińca. Jej hobby to makrama i fotografia, od niedawna zaś decupage, literatura, film i kulinaria.
Zawsze nienawidziła brązowego koloru i była to w pełni świadoma, skamieniała niechęć. Uważała, że należy go pozostawić naturze, bo każda próba jego przeniesienia na twór sztuczny daje wyłącznie złe rezultaty.
Może dlatego, kiedy tuż przed nią wyrósł nagle Czekoladowy, od razu poczuła gryzącą niechęć. Rozpięte poły drogiego, ciemnobrązowego płaszcza rozwiewały się na boki przy energicznym marszu, a skórzane buty mężczyzny wystukiwały delikatny rytm na płytach chodnika. Zaskoczona Joanna zgubiła krok, potknęła się o własne stopy i prawie wylądowała na chodniku. Zaklęła pod nosem.
Zazwyczaj wykorzystywała tę chwilę w drodze do pracy, by się zrelaksować. Spacer w rześkim, jeszcze niezanieczyszczonym spalinami porannego ruchu, powietrzu, działał na nią lepiej niż joga. Niestety, Czekoladowy szedł w jej rytmie i najwyraźniej nie miał zamiaru zniknąć. Zacisnęła zęby. W jednej chwili wyłaniająca się z podnoszącej się powoli kurtyny mgły Warszawa wydała jej się brzydka i smutna.
Jakby w odpowiedzi na zmianę jej nastroju, niemal niezauważalnie zaczął siąpić drobny, szary deszcz.
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną.
Joanna zadrżała. Nieprzyjemne przeczucie zmroziło jej serce i w jednej chwili nabrała pewności, że idący przed nią mężczyzna to zły omen.
Zwolniła kroku. Miała nadzieję, że za chwilę gdzieś zboczy, skręci w uliczkę lub po prostu wejdzie do którejś z otwartych już kafejek, jednak cały czas miała go przed sobą. Kiedy razem z nią przeczekał kolejne czerwone światło i przeszedł przez ulicę, westchnęła i spojrzała na zegarek. Pomyślała, że mała kawa nie zaszkodzi.
Pchnęła drzwi i weszła do kawiarni. Wnętrze przywitało ją ciepłą falą smakowitych aromatów i przyjemnie przytłumionym światłem. Przymknęła na chwilę oczy i odetchnęła głęboko. Poczuła, że ponownie wypełnia ją błogi spokój. Stanęła w krótkiej kolejce i podniosła głowę, by znaleźć coś dla siebie.
Prędkość i siła samochodu były tak wielkie, że pojazd przebił się przez fasadę kafejki i z pełnym impetem wjechał do środka. Zatrzymał się dopiero przy ladzie, a zszokowana kelnerka nawet nie ruszyła się z miejsca. Kiedy przebrzmiał łoskot i opadł kurz ze zrujnowanej ściany, nadal trzymała napełniony świeżo zmieloną kawą portafiltr.
Joanna nawet nie widziała, co ją uderzyło. Nie zdążyła się nawet obrócić, kiedy ponad dwie tony stali przebiły szklaną taflę. Samochód w jednej sekundzie zmienił puste stoliki w kupę poskręcanych, połamanych elementów, po czym zmiótł ją z miejsca, w którym stała. Wpadła na maskę i uderzyła głową w przednią szybę, rozbijając ją w siateczkę pęknięć, a potem, niczym szmaciana lalka porzucona przez zagniewane dziecko, upadła na kontuar tuż przed unieruchomioną szokiem kelnerkę.
Kiedy pierwszy raz po wypadku podano jej lusterko, krwiaki na twarzy były już tylko żółtawym wspomnieniem, jednak biały opatrunek nadal spowijał niemal całą lewą połowę jej głowy. Skrócono jej włosy, by różnica w porównaniu z ogoloną prawą stroną nie była tak rażąca i posklejane od potu i medykamentów kosmyki nie sterczały na wszystkie strony.
Zszokowana Joanna przymknęła oczy, czując, jak w jej wnętrzu wzbiera złość. Nie czuła smutku tylko piekącą wściekłość. To nie była ona! Widoczna pod bandażami twarz należała do obcej kobiety. Nigdy wcześniej jej nie spotkała!
Z całej siły cisnęła lusterkiem przez pokój. Kiedy uderzyło w ścianę, drobinki szkła rozprysły się we wszystkich kierunkach. Siedem lat nieszczęścia? Joanna zaśmiała się gorzko na tę myśl. Zaczęła krzyczeć, a po policzkach popłynęły niepohamowanym gorącym strumieniem łzy.
Po jakimś czasie, wraz z ustępującą opuchlizną mózgu, kiedy w końcu stanęła na nogi i kwestia powrotu do domu przestała być odległym marzeniem, w miejsce Złości u jej boku zasiadł Wstyd.