Miłość od pierwszego wejrzenia - Louise Fuller - ebook + książka

Miłość od pierwszego wejrzenia ebook

Fuller Louise

4,0
10,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy Louis Albemarle i Santa Somerville zobaczyli się na lotnisku, wpadli sobie w oko. Kolejne spotkania w alpejskim hotelu i na balu zmieniają jednak ich wzajemne nastawienie. Louis ocenia, że Santa to kobieta zimna i zadziorna, ona zaś dostrzega w nim zapatrzonego w siebie playboya. Mimo to wciąż między nimi iskrzy. Po balu nad ranem Louis odprowadza Santę do domu. Ich zdjęcia zrobione przez paparazzi natychmiast ukazują się w mediach. Nikt nie uwierzy, że nie spędzili tej nocy razem. Skandal grozi Louisowi utratą funkcji prezesa, a łyżwiarska kariera Santy zawiśnie na włosku, gdy jej konserwatywny sponsor się wycofa. Oboje mają zbyt wiele do stracenia. Postanawiają więc ogłosić publicznie, że to nie romans, lecz miłość od pierwszego wejrzenia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 164

Oceny
4,0 (5 ocen)
2
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Louise Fuller

Miłość od pierwszego wejrzenia

Tłumaczenie:

Barbara Budzianowska-Budrecka

Tytuł oryginału: The Christmas She Married the Playboy

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2021

Redaktor serii: Marzena Cieśla

Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla

© 2021 by Louise Fuller

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Światowe Życie są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-023-3

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Wasza Wysokość zechce wybaczyć, że niepokoję…

– Więc odejdź. – Louis Albemarle, dziesiąty diuk Astbury, naciągnął kołdrę na zmierzwione kasztanowe włosy, by zagłuszyć błagalny głos lokaja.

– Ale, Wasza Wysokość…

– Co, pożar na pokładzie? – wymamrotał Louis z irytacją, przewracając się na drugi bok.

– Nie, sir.

– Odpadły skrzydła?

– Nie, sir.

Niechętnie otworzył oczy, mrużąc powieki przed światłem i krzywiąc się z bólu, który rozsadzał mu głowę. Z wściekłością spojrzał na służącego.

– Więc po co mnie budzisz? Powiedziałem, że nie chcę śniadania i zabroniłem się budzić przed lądowaniem w Zurichu.

Lokaj pokornie przytaknął.

– Właśnie jesteśmy w Zurichu, sir. Przed chwilą wylądowaliśmy.

– Wylądowaliśmy? To niemożliwe. – Przecież ledwie przyłożył głowę do poduszki. A może to poduszka jest jego głową? Na domiar złego zupełnie zesztywniała mu szczęka…

– Dobra, niech będzie, nieważne. – Uniósł ręce w obronnym geście i opadł na wznak. – Daj mi parę minut.

Gdy lokaj się oddalał, przesunął dłonią po twarzy szorstkiej od dwudniowego zarostu. Każdy, nawet najlżejszy ruch sprawiał, że pękała mu głowa. Pragnął tylko jednego – zasnąć i spać przez następne sto lat.

Ostatni tydzień upłynął mu na nieustannym imprezowaniu. Dyskretnie, za zamkniętymi drzwiami i poza zasięgiem medialnego radaru. Wprawdzie niezbyt przejmował się tym, co o nim mówią, jednak wolał uniknąć lawiny oskarżycielskich e-maili od Nicka Coopera, szefa marketingu firmy Calliere. Po prostu je usuwał. Dlaczego, u diabła, miałby się przejmować? Nikt nie miał prawa niczego mu dyktować ani oceniać jego zachowań, zarówno akcjonariusze, jak i marketing.

Przeciągnął się, a potem leniwie wstał i sięgnął po wczorajsze ubranie. Pragnął wziąć długi gorący prysznic, a potem łyknąć tabletkę i zapaść w sen. Przy odrobinie szczęścia obudziłby się w porę, by zdążyć na świąteczny bal – legendarną bożonarodzeniową imprezę w równie legendarnym i luksusowym hotelu Haensli w Klosters. Był to najbardziej ekskluzywny z wszystkich alpejskich hoteli, a organizowany tam bal jako jedyny cieszył się aprobatą szefa jego marketingu.

Trudno się dziwić. Tej niezwykłej nocy lista gości obejmowała nigdzie nienotowaną liczbę miliarderów i arystokratów, a także wielkie nazwiska świata show biznesu. Innymi słowy, kastę ludzi, którzy powinni stanowić reklamę biżuterii Calliere. Dlatego firma przygotowała w prezencie dla każdej z pań parę brylantowych kolczyków w luksusowym opakowaniu.

To była decyzja ostatniej chwili. Oczywiście jego pomysłu. Ale akcjonariusze z entuzjazmem go przyjęli. Podobnie zresztą jak goście. Zacisnął usta. Może po raz pierwszy od trzech miesięcy jego firma pojawi się na pierwszych stronach gazet z powodów innych niż dotąd, a on sam zbliży się o krok do jej pełnego przejęcia.

Ale najpierw musiał dotrzeć do hotelu.

Po upałach Aby Dhabi rześkie alpejskie powietrze szczypało go w twarz. Skulił ramiona i naciągnął czapkę nisko na czoło, ukrywając swe błękitne oczy za niewyobrażalnie kosztownymi okularami słonecznymi, choć i tak nie musiał się obawiać, że ktoś go rozpozna. Ten terminal był przeznaczony dla prywatnych samolotów, a nie dla lotów komercyjnych, toteż wścibscy turyści nie czyhali tu ze smartfonami, by pstryknąć fotkę jakiemuś celebrycie. Jeśli chodzi o dyskrecję, nic nie równało się z prywatnym odrzutowcem. On zaś, mówiąc szczerze, nie powinien jej obecnie lekceważyć. Tak więc gdy Henry zaproponował mu swój samolot, natychmiast skorzystał z okazji. Niestety nawet prywatny odrzutowiec nie mógł go dowieźć do celu. Ostatnią część podróży miał odbyć helikopterem.

Wkrótce więc przywitał się z pilotem i wspiął się na pokład lśniącej czarnej maszyny. Tym razem lot trwał tylko pół godziny, podczas której, walcząc z sennością, patrzył na rozciągający się w dole bajkowy krajobraz zimowych Alp. Przypominał Kanadę, w której spędził ostatnie dziesięć lat. Ale choć kochał nieskończoną przestrzeń i dziką przyrodę Alberty oraz Terytoriów Północnego Zachodu, nie był to jego dom. Jedynym miejscem, które mógł tak nazwać, było Waverley. A jednak nawet teraz, gdy otrzymał prawo własności domu i posiadłości, nie próbował z niego skorzystać. I nie był pewien, czy kiedykolwiek to zrobi.

Śmierć ojca powinna była przekreślić dawne konflikty. A może przynieść ulgę? Tymczasem wyzwoliła w nim gniew, który nie wygasał. A także dwa inne uczucia, które go drażniły – żal i poczucie winy.

Może spowodował to szok związany z faktem, że oto stał się nagle księciem Astbury, dziedzicząc tytuł diuka po ojcu, którego tak długo nienawidził. Tak czy inaczej, obudziły się w nim stare demony, a także kilka nowych. W ostatnich trzech miesiącach rzucił się więc w wir zabaw tak suto zakrapianych alkoholem, że z trudem utrzymywał się na nogach i na pewno nie myślał o przeszłości.

W Davos powitała go śnieżyca, a gdy kierował się w stronę heliportu, otrzymał wiadomość od Henry’ego. Jego ojciec był rozjuszony, że użyczył rodzinny odrzutowiec swemu znajomemu, ale Henry junior miał wobec Louisa tak duży dług wdzięczności za to, co wydarzyło się latem w Cannes, że wykorzystał okazję do rewanżu. Zresztą nie on jeden wiele mu zawdzięczał, gdyż, oczywiście, jak zawsze, wziął na siebie całą odpowiedzialność za wszystkie letnie ekscesy.

Rzecz nie w tym, że nie dbał o reputację, myślał, mijając z lekkim uśmiechem młodą parę splecioną w namiętnym pocałunku. Przecież zarządzał jedną z najbardziej znanych, a także najbardziej ekologicznych i etycznych firm w branży handlu diamentami. Trwało to wprawdzie dziesięć lat, ale w tym czasie Calliere zdołała się przekształcić z niszowego biznesu w kultową markę faworyzowaną przez celebrytów na całym świecie.

On to sprawił. Tak, on stworzył tę firmę. Był jej prezesem i nazwał ją imieniem swojej ukochanej babci. Wkrótce też mógł przejąć pakiet kontrolny, by wreszcie zapomnieć o wszystkich tych cholernych akcjonariuszach i ich wiecznych żądaniach.

Ogarnęło go nagłe rozgoryczenie. To niesprawiedliwe, że znalazł się w sytuacji, która zmuszała go do zaciągania długów. Był diukiem Astbury i nigdy nie powinien zaznać braków materialnych. Ale gdy ojciec odmówił mu wsparcia, nie widział innego wyjścia.

Gdyby nie pomoc Glammy, nie miałby nic. Nawet dachu nad głową.

Unoszący się w powietrzu zapach parzonej kawy odwiódł go od tamtych trudnych spraw. Nieświadomie obrócił się w stronę przytulnie oświetlonego kobaru i nagle zastygł. Jakaś kobieta w białej futrzanej czapce, trzymając w dłoni ciastko, stała obok wózka załadowanego bagażami. To prawda, była ich sterta, ale nie aż tyle, by przyciągnąć jego uwagę.

Nie, to jej nogi. Opancerzone – bo tylko tak umiał to określić – w obcisłe ciemne dżinsy, zdawały się nie mieć końca, aż w końcu znikały pod puchową kurtką, która irytująco kryła kuszącą krągłość pośladków.

Niezdolny oderwać od niej wzroku, próbował odgadnąć, co jeszcze ukrywa ta nieznośna kurtką. Czy to, czego nie widział, było równie kuszące?

Jakby słysząc jego myśli, nagle podniosła wzrok i spojrzała w jego stronę. Na moment dostrzegł lekko zadarty nosek, czerwień pełnych warg i arktyczny błękit oczu, kilka odcieni jaśniejszych od jego oczu. Trwało to ułamek sekundy, ale ich wzajemne przyciąganie było tak natychmiastowe i intensywne, że ruszył przez hol w jej stronę, zapominając, że się nie znają.

Po chwili jednak zwolnił. Przez całe dorosłe życie był obiektem kobiecych spojrzeń, ale ta nieznajoma patrzyła gdzieś dalej, ponad niego – myślał z niedowierzaniem. Zupełnie go ignorując.

Jakby chcąc tego dowieść, uśmiechnęła się do jednego z bagażowych, gdy ten podbiegł z pomocą. A potem bez mrugnięcia przepłynęła obok niego z podniesioną głową, kierując się w stronę wyjścia w ślad za wózkiem z bagażami.

Stał w milczeniu i patrzył. Była niesamowita. Prawdziwa królowa lodu. Gdy znikała, ogarnęło go bolesne uczucie zawodu.

Nie tylko z powodu jej nóg.

Po balu w Haensli zamierzał korzystać przez kilka dni z narciarskich szlaków Alp. Jednak chętnie spędziłby noc lub dwie, eksplorując bardziej miękkie i ciepłe zakątki. Gdyby zdołał swym żarem stopić z niej nieco lodu, satysfakcja z pobytu byłaby pełniejsza.

Ale nie będzie – pomyślał i podnosząc kołnierz marynarki wyszedł przez obrotowe drzwi w jaskrawe alpejskie słońce. Mrużąc oczy w ciemnych okularach, spojrzał na ciąg limuzyn czekających cierpliwie przed budynkiem. Gdy dostrzegł na najbliższej dyskretne logo Haensli, leniwym skinięciem głowy przywitał szofera w liberii.

– Gruezi. Zaraz przyniosą bagaże. Tschuldigung.

Przerwał, marszcząc czoło, gdy w kieszeni jego kurtki zadzwonił telefon. Bez zastanowienia sięgnął po aparat.

– Louis?

Zaklął pod nosem. W ostatnich miesiącach, a właściwie od kiedy zmarł jego ojciec, zaczął bez umiaru pić i przestał odbierać telefony od szefa marketingu. Dlatego zaskoczenie w głosie Nicka było w pełni uzasadnione.

– Nick… czym mogę służyć? – odparł rozdrażniony.

– Dzień dobry… choć może raczej guete morge?

Louis lekko się skrzywił. Nie wiedział już, co gorsze – ten okropny szwajcarski akcent czy sztuczna wesołość Nicka.

– Coś w tym rodzaju. Słuchaj, Nick, dopiero wylądowałem. Były silne turbulencje, więc niewiele spałem – skłamał. – Wolałbym pogadać później, jeśli to nie pilne.

– Nie wiem, Louis. Sam zdecyduj.

– Co to znaczy?

Nawet nie próbował ukryć rozdrażnienia. Usłyszał, jak Nick wstrzymuje oddech i niemal widział, jak zaciska kwadratową szczękę i pręży ramiona.

– Dobrze wiesz. W ostatnich miesiącach nieustannie po tobie zamiatałem.

– I po co? Od tego są sprzątaczki – uciął.

– Nie mam na myśli wymiętoszonych łóżek, Louis. – W głosie Nicka brzmiało z trudem hamowane wzburzenie. – Mówię o wpływie twoich wybryków na prestiż naszej firmy.

Coraz silniej ściskając w dłoni aparat, Louis przewrócił oczyma.

– Owszem, słyszę, ale nie rozumiem dlaczego – rzucił z lodowatą wyższością. – Calliere to moja firma i to ja jestem marką. Moje życie prywatne nikogo nie powinno obchodzić. Ale jeśli tak się tym martwisz, to naprawdę nie muszę iść na bal w Haensli.

Wiedział, że nie wchodzi to w rachubę. Bo, jak właśnie powiedział, to on był marką. Bez niego Callier stałaby się jedynie kolejną ekskluzywną firmą jubilerską.

– To nie jest konieczne – odparł Nick pojednawczo. – Powinieneś tam być. Chcę się tylko upewnić, że jesteś świadomy swojej odpowiedzialności.

Louis zacisnął zęby. Nie znał bardziej znienawidzonego słowa niż odpowiedzialność. Lekko wydymając wargi, milcząco dodał kolejne: związek, miłość, żona…

Poczuł znajomy ucisk w żołądku na myśl o małżeństwie i głęboko wciągnął powietrze.

– Zapewniam, że jestem – odparł tym samym zimnym tonem. – Znam stawkę, Nick. Nie będzie skandalicznych artykułów i kompromitujących zdjęć. – I niemal dodał: A także dobrej zabawy. – Zaufaj mi. Wiem, o co gramy.

I wiedział, a Nick jak zwykle przesadzał. W czasie tego najsłynniejszego balu w roku bynajmniej nie zamierzał się umartwiać za zamkniętymi drzwiami swojego apartamentu.

– No dobra – zgodził się Nick. – Bo wciąż nadstawiam za ciebie głowę i zmęczyło mnie wmawianie światu, że kieruje tobą rozpaczliwy romantyzm mężczyzny, który szuka miłości. Zadzwonię po balu.

Walcząc z mdlącą mieszanką niechęci i upokorzenia, Louis wyłączył telefon. Zdjął okulary i potarł dłonią twarz. Może powinien zostać w Abu Dhabi? Nienawidził takiego uczucia. Miał wrażenie, że wszystko decydowano za niego, jakby jego życie nie do niego należało.

Wciskając aparat do kieszeni, skinął do szofera, który nadal czekał przed samochodem, na pozór podziwiając pokryte lodem szczyty.

– Jedziemy – rzucił, obracając się w stronę limuzyny.

Wtem zastygł. Na tylnym siedzeniu siedziała kobieta. I to nie jakaś kobieta.

Jego wzrok przemknął z białej futrzanej czapki ku niezrównanej smukłości nóg w dżinsach.

To była królowa lodu.

A więc go dostrzegła. Tylko udawała nieprzystępną. Ale najwyraźniej przyjechała tu dla rozrywki.

Puls mu przyspieszył. Zazwyczaj korzystał z takich sytuacji, jednak czas i miejsce nie były sprzyjające.

Obrócił się do szofera.

– Co ona tu robi? – spytał ostro.

Kierowca nerwowo zamrugał.

– Nie wiem, Wasza Wysokość. Myślałem, że jest z panem.

– Ze mną?

– Powiedziała, że jedzie do Haensli, więc sądziłem… – Przerwał, nie ośmielając się skończyć. Zresztą nie musiał.

Louis zaklął pod nosem. Szofer mógł nie znać nazwiska kobiety siedzącej w limuzynie, ale znał jego nazwisko i reputację. Dodał więc dwa do dwóch, zapewne myśląc: Rozrywkowy weekend, prawda, sir?

– Jakiś problem? – Drgnął, słysząc niski kobiecy głos. Spojrzał ponad dachem limuzyny i wstrzymał oddech.

To była ona. Wysiadła z samochodu i teraz, z bliska, okazała się równie pociągająca, jak sobie wcześniej wyobrażał. A nawet bardziej.

Wpatrywał się bez słowa w jej szeroko rozstawione błękitne oczy, dumne łuki brwi i grzywę lśniących ciemnych włosów, które teraz, gdy zsunęła czapkę, opadły na jej ramiona niczym w reklamie szamponu.

Wytrącony z równowagi własną reakcją, zmarszczył czoło.

– Owszem, najwyraźniej zaszło nieporozumienie.

Więcej niż nieporozumienie. Jeszcze tylko tego brakowało, by ktoś pomyślał, że podrywa przypadkowo spotkaną kobietę. Tym bardziej, że nie było to prawdą.

– Jakie nieporozumienie?

Jej zmieszanie zastąpił wyraz irytacji. Coraz bardziej świadom rosnącego zaciekawienia przechodniów, Louis poczuł, że ogarnia go wzburzenie.

– Takie, które łatwo rozstrzygnąć. Musi pani po prostu znaleźć inny samochód. Ten jest zajęty. – Jego głos brzmiał lodowato, gdy napotkał jej wzrok.

Inny samochód?

Santa Somerville patrzyła szeroko otwartymi oczyma na mężczyznę stojącego po drugiej stronie limuzyny. Puls jej przyspieszył, a w głowie wirowało, jakby właśnie skończyła jedno ze swoich łyżwiarskich ćwiczeń. Ale to nie ta oburzająca odpowiedź ani nawet arogancja w jego błękitnych oczach sprawiły, że tak mocno zabiło jej serce.

To był on. Ten mężczyzna. Ten nieznajomy.

Choć niezupełnie.

Już go widziała, przed chwilą, w heliporcie. I nawet wtedy wydał jej się dziwnie znajomy.

Oblała ją fala gorąca na wspomnienie chwili, w której uświadomiła sobie jego obecność. Stojąc obok stosu swoich bagaży, nagle zdała sobie sprawę, że jej serce łomoce i że, na domiar złego, ściska w dłoni ciastko. Bez zastanowienia zapragnęła się do niego zbliżyć i dotknąć jego twarzy. Ale przecież miała lepkie palce… Był tak niewiarygodnie przystojny, że wydał jej się snem, bo w prawdziwym życiu nie zdarzają się tacy mężczyźni.

Od czasu, gdy uzyskała sponsoring Bryson’s Ices, poznała wielu słynnych aktorów, którzy, szczerze mówiąc, wiele tracili przy bliższym poznaniu. Z nim było wręcz przeciwnie. Z bliska jeszcze bardziej zachwycił ją głęboki błękit jego oczu, złocisty brąz rozwichrzonych włosów i doskonałość rzeźbionych rysów.

A jego ciało…

Nagle zaschło jej w ustach. Zawodowi łyżwiarze trenują dziennie około pięciu godzin, na lodzie i na hali. Była przyzwyczajona do widoku muskularnych ramion i nóg. Ale on miał budowę atlety i tryskał energią, przy której falowało powietrze. I to właśnie dlatego odwróciła się od niego, próbując zignorować zarówno jego błękitne spojrzenie, jak też ostre ukłucie nagłego pożądania, które na wskroś ją przeszyło.

Znane uczucie goryczy ścisnęło jej krtań. Odpychając od siebie napływającą falę wspomnień, mocno ścisnęła drzwi samochodu.

– Wprost przeciwnie – ucięła tonem, który przyniósł jej w sportowych kręgach przydomek Królowej Śniegu. – To pan musi poszukać innego wozu. Ten jest przeznaczony dla gości hotelu Haensli.

Nastąpiła krótka, pełna napięcia cisza. Zmrużył oczy, a potem szybkim krokiem okrążył auto, zbliżając się do niej z tak zdecydowanym wyrazem twarzy, że niepewnie się cofnęła.

– Racja – wycedził aksamitnym tonem, stając tuż przed nią. – I tak się składa, że ten samochód wysłano po mnie.

Nie potrafiła określić jego akcentu. W jednej chwili brzmiał jak absolwent ekskluzywnej londyńskiej szkoły, by zaraz płynnie zmienić się w amerykańską wymowę klas wyższych. Tak czy inaczej ten głos nie znosił sprzeciwu.

Jeśli zresztą był gościem tego hotelu, to musiał być bardzo zamożny, a bogactwo w połączeniu z jego prezencją stanowiło gwarancję, że nigdy w życiu nie doświadczył niepowodzenia.

Aż do dziś – pomyślała, czując wzbierający gniew.

– Nie jest pan w tym hotelu jedynym gościem – parsknęła. – Ale sądzę, że nie przychodzi to na myśl komuś, kto nie widzi nikogo poza sobą.

– Co to właściwie ma znaczyć? – Jego przystojna twarz stężała z gniewu i niedowierzania.

Zacisnęła zęby, ale nie spuściła oczu. Jeśli sądził, że zdoła ją onieśmielić, to się mylił.

– To znaczy, że jest pan rozpuszczonym, bogatym dzieciakiem w ciele mężczyzny. Za oczywiste uważa swoje bogactwa i przywileje, bo przecież inni stworzeni są tylko po to, by spełniać pańskie zachcianki.

Usłyszała za sobą zdumione chrząknięcie szofera, ale mężczyzna przed nią nawet nie drgnął.

– Jestem pod wrażeniem – wycedził zwolna. – Na ogół ludzie zdają sobie z tego sprawę dopiero po paru godzinach, ale pani trafiła w sedno w ciągu – odsunął mankiet, by zerknąć na unikatowy zegarek – czterech minut.

Spiorunowała go wzrokiem.

– Nie jest pan wcale zabawny.

– Nie miałem zamiaru. – Nagle zmrużył oczy. – Bo i po co? Nie wydaje mi się, by wiedziała pani cokolwiek o zabawie.

Jego słowa ożywiły wspomnienia, które bez skutku usiłowała wymazać. Przeszedł ją bolesny dreszcz.

– Wszystko w porządku, sir?

Obracając się, spostrzegła, że jeden z kierowców rusza w ich stronę, a stojący wokół ludzie zaczynają im się przyglądać.

– Do diabła… – mruknął jej błękitnooki przeciwnik. – Tylko mi tego potrzeba…

Skinął szoferowi głową, szeroko otworzył drzwi limuzyny, po czym, zanim zdołała sobie to uświadomić, a tym bardziej zareagować, wepchnął ją do wozu i wsunął się obok.

Przerażona reakcją swojego ciała na jego bliskość, błyskawicznie się odsunęła, trzymając się najdalej, jak było to możliwe. Jej puls szaleńczo łomotał, jakby przypadkiem siadła obok grzechotnika.

Gdy limuzyna miękko ruszała, obróciła się do niego, pałając gniewem.

– Co pan wyprawia?!

Osunął się niedbale na oparcie fotela, wyciągając długie nogi.

– Słuchaj, skarbie, przecież chciałaś jechać do hotelu, prawda? No więc jedziemy i może postarasz się być nieco bardziej znośna?

Bardziej znośna! Patrzyła na niego, zaciskając dłonie w pięści, a jednocześnie nie mogła opanować reakcji swojego ciała na jego bliskość i nienawidziła się za to.

Co było z nią nie tak?

Czy to, co się wydarzyło z Nathanem, niczego jej nie nauczyło? Ścisnęło ją w gardle na wspomnienie własnej głupoty. A jednak, choć jej gust, jeśli chodzi o mężczyzn najwyraźniej nie uległ zmianie, była teraz inna.

Wciągnęła głęboko powietrze i spojrzała w jego stronę. Kusiło ją, by cisnąć mu w twarz, co sądzi o takiej uprzejmości, ale obawiała się, że wyrzuci ją gdzieś po drodze. Zwłaszcza, gdyby odkrył, że nie mieszka w tym hotelu.

Poczuła, że sztywnieją jej plecy oparte o miękką skórę. To Merry poprosiła jednego z hotelowych szoferów, by przywiózł ją z lotniska, choć takie usługi zarezerwowane były wyłącznie dla gości hotelowych.

Za nic nie chciała przysporzyć przyjaciółce kłopotów. Merry zadała sobie naprawdę wiele trudu, by zorganizować jej pobyt w Klosters. I nie chodziło tylko o taksówkę. Zaprosiła ją do własnego domu i na dodatek załatwiła bilet na świąteczny bal w hotelu Haensli, gdzie lista gości nie ustępowała liście zaproszonych na królewski ślub.

Ale najważniejsze, że hotel miał własne lodowisko, dzięki czemu mogła regularnie trenować.

Poczuła nagły przypływ gniewu. Tak bardzo się cieszyła na ten pobyt. Od dawna nie miała prawdziwego urlopu. W gruncie rzeczy nigdy go nie miała.

Treningi wyczynowej łyżwiarki nie zostawiają wiele czasu na wakacje, imprezy, właściwie na żadne przyjemności. No i nie każdy jest tak bogaty jak ten nieznajomy typ. Niektórzy ludzie muszą ciężko pracować, by cokolwiek osiągnąć. Ścisnęło ją w gardle na wspomnienie ich małego skromnego domu. Jej ojciec i Kate wiele poświęcili, by umożliwić jej spełnienie marzeń, ale teraz przynajmniej uzyskała sponsoring firmy Bryson.

Nie wiedziałaby, co zrobić bez tego wsparcia. Na tym poziomie konkurencji skala wydatków była ogromna, a przecież nie mogła w nieskończoność korzystać z pomocy rodziny.

– A więc zatrzymuje się pani w hotelu.

To było stwierdzenie, nie pytanie. Ogarnęła ją fala paniki, gdy patrzyła na mężczyznę, który niedbale wyciągnął się w fotelu obok niej. Czyżby odgadł, że nie jest to prawdą?

Unosząc podbródek, spojrzała mu wprost w oczy.

– Na czas balu. – To było bliższe prawdy.

Przyjrzał się jej twarzy z uwagą, jakby przeczuwał, że nie jest w pełni szczera.

– Mamy więc coś wspólnego, pani…?

Cisza wypełniła przestrzeń, gdy czekał, aż poda nazwisko.

– Somerville. Santa Somerville.

Naprawdę miała na imię Santina, tak jak pewne małe miasteczko we Włoszech, gdzie jej rodzice przypadkiem się poznali w drodze do Cortiny. Ponieważ jednak urodziła się w grudniu, używała imienia Santa, choć nie zamierzała się z tego zwierzać obcemu człowiekowi.

Patrzył na nią tak intensywnie, że zaschło jej w gardle. A gdy lekko uniósł kąciki ust, oblała się rumieńcem.

– Santa, skarbie – zanucił miękko – naprawdę potrzebny mi jacht. – Szeroko się uśmiechnął. – I przydałby się także prywatny odrzutowiec. Mogłabyś mi je podrzucić pod choinkę?

Dobrze znała słowa tej piosenki i widząc jego uśmiech, była pewna, że i on to wie. A jednak, gdy je nucił, przebiegł ją tak silny dreszcz podniecenia, że nie mogła dobyć głosu. Może zresztą spowodował to jego powolny, lekko kpiący uśmiech.

Wsunęła palce w futro czapki leżącej na jej kolanach.

– Niestety nie – odparła sztywno. – Właśnie skończyły mi się prywatne odrzutowce, panie…

– Albemarle. Louis Albemarle.

Zamrugała. Gdzie i kiedy słyszała to nazwisko? Jej mózg zwolna odtwarzał kolejne fakty, gdy nachylił się w przód i zastukał w szybę dzielącą ich od kierowcy.

– Wysiądę tutaj. Dalej pójdę pieszo.

Kierowca skinął.

– Tak, Wasza Wysokość.

Wasza Wysokość…

Santa zmarszczyła czoło.

– Dlaczego on się tak do pana zwraca?

Przeszły ją ciarki, gdy lśniące błękitne oczy spoczęły na jej twarzy.

– Dlatego, moja Santo, że w ten sposób należy się zwracać do diuka.

Nagle wszystko ułożyło się w całość. Nic dziwnego, że wydawał jej się znajomy. W odróżnieniu od Kate, swojej macochy, nigdy nie zaczytywała się życiorysami celebrytów, ale musiałaby żyć na księżycu, żeby nigdy nie słyszeć o tym mężczyźnie. To przecież Louis Albemarle, diuk Astbury, nałogowy uwodziciel i łamacz kobiecych serc, słynny właściciel firmy jubilerskiej Bijoux Calliere i bohater niezliczonych prasowych skandali.

Serce zaczęło jej mocniej walić.

Nie dalej jak przed tygodniem, czekając na fizjoterapię, przeczytała o jednym z jego romansów. Szczegóły tej łzawej historii ujawniła prasie jakaś nieszczęsna modelka, którą porzucił.

Wyprostowała się. Ta kobieta musiała być niespełna zmysłów, żeby zaufać mężczyźnie takiemu jak Louis. Przecież jeszcze jako dwudziestolatek skompromitował siebie i narzeczoną, nie pojawiając się na swoim ślubie. Sądząc z historii opisanej w tym magazynie, jego stosunek do kobiet nie zmienił się na korzyść w ciągu minionej dekady.

– A więc to pan jest diukiem Astbury… – Pokiwała głową. – No tak, to wiele tłumaczy…

– Zwłaszcza tym, którzy są na tyle naiwni lub łatwowierni, by wierzyć we wszystko, co widzą w internecie – rzekł lodowato.

– Nie we wszystko.

Wpatrywała się w jego zimną, piękną twarz, czując, że zaczyna nienawidzić samą siebie. Dlaczego jest taka słaba i głupia, gdy chodzi o mężczyzn? Zwłaszcza o tego mężczyznę.

– Ale mówią, że podobno nie ma dymu bez ognia…

Zmrużył oczy.

– Mówią także, że oskarżony jest niewinny, dopóki nie dowiodą mu winy. Ale pani najwyraźniej ufa tabloidom.

– Więc lepiej ufać panu? – Parsknęła suchym śmiechem. – Dlaczego? Już zdążył pan dowieść, że nie jest tym, za kogo się uważa.

Mocno ściągnął brwi.

– Nic pani o mnie nie wie.

– Wiem, że powinien pan być dżentelmenem. – Spojrzała surowo. – Tyle, że wcześniej nie zachował się pan jak dżentelmen, prawda?

Poczuła, że przebiega ją dreszcz, gdy się do niej nachylił.

– A czy miałoby to jakieś znaczenie? Przecież od początku byłem dla pani zepsutym bogatym smarkaczem w ciele mężczyzny. – Jego ciemne rzęsy przesłoniły wyraz oczu. Nierówno oddychał. – Chciałbym jednak nadmienić, że i ja się zawiodłem.

Krew odpłynęła jej z twarzy.

– Co pan ma na myśli?

– Tylko tyle, że jest pani jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałem, o niezwykle wyrazistej twarzy i świetlistych oczach… Tylko że cała ta promienna uroda gaśnie… – rzucił obojętnie – bo w pani żyłach jest lód. W gruncie rzeczy… – jego palce zacisnęły się na klamce… – muszę wysiąść, by na zewnątrz nieco się ogrzać.

– I bardzo mnie to cieszy – odparła przez ściśnięte gardło.

Uśmiechnął się pożegnalnie.

– Życzę dobrej zabawy w Haensli, panno Somerville, ale coś mi się zdaje, że to nieco ponad pani możliwości.

W jednej chwili wysiadł i zatrzasnął drzwi. Została nagle sama, siedząc w gładkim, skórzanym fotelu ze zmarszczonym czołem i głową pełną niewypowiedzianych odpowiedzi.

ROZDZIAŁ DRUGI

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

OKŁADKA

STRONA TYTUŁOWA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ PIĄTY

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ROZDZIAŁ ÓSMY

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

EPILOG