Przecież się kochamy - Louise Fuller - ebook + książka

Przecież się kochamy ebook

Fuller Louise

3,8
11,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Delphi uciekła od męża, Omara Al Majida, kilka miesięcy po ślubie. Nie mogła znieść tego, że dla niego liczy się tylko praca. Omar odnajduje ją w Londynie. Obiecuje, że zgodzi się na rozwód, jeśli Delphi pojedzie z nim do Dubaju na urodziny jego ojca. Po cichu liczy, że przekona żonę, by dała drugą szansę ich miłości. Jeśli oboje zrozumieją, jakie błędy popełnili do tej pory, to uda im się uratować ich małżeństwo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 152

Oceny
3,8 (6 ocen)
2
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Louise Fuller

Przecież się kochamy

Tłumaczenie:

Przemysław Przechodniak

Rozdział pierwszy

Bezskutecznie próbując umościć się na szorstkiej szpitalnej poduszce, Delphi nerwowo zaciskała zęby. Niecierpliwiła się, zachodząc w głowę, ile to jeszcze potrwa.

Nie miała pojęcia, jak długo już czeka. Szpitale były podobne do kasyn. Im dłużej się w nich przebywało, tym szybciej traciło się rachubę czasu. Na domiar złego rozładował jej się telefon. Gdy zapytała Carole, pielęgniarkę, która opatrywała jej skaleczoną rękę, czy mogłaby podładować komórkę, ta spojrzała na nią, jakby się urwała z choinki.

Próbując się uspokoić, powoli wciągnęła powietrze nosem, wstrzymała oddech, policzyła do siedmiu i wypuściła je ustami. Normalnie wydałaby z siebie dźwięk podobny do świstu przy zdmuchiwaniu świeczek z urodzinowego tortu, ale nie chciała myśleć teraz o urodzinach. Gdyby to zrobiła, natychmiast powróciłaby myślami do Dana, swoich braci i rancza.

Ogarnęła ją fala tęsknoty za domem. Usiadła prosto, ignorując ból w nadgarstku. Gapiła się przez szparę w pozostawionej przez Carole uchylonej kwiecisto-pomarańczowej zasłonie.

Był czwarty lipca, Dzień Niepodległości. Zawsze wydawało jej się, że kiedy jak kiedy, ale w takim dniu szpitale przypominają wymarłe miasta. Że każdy spędza czas na spotkaniach z rodziną i przyjaciółmi, zajadając się nazbyt wysmażonymi burgerami i sałatką ziemniaczaną – specjalnością prababci. Wokół niej kłębiło się jednak tak wielu ludzi, że znów pomyślała o kasynie.

Kiedy podzieliła się swymi przemyśleniami z badającym ją doktorem Kellym, ten tylko przewrócił znacząco oczami i powiedział:

– Tobie, młoda damo, ten dzień może się kojarzyć z burgerami i sałatką ziemniaczaną, ale na oddziale ratunkowym to najgorętsze dwadzieścia cztery godziny w roku. Mamy tu wszystko: zatrucia pokarmowe, odwodnienie, udary słoneczne, ofiary fajerwerków – wymieniał bez cienia uśmiechu, badając reakcję jej źrenic na światło. – Nie wspominając o kierowcach pod wpływem alkoholu – dodał gniewnie.

– Ale ja nic nie piłam – zaprotestowała. – To znaczy nic z alkoholem.

Mówiła prawdę. Nie jadła także niczego z grilla. Może gdyby to zrobiła, nie byłoby jej tu teraz. Wiedziała, że jej zasłabnięcie spowodowane było spadkiem poziomu cukru we krwi, ale nikt nie chciał jej słuchać. Gdyby tylko zjadła choć trochę sałatki czy kawałek arbuza. Nie była jednak głodna. Mówiąc prawdę, nie miała apetytu od tygodni.

Podobnie jak kilka godzin temu uderzył w nią pickup, tak teraz jej umysł atakowany był natłokiem myśli, które nazbyt często ją prześladowały. Gdy tylko przestawała nad nimi panować, znów była w Londynie, na nowo przeżywając te kilka pełnych napięcia sekund, kiedy ostatecznie zaakceptowała prawdę. Prawdę o tym, że szczęśliwe zakończenia może i są czasem udziałem innych ludzi, ale nigdy jej.

Wtedy nie zdawała sobie z tego sprawy, ale był to moment, w którym jej małżeństwo skończyło się nie z wielkim hukiem czy choćby łkaniem, ale jedynie wyrażającym dezaprobatę westchnięciem.

Poczuła w gardle taki uścisk, że nawet oddech sprawiał jej ból. To krótkie, ledwo słyszalne westchnięcie było dla niej niewiarygodnie bolesne. Sugerowało, że tak mało dla niego znaczyła, że ten banalny gest to wszystko, co mógł jej zaoferować.

Nie chciała teraz o tym myśleć. A w zasadzie to nie chciała myśleć o nim – jej przystojnym, opanowanym, nieczułym mężu. Tyle że dokładnie tak jak podczas ich małżeństwa, to, czego chce ona, nie miało najmniejszego znaczenia.

Jej serce przyśpieszyło, gdy zauważyła go stojącego po drugiej stronie korytarza. Pochylał się nad automatem do kawy, a niebieska koszula opinała jego szerokie ramiona. Gdy obrócił się w jej stronę, instynktownie zamarła w bezruchu. To jednak nie był Omar. Umysł płatał jej figle. Był daleko stąd, wciąż goniąc za kolejnymi interesami. Z pewnością ani przez chwilę nie zaprzątał sobie głowy żoną, a raczej już wkrótce byłą żoną. Poczuła napięcie w ramionach i ukłucie bólu. Nie w zranionym podczas stłuczki nadgarstku, ale w sercu.

To nie było w porządku. Całe lata uczyła się, by nie przywiązywać się do ludzi i miejsc. Nigdy nie było dla niej problemem, by w odpowiednim momencie odejść i dalej podążać własną drogą. Zostawienie Omara było jednak ogromnie bolesne. Bolało tak bardzo, jakby odcięto jej rękę lub dłoń. Odruchowo spojrzała na pusty palec lewej dłoni. Jedynym powodem, dla którego musiała zdecydować o odejściu od męża, była wizja dobrowolnej autodestrukcji, na którą skazałaby się, gdyby tego nie zrobiła.

Tyle że wtedy nie było to takie oczywiste. Poznała podobne sytuacje aż zbyt dobrze z racji publicznego i głośnego rozwodu rodziców i jeszcze głośniejszych ich tragicznych śmierci. Takie wydarzenia były jak czarne dziury pochłaniające wszystko, co znajdowało się w ich pobliżu. Ojciec, Dan, jej bracia. Dla nich wszystkich wiadomość o końcu jej małżeństwa byłaby bardzo bolesna. A to ona powinna czuć ten ból, ponieważ to była jej wina. Omar zdecydowanie podzielał tę opinię.

Krótko po tym, jak odeszła, wciąż żywiła nadzieję, że on zrobi coś, by nakłonić ją do zmiany decyzji. Ale Omar Al Majid, w odróżnieniu od jej biologicznego ojca Dylana, nie był typem biednego chłopca. Przeciwnie, był przykładem zdecydowanego i butnego mężczyzny.

Pobrali się rok wcześniej w Las Vegas. Przez krótką chwilę był miłością jej życia, której doświadczyła z niespotykaną intensywnością. Wszystko inne odsunęła na bok. Szybko jednak pojawiły się pierwsze znaki ostrzegawcze: przerwany miesiąc miodowy, wiecznie włączony laptop i on pracujący w dzień i w nocy. Praca była na pierwszym miejscu.

Może powinna była częściej wyrażać swój sprzeciw, ale wtedy musiałaby także przyznać, jak bardzo go kocha, a wciąż miała problem z wyrażaniem uczuć. Jak przy próbie otwarcia puszki Pandory, czuła jednocześnie pokusę i obawę przed wyrażeniem swoich emocji. A Omar zawsze wylewnie przepraszał za pracę do późna i w weekendy. Uśmiechnęła się gorzko na wspomnienie bogatego repertuaru jego wymówek.

Po tym, co wydarzyło się w Londynie, nie miała już złudzeń, że nic – a w szczególności kolejne przeprosiny – nie jest w stanie zmienić faktów. Byli z Omarem przykładem typowej bajki w starym stylu, w której Mała Syrenka przegrywa walkę o względy księcia, zostaje odrzucona i odesłana w morskie fale. Musiała odejść i uczynić ten fakt oficjalnym, więc tydzień wcześniej złożyła pozew rozwodowy.

Nagle jej uwagę przykuły dwa, może trzy damskie głosy wykrzykujące przekleństwa. Rozległ się hałas upadającej metalowej tacy, po którym usłyszała zbliżające się kroki. Zasłona została odsłonięta tak zamaszyście, jakby była kurtyną w brodwayowskim teatrze.

– Cześć, Delphi – zagadnęła Carole, spoglądając z dezaprobatą w kierunku źródła hałasu. – Przepraszam za zamieszanie, to tylko rodzinne obchody Dnia Niepodległości. Jak się czujesz?

– Trochę obolała, ale ogólnie jest w porządku. – Jakby chcąc dowieść, że mówi prawdę, Delphi kilkakrotnie poruszyła nadgarstkiem. Bolało, ale ból był już znacznie mniej dokuczliwy. – Która godzina?

– Dochodzi druga. – Pielęgniarka uśmiechnęła się. – Może jeszcze poboleć przez dzień lub dwa.

Delphi skinęła głową, przesuwając dłonią po krótkiej, różowawej chłopięcej fryzurze.

– Będzie najlepiej, jeśli postarasz się robić wszystko tak, jak przed wypadkiem. To przyśpieszy gojenie.

– Mogę więc już iść?

Widząc, jak na twarzy pielęgniarki rysuje się coraz szerszy uśmiech, poczuła się jak kretynka. Logicznie rzecz biorąc, wiedziała, że jest wysoce nieprawdopodobne, że jakaś pielęgniarka w małym szpitalu w odległym Idaho skojarzyłaby ją z tamtą małą dziewczynką, której twarz była kiedyś szeroko publikowana w internecie. Trudno jej było jednak zmienić swoje zachowanie. Z trudem także odczytywała zachowania innych osób. Doświadczyła na własnej skórze, że miłe słowa i uśmiech potrafią odwrócić uwagę od wszelkiego rodzaju ukrytych intencji.

Jej puls przyspieszył. Wciąż pamiętała moment, gdy Omar spojrzał na nią po raz pierwszy. Pamiętała jego rozświetloną twarz oraz własną paniczną reakcję. Była oszołomiona, zdezorientowana i zahipnotyzowana jak ćma lecąca wprost do ognia. Rozdarta między chęcią natychmiastowej ucieczki a potrzebą wpatrywania się w jego czarujący uśmiech.

– Tak, może pani opuścić szpital – powiedziała Carole.

– Dziękuję – odparła z ulgą Delphi.

– Nie ma za co. Ma pani jakieś pytania? – Carole obdarowała Delphi jednym ze swych profesjonalnych uśmiechów zapracowanej pielęgniarki.

– Tylko jedno.

Ostrożnie wstała z łóżka. Kiedy jej stopy dotknęły podłogi, lekko zachwiała się, stając w sandałach na obcasie, a rąbek sukienki powiewał wokół kostek. Gdy wcześniej stała na poboczu drogi, wpatrując się w zniszczony tył samochodu, pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślała, była, jak zawsze, chęć uniknięcia rozgłosu. Mógłby on doprowadzić kogoś do niepotrzebnego skojarzenia faktów i zanim zdążyłaby się zorientować, otaczałby ją kordon paparazzi z wycelowanymi w nią obiektywami aparatów i wykrzykujących pytania. Z tego samego powodu w drodze do szpitala zadzwoniła do swojej współlokatorki Ashley i zostawiła wiadomość, by się o nią nie martwiła i że da radę wrócić sama. Tyle że teraz sama musiała poszukać sposobu na powrót do Creech Falls.

Gdyby podobna sytuacja miała miejsce dziewięć miesięcy temu, po prostu zadzwoniłaby do domu. Dzięki Omarowi nie było to jednak możliwe. Gdyby zadzwoniła do domu, musiałaby się tłumaczyć, dlaczego mieszka sama w Idaho, a nie z mężem w Nowym Jorku. Już przyznanie się przed samą sobą, że jej małżeństwo się skończyło, było wystarczająco bolesne. Przyznanie tego przed rodziną byłoby niewyobrażalnym cierpieniem.

Ponownie zatęskniła za domem i za człowiekiem, który nie tylko ją adoptował, ale także pokochał jak własną córkę. Dan Howard był najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu poznała. On był Gwiazdą Polarną, a jej bracia, Ed, Scott i Will kompasami, dzięki którym zawsze czuła się bezpiecznie. Powiedzenie prawdy złamałoby im serce, a szczególnie dotyczyło to jej adopcyjnego ojca. To on wprowadził Omara do rodziny. To on sprawił, że odważyła się zaufać swoim uczuciom i instynktowi.

– Czy można dojechać stąd autobusem do Creech Falls? – zapytała pielęgniarkę.

– Można, ale nie musi się pani o to martwić. Ktoś po panią przyjechał.

Czyżby Ashley zignorowała jej wiadomość? Ścisnęło ją w gardle, czując nagły przypływ uczuć do swojej współlokatorki.

– Nie musiała tego robić – zdołała cicho wyszeptać.

– Ona nie.

Carole uśmiechnęła się łagodnie i gdy odsłoniła zasłonę, cały hałas i ostre światło oddziału ratunkowego zostały przyćmione przez jego muskularną sylwetkę.

Delphi zamarła, jakby ktoś nagle wcisnął nieistniejący przycisk pauzy. Na chwilę zamarło także jej serce, by natychmiast zacząć łomotać ze zdwojoną siłą. Patrząc niewidzącym wzrokiem na Carole, nie mogła uwierzyć w to, co, a raczej kogo widzi. Chwiała się na kuriozalnie wysokich szpilkach, czując, jak wzbiera w niej panika. Niewidzialna siła zmusiła ją, by ponownie spojrzała w kierunku mężczyzny. To był on. Nie złudzenie czy wytwór jej wyobraźni, ale przeraźliwie prawdziwy Omar Al Majid – jej mąż, ubrany w tak dobrze skrojony garnitur, jakby jedynym celem mistrzowskiej pracy krawca była chęć podkreślenia spektakularnej urody ciała, które skrywał.

Patrzyła sparaliżowana, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Miała wrażenie, że niewidzialne imadło zaciska się wokół jej żeber. Jedyne, co mogła zrobić, to próbować nie upaść. Kolana się pod nią uginały. Drugi raz w życiu cała dygotała, a jej nogi drżały. Dokładnie tak samo jak wtedy, gdy spotkała Omara po raz pierwszy w Klubie Polo Amersham.

Amersham był jej lokalnym klubem jeździeckim. Jeździła konno, odkąd pamiętała, a w polo grała równie długo. Niedziele były dniami meczowymi i przyciągały tłumy widzów, którzy cieszyli się w równym stopniu promieniami słońca co rozgrywkami.

Grała w jednej drużynie z ojcem i braćmi. Byli zgranym zespołem, więc także tego ranka z łatwością pokonali przeciwników. Po lunchu Scott przejął jej miejsce w siodle. To właśnie wtedy, stojąc z boku i próbując okiełznać temperament kapryśnego kuca, zobaczyła Omara.

Oczywiście wtedy nie miała pojęcia, jak ma na imię. Był po prostu jednym z zawodników przeciwnej drużyny, ubranym w granatową koszulę i białe bryczesy. Z jakiegoś powodu nie mogła jednak oderwać od niego wzroku. Zsiadł z konia i ich spojrzenia się spotkały.

Teraz, gdy na nią patrzył, jej puls przyspieszył. Odgrywała tę scenę wielokrotnie, choć nigdy nie miała pewności, czy i kiedy dojdzie do ich ponownego spotkania. Niezliczoną liczbę razy wyobrażała sobie, co powie i jak zachowa się Omar. Te próby zdały się na nic i nie powstrzymały szoku, w jakim była. Zapomniała o Carole, bólu ręki i zranionym sercu. Stała tam, chłonąc jego obecność i tonąc w potrzebie bycia blisko niego.

Niedorzecznością było czuć się w ten sposób. Czuć do tego człowieka cokolwiek innego niż złość. Do mężczyzny, który zdobył jej zaufanie, a raczej go od niej zażądał, by następnie od niechcenia rzucić jej nim w twarz. Do mężczyzny, który obiecał, że zawsze przy niej będzie, by później pozostawić w ekskluzywnym apartamencie jak uwięzioną w wieży zapomnianą księżniczkę. Obiecywał, że będzie ją kochał, szanował i dbał o nią, ale tak naprawdę dbał wyłącznie o swoje interesy. Zastanawiała się, dlaczego ze wszystkich mężczyzn na świecie swoje serce oddała właśnie Omarowi Al Majidowi?

Widząc go tu dzisiaj, z łatwością potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Szpitalne ostre światło czyniło kolory wyblakłymi i uwypuklało niedoskonałości przedmiotów i ludzi. Jego to nie dotyczyło. Omar był doskonały, a jego piękno olśniewało. Miał idealne rysy twarzy. Był jak nieskazitelny doskonale oszlifowany szlachetny kamień, od którego nie sposób oderwać wzroku. Wnioskując z wyrażającego zachwyt wyrazu twarzy Carole, ona najwyraźniej czuła to samo.

Wciąż oddychając z trudem, nienawidząc jego, ale chyba bardziej samej siebie, spojrzała w jego kierunku.

– Omar.

– Delphi – powiedział łagodnie, ale jego surowe spojrzenie oraz wyprostowana sylwetka sprawiły, że jej oddech się spłycił, a skóra zapiekła. – Przyjechałem, jak tylko się dowiedziałem.

Znajomy dźwięk jego głosu, a raczej przyprawiający o zawrót głowy napływ adrenaliny sprawił, że z trudem łączyła gładko wypowiadane sylaby w logiczną całość. Co miał na myśli? Jak się dowiedział? Od kogo? Zasłony delikatnie się poruszyły, gdy obok przeszedł pochylony nad dokumentami lekarz.

Nie powinna była tu przyjeżdżać. Nie zrobiłaby tego, gdyby nie kierowca pickupa. Był tak przerażony faktem najechania na tył jej samochodu, że jego nalegania, by natychmiast jechać do szpitala, miały zapewne zagłuszyć wyrzuty sumienia.

– To miłe z twojej strony – odrzekła chłodno. – Naprawdę nie musiałeś robić sobie takiego kłopotu.

– To żaden kłopot. – Gdy mówił, kąciki jego pięknych ust, całujących kiedyś każdy centymetr jej ciała, uniosły są lekko w charakterystyczny dla arabskiego akcentu sposób. – Finalizowałem w San Francisco transakcję, więc miałem po drodze.

Nic się nie zmieniło – pomyślała, czując ból zawodu, a smutek i gniew ponownie zakłuły znajomo. Przez cały ten czas Omar zawsze finalizował gdzieś jakieś transakcje. Tak było i tym razem.

– Trochę jak podczas naszego małżeństwa – powiedziała, patrząc mu w oczy.

Jej puls ponownie przyśpieszył, gdy spojrzał na nią spod lekko przymkniętych powiek. Nie zareagował jednak. Zamiast tego zwrócił się do Carole:

– Czy może nas pani zostawić na chwilę samych?

Forma pytania nie byłaby niczym zaskakującym w przypadku każdego innego mężczyzny. W jego jednak przypadku, pomimo łagodnego tonu głosu, nie było wątpliwości, że pytanie to należy traktować jak rozkaz. Zawsze dostawał dokładnie co, czego chciał.

Omar Al Majid był synem jednego z najbogatszych ludzi na Bliskim Wschodzie. Jego ojciec Rashid był bajecznie bogaty i pod tym względem mogli z nim konkurować jedynie emirowie i szejkowie rządzący pustynnymi ziemiami Zatoki Perskiej. W świecie Omara – niedostępnym dla zwykłych zjadaczy chleba – jego słowo stawało się prawem, a wypowiadane życzenia były natychmiast spełnianie.

Na widok wyrazu twarzy pielęgniarki, serce ponownie podeszło Delphi do gardła. Widziała takie spojrzenia niezliczoną ilość razy w oczach wszystkich tych ludzi, którzy podchodzili do jej rodziców w sklepach i restauracjach, aby poprosić o wspólne zdjęcie lub autograf. Wyrażało mieszaninę oszołomienia, niemej czci i niedowierzania, że dane im było znaleźć się obok niemal mitycznej istoty. Podobnie jak oni wtedy, tak teraz Carole nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo pozory mogą mylić.

– Oczywiście – odparła zawstydzona pielęgniarka i wciąż w lekkim oszołomieniu, wpatrując się w Omara, zniknęła za zasłoną.

Teraz, gdy byli sami, spojrzał na nią ponownie, co wywołało w Delphi natychmiastowy atak złości i frustracji, które to emocje dotąd starała się skrzętnie ukrywać.

– Skąd się tu wziąłeś? – zapytała szorstko.

Wydawało się, że jego milczenie będzie trwać wieki, ale w końcu spokojnie odpowiedział:

– Myślałem, że to oczywiste. – Jego głos ponownie przepełniała ta sama niebezpieczna delikatność. – Jesteś ranna, a ja jestem twoim mężem. – Zadrżała, gdy się do niej zbliżył. – To oczywiste, że moje miejsce jest przy tobie.

– Skoro chciałeś być przy mnie, to spóźniłeś się jakieś półtora miesiąca – odparła, spoglądając mu prosto w oczy.

Powróciło do niej wspomnienie tamtego deszczowego majowego poranka i cierpienia, którego nie sposób było uśmierzyć żadną ilością środków przeciwbólowych.

– Potrzebowałam cię przez dziewięć miesięcy trwania naszego małżeństwa, a nie teraz. – Celowo go prowokowała, ale Omar ani drgnął. Stał w ciszy, obdarzając ją spokojnym acz cynicznym spojrzeniem.

– Naprawdę chcesz to robić tutaj? – odezwał się w końcu, lekko unosząc brew.

– Co robić? – zapytała, usilnie próbując zachować spokój lub choćby jego pozory, wpatrując się uparcie w jego piękne, ciemne oczy. – Tu nie ma już nic do zrobienia. To koniec, pozamiatane. Nie dostałeś dokumentów rozwodowych od mojego prawnika?

– Najwyraźniej musiały zaginąć – odrzekł, marszcząc brwi.

– To radzę ci, żeby się znalazły – wypaliła, próbując stłumić gniew. – A może liczysz na to, że twoje nagłe pojawienie się tutaj sprawi, że zmienię zdanie?

Dokładnie tak uważał. Zanim cokolwiek zdążył dodać, ona widziała to w jego spojrzeniu. Tak oczywiste dla niego i tak bardzo odległe dla niej założenie, że cokolwiek zechce, by się stało, tak właśnie będzie.

– Składaliśmy przysięgę – powiedział po chwili. – Czyżbyś już o niej zapomniała? – Choć to pytanie nie padło z jego ust, doskonale je słyszała, a żołądek ponownie podszedł jej do gardła. Nie, nie zapomniała ich ślubu, ale dużo łatwiej było jej wspominać to wydarzenie, kiedy on nie stał tuż obok. – Przysięgę, która ma swoje znaczenie – przerwał w pół słowa, a jej wydawało się, że chce powiedzieć coś innego. Przyznać, że ją zawiódł.

Nagle zadzwonił telefon i szybko się zreflektowała, że to nie była pauza, mająca na celu zebranie myśli, by dodać coś więcej. Ze smutkiem przechodzącym w furię patrzyła w milczeniu, jak sięga po telefon i, jakby nigdy nic, odbiera go.

– Tak, w porządku… Prześlij mi raport, a ja dam ci znać, co postanowiłem – zakończył połączenie. – Na czym to skończyliśmy?

– Na obietnicach, które mają swoją wagę – odparła przez zaciśnięte zęby. – Wydaje mi się jednak, że myślami jesteś w sali konferencyjnej gdzieś w San Francisco.

Omar przez moment stał bez ruchu, uważniej się jej przyglądając. Jego twarz nie wyrażała emocji, ale Delphi wyraźnie czuła, że wzbiera w nim zniecierpliwienie.

– By cię odnaleźć i tutaj przyjechać, byłem zmuszony opuścić ważne spotkanie – odparł nerwowo. – W odróżnieniu od ciebie, ja dotrzymuję zobowiązań. Patrząc jednak na twoje zachowanie, tobie podobne wartości są zupełnie obce.

– Tym bardziej dziwię się, że cię tu jeszcze widzę, skoro masz o mnie takie niskie mniemanie. Proszę, odejdź. Jestem pewna, że sam znajdziesz drogę do wyjścia.

– Jak zwykle źle zrozumiałaś moje intencje. Jestem tutaj właśnie po to, by pomóc ci dotrzymać zobowiązań. Niektórych rzeczy nie można pozostawić samym sobą, ponieważ są zbyt ważne.

On to mówił poważnie. Słysząc te pełne hipokryzji słowa, odebrało jej mowę. Przez długich dziewięć miesięcy trwania ich małżeństwa Omar aż nadto uczynił jasnym to, jak mało dla niego znaczyła. Nie tylko teraz interesy i telefony były ważniejsze od niej. Jego ambicje zawsze były na pierwszym miejscu, w dali zostawiając ją i jej potrzeby.

– Te sprawy są dla ciebie tak ważne, że zajęło ci całe sześć tygodni, by o nich ze mną porozmawiać – zareagowała sarkastycznie.

– Niełatwo cię znaleźć. – Jego wyraz twarzy się nie zmienił, a spojrzenie wyraźnie nabrało ostrości.

– Najwyraźniej nie aż ta trudno – odparła krótko. – I, jak twierdzisz, niełatwo mnie także zrozumieć, więc pozwól, że wyrażę to najprościej, jak się da. Niczego od ciebie nie chcę. Niczego, poza rozwodem.

Zapadła głucha cisza i nawet zgiełk docierający zza zasłony wydawał się nagle ustać. Gdy Omar zbliżył się do niej, poczuła w żołądku nagłe ukłucie. Wycelował palec wprost w jej kierunku.

– Tyle że tu nie chodzi o to, czego ty chcesz, Delphi. Małżeństwo zakłada partnerstwo, a ty podczas jego trwania wciąż się zachowywałaś, jakbyś była uwięziona w nim wbrew swojej woli.

Nagle zrozumiała, co chciał przez to powiedzieć. A więc to była jej wina, że ich małżeństwo się rozpadło.

– Tym bardziej powinieneś się cieszyć, że się ode mnie uwolniłeś – warknęła, odpychając palec sprzed swojej twarzy. – A teraz, jeśli możesz, daj mi spokój.

– Nie mogę – odparł, nie ruszając się ani na krok. – Zupełnie cię nie rozumiem. Oferuję ci podwózkę klimatyzowaną limuzyną, a ty, ot tak, odrzucasz moją propozycję. – Traktując ją jak naburmuszoną diwę, która kaprysi z powodu zbyt małej garderoby, okazywał jej pogardę i wyższość.

– To bardzo proste. Wolę podróż autobusem.

Wolałaby wracać, czołgając się po rozbitym szkle, niż wsiąść z nim do samochodu.

– W weekendy jeżdżą bardzo rzadko. Kto wie, ile godzin spędzisz, czekając na przystanku – odparł, nie spuszczając z niej wzroku.

– A ty wiesz to zapewne z poprzedniego życia, w którym byłeś kierowcą miejskiego autobusu? – zapytała z przekąsem.

– Nie, wiem to od Carole. – Jego twarz miała wyraz, który przyprawił ją o dreszcze. – Dlaczego więc nie chcesz ułatwić sobie życia?

Gdy patrzył na nią swymi ciemnymi oczami, jej serce wydawało się roztrzęsione jak pociąg tuż przed wypadnięciem z torów.

– Ponieważ tata zawsze mnie ostrzegał, żebym nigdy nie wsiadała do samochodu z nieznajomymi – powiedziała lekko ochrypłym nagle głosem.

– Wciąż jesteś moją żoną – ponownie, w charakterystyczny dla siebie sposób, delikatnie uniósł kącik ust. – I jestem za ciebie odpowiedzialny – dodał, a tembr jego głosu wydał jej się złowieszczy.

Ogarnął ją niewysłowiony smutek. Tak bardzo pragnęła kiedyś, aby to, co właśnie usłyszała, było prawdą. Jakże długo wierzyła, że każdego dnia trwania ich małżeństwa kierowała nim wyłącznie szczera, szaleńcza i głęboka miłość do niej. Dziś jednak miała już pewność, że on kochał jedynie pościg i rywalizację. Stała się jego kolejnym wyzwaniem godnym mitycznego greckiego bohatera, co jedynie podsycało jego instynkt rywalizacji i tę samą potrzebę wygrywania, którą przejawiał zarówno w sali konferencyjnej, jak i na boisku podczas gry w polo. To był jedyny powód, dla którego pojawił się szpitalu.

– Nie jestem ani twoją żoną, ani niczym innym, co do ciebie należy – odparła szybko. – Powtarzam raz jeszcze. Nie potrzebuję twojej pomocy. Jeśli będę potrzebowała podwiezienia, to zawsze mogę zadzwonić to mojej współlokatorki Ashley.

– Niestety nie możesz. – Spojrzał na nią przez firanę długich rzęs, co tylko wzmogło tajemniczość wypowiedzianych właśnie słów. – Zanim wysłałaś jej wiadomość, zdążyła już wyjechać w odwiedziny do matki. Twoja wiadomość bardzo ją jednak zaniepokoiła.

– I co w związku z tym? – zapytała, nawiązując to wywodu Omara o zaniepokojonej współlokatorce.

– Wysłała Travisa, chyba tak ma na imię, do twojego domu, by sprawdził, czy w paszporcie nie wpisałaś danych osoby, którą należy powiadomić w razie wypadku. – Poczuła w sercu kolejne ukłucie, gdy Omar, mówiąc te słowa, lekko się uśmiechnął. – I zgadnij, czyje dane odnalazł w paszporcie? – Zawiesił na chwilę głos, robiąc znaczącą pauzę. – Moje – zakończył triumfalnie.

Do długiej listy życiowych błędów mogła właśnie dopisać kolejny. Miała zamiar wykreślić jego dane z dokumentu, ale najwyraźniej o tym zapomniała.

– Mógłbym zadzwonić do Dana – dodał łagodnie.

Poczuła, że robi jej się niedobrze. Spojrzała na niego z wyrzutem.

– Po co? Żebyś mógł zgrywać bohatera? – Potrząsnęła energicznie głową. – Nie dam ci tej satysfakcji.

– Ale chyba chcesz stąd w końcu wyjść? Pozwól więc, że cię podrzucę.

Delphi ciężko westchnęła. Przez lukę w zasłonie zauważyła z trudem poruszającego się o kulach mężczyznę. Chodzenie utrudniała mu szczelnie obandażowana stopa, a opuchnięta od siniaków twarz wyraźnie była źródłem bólu. Mimo to Delphi pozazdrościła mu, że sam może opuścić szpital. Zazdrościła mu poczucia wolności.

Ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, to wsiąść do samochodu z Omarem. A już z całą pewnością nie chciała jechać z nim do małego, zabałaganionego domu, który wynajmowała wspólnie z Ashley. Widziała jednak w jego oczach, że nie ruszy się stąd bez walki.

Po tym, co wydarzyło się w Londynie, zupełnie straciła siłę, by toczyć boje, a na domiar złego stanie na szpilkach stawało się coraz trudniejsze. By nie upaść, musiała chwycić się brzegu łóżka. W jednym miał rację. Bardzo chciała jak najszybciej opuścić to miejsce.

– W porządku – zaczęła zrezygnowana. – Odwieź mnie do domu, ale później zostaw w spokoju.

Odwróciła się szybko, by nie widzieć triumfu malującego się na jego twarzy. Nagle światło szpitalnych jarzeniówek straciło ostrość, a jej oczy przybrały wygląd matowych szklanych kulek. Złapał ją szybko pod ramię i delikatnie pomógł dojść do łóżka.

– Usiądź, proszę.

Zrobiła, jak powiedział. Szybko uwolniła rękę z jego uchwytu, a gdy Omar przy niej przykucnął, wydała z siebie dźwięk wyrażający mieszaninę frustracji i gniewu. Był zdecydowanie zbyt blisko. Na tyle blisko, że z łatwością mogła dosięgnąć jego umięśnionych ramion skrywanych pod opiętą koszulą czy dotknąć wspaniale wyrzeźbionej klatki piersiowej.

– Nic mi nie jest – mruknęła, przymykając oczy i usilnie walcząc z ogromną pokusą przytulenia się do niego.

– Jasne, że nie. – W innych okolicznościach jego słowa mogłyby być odebrane jak oznaka niepokoju, ale w tej sytuacji brzmiały bardziej jak irytacja. – Miałaś zamiar w takim stanie sama wracać do domu? Zostań tu, pójdę po pielęgniarkę.

– Nie trzeba. Potrzebuję jedynie chwili odpoczynku i może trochę wody. – Spuściła głowę, wbijając wzrok w jego buty. – Przyniósłbyś wodę z automatu? Będzie szybciej niż prosić kogoś o pomoc.

– Nie ruszaj się z miejsca – polecił. – Zaraz wracam.

Chciała go zapewnić, że nigdzie się nie wybiera, ale zamiast tego, patrząc jak się oddala, z trudem próbowała uspokoić wciąż szybciej bijące serce.

Pięć minut później Omar rozsunął szpitalną zasłonę przy łóżku, by podać jej butelkę wody.

– Proszę, napij się. Ja… – przerwał w pół zdania. Jego źrenice rozbłysły szokiem i niedowierzaniem, gdy zauważył, że łóżko jest puste, a Delphi zniknęła.

Rozdział drugi

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł oryginału: Their Dubai Marriage Makeover

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2022

Redaktor serii: Marzena Cieśla

Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla

© 2022 by Louise Fuller

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Światowe Życie Ekstra są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-453-8

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek