Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Clare, urocza studentka sztuk pięknych i Henry, niekonwencjonalny bibliotekarz, spotkali się po raz pierwszy, gdy ona miała sześć lat, a on trzydzieści sześć. Kiedy Clare skończyła dwadzieścia trzy, a Henry trzydzieści jeden - zostali małżeństwem. Choć wydaje się to niemożliwe, jednak jest prawdziwe. Henry bowiem to jedna z pierwszych osób na świecie, u których wykryto rzadkie zaburzenie genetyczne: od czasu do czasu jego biologiczny zegar uruchamia się na nowo i Henry przemieszcza się w czasie. Znika nieoczekiwanie, pozostawiając po sobie tylko stosik ubrań. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie i jaka będzie otaczająca go rzeczywistość. Odmierzając swoją miłość kolejnymi spotkaniami, oboje za wszelką cenę próbują wieść normalne życie. Ale czy może liczyć na normalność człowiek, który jest niewolnikiem własnego ciała, a przede wszystkim nagłych podróży w czasie..
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 639
CLARE: Trudno jest zostać samej. Czekam na Henry’ego, nie wiedząc, gdzie jest; martwię się, czy nic mu się nie stało. Trudno jest być osobą, która zostaje.
Próbuję się czymś zająć. Dzięki temu czas płynie szybciej.
Chodzę spać sama i sama się budzę. Dużo spaceruję. Pracuję, dopóki nie zacznę padać ze zmęczenia. Obserwuję, jak wiatr bawi się śmieciami, które przez całą zimę leżały ukryte pod śniegiem. Wszystko wydaje się bardzo proste, dopóki nie zaczynasz się nad tym zastanawiać. Dlaczego nieobecność tak bardzo potęguje miłość?
Dawno temu mężczyźni wypływali na morze, a kobiety czekały na nich i stojąc na brzegu, wypatrywały na horyzoncie malutkiego statku. Teraz ja czekam na Henry’ego. Znika nagle, bez ostrzeżenia. Czekam na niego. Każda chwila tego oczekiwania wydaje się rokiem, wiecznością. Każda chwila biegnie wolniutko i jest przejrzysta jak szkło. Przez każdą z nich widzę nieskończoność takich chwil, które są czekaniem. Dlaczego odszedł tam, gdzie nie mogę za nim podążyć?
HENRY: Jak to jest? Co czujesz?
Czasami jest tak, jakby twoja uwaga rozproszyła się na ułamek sekundy. Potem uświadamiasz sobie przerażony, że książka, którą trzymałeś w ręce, czerwona bawełniana koszula z białymi guzikami, ulubione czarne dżinsy i brązowe skarpetki przetarte na jednej pięcie, salonik, czajnik, który już miał zagwizdać w kuchni: wszystko zniknęło.
Jak to jest?
Dokładnie tak, jak w jednym z tych snów, kiedy nagle uświadamiasz sobie, że musisz napisać test, do którego się w ogóle nie uczyłeś, na dodatek nie masz nic na sobie, a portfel zostawiłeś w domu.
Kiedy przemieszczam się w czasie, zamieniam się w rozpaczliwą wersję siebie samego. Staję się złodziejem, włóczęgą, zwierzęciem, które ucieka i szuka kryjówki. Budzę przerażenie na twarzach starszych kobiet i wprawiam w osłupienie dzieci. Jestem magiczną sztuczką, iluzją najwyższego rzędu, tak niewiarygodną, że aż prawdziwą.
Czy w całym tym przemieszczaniu się zawarta jest jakaś logika? Czy istnieje sposób na to, by pozostać w jednym miejscu i trzymać się teraźniejszości każdą komórką ciała? Nie wiem. Pojawiają się pewne symptomy; jak w przypadku każdej choroby istnieją powtarzające się objawy: wyczerpanie, hałas, stres, gwałtowne wstanie z miejsca, migające światło – każda z tych rzeczy może stać się powodem nagłego zniknięcia. Ale dzieje się także i tak: czytam niedzielne wydanie „Timesa”, trzymam w ręce kubek z kawą, Clare drzemie obok mnie na łóżku i nagle znajduję się w roku 1976, i oglądam siebie w wieku trzynastu lat, jak koszę trawnik dziadka. Czasami epizody te trwają tylko parę chwil; jest tak, jakby ktoś słuchał radia, ale miał kłopot z odnalezieniem właściwej stacji. Wpadam w tłum, publiczność na jakiejś imprezie, zamęt. Równie często jestem sam: na polu, w domu, w samochodzie, na plaży, w szkole podstawowej w środku nocy. Zawsze bardzo się boję, że trafię do więziennej celi, windy pełnej ludzi, na środek autostrady. Pojawiam się znikąd, nagi. Jak można to wytłumaczyć? Nigdy niczego ze sobą nie zabrałem. Ubrania, pieniędzy, dokumentów. Podczas tych epizodów większość czasu poświęcam na znalezienie ubrania i kryjówki. Na szczęście nie noszę okularów.
To wielka ironia losu, naprawdę. Uwielbiam drobne przyjemności: wygodny fotel, spokojne wieczory w domu. I nie pragnę wiele. Kryminał do poduszki, zapach wilgotnych, rudych włosów Clare, pocztówka od przyjaciół z wakacji, śmietanka do kawy, miękka skóra pod piersiami Clare, symetria toreb z zakupami czekających na kuchennym blacie, by ktoś je rozpakował. Uwielbiam snuć się między regałami w bibliotece, gdy wszyscy już poszli do domu, i dotykać lekko grzbietów książek. Tęsknota za tymi właśnie rzeczami przeszywa mnie szczególnie boleśnie, gdy kaprys Czasu postanawia mnie od nich oddzielić.
I Clare, zawsze Clare. Clare rankiem, zaspana, z odciskiem poduszki na policzku. Clare z rękami zanurzonymi w kadź do robienia papieru, wyjmująca z niej formę i potrząsająca nią gwałtownie, by połączyły się włókna. Clare z książką w ręce, z włosami przerzuconymi przez oparcie fotela, wcierająca przed snem balsam w spierzchnięte, zaczerwienione dłonie. I jej niski głos.
Nienawidzę być tam, gdzie jej nie ma; kiedy jej nie ma. A jednak zawsze odchodzę tam, gdzie ona nie może za mną podążyć.
I
Mężczyzna spoza czasu
Och, nie, iż to właśnie Szczęściem jest, ten tutaj zysk przedwczesny na rychłej stracie.
Lecz że być to dużo, a ile żeśmy z pozoru Całej tu bytności, tej znikliwości potrzebni, Z którą rzecz dziwna, musimy coś począć. Najznikliwsi.
Ach, biada, biada, co nieść ze sobą tam, gdzie wszystko po się sprzęga? Nie to patrzenie, Którego się żmudnie uczyło, i nic z tego, co się tu przydarzy. Nic. Cierpienie tedy. Nasamprzód tedy ciężary, długo tedy Zgłębiane arkana miłości – to zatem, Co zgoła niewypowiedziane.
Rainer Maria Rilke, Elegie duińskie, Elegia dziewiąta, (przeł. Adam Pomorski)
Sobota, 26 października 1991(Henry ma 28, Clare 20 lat)
CLARE: W bibliotece panuje chłód i czuć zapach środka do czyszczenia dywanów, choć wszędzie dookoła widzę tylko marmur. Wpisuję się do książki: Clare Abshire, 11.15, 10 26-91, Zbiory Specjalne. Nigdy wcześniej nie byłam w Bibliotece Newberry i teraz, kiedy przeszłam już przez ciemny, złowrogi hol, czuję dziwne podniecenie. Biblioteka jest dla mnie niczym ogromne pudło pełne cudownych książek leżące w Boże Narodzenie pod choinką. W windzie panuje półmrok, a ona unosi się w górę niemal bezszelestnie. Wysiadam na trzecim piętrze i wypełniam formularz niezbędny do otrzymania karty czytelnika, po czym udaję się na górę do działu Zbiorów Specjalnych. Obcasy moich butów stukają na drewnianej podłodze. W zatłoczonej sali panuje cisza, pełno tu ciężkich, zarzuconych stosami książek stołów, przy których siedzą czytelnicy. Przez wysokie okna wpada blask jesiennego poranka w Chicago. Podchodzę do biurka dyżurnej bibliotekarki i odbieram rewersy. Zamierzam napisać pracę na zajęcia z historii sztuki. Jej tematem jest Chaucer wydany przez Kelmscott Press. Sprawdzam numer książki w katalogu i wypełniam rewers. Chcę poczytać więcej o wytwarzaniu papieru w Kelmscott, ale nie mogę sobie poradzić z katalogiem. Wracam do biurka, by poprosić o pomoc. Kiedy wyjaśniam siedzącej tam kobiecie, czego szukam, spogląda przez moje ramię na przechodzącą właśnie osobę. „Może pan DeTamble będzie mógł pani pomóc”, mówi. Odwracam się, by zacząć wszystko wyjaśniać od początku, i staję twarzą w twarz z Henrym.
Odbiera mi mowę. Stoi przede mną Henry, spokojny, ubrany, młodszy niż kiedykolwiek miałam go okazję oglądać. Pracuje w Bibliotece Newberry i stoi przede mną teraz, w teraźniejszości. Tutaj i teraz.
Nie posiadam się z radości. Henry patrzy na mnie cierpliwie, niepewnie, ale bardzo uprzejmie.
– W czym mogę pani pomóc? – pyta.
– Henry! – Z trudem powstrzymuję się, by nie paść mu w ramiona.
Widać jednak po nim wyraźnie, że w swoim obecnym życiu nigdy mnie nie spotkał.
– Czy my się znamy? Przepraszam, ale…
Rozgląda się niespokojnie w obawie, że całe to zamieszanie nie umknie uwagi czytelników i jego kolegów z pracy. Jednocześnie szybko przeszukuje pamięć i dochodzi do wniosku, że któreś z jego przyszłych wcieleń poznało już kiedyś tę cudowną dziewczynę stojącą teraz przed nim.
Gdy ja widziałam go po raz ostatni, ssał palce moich stóp na Łące.
Próbuję mu wszystko wyjaśnić.
– Nazywam się Clare Abshire. Poznałam cię, kiedy byłam małą dziewczynką…
Brakuje mi słów, bo jestem po uszy zakochana w tym mężczyźnie, który w ogóle mnie nie pamięta. Dla niego wszystko jest jeszcze przyszłością. Cała sytuacja jest tak absurdalna, że mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Ja znam Henry’ego od lat, podczas gdy on patrzy na mnie z obawą i niepokojem. Henry w starych rybackich spodniach ojca cierpliwie przepytujący mnie z tabliczki mnożenia, francuskich słówek, stolic; Henry śmiejący się z lunchu o dziwnym smaku, który jako siedmiolatka przyniosłam mu na Łąkę; Henry w smokingu, rozpinający guziki koszuli w moje osiemnaste urodziny. Tutaj! Teraz!
„Chodź ze mną na kawę, na kolację, na cokolwiek…”. Jasne, że musi się zgodzić. Henry, który kocha mnie w przeszłości i przyszłości, musi kochać mnie także i teraz. To uczucie powraca niczym echo z innego czasu. Poczułam wielką ulgę, gdy zgodził się ze mną umówić. Mamy się spotkać dziś wieczorem w pobliskiej tajskiej restauracji. Wszystko to odbywa się w obecności zdumionej kobiety za biurkiem. Wychodzę z biblioteki, zapominając o Chaucerze i Kelmscott, zbiegam po marmurowych schodach prosto na zalaną październikowym słońcem ulicę. Potem, krzycząc z radości, biegnę przez park, wśród baraszkujących psów i wiewiórek.
HENRY: Zwykły, rutynowy dzień w październiku, słoneczny i ciepły. Siedzę w pracy w małym, pozbawionym okien pokoju, o wyraźnie określonej wilgotności, na czwartym piętrze Biblioteki Newberry i kataloguję kolekcję marmurkowych papierów, którą niedawno przekazano nam w darze. Papiery są piękne, lecz praca nudna i powoli zaczynam użalać się nad sobą. Czuję się staro, tak staro, jak może się czuć dwudziestoośmiolatek po nocy spędzonej na piciu drogiej wódki i bezskutecznych próbach odzyskania względów Ingrid Carmichel. Kłóciliśmy się przez cały wieczór, a teraz nawet nie pamiętam o co. Czuję, że zaraz pęknie mi głowa. Muszę napić się kawy. Pozostawiając marmurkowe papiery w stanie kontrolowanego chaosu, przechodzę przez biuro i mijam biurko w czytelni. Nagle zatrzymuje mnie głos Isabelle: „Może pan DeTamble będzie mógł pani pomóc”, co znaczy: „Henry, ty draniu, dokąd się wybierasz?”. Niesamowicie piękna, wysoka, rudowłosa dziewczyna odwraca się i patrzy na mnie, jakbym był jej osobistym zbawicielem. Czuję nagły skurcz w żołądku. Ona najwyraźniej mnie zna, ja za to nie mam pojęcia, kim jest. Bóg jeden wie, co powiedziałem, zrobiłem lub obiecałem temu uroczemu stworzeniu, jestem więc zmuszony zwrócić się do niej najbardziej profesjonalnym tonem, na jaki potrafię się zdobyć: „W czym mogę pani pomóc?”. Dziewczyna szepcze nagle: „Henry!”, głosem, który przekonuje mnie, że kiedyś musiało nas łączyć coś naprawdę niesamowitego. To jeszcze pogarsza sprawę, bo ja przecież nic o niej nie wiem, nie znam nawet jej imienia. Mówię: „Czy my się znamy?”, a Isabelle rzuca mi spojrzenie, które znaczy tylko jedno: „Ty dupku”. Dziewczyna odpowiada jednak spokojnie: „Nazywam się Clare Abshire. Poznałam cię, gdy byłam małą dziewczynką”, zaprasza mnie na kolację. Zdumiony przystaję na jej propozycję. Patrzy na mnie czule, choć jestem nieogolony, skacowany i ogólnie rzecz biorąc, w nie najlepszej formie. Umawiamy się na wieczór w restauracji Beau Thai i Clare wypada z czytelni.
Kiedy stoję oszołomiony w windzie, uświadamiam sobie, że oto wspaniała część mojej przyszłości odnalazła mnie właśnie w teraźniejszości, i wybucham śmiechem. Przechodzę przez hol i gdy zaczynam schodzić na dół, widzę Clare biegnącą radośnie przez plac Waszyngtona. Czuję, że jestem bliski łez, choć zupełnie tego nie rozumiem.
Później tego samego wieczoru:
HENRY: O szóstej wieczorem pędzę z pracy do domu i próbuję coś ze sobą zrobić. Domem w tych dniach jest niewielkie, lecz szaleńczo drogie studio przy North Dearborn; stale obijam się o ściany, blaty i meble. Krok Pierwszy: otworzyć siedemnaście zamków w drzwiach, wpaść do saloniku, który jest jednocześnie sypialnią, i zrzucić ubranie. Krok Drugi: prysznic i golenie. Krok Trzeci: pozbawione choć cienia nadziei spojrzenie do wnętrza szafy; miałem rację, żadne ubranie nie jest całkiem czyste. Na szczęście udaje mi się znaleźć jedną białą koszulę, której nie wyjąłem jeszcze z worka po odebraniu z pralni. Decyduję się na ciemny garnitur i jasnoniebieski krawat. Krok Czwarty: wkładam to wszystko i dochodzę do wniosku, że wyglądam jak agent FBI. Krok Piąty: rozglądam się po mieszkaniu, bałagan jest rzeczywiście koszmarny. Postanawiam uniknąć zapraszania Clare do siebie dziś wieczorem, nawet jeśli miałbym taką sposobność. Krok Szósty: oglądam się w dużym lustrze w łazience i widzę szczupłego, wysokiego faceta niczym z rysunku Egona Schiele, w czystej koszuli i garniturze przedsiębiorcy pogrzebowego. Zastanawiam się, w jakim ubraniu oglądała mnie ta dziewczyna, bo z pewnością nie we własnym przybywałem z mojej przyszłości do jej przeszłości. Powiedziała, że była małą dziewczynką? Przez głowę przebiega mi cała masa pytań, na które nie potrafię udzielić odpowiedzi. Chwilę oddycham głęboko. Dobra. Chwytam portfel, klucze i wychodzę. Zamykam trzydzieści siedem zamków, wchodzę do trzeszczącej windy, kupuję dla Clare róże w kwiaciarni w holu i pędzę do oddalonej o dwie przecznice restauracji. I tak jestem pięć minut spóźniony. Clare siedzi już w boksie i kiedy mnie dostrzega, na jej twarzy pojawia się wyraz wielkiej ulgi. Macha do mnie, jakby uczestniczyła w paradzie.
– Cześć – mówię.
Ma na sobie aksamitną sukienkę w kolorze czerwonego wina i perły. Wygląda jak dziewczyna z obrazów Botticellego: duże szare oczy, długi nos, usta delikatne jak u gejszy. Ma długie rude włosy, które opadają miękką falą do połowy pleców. Jest tak blada, że w świetle świec wygląda jak figura z wosku. Podaję jej róże.
– To dla ciebie.
– Dziękuję – mówi dziwnie zachwycona. Patrzy na mnie i uświadamia sobie, że jestem zdziwiony jej reakcją. – Nigdy wcześniej nie dawałeś mi kwiatów.
Siadam obok niej. Jestem zafascynowany. Ta kobieta naprawdę mnie zna; to nie jest tylko przelotna znajomość z któregoś z moich przyszłych wyskoków. Podchodzi kelnerka i podaje nam karty.
– Powiedz mi – rzucam.
– Co?
– Wszystko. Czy rozumiesz, dlaczego ja cię nie znam? Jest mi bardzo przykro z tego powodu…
– Och, niepotrzebnie. Chodzi mi o to, że ja wiem… wiem, dlaczego tak się dzieje. – Clare zniża głos. – Wszystko przez to, że dla ciebie nic się jeszcze nie wydarzyło, a ja znam cię od bardzo dawna.
– Jak długo?
– Czternaście lat. Zobaczyłam cię po raz pierwszy, gdy miałam sześć lat.
– Jezu. Często mnie widywałaś? Czy tylko kilka razy?
– Kiedy spotkaliśmy się po raz ostatni, kazałeś mi to przynieść na nasze następne spotkanie. – Pokazuje jasnoniebieski dziecinny pamiętnik. – Proszę, to dla ciebie.
Otwieram go w miejscu zaznaczonym kawałkiem gazety. Strona z dwoma małymi spanielami w prawym górnym rogu zawiera wykaz dat. Pierwsza z nich to 23 września 1977 roku, a ostatnia, szesnaście ozdobionych śmiesznymi psiakami stron dalej, to 24 maja 1989 roku. Liczę powoli. Sto pięćdziesiąt dwie daty zapisane niebieskim długopisem szerokim pismem sześciolatki.
– To ty spisałaś te daty? Są dokładne?
– Ty mi je podyktowałeś. Kilka lat temu powiedziałeś mi, że nauczyłeś się ich na pamięć z tej właśnie listy. Nie wiem, skąd ona się wzięła… przypomina trochę wstęgę Möbiusa. Ale daty są dokładne. Wiedziałam, kiedy mam wyjść na Łąkę, żeby się z tobą spotkać.
Przy stoliku znów staje kelnerka i składamy zamówienie: tom kha kai dla mnie i gang mussaman dla Clare. Kelnerka przynosi herbatę, którą nalewam do filiżanek.
– Co to takiego ta Łąka? – Jestem tak podniecony, że z trudem udaje mi się usiedzieć na krześle. Nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo z mojej przyszłości, a już na pewno nie dziewczynę Botticellego, która widziała mnie sto pięćdziesiąt dwa razy.
– To część posiadłości moich rodziców w Michigan. Po jednej stronie rośnie las, a po drugiej stoi dom. Mniej więcej w środku znajduje się polana o średnicy trzech metrów, z wielkim kamieniem. Jeśli znajdujesz się na tej polanie, to nikt z domu nie może cię zauważyć, bo teren najpierw się wznosi, a na polanie gwałtownie opada. Często się tam bawiłam, bo lubiłam być sama i myślałam, że nikt nie wie, gdzie jestem. Pewnego dnia, kiedy byłam w pierwszej klasie, wróciłam do domu ze szkoły, wyszłam na polanę i zobaczyłam tam ciebie.
– Byłem nagi i pewno wymiotowałem.
– Szczerze mówiąc, sprawiałeś wrażenie bardzo opanowanego. Pamiętam, że wiedziałeś, jak mam na imię, i że zniknąłeś w bardzo spektakularny sposób. Teraz, kiedy patrzę na to z perspektywy, wiem, że musiałeś być tam już wcześniej. To było chyba w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku, miałam dziesięć lat. Powtarzałeś raz po raz „O mój Boże” i nie spuszczałeś ze mnie wzroku. Byłeś też bardzo skrępowany swoją nagością. Po tym spotkaniu przywykłam już, że ten stary, nagi facet w magiczny sposób zjawi się z przyszłości i będzie chciał dostać ubranie. – Clare się uśmiecha. – I coś do jedzenia.
– Co w tym śmiesznego?
– Przez te wszystkie lata przyrządzałam ci bardzo dziwne rzeczy. Kanapki z masłem orzechowym i pastą z filetów anchois. Pasztet i kawałki buraków na krakersach „Ritz”. Chciałam sprawdzić, czy jest coś takiego, czego nie zjesz, a po części próbowałam ci zaimponować umiejętnościami kulinarnymi.
– Ile miałem lat?
– W wersji najstarszej jakieś czterdzieści parę. Nie jestem pewna, ile najmniej, może koło trzydziestu? A ile masz teraz?
– Dwadzieścia osiem.
– Teraz wyglądasz w moich oczach bardzo młodo. Przez kilka lat pojawiałeś się głównie w wersji czterdziestoparoletniej i wyglądało na to, że nie jest ci lekko w życiu… Ale kiedy jest się dzieckiem, wszyscy dorośli wyglądają na dużych i starych.
– Co robiliśmy? Na Łące? Zdaje się, że spędziliśmy tam sporo czasu.
Clare się uśmiecha.
– Mnóstwo rzeczy. Zmieniały się w zależności od mojego wieku i pogody. Dużo pomagałeś mi w lekcjach. Graliśmy w różne gry. Ale przede wszystkim rozmawialiśmy. Kiedy byłam całkiem mała, myślałam, że jesteś aniołem, więc wypytywałam cię o Pana Boga. Jako nastolatka próbowałam cię nakłonić, żebyś się ze mną kochał, ale ty nigdy nie chciałeś, co oczywiście sprawiało, że stawałam się coraz bardziej natarczywa. Bałeś się chyba, że nabawię się przez to jakichś kompleksów. Pod wieloma względami traktowałeś mnie po ojcowsku.
– Och. Miło to słyszeć, ale teraz akurat jakoś nie mam ochoty, żebyś traktowała mnie jak ojca. – Patrzymy sobie w oczy i uśmiechamy jak starzy spiskowcy. – A w zimie? Zimy w Michigan są bardzo ostre.
– Przemycałam cię do piwnic. Są naprawdę ogromne. Jedna z nich pełni funkcję magazynu, a po drugiej stronie ściany znajduje się kotłownia. Nazywamy to pomieszczenie Czytelnią, bo trzymamy tam stare książki i pisma. Pewnego dnia siedziałeś tam zamknięty i rozpętała się wielka śnieżyca. Nikt nie poszedł do szkoły ani do pracy, a ja myślałam, że oszaleję, bo nie mogłam zdobyć dla ciebie jedzenia. Kiedy rozpętała się zamieć, Etta miała właśnie jechać na zakupy. Przez trzy dni siedziałeś więc w piwnicy, czytając stare numery „Reader’s Digest”, żywiąc się sardynkami i makaronem instant.
– Brzmi słono. Już nie mogę się tego doczekać.
Kelnerka postawiła na stole nasze dania.
– Nauczyłaś się gotować?
– Nie. Marna ze mnie kucharka. Nell i Etta zawsze wpadały w szał, kiedy próbowałam coś zrobić w kuchni. Mogłam tam przyjść tylko po colę. Od czasu przeprowadzki do Chicago nie mam dla kogo gotować i straciłam motywację. Poza tym mam mnóstwo zajęć w szkole, więc jadam głównie tutaj. – Clare wsuwa do ust widelec pełen curry. – To jest naprawdę pyszne.
– Nell i Etta?
– Nell jest naszą kucharką. – Clare się uśmiecha. – Wygląda tak, jak wyglądałaby Aretha Franklin, gdyby była Julią Child1. Etta jest naszą gospodynią i zajmuje się wszystkim. Jest dla nas prawie jak mama, bo moja matka jest… No cóż, Etta jest Niemką i jest przez to dość surowa, ale zawsze była przy nas, gdy tymczasem mama… często buja w obłokach. Rozumiesz?
Kiwam głową, bo mam usta pełne zupy.
– No i jest jeszcze Peter – dodaje Clare. – To nasz ogrodnik.
– No proszę, twoja rodzina ma służbę. Trochę za wysokie progi jak dla mnie. Czy poznałem kiedyś… kogoś z nich?
– Poznałeś babcię Meagram tuż przed jej śmiercią. To jedyna osoba, której o tobie opowiedziałam. Była już wtedy prawie niewidoma. Wiedziała, że mamy się pobrać, i bardzo chciała cię poznać.
Przestaję jeść i patrzę na Clare. Odpowiada mi poważnym spojrzeniem. Jest urocza i spokojna jak anioł.
– Mamy się pobrać?
– Tak sądzę – odpowiada. – Przez wszystkie te lata opowiadałeś mi, że w czasach, z których przybywasz, jesteśmy małżeństwem.
To za dużo. Stanowczo za dużo. Zamykam oczy i zmuszam się, by o niczym nie myśleć; ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, jest utrata kontaktu z tutaj i teraz.
– Henry? Henry, nic ci nie jest?
Czuję, jak Clare siada obok mnie. Otwieram oczy, a ona ujmuje moje dłonie.
– Henry, przepraszam, ale nie mogę się do tego przyzwyczaić. Wszystko się odwróciło. Przez całe moje życie to ty wszystko wiedziałeś i zapomniałam, że dziś wieczór nie powinnam się tak śpieszyć. – Uśmiecha się. – Ostatnie słowa, jakie do mnie powiedziałeś podczas naszego ostatniego spotkania, brzmiały: „Miej litość, Clare”, i teraz już wiem, co miałeś na myśli.
Nadal trzyma mocno moje dłonie w swoich. Patrzy na mnie z miłością. Jestem jej głęboko wdzięczny.
– Clare?
– Tak?
– Czy możemy się cofnąć? Możemy udawać, że to normalna pierwsza randka, na którą umówiły się dwie normalne osoby?
– Jasne. – Clare wstaje i wraca na swoje miejsce. Siada wyprostowana i siłą powstrzymuje uśmiech.
– No dobra, Clare. Opowiedz mi coś o sobie. Masz jakieś hobby? Zwierzaki? Niezwykłe upodobania seksualne?
– Sam się przekonaj.
– Dobrze. Co dalej? Gdzie chodzisz do szkoły? Co studiujesz?
– Jestem w Instytucie Sztuk Pięknych. Zaczynałam od rzeźby, ale niedawno zaczęłam zgłębiać tajniki wytwarzania papieru.
– Świetnie. Jak wyglądają twoje dzieła?
Po raz pierwszy Clare sprawia wrażenie zakłopotanej.
– Są… duże i przedstawiają… ptaki. – Wbija wzrok w blat stołu, a po chwili wypija łyk herbaty.
– Ptaki?
– Tak naprawdę chodzi o… tęsknotę. – Nadal nie patrzy na mnie, więc zmieniam temat.
– Opowiedz mi coś o swojej rodzinie.
– Dobrze. – Odpręża się i uśmiecha. – Moja rodzina mieszka w stanie Michigan, niedaleko położonego nad jeziorem małego miasteczka South Haven. Nasz dom tak naprawdę stoi na wydzielonym terenie i należał do rodziców mojej matki, dziadka i babci Meagram. Dziadek umarł przed moim urodzeniem, a babcia mieszkała z nami aż do śmierci. Umarła, gdy miałam siedemnaście lat. Dziadek był prawnikiem i mój tato też jest prawnikiem. Poznał mamę, gdy zaczął pracować w kancelarii dziadka.
– Ożenił się więc z córką szefa.
– Tak. Czasami się zastanawiam, czy przypadkiem nie ożenił się z domem szefa. Dom jest naprawdę niesamowity. Jego zdjęcia można znaleźć w wielu książkach poświęconych architekturze.
– Ma jakąś nazwę? Kto go zbudował?
– Nazywa się Meadowlark House, a zbudował go Peter Wyns w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym roku.
– Ach tak. Widziałem te zdjęcia. Zbudowano go dla rodziny Hendersonów, prawda?
– Tak. W prezencie ślubnym dla Mary Henderson i Dietera Bascombe. Po dwóch latach rozwiedli się i sprzedali dom.
– To bardzo wytworna rezydencja.
– Moja rodzina też jest wytworna. I ma bzika na jego punkcie.
– A rodzeństwo?
– Mój brat Mark ma dwadzieścia dwa lata i studiuje prawo na Harvardzie. Alicia ma siedemnaście lat i kończy szkołę średnią. Gra na wiolonczeli.
Wyczułem dużo ciepła dla siostry i pewną niechęć w stosunku do brata.
– Nie przepadasz za Markiem?
– Jest podobny do ojca. Obaj lubią wygrywać i potrafią męczyć cię tak długo, aż w końcu przyznasz im rację.
– Wiesz, zawsze zazdrościłem innym rodzeństwa, nawet jeśli za nim nie przepadali.
– Jesteś jedynakiem?
– Tak. Myślałem, że wiesz o mnie wszystko.
– Tak naprawdę wiem wszystko i nic. Wiem, jak wyglądasz bez ubrania, ale do dzisiejszego ranka nie znałam twojego nazwiska. Wiedziałam, że mieszkasz w Chicago, ale nie wiem nic o twojej rodzinie poza tym, że twoja mama zginęła w wypadku samochodowym, kiedy miałeś sześć lat. Wiem, że doskonale znasz się na sztuce i mówisz płynnie po niemiecku i francusku, ale nie miałam pojęcia, że pracujesz w bibliotece. Nie ułatwiłeś mi wcale odnalezienia cię w teraźniejszości; powiedziałeś, że spotkamy się, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. No i jesteśmy.
– Jesteśmy – zgadzam się z nią. – Moja rodzina nie jest wcale wytworna. Rodzice poświęcili życie muzyce. Moim ojcem jest Richard DeTamble, a matką była Annette Lyn Robinson.
– Ta śpiewaczka!
– Owszem. A ojciec jest skrzypkiem. Gra w Chicagowskiej Orkiestrze Symfonicznej. Ale nigdy nie zrobił takiej kariery jak mama. Wielka szkoda, bo jest genialnym wirtuozem. Po śmierci mamy nie potrafił się odnaleźć.
Zjawia się kelnerka z rachunkiem. Niewiele zjedliśmy, ale przynajmniej ja nie mam już na nic ochoty. Clare otwiera torebkę, ale potrząsam głową i płacę. Wychodzimy z restauracji i stajemy na Clark Street w przyjemny jesienny wieczór. Clare ma na sobie jakieś wymyślne niebieskie okrycie i futrzany szalik; ja zapomniałem włożyć płaszcz, więc trzęsę się z zimna.
– Gdzie mieszkasz? – pyta Clare.
Och nie.
– Dwie przecznice stąd, ale mam bardzo małe mieszkanie, w którym teraz panuje kosmiczny bałagan. A ty?
– W Roscoe Village nad Hoyne. Ale mam współlokatorkę.
– Jeśli przyjdziesz do mnie, to będziesz musiała zamknąć oczy i policzyć do tysiąca. Może twoja współlokatorka jest bardzo dyskretna i głucha?
– Masz pecha. Nigdy nikogo nie zapraszam do siebie. Charisse natychmiast by na ciebie naskoczyła i wbiła ci drzazgi pod paznokcie, żeby tylko wszystkiego się dowiedzieć.
– Marzę o tym, by torturowała mnie osóbka o imieniu Charisse, ale widzę, że ty się do tego nie palisz. Chodźmy więc do mojej jaskini.
Ruszamy Clark Street. Po drodze wstępuję do sklepu po butelkę wina. Kiedy wychodzę, Clare patrzy na mnie zaskoczona.
– Myślałam, że nie wolno ci pić alkoholu.
– Nie?
– Doktor Kendrick był wyraźnie temu przeciwny.
– A kto to taki?
– To twój lekarz, ekspert od zaburzeń czasowych.
– Wyjaśnij mi, proszę.
– Niewiele wiem. Doktor Kendrick jest genetykiem molekularnym, który odkrył… odkryje, dlaczego ludzie cierpią na zaburzenia czasowe. To problem genetyczny; rozwiąże go w dwa tysiące szóstym roku. – Wzdycha ciężko. – Musi upłynąć jeszcze sporo czasu. Powiedziałeś mi kiedyś, że za dziesięć lat będzie znacznie więcej ludzi cierpiących na tę chorobę.
– Nigdy nie słyszałem o nikim, kto cierpiałby na tego typu… zaburzenia.
– Podejrzewam, że nawet gdyby udało ci się teraz odnaleźć doktora Kendricka, nie potrafiłby ci pomóc. A gdyby mógł, nigdy byśmy się nie spotkali.
– Przestańmy o tym myśleć.
Stajemy w holu. Clare wchodzi pierwsza do malutkiej windy. Zamykam drzwi i wciskam guzik jedenastego piętra. Clare pachnie starym materiałem, mydłem, potem i futrem. Oddycham głęboko. Winda zatrzymuje się na moim piętrze. Wychodzimy i ruszamy wąskim korytarzem. Męczę się ze wszystkimi stu siedmioma zamkami i lekko uchylam drzwi.
– Kiedy byliśmy na kolacji, bałagan zrobił się jeszcze większy. Będę musiał zawiązać ci oczy.
Clare chichocze, gdy stawiam butelkę na podłodze i zdejmuję krawat. Zasłaniam jej oczy i mocno zawiązuję krawat z tyłu głowy. Otwieram drzwi, wprowadzam ją do środka i sadzam na fotelu.
– Dobra, zacznij liczyć.
Liczy posłusznie. Miotam się po mieszkaniu, zbierając bieliznę i skarpetki z podłogi, łyżeczki i filiżanki po kawie ze wszystkich możliwych powierzchni i wrzucam wszystko do zlewu w kuchni. Kiedy Clare mówi: „Dziewięćset sześćdziesiąt siedem”, zdejmuję jej krawat z oczu. Zdążyłem nawet złożyć kanapę i teraz siadam na niej wygodnie.
– Wino? Muzyka? Świece?
– Bardzo proszę.
Wstaję z kanapy i zapalam świece. Gdy kończę, gaszę górne światło i cały pokój zalewa ciepły, migoczący blask. Wszystko od razu wygląda znacznie lepiej. Wkładam róże do wody, znajduję korkociąg, otwieram wino i nalewam do kieliszków. Po chwili zastanowienia wsuwam do odtwarzacza nagraną przez matkę dla wytwórni EMI płytę z pieśniami Schuberta i puszczam ją bardzo cicho.
Moje mieszkanie to w zasadzie tylko kanapa, fotel i około czterech tysięcy książek.
– Jak miło – mówi Clare.
Wstaje i przenosi się na kanapę. Siadam obok niej. To bardzo sympatyczna chwila, gdy siedzimy bez słowa, tylko patrząc na siebie. Blask świec odbija się od jej rudych włosów. Wyciąga dłoń i dotyka mojego policzka.
– Tak dobrze znów cię widzieć. Czułam się bardzo samotna.
Przyciągam ją do siebie. Całujemy się. To bardzo… znajomy i czuły pocałunek, zrodzony z długiej zażyłości i przez moment zastanawiam się, co tak naprawdę robiliśmy na tej jej łące, ale szybko odrzucam tę myśl. Odsuwamy się lekko od siebie. Zazwyczaj w takiej chwili zaczynam się zastanawiać, jak odnaleźć drogę przez labirynt ubrania, lecz teraz kładę się wygodnie na kanapie i pociągam za sobą Clare, chwytając ją pod pachy. W swojej aksamitnej sukience jest bardzo śliska i wsuwa się między mnie i oparcie kanapy niczym węgorz. Przez cienki materiał czuję ciepło jej ciała. Część mnie pragnie gorąco rzucić się na nią i pieścić aż do zapamiętania, ale jestem też wykończony i mocno tym wszystkim przytłoczony.
– Biedny Henry.
– Dlaczego biedny? Nie posiadam się ze szczęścia. – I to jest prawda.
– Zarzuciłam cię tymi wszystkimi rewelacjami niczym lawiną kamieni.
Clare przerzuca nogę przez moje biodro, tak że siedzi teraz na moim penisie.
To cudowne, bo mam się na czym skoncentrować.
– Nie ruszaj się – mówię.
– Dobra. To naprawdę cudowny wieczór. Chodzi mi o to, że wiedza to potęga i tak dalej. Zawsze byłam bardzo ciekawa, gdzie mieszkasz, jak się ubierasz i czym się zajmujesz.
– Voilà – wsuwam dłonie pod jej sukienkę i wędruję aż do ud. Ma na nogach pończochy i podwiązki. Moja dziewczyna. – Clare?
– Oui.
– Szkoda byłoby pochłonąć to wszystko od razu. Zostawmy sobie coś na potem.
Clare jest wyraźnie zaskoczona moimi słowami.
– Przepraszam! Ale wiesz, czekałam na to tyle lat. A to nie jest jak kawałek tortu, który znika, gdy go zjesz.
– No to jedz swój tort, który nie znika.
– Tak brzmi moje motto. – Uśmiecha się przebiegle i porusza kilka razy biodrami.
Mam teraz erekcję tak wielką, że mogłaby jeździć kolejką górską bez opieki rodziców.
– Często stawiasz na swoim, prawda?
– Zawsze. Jestem okropna. Lecz ty opierałeś się moim najbardziej wymyślnym sztuczkom. Straszliwie cierpiałam z powodu twojego reżimu francuskich słówek i gry w warcaby.
– Chyba powinien pocieszyć mnie fakt, że moja wersja z przyszłości będzie przynajmniej wyposażona w jakieś środki przymusu. Robisz to wszystkim chłopcom?
Clare jest urażona; nie wiem, do jakiego stopnia szczerze.
– Do głowy by mi nawet nie przyszło, żeby robić to z chłopcami. Też masz pomysły! – Zaczyna rozpinać mi koszulę. – Boże, jesteś taki… młody. – Szczypie mnie mocno w sutki.
Do diabła z cnotą. Udało mi się rozwiązać tajemnicę jej sukni.
Następnego ranka:
CLARE: Budzę się i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Obcy sufit. Odgłosy ruchu ulicznego w oddali. Półki na książki. Niebieski fotel z moją aksamitną sukienką przerzuconą przez oparcie i leżącym na niej krawatem. Potem wszystko sobie przypominam. Odwracam głowę. Obok mnie leży Henry. Wszystko wydaje się tak proste, jakbym robiła to przez całe życie. Henry śpi głęboko, zwinięty w kłębek, jakby fale wyrzuciły go na brzeg morza. Jedną ręką zasłania oczy, długie czarne włosy rozsypują się na poduszce. To takie proste. Nareszcie jesteśmy razem. Tutaj i teraz. Nareszcie teraz.
Wstaję ostrożnie z łóżka. Henry śpi na rozkładanej kanapie, której sprężyny trzeszczą, gdy się podnoszę. Między kanapą a półkami nie ma zbyt wiele miejsca, więc staram się przecisnąć jak najciszej, by dotrzeć do korytarza. Łazienka jest niewielka. Czuję się jak Alicja w krainie czarów, która nagle urosła i musi wysunąć rękę przez okno, żeby się obrócić. Ozdobny mały kaloryfer jest bardzo ciepły. Robię siku, myję ręce i twarz. A potem dostrzegam dwie szczoteczki do zębów w białym porcelanowym kubku.
Otwieram wiszącą na ścianie szafkę. Żyletki, krem do golenia, tylenol, płyn po goleniu, wykałaczka, dezodorant na najwyższej półce. Krem do rąk, tampony, pudełeczko na krążek dopochwowy, dezodorant, szminka, buteleczka z witaminami, tubka środka plemnikobójczego na najwyższej półce. Szminka jest ciemnoczerwona.
Stoję, trzymając ją w dłoni. Trochę mi niedobrze. Ciekawe, jak ona wygląda, jak się nazywa. Jak długo są razem? Chyba wystarczająco długo. Odkładam szminkę, zamykam szafkę. W lustrze widzę odbicie swojej bladej twarzy, zmierzwionych włosów sterczących we wszystkie strony. Kimkolwiek jesteś, teraz ja jestem tutaj. Może i jesteś przeszłością Henry’ego, ale ja jestem jego przyszłością. Uśmiecham się do swego odbicia, a ono odpowiada mi uśmiechem. Pożyczam sobie biały frotowy szlafrok Henry’ego, który wisi na drzwiach. Pod nim wisi jasnobłękitny jedwabny. Zupełnie bez powodu czuję się znacznie lepiej, mając na sobie jego szlafrok.
Wracam do pokoju. Henry jeszcze śpi. Zdejmuję zegarek z parapetu. Jest dopiero wpół do siódmej. Jestem jednak zbyt niespokojna, żeby wrócić do łóżka. Idę do malutkiej kuchni poszukać kawy. Wszystkie blaty i kuchenka zarzucone są naczyniami, magazynami i papierami. W zlewozmywaku leży nawet skarpetka. Zeszłego wieczoru Henry wrzucał wszystko do kuchni, jak leci. Od samego początku odnosiłam wrażenie, że jest bardzo pedantyczny. Teraz stało się jasne, że należy do tych osób, które bardzo dbają o swój wygląd, a cała reszta niewiele ich obchodzi. Znajduję kawę w lodówce i włączam ekspres. Czekając, aż kawa się zaparzy, oglądam książki.
Tutaj odnajduję Henry’ego, jakiego znam. Elegie, pieśni i sonety Donne’a. Doktor Faustus Marlowe’a. Nagi lunch. Anne Bradstreet, Immanuel Kant. Barthes, Foucault, Derrida. Pieśni niewinności i doświadczenia Blake’a. Kubuś Puchatek. Alicja w krainie czarów z komentarzami Martina Gardnera. Heidegger. Rilke. Tristram Shandy. Wisconsin Death Trip. Biskup Berkeley. Andrew Marvell. Hipotermia, odmrożenia i inne choroby wywoływane przez niskie temperatury.
Trzeszczy łóżko, podskakuję przestraszona. Henry siada i patrzy na mnie, mrużąc oczy w blasku poranka. Jest taki młody, tak bardzo przed… Jeszcze mnie nie zna. Nagle ogarnia mnie strach, że zapomniał, kim jestem.
– Wyglądasz na zmarzniętą – mówi. – Wracaj do łóżka, Clare.
– Zaparzyłam kawę – odpowiadam.
– Mmmm, czuję jej zapach. Ale najpierw chodź się przywitać.
Wsuwam się do łóżka, wciąż mając na sobie jego szlafrok. Wkłada rękę pod biały materiał i zatrzymuje ją na chwilę. Widzę, że powiązał fakty i próbuje sobie przypomnieć, co jeszcze mogłam zobaczyć w łazience.
– To cię niepokoi? – pyta.
Waham się przez chwilę.
– Jasne, że tak – odpowiada sam sobie. – I to bardzo. To oczywiste. – Siada, ja też się podnoszę. Patrzy na mnie z powagą. – To i tak było już prawie skończone.
– Prawie?
– Miałem z nią zerwać. To tylko kwestia złego wyczucia czasu. A może dobrego, nie mam pojęcia. – Próbuje wyczytać z mojej twarzy… Co? Przebaczenie? To przecież nie jego wina. Skąd mógł wiedzieć. – Dręczyliśmy się nawzajem od dłuższego czasu… – mówi coraz szybciej, po czym urywa. – Chcesz się dowiedzieć wszystkiego?
– Nie.
– Dzięki. – Przesuwa dłonią po twarzy. – Przepraszam. Nie wiedziałem, że tu przyjdziesz, bo posprzątałbym trochę staranniej. W moim życiu, nie tylko w mieszkaniu. – Ma ślad szminki pod uchem. Pochylam się, by go zetrzeć. Ujmuje moją dłoń. – Czy jestem bardzo inny? Nie tego się spodziewałaś? – pyta z niepokojem w głosie.
– Tak… jesteś bardziej… – Egoistyczny, myślę, ale mówię: – Jesteś młodszy.
Zastanawia się przez chwilę.
– To dobrze czy źle?
– Inaczej.
Przesuwam dłońmi po ramionach i plecach Henry’ego, masując mięśnie, szukając blizn.
– Widziałeś siebie po czterdziestce?
– Tak. Wyglądam, jakby ktoś kiedyś nieźle mnie pobił.
– Też. Ale jesteś mniej… chodzi mi o to, że jesteś bardziej… Znasz mnie, więc…
– Dajesz mi wyraźnie do zrozumienia, że teraz jestem bardziej nieporadny.
Kręcę głową, choć właśnie to miałam na myśli.
– Chodzi o to, że ja mam za sobą wszystkie te doświadczenia, a ty… Po prostu nie przywykłam do tego, że ty jeszcze nic nie wiesz, nic nie pamiętasz.
Henry spoważniał.
– Przepraszam. Ale osoba, którą znasz, jeszcze nie istnieje. Zostań ze mną, a prędzej czy później na pewno się pojawi. To najlepsze, co mogę ci zaoferować.
– Zgoda. Ale tymczasem…
Patrzy mi prosto w oczy.
– Tymczasem?
– Chcę…
– Czego chcesz?
Rumienię się. Henry uśmiecha się i kładzie mnie delikatnie na poduszce.
– No wiesz.
– Nie wiem, ale potrafię się paru rzeczy domyślić.
Później drzemiemy, ciepło okryci w bladym świetle październikowego słońca. Henry mówi mi coś prosto w kark.
– Co takiego?
– Myślałem właśnie, że jest tu z tobą tak spokojnie. Miło jest tak leżeć i wiedzieć, że w pewnym sensie zadbano już o naszą przyszłość.
– Henry?
– Hmmm?
– Dlaczego nigdy nie opowiedziałeś sobie o mnie?
– Nie robię tego.
– Czego?
– Nie opowiadam sobie rzeczy, które się wydarzą, chyba że grozi mi jakieś wielkie niebezpieczeństwo. Próbuję żyć jak normalny człowiek. Nie lubię nawet przebywać w swoim własnym towarzystwie, więc staram się nie wpadać na siebie, chyba że nie mam wyboru.
Zastanawiam się przez chwilę nad jego słowami.
– Ja powiedziałabym sobie o wszystkim.
– Nie powiedziałabyś. Wynikają z tego same kłopoty.
– Zawsze starałam się wyciągnąć z ciebie wszystko.
Przewracam się na plecy, a Henry opiera się na łokciu i patrzy na mnie z góry. Nasze twarze znajdują się blisko siebie, o parę centymetrów. Czuję się trochę dziwnie, rozmawiając z nim w ten sposób. Niby jest jak dawniej, ale przez tę fizyczną bliskość trudno mi się skoncentrować.
– Czy coś ci mówiłem? – pyta.
– Czasami. Kiedy miałeś na to ochotę albo musiałeś.
– Na przykład co?
– Widzisz? Chcesz się dowiedzieć. Ale ja nic ci nie powiem.
Henry wybucha śmiechem.
– Dobrze mi tak! Jestem głodny. Chodźmy na śniadanie.
Dzień jest chłodny. Samochody i rowerzyści suną Dearborn, przytulone pary idą chodnikiem. Idziemy wśród nich, trzymając się za ręce. Nareszcie razem. Nareszcie wszyscy mogą nas zobaczyć. Czuję lekkie ukłucie żalu, jakbym zdradziła długo skrywany sekret, a potem falę wielkiej radości: teraz wszystko zaczyna się naprawdę.
Sobota, 16 czerwca 1968 roku
HENRY: Pierwszy raz był magiczny. Skąd mogłem wiedzieć, co to znaczy? Był dzień moich piątych urodzin i poszliśmy do Muzeum Historii Naturalnej. Chyba nigdy wcześniej tam nie byłem. Rodzice przez cały tydzień opowiadali mi o cudach, jakie można tam zobaczyć, o wypchanych słoniach w wielkiej sali, szkieletach dinozaurów, dioramach z życia jaskiniowców. Mama wróciła właśnie z Sydney i przywiozła mi ogromnego, cudownie niebieskiego motyla, Papilio ulysses w ramce wypełnionej watą. Trzymałem go tuż przy twarzy, tak blisko, że widziałem tylko ten porażający błękit. Przepełniał mnie uczuciem, które później chciałem odtworzyć za pomocą alkoholu, a odnalazłem je dopiero u boku Clare: uczuciem jedności, zapomnienia, bezmyślności w najlepszym tego słowa znaczeniu. Rodzice opowiadali mi o masach gablot z motylami, kolibrami, żukami. Byłem tak podniecony, że obudziłem się przed świtem. Włożyłem tenisówki, zabrałem mojego Papilio ulysses, w piżamie przeszedłem przez podwórko i zszedłem po schodkach nad rzekę. Siedziałem na brzegu i patrzyłem, jak wstaje dzień. Po chwili nadpłynęła rodzina kaczek, na drugim brzegu pojawił się szop i spojrzał na mnie zaciekawiony, po czym wyprał swoje śniadanie i zjadł je ze smakiem. Chyba zasnąłem na chwilę. Usłyszałem jednak, jak woła mnie mama, i wbiegłem po śliskich od rosy schodkach, trzymając motyla. Mama była zła, że zszedłem sam nad rzekę, ale upiekło mi się z powodu urodzin.
Rodzice tego wieczoru nie pracowali, więc nie śpieszyli się z ubieraniem i wyjściem z domu. Ja byłem gotowy długo przed nimi. Usiadłem na ich łóżku i udawałem, że czytam partyturę. Wszystko to działo się w czasie, gdy moi rodzice muzycy odkryli, że ich jedyna latorośl nie ma w tym kierunku żadnych talentów. I nie chodziło wcale o to, że nie próbowałem, nie; nie potrafiłem tylko usłyszeć w utworze tego, co oni. Bardzo lubiłem muzykę, ale słuchu nie miałem za grosz. I choć potrafiłem czytać gazetę już w wieku czterech lat, partytury były dla mnie tylko masą śmiesznych czarnych znaczków. Rodzice nie porzucali jednak nadziei, że może obudzą się we mnie jakieś ukryte talenty, więc kiedy wziąłem do ręki partyturę, mama usiadła obok mnie na łóżku i próbowała mi pomóc. Po chwili zaczęła śpiewać, a ja wtórowałem jej, wydając z siebie jakieś okropne dźwięki. Pstrykałem palcami, mama zaczęła mnie łaskotać i oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Z łazienki wyszedł tato owinięty w pasie ręcznikiem i przyłączył się do nas. Przez kilka cudownych minut śpiewali razem, potem tato wziął mnie na ręce i zaczęli tańczyć w sypialni, trzymając mnie między sobą. Nagle zadzwonił telefon, przerywając zabawę. Mama poszła odebrać, a tato posadził mnie na łóżku i zaczął się ubierać.
Nareszcie byli gotowi. Mama włożyła czerwoną sukienkę bez rękawów i sandałki. Paznokcie u rąk i nóg pomalowała na pasujący do sukienki kolor. Tato prezentował się wspaniale w granatowych spodniach i białej koszuli z krótkimi rękawami, stanowiąc idealne tło dla urody mamy. Wsiedliśmy do samochodu. Jak zawsze miałem całe tylne siedzenie tylko dla siebie, więc wyciągnąłem się wygodnie, oglądając przez okno wysokie budynki wznoszące się wzdłuż Lake Shore Drive.
– Usiądź, Henry – powiedziała mama. – Jesteśmy na miejscu.
Usiadłem i spojrzałem na budynek muzeum. Do tej pory spędzałem dzieciństwo, podróżując od jednej europejskiej stolicy do drugiej, więc muzeum wprawdzie spełniło moje oczekiwania jako „muzeum”, lecz jego kamienna fasada nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Była niedziela, przez co mieliśmy trochę problemów ze znalezieniem miejsca na parkingu. W końcu udało nam się zaparkować i ruszyliśmy wzdłuż jeziora, mijając łódki, posągi, a także wiele bardzo podnieconych dzieci. Weszliśmy do budynku między dwiema ogromnymi kolumnami.
Od pierwszej chwili byłem oczarowany.
Miałem przed sobą całą naturę oznaczoną i ułożoną zgodnie z logiką tak wielką, że sprawiała wrażenie, jakby zrobiono to na zamówienie samego Boga; być może zgubił gdzieś oryginalne plany stworzenia świata i poprosił pracowników muzeum, by pomogli Mu je odtworzyć i wszystko raz jeszcze skatalogować. Dla pięciolatka, którego zachwycił jeden błękitny motyl, wizyta w muzeum przypominała spacer przez rajski ogród i oglądanie wszystkiego, co się tam wydarzyło.
A zobaczyliśmy tego dnia mnóstwo: oczywiście motyle, całe setki gablot, z Brazylii, Madagaskaru, nawet brata mojego błękitnego motyla z antypodów. Muzeum było mroczne, zimne i stare, a to jeszcze podkreślało panującą tam aurę niesamowitości, oczekiwania, poczucia, że w tych murach czas i życie stanęły w miejscu. Widzieliśmy kryształy i pumy, szczury piżmowe i mumie, tysiące skamielin. Zrobiliśmy sobie piknik na trawniku przed muzeum, a potem wróciliśmy do środka, żeby oglądać ptaki, aligatory i neandertalczyków. Pod koniec byłem już tak zmęczony, że z trudem trzymałem się na nogach, ale za nic nie chciałem wyjść. Kiedy strażnicy zaczęli nas kierować w stronę wyjścia, najpierw siłą powstrzymywałem łzy, ale w końcu i tak zacząłem płakać ze zmęczenia i rozczarowania, że już musimy iść. Tato wziął mnie na ręce i ruszyliśmy w stronę samochodu. Natychmiast zasnąłem na tylnym siedzeniu, a kiedy się obudziłem, byliśmy w domu. Wróciliśmy w samą porę na kolację.
Zjedliśmy ją na dole w mieszkaniu państwa Kim. Wynajmowaliśmy apartament w należącym do nich domu. Pan Kim był niedużym, szorstkim mężczyzną, który chyba mnie lubił, ale niewiele się odzywał, a pani Kim (nazywałem ją Kimy) była moim kumplem, moją szaloną, uwielbiającą grać w karty koreańską nianią. Spędzałem z nią zresztą większość czasu. Mama nigdy nie radziła sobie zbyt dobrze w kuchni, natomiast Kimy była w tej materii prawdziwą artystką i potrafiła zrobić wszystko: od sufletu po bi bim bop. Któregoś wieczoru, na moją urodzinową kolację, przygotowała pizzę i tort czekoladowy.
Wszyscy odśpiewali mi Sto lat, ja zdmuchnąłem świeczki na torcie. Nie pamiętam, jakie wypowiedziałem życzenie. Tego dnia wolno mi było położyć się później niż zwykle. Byłem nadal mocno podniecony wszystkim, co widziałem w muzeum, a poza tym drzemałem w drodze powrotnej do domu. Siedziałem w piżamie na werandzie razem z rodzicami i państwem Kim, popijając lemoniadę. Spoglądałem w ciemnobłękitne wieczorne niebo, słuchałem cykad i dźwięków telewizorów płynących z innych mieszkań. Wreszcie tato powiedział: „Czas spać, Henry”. Umyłem zęby, zmówiłem pacierz i poszedłem do łóżka. Byłem wykończony, ale nie mogłem zmrużyć oka. Tato czytał mi przez chwilę, a potem, widząc, że nadal nie mogę zasnąć, razem z mamą zgasił wszystkie światła, uchylił drzwi do mojego pokoju i poszedł do saloniku. Nasz rodzinny układ polegał na tym, że będą mi grali tak długo, jak zechcę, ale ja musiałem zostać w łóżku. Mama usiadła więc przy pianinie, tato wyjął skrzypce i razem grali i śpiewali przez długi czas. Kołysanki, pieśni, nokturny, nastrojową muzykę, która miała uspokoić chłopca leżącego w sypialni. Wreszcie mama przyszła sprawdzić, czy już śpię. W moim niedużym łóżeczku musiałem wyglądać na bardzo zmęczonego – jak małe, wycieńczone zwierzątko w piżamie.
– Moje maleństwo, wciąż nie możesz zasnąć?
Skinąłem głową.
– Idziemy już z tatą spać. Wszystko w porządku?
– Tak.
Mama przytuliła mnie mocno.
– Dzień w muzeum był bardzo ekscytujący, prawda?
– Możemy tam pójść jutro?
– Jutro nie, ale wrócimy tam niebawem, dobrze?
– Dobrze.
– Dobranoc. – Mama zostawiła uchylone drzwi i zgasiła światło w holu. – Śpij słodko. Karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki.
Słyszałem szum wody w łazience, wodę spuszczaną w toalecie. Potem zapadła cisza. Wstałem z łóżka i uklęknąłem przy oknie. Widziałem światła w oknach sąsiednich domów, ulicą przejechał samochód, w którym radio grało na cały regulator. Siedziałem tak przez chwilę, a gdy wstałem, nic nie było już takie jak dawniej.
Sobota, 2 stycznia 1988, 4.03 nad ranem/niedziela16 czerwca 1968, 22.46(Henry ma 24 i 5 lat)
HENRY: Jest 4.03 w okropnie zimny styczniowy ranek. Wracam właśnie do domu. Poszedłem potańczyć, a teraz jestem wykończony i trochę zalany. Kiedy walczę z kluczami w jasno oświetlonym holu, nagle zaczyna mi się kręcić w głowie. Padam na kolana i po chwili znajduję się już w ciemności, wymiotując na wyłożoną płytkami podłogę. Podnoszę głowę i widzę podświetlony na czerwono napis WYJŚCIE. Kiedy moje oczy przyzwyczajają się do ciemności, dostrzegam tygrysy, jaskiniowców z włóczniami, ich kobiety ubrane w skóry, podobne do wilków psy. Serce wali mi jak młotem i przez pijaną głowę przebiega szalona myśl: „Cholera, cofnąłem się do ery kamienia łupanego”. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że napis WYJŚCIE jest raczej typowy dla wieku dwudziestego. Wstaję roztrzęsiony i ruszam w stronę drzwi. Pod bosymi stopami czuję zimne płytki, na ciele mam gęsią skórkę. W całym budynku panuje absolutna cisza. Klimatyzowane powietrze jest duszne i trudno się w nim oddycha. Docieram do drzwi i zaglądam do następnego pomieszczenia. Pełno w nim szklanych gablot, w bladym świetle wpadającym z ulicy przez wysokie okna dostrzegam tysiące żuków. Dzięki Bogu trafiłem do Muzeum Historii Naturalnej. Stoję nieruchomo i biorę głęboki wdech, próbując logicznie myśleć. Nagle w moim umęczonym mózgu zapala się jakieś światełko i próbuję iść za jego blaskiem. Mam coś zrobić. Tak. Moje piąte urodziny… ktoś tutaj był i ja zaraz mam się tym kimś stać… Muszę znaleźć jakieś ubranie. Tak, koniecznie.
Pędzę przez dział żuków do długiego holu, który przecina drugie piętro, zbiegam schodami na pierwsze, wdzięczny, że trafiłem do czasów, gdy nie znano jeszcze czujników ruchu. Wielkie słonie wznoszą się złowieszczo nade mną w blasku księżyca, macham do nich po drodze do sklepu z pamiątkami, który znajduje się po prawej stronie wejścia. Przeglądam szybko oferowane tam przedmioty. Kilka z nich na pewno mi się przyda: ozdobny nożyk do otwierania listów, metalowa zakładka do książki z symbolem muzeum i dwie koszulki z dinozaurami. Zamki na gablotach są nieporozumieniem; otwieram je wsuwką, którą znajduję obok kasy, i wyjmuję, co trzeba. Świetnie. Wracam po schodach na trzecie piętro. To „strych” muzeum, gdzie znajdują się laboratoria i biura pracowników. Odczytuję nazwiska na wizytówkach przy drzwiach, ale żadne z nich nic mi nie mówi. Wreszcie wybieram jedno i przesuwam metalową zakładkę przez zamek, aż puszcza zapadka. Wchodzę do środka.
Biuro należy do niejakiego V.M. Williamsona, który jest straszliwym bałaganiarzem. W pokoju walają się papiery i brudne kubki po kawie, z popielniczki wysypują się niedopałki. Na biurku leży częściowo złożony szkielet żmii. Szukam jakichś ubrań, ale bez powodzenia. Następne pomieszczenie zajmuje kobieta, J.F. Bentley. Trzecie podejście okazuje się udane. W pokoju D.W. Fitcha wisi na wieszaku garnitur, który mniej więcej na mnie pasuje. Ma tylko trochę za krótkie rękawy i nogawki i jest za szeroki w ramionach. Wkładam pod niego jedną koszulkę z dinozaurem. Nie mam co prawda butów, ale prezentuję się względnie przyzwoicie. D.W. schował też w biurku nieotwartą paczkę ciasteczek „Oreo”, chwała mu za to. Wyjmuję ją z szuflady i wychodzę, zamykając za sobą starannie drzwi.
Gdzie byłem, kiedy zobaczyłem siebie? Zamykam oczy i czuję, jak ogarnia mnie coraz większe zmęczenie. O mało co nie padam na podłogę, ale udaje mi się odzyskać równowagę i nagle wszystko sobie przypominam: widzę idącą w moją stronę sylwetkę oświetloną od tyłu światłem wpadającym przez frontowe wejście do muzeum. Muszę wrócić do Wielkiego Holu.
Kiedy tam docieram, panuje cisza. Przechodzę przez środek sali, próbując odtworzyć widok wejścia, po czym siadam w pobliżu szatni, by móc pojawić się z lewej strony. Słyszę pulsowanie krwi w głowie, szum klimatyzacji, samochody jadące Lake Shore Drive. Powoli zjadam dziesięć ciasteczek, rozkładając je na pół i wyskrobując nadzienie przednimi zębami, by wystarczyły na dłużej. Nie mam pojęcia, która to godzina ani jak długo przyjdzie mi czekać. Jestem już prawie trzeźwy i w związku z tym czujny. Czas mija, ale nic się nie dzieje. Wreszcie słyszę głuchy stuk i świst wciąganego powietrza. Znów zapada cisza. Czekam. Wstaję cichutko i powoli wchodzę do holu. Staję przy drzwiach i wołam niezbyt głośno: „Henry”.
Nic. Grzeczny chłopiec, zawsze ostrożny. Próbuję jeszcze raz.
– Wszystko w porządku, Henry. Jestem twoim przewodnikiem, oprowadzę cię. To wyjątkowe zwiedzanie, tylko dla ciebie. Nie bój się.
Słyszę sapnięcie.
– Przyniosłem ci podkoszulek. Nie zmarzniesz, kiedy będziemy oglądać eksponaty. – Widzę go teraz, jak stoi na granicy bladego światła i ciemności. – Łap!
Rzucam mu podkoszulek, który znika, po czym Henry wchodzi w krąg światła.
Podkoszulek opada mu aż do kolan. Widzę siebie w wieku pięciu lat: czarne sterczące włosy, blada cera, brązowe oczy, szczupły, zwinny. Jako pięciolatek jestem szczęśliwy, chroniony przez normalność i kochające ramiona rodziców. Teraz wszystko się zmieni i nic nie będzie już takie jak dawniej.
Podchodzę do niego powoli i pochylam się.
– Cześć – mówię cicho. – Miło cię widzieć, Henry. Dzięki, że wpadłeś tutaj dziś wieczór.
– Gdzie ja jestem? I kim ty jesteś? – pyta lekko piskliwym głosem, który odbija się echem od zimnych marmurów.
– Jesteś w Muzeum Historii Naturalnej. Przysłano mnie tutaj, żebym pokazał ci eksponaty, których nie można normalnie oglądać za dnia. Ja też mam na imię Henry. Czyż to nie zabawne?
Kiwa głową.
– Masz ochotę na ciasteczko? Ja bardzo lubię jeść ciasteczka, gdy zwiedzam muzeum. To zwiększa ilość doznań. – Podsuwam mu paczkę „Oreo”.
Jest na pewno głodny, ale waha się, nie wiedząc, ile ciasteczek może wziąć, by nie okazać się niegrzecznym.
– Weź, ile tylko chcesz. Ja zjadłem już dziesięć, więc będziesz musiał mnie dogonić.
Bierze trzy.
– Czy chciałbyś zobaczyć coś w pierwszej kolejności?
Kręci głową.
– Wiesz co? Chodźmy na trzecie piętro. Tam trzymają wszystkie te rzeczy, których nie pokazują zwiedzającym. Dobrze?
– Dobrze.
Wchodzimy w mroku po schodach. Henry idzie powoli, więc dopasowuję swoje tempo do niego.
– Gdzie jest mama?
– W domu. Śpi. To specjalne zwiedzanie, tylko dla ciebie, bo masz urodziny. Poza tym dorośli nie robią takich rzeczy.
– A ty nie jesteś dorosły?
– Jestem bardzo niezwykłym dorosłym. Moja praca polega na przeżywaniu przygód. Kiedy więc się dowiedziałem, że masz wielką ochotę wrócić natychmiast do muzeum, skorzystałem z okazji, żeby cię oprowadzić.
– Ale jak się tu dostałem? – Zatrzymuje się na ostatnim stopniu i patrzy na mnie, nic nie rozumiejąc.
– To sekret. Jeśli ci go zdradzę, będziesz musiał przysiąc, że nikomu o tym nie powiesz.
– Dlaczego?
– Bo nikt ci nie uwierzy. Możesz powiedzieć mamie albo Kimy, jeśli chcesz, ale nikomu więcej. Dobrze?
– Dobrze…
Klękam przed nim, przed moją tak jeszcze niewinną wersją, i patrzę mu prosto w oczy.
– Przysięgasz na wszystko?
– Aha…
– No to posłuchaj. Podróżowałeś w czasie. Byłeś w swojej sypialni, aż tu nagle bum! i jesteś tutaj. Nie jest jeszcze tak późno, więc mamy mnóstwo czasu, żeby obejrzeć wszystko, zanim będziesz musiał wrócić do domu.
Henry milczy i patrzy na mnie wyraźnie zbity z tropu.
– Ale… dlaczego?
– Tego jeszcze nie wiem. Ale na pewno ci powiem, gdy to odkryję. Na razie chodźmy dalej. Masz jeszcze ochotę na ciasteczko?
Bierze jedno i ruszamy powoli korytarzem. Decyduję się na mały eksperyment.
– Spróbujmy tutaj.
Przesuwam zakładkę wzdłuż drzwi oznaczonych numerem 306 i otwieram je. Kiedy zapalam światło, dostrzegam na podłodze całą masę kamieni wielkości dyni. Niektóre są całe, inne rozbite na pół, mają poszarpaną powierzchnię i żyłki metalu w środku.
– Spójrz, Henry, to meteoryty.
– Co to są meteryty?
– Kamienie, które spadły z kosmosu.
Patrzy na mnie, jakbym ja też stamtąd przybył.
– Pójdziemy dalej?
Kiwa głową. Zamykam drzwi do sali z meteorytami i otwieram te po drugiej stronie korytarza. W tej sali jest mnóstwo ptaków. Uchwycone w symulowanym locie, siedzące na gałęziach drzew, ale też ptasie głowy i skóry. Otwieram jedną z setek szuflad; znajduje się w niej kilkanaście szklanych probówek.
W każdej zamknięto malutkiego złoto-czarnego ptaka. Karteczka z jego nazwą przyczepiona jest do nóżki. Henry ma oczy wielkie jak spodeczki.
– Chcesz jednego dotknąć?
– Aha.
Wyjmuję watę zamykającą probówkę i wytrząsam szczygła na dłoń. Henry gładzi go czule po malutkiej główce.
– Czy on śpi?
– Mniej więcej.
Patrzy na mnie ostro, nieufnie przyjmując moje wyjaśnienie. Wsuwam ostrożnie szczygła z powrotem do probówki, zatykam ją watą i chowam do szuflady. Jestem bardzo zmęczony. Nawet samo słowo „sen” stanowi pokusę nie do odparcia, kusi mnie swą słodyczą. Wyprowadzam Henry’ego do holu i nagle przypominam sobie, co najbardziej urzekło mnie podczas tego nocnego wypadu do muzeum, kiedy byłem mały.
– Chodźmy do biblioteki.
Henry wzrusza ramionami. Idę teraz znacznie szybciej, więc musi podbiegać, by dotrzymać mi kroku. Biblioteka jest na trzecim piętrze we wschodnim skrzydle budynku. Kiedy tam docieramy, zatrzymuję się na chwilę i oglądam zamki. Henry patrzy na mnie, jakby chciał powiedzieć: „No to koniec”. Wyjmuję z kieszeni nożyk do otwierania listów. Odkręcam drewnianą rączkę i okazuje się, że w środku jest bardzo użyteczny metalowy pręt. Wsuwam go do zamka i delikatnie nim kręcę. Słyszę, jak poruszają się sprężyny, wsuwam więc pręt głębiej. I nagle proszę! Sezam otwarty.
Nareszcie udało mi się zrobić na nim wrażenie.
– Jak to zrobiłeś?
– To nie jest wcale takie trudne. Nauczę cię, kiedy spotkamy się następnym razem. Entrez!
Przytrzymuję drzwi i Henry wchodzi do środka.
Włączam światło i czytelnia ukazuje się nam w całej okazałości: ciężkie drewniane stoły, krzesła, brązowy dywan, ogromne biurko. Biblioteki w Muzeum Historii Naturalnej nie zaprojektowano bynajmniej z myślą o pięciolatkach. Jest zamknięta dla publiczności, korzystają z niej tylko naukowcy. Wzdłuż wszystkich ścian wznoszą się przeszklone półki, lecz znajdują się na nich przede wszystkim oprawione w skórę czasopisma z epoki wiktoriańskiej. Księga, której szukam, leży samotnie w ogromnej dębowej gablocie na środku sali. Otwieram zamek szpilką i podnoszę szklaną pokrywę. Naprawdę, w muzeum powinni zadbać o lepsze zabezpieczenia. Nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, w końcu jestem pracownikiem biblioteki i przez cały czas oprowadzam wycieczki po Newberry. Znajduję na biurku kawałek filcu i kilka podkładek i kładę je na najbliższym stole. Zamykam księgę, ostrożnie wyjmuję ją z gabloty i układam na filcu. Odsuwam krzesło.
– Stań tutaj. – Wskazuję mu krzesło. – Żebyś mógł lepiej widzieć.
Henry posłusznie wspina się na krzesło, a ja otwieram księgę.
To Ptaki Ameryki Audubona, luksusowe ogromne wydanie, które jest niemal tak wysokie, jak moja pięcioletnia wersja. To najpiękniejszy zachowany egzemplarz; podziwiałem go przez wiele deszczowych popołudni. Kiedy pokazuję mu pierwszą ilustrację, Henry się uśmiecha.
– Nur pospolity – czyta. – Wygląda jak kaczka.
– Masz rację. Założę się, że zgadnę, którego ptaka lubisz najbardziej.
Kręci głową z uśmiechem.
– O co się założysz?
Spuszcza wzrok na koszulkę z dinozaurem i wzrusza ramionami. Znam dobrze to uczucie.
– A co powiesz na to: jeśli zgadnę, dostaniesz ciasteczko, a jeśli nie zgadnę, też je dostaniesz?
Zastanawia się przez chwilę i dochodzi do wniosku, że to uczciwe postawienie sprawy. Otwieram księgę na stronie z flamingiem. Henry wybucha śmiechem.
– Zgadłem?
– Tak!
Łatwo jest być wszechwiedzącym, gdy już raz wszystko się przeżyło.
– Proszę, to twoje ciasteczko. Ja też wezmę jedno w nagrodę, że zgadłem. Ale musimy poczekać, aż skończymy oglądać książkę; nie chcemy przecież pobrudzić ptaków okruszkami, prawda?
– Tak!
Henry kładzie ciastko na podpórce fotela i zaczynamy oglądać wszystko od początku, bardzo powoli. Ptaki na obrazkach wydają się o wiele bardziej prawdziwe niż te zamknięte w szklanych probówkach, które oglądaliśmy w pierwszej sali.
– To wielka błękitna czapla. Jest ogromna, o wiele większa od flaminga. Widziałeś kiedyś kolibra?
– Tak, dzisiaj!
– Tutaj, w muzeum?
– Aha.
– Poczekaj, aż zobaczysz go na wolności. Przypominają małe helikoptery, poruszają skrzydełkami tak szybko, że aż się kręci w głowie…
Odwracanie stron przypomina ścielenie łóżka, każda z nich wznosi się majestatycznie, a potem opada. Henry stoi spokojnie, czekając cierpliwie na każdy nowy cud, wydaje okrzyki zachwytu, widząc żurawia, łyskę amerykańską, alkę olbrzymią, dzięcioła. Kiedy dochodzimy do ostatniej strony, śnieżnego trznadla, Henry pochyla się i delikatnie gładzi rysunek. Patrzę na niego, na książkę i wszystko sobie przypominam: ten moment, tę pierwszą książkę, którą pokochałem; pamiętam, jak chciałem się na niej położyć i zasnąć.
– Jesteś zmęczony?
– Uhm.
– Pójdziemy już?
– Dobrze.
Zamykam Ptaki Ameryki, wkładam księgę do gabloty, otwieram ją na stronie z flamingiem i zamykam pokrywę. Henry zeskakuje z krzesła i wsuwa do buzi ciasteczko. Odkładam filc na biurko i przysuwam krzesło. Henry gasi światło i wychodzimy z biblioteki.
Idziemy korytarzem, cały czas pogryzając ciasteczka i rozmawiając o stworzeniach, które latają i pełzają. Henry opowiada mi o mamie i tacie, o pani Kim, która uczy go przyrządzać lasagne, o Brendzie, o której zupełnie zapomniałem. Była moją najlepszą przyjaciółką, ale jej rodzina przeniesie się do Tampy na Florydzie za jakieś trzy miesiące. Stajemy przed Buszmenem, legendarnym srebrnym gorylem, który spogląda na nas dostojnie z marmurowego podestu ustawionego w holu pierwszego piętra. Nagle Henry krzyczy, pochyla się, próbuje złapać mnie za rękę. Chwytam go, ale on już znika. Trzymam w ręce mały, wilgotny podkoszulek. Wzdycham ciężko i idę na górę, by przez chwilę pooglądać w samotności mumie. Moja mała wersja jest już na pewno w domu i kładzie się do łóżka. Pamiętam, pamiętam doskonale. Obudziłem się rano i myślałem, że to był cudowny sen. Mama śmiała się i powiedziała, że podróżowanie w czasie jest na pewno bardzo zabawne i ona też chciałaby spróbować. To był mój pierwszy raz.
Piątek, 23 września 1977(Henry ma 36, Clare 6 lat)
HENRY: Jestem na Łące, czekam. Siedzę niedaleko polany, nagi, bo nie mogę znaleźć ubrań, które Clare trzyma dla mnie w pudle pod kamieniem. Nie ma też pudła, więc dziękuję Bogu, że popołudnie jest ciepłe. To chyba początek września jakiegoś niezidentyfikowanego roku. Raz jeszcze przeszukuję wysoką trawę. Zastanawiam się przez chwilę. Fakt, że nie znalazłem pudła z ubraniami, oznacza, że zjawiłem się w czasie, kiedy jeszcze nie poznaliśmy się z Clare. Może Clare jeszcze się nie urodziła? Zdarzyło się już tak parę razy i zawsze mocno to przeżywałem. Brak mi jej i ukrywam się wtedy nagi na Łące, bo nie mam odwagi pokazać się w pobliżu jej rodziny. Myślę z tęsknotą o jabłoniach rosnących na zachodnim krańcu Łąki. O tej porze roku na pewno są na nich jabłka, niewielkie i kwaśne, ale jadalne, ulubiony przysmak jeleni. Nagle słyszę stukot zamykanych drzwi i wysuwam głowę nad trawę. Krętą ścieżką biegnie radośnie dziecko i po chwili na polanę wpada Clare.
Jest jeszcze mała. O niczym nie wie, jest sama. Wciąż ma na sobie szkolny mundurek: ciemnozielony sweter, białą bluzkę, podkolanówki i sznurowane buciki. W ręce trzyma reklamówkę i duży plażowy ręcznik. Rozkłada go na trawie i wysypuje z reklamówki mnóstwo przyborów do pisania. Stare długopisy, ogryzki ołówków, kredki, pisaki, wieczne pióro. Przyniosła też papier z kancelarii ojca. Układa wszystko starannie, po czym wypróbowuje po kolei każdy długopis i pisak, malując na papierze najróżniejsze zawijasy. Cały czas nuci coś pod nosem. Przez chwilę słucham uważnie i już wiem: to motyw przewodni z programu „The Dick Van Dyke Show”.
Waham się przez moment. Clare jest bardzo pochłonięta tym, co robi. Ma chyba sześć lat; jest wrzesień, więc musiała właśnie zacząć pierwszą klasę. Najwyraźniej nie czeka na mnie, jestem obcy, a na pewno pierwszą rzeczą, jakiej uczą w szkole, jest unikanie wszelkich kontaktów z obcymi, którzy zjawiają się nadzy w twoim ulubionym miejscu, wiedzą, jak masz na imię, i proszą, żeby nie mówić o nich ani słowa rodzicom. Ciekawe, czy dziś przypada dzień naszego pierwszego spotkania. A może wydarzyło się to kiedy indziej? Może powinienem pozostać w ukryciu? Clare pójdzie sobie, a ja zjem kilka tych kwaśnych jabłek i ukradnę jakieś ubrania z pralni. Z zamyślenia wyrywa mnie Clare, która stoi tuż przede mną. Uświadamiam sobie, stanowczo zbyt późno, że podśpiewywałem razem z nią.
– Kto tu jest? – syczy. Wygląda jak rozgniewana gąska: wyciąga szyję i wspina się na palce.
Na gwałt szukam właściwych słów.
– Witaj, mała mieszkanko Ziemi – odpowiadam śpiewnie.
– Mark! Ty świntuchu! – Clare szuka czegoś, czym mogłaby rzucić, i decyduje się na buty z ciężkimi obcasami. Zdejmuje je szybko i rzuca.
Chyba nie widzi, ale ma szczęście, bo jednym trafia mnie prosto w usta. Z rozciętej wargi płynie krew.
– Proszę, nie rób tego. – Nie mam czym zatamować krwi, więc przyciskam dłoń do ust, przez co mówię zduszonym głosem. Boli mnie cała szczęka.
– Kto tam jest? – Clare jest teraz mocno przestraszona; ja też.
– Henry. Mam na imię Henry. Clare, nie zrobię ci krzywdy i proszę, nie rzucaj już we mnie.
– Oddaj mi buty. Nie znam cię. Dlaczego się chowasz? – Patrzy wściekła w moją stronę.
Rzucam buty na polanę. Clare podnosi je z ziemi i trzyma w dłoniach jak pistolety.
– Chowam się, bo zgubiłem ubranie i bardzo się wstydzę. Przybyłem tu z daleka, jestem głodny, nie znam nikogo, a teraz krwawię.
– Skąd się tu wziąłeś? I skąd wiesz, jak mam na imię? Prawda i tylko prawda.
– Przybyłem tu z przyszłości. Podróżuję w czasie. W przyszłości będziemy przyjaciółmi.
– Ludzie podróżują w czasie tylko w filmach.
– Chcemy, żebyście w to wierzyli.
– Dlaczego?
– Gdyby wszyscy zaczęli podróżować w czasie, zrobiłby się straszliwy tłok. Jak wtedy, gdy w zeszłym roku pojechałaś na święta do babci Abshire i na lotnisku O’Hare panował straszny ścisk. Pamiętasz? My, podróżujący w czasie, nie chcemy mieć kłopotów, wiec nikomu o tym nie mówimy.
Clare zastanawia się przez chwilę.
– Wyjdź stamtąd.
– Pożycz mi swój ręcznik.
Chwyta go za jeden koniec i wszystkie pisaki, ołówki i długopisy wylatują w powietrze. Rzuca ręcznik w moją stronę. Odwracam się i owijam nim w pasie. Jest jasnoróżowo-pomarańczowy w duże geometryczne wzory. To coś, co z pewnością chcesz mieć na sobie, gdy po raz pierwszy spotykasz swoją przyszłą żonę. Odwracam się i wychodzę na polanę; siadam na kamieniu z największą godnością, na jaką mogę się w tej sytuacji zdobyć. Clare staje jak najdalej ode mnie, ale pozostaje na polanie. W rękach nadal trzyma buty.
– Krwawisz.
– Tak. Rzuciłaś we mnie butem.
– Och.
Zapada cisza. Staram się wyglądać niewinnie i miło. Clare na pewno wiele razy słyszała, że ludzie mogą mieć złe zamiary, więc nie chcę jej przestraszyć.
– Nabijasz się ze mnie.
– Nigdy bym tego nie zrobił. Dlaczego tak sądzisz?
Jest bardzo uparta.
– Nikt nie podróżuje w czasie. Kłamiesz.
– Święty Mikołaj podróżuje.
– Co?
– Jasne. Myślisz, że udałoby mu się dostarczyć wszystkie prezenty w jedną noc? Przesuwa wskazówki zegara o parę godzin wstecz, żeby zdążyć wrzucić wszystko do kominów.
– Święty Mikołaj jest magiczny. A ty na pewno nie jesteś.
– Chodzi ci o to, że nie jestem magiczny? Jezu, ależ twarda z ciebie klientka.
– Nie jestem żadną klientką.
– Wiem. Ty jesteś Clare. Clare Anne Abshire, urodzona dwudziestego czwartego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku. Twoi rodzice to Philip i Lucille Abshire. Mieszkasz z nimi, z babcią, bratem Markiem i siostrą Alicią w tym dużym domu, o tam.
– Nawet jeśli wiesz to wszystko, to jeszcze nie znaczy, że przybyłeś z przyszłości.
– Jeśli zostaniesz tu dłużej, zobaczysz, jak zniknę. – Czuję, że mogę na to liczyć, bo Clare powiedziała mi kiedyś, że podczas naszego pierwszego spotkania największe wrażenie wywarło na niej moje zniknięcie.
Cisza. Clare przestępuje z nogi na nogę i odpędza komara.
– Znasz Świętego Mikołaja?
– Osobiście? Nie. – Krew przestała już płynąć z wargi, ale na pewno wyglądam okropnie. – Clare, masz może plaster? A może coś do jedzenia? Podczas podróży w czasie robię się strasznie głodny.
Zastanawia się przez chwilę. Sięga do kieszeni swetra i wyciąga lekko nadgryziony batonik. Rzuca go w moją stronę.
– Dzięki. Uwielbiam je. – Zjadam batonik bardzo szybko. Mam bardzo niski poziom cukru we krwi. Wsuwam papierek do reklamówki.
Clare jest zachwycona.
– Jesz jak pies.
– Wcale nie! – Jestem do głębi urażony. – Mam przeciwstawne kciuki.
– Co to są stawne kciuki?
– Zrób tak. – Układam palce w znak „okay”. Ona robi to samo. – Możesz to zrobić dzięki przeciwstawnym kciukom. Znaczy to też, że możesz otwierać słoiki, wiązać sznurówki i robić mnóstwo innych rzeczy, których zwierzęta nie potrafią.
Nie wydaje się usatysfakcjonowana moim tłumaczeniem.
– Siostra Carmelita mówi, że zwierzęta nie mają duszy.
– Jasne, że mają. Skąd ona o tym wie?
– Mówi, że tak powiedział papież.
– Papież to stary głupek. Zwierzęta mają o wiele piękniejsze dusze od nas. Nigdy nie kłamią ani nikogo nie wysadzają w powietrze.
– Ale się zjadają.
– Muszą to robić. Nie mogą przecież iść do Dairy Queen i kupić dużego waniliowego loda z czekoladową posypką, prawda? – Wiem, że Clare uwielbia je nad życie. (Jako dziecko. Dorosła Clare przepada za sushi, zwłaszcza w Katsu przy Peterson Avenue).
– Mogą jeść trawę.
– My też, ale tego nie robimy. Jemy hamburgery.
Clare siada na brzegu polany.
– Etta zabrania mi rozmawiać z obcymi.
– I ma rację.
Cisza.
– Kiedy znikniesz?
– Kiedy będę gotowy. Nudzisz się ze mną?
Clare przewraca oczami.
– Czym się zajmowałaś?
– Uczyłam się pisać.
– Mogę zobaczyć?
Clare podnosi się ostrożnie i zbiera kilka kartek, nie spuszczając ze mnie badawczego spojrzenia. Pochylam się i wyciągam rękę, jakby była rottweilerem. Szybko podaje mi kartki i cofa się. Patrzę na nie uważnie, jakby właśnie podała mi oryginalne rysunki Bruce’a Rogersa do Centaura, Księgę z Kells lub coś w tym stylu. Pisała raz po raz „Clare Anne Abshire” coraz większymi literami. Wszystkie są bardzo staranne, wypracowane, a we wszystkich kółkach wymalowała uśmiechnięte buzie. Bardzo to ładne.
– Ślicznie.
Clare jest wyraźnie zadowolona, jak zawsze, gdy ktoś chwali jej prace.
– Mogę zrobić coś takiego dla ciebie.
– Wspaniale. Ale nie wolno mi nic zabierać ze sobą, kiedy podróżuję w czasie. Mogłabyś to dla mnie schować, a ja będę oglądał za każdym razem, gdy się spotkamy.
– Dlaczego nie wolno ci nic zabierać?
– Zastanów się przez chwilę. Gdyby podróżujący w czasie zaczęli zabierać ze sobą różne przedmioty, szybko powstałby straszliwy bałagan. Załóżmy, że przeniósłbym w przeszłość trochę pieniędzy. Mógłbym sprawdzić wyniki losowania loterii albo zakłady futbolowe i zarobić kupę forsy. To chyba nie byłoby sprawiedliwe, prawda? A gdybym był nieuczciwy, mógłbym coś ukraść i zabrać do przyszłości, gdzie nikt by mnie nie znalazł.
– Mógłbyś być piratem! – Clare jest tak zachwycona tym pomysłem, że przestaję być dla niej Niebezpiecznym Obcym. – Mógłbyś zakopać pieniądze, zrobić mapę, a potem wykopać je w przyszłości.
Mniej więcej w ten sposób zdobywamy później fundusze na nasz rockandrollowy styl życia. Clare uważa to za lekko niemoralne, choć dzięki temu mamy pewną przewagę na giełdzie.
– To świetny pomysł. Ale teraz nie potrzebuję pieniędzy; potrzebuję ubrania.
Clare spogląda na mnie z powątpiewaniem.
– Czy twój tato ma jakieś niepotrzebne ubrania? Wystarczy para spodni. Nie zrozum mnie źle, ten ręcznik bardzo mi się podoba, ale tam, skąd przybywam, chodzę głównie w spodniach.