Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po wydarzeniach w „Onkalocie” Pierwszym Dygnitarzem Galaktycznym zostaje Kiret Biffter. W imperium dochodzi do zamachów i zamieszek. Jednocześnie z innego wszechświata napływa fala uchodźców, za którymi podąża potężny wróg. Nieśmiertelnym grozi zagłada. Zhańbiony Kiret postanawia przywrócić do życia legendarnego władcę, organizuje więc wyprawę do niebezpiecznego wymiaru, gdzie żyje istota gorsza i okrutniejsza niż sam najeźdźca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 673
TRYLOGIA DEATH BRINGER
MISJA ODRODZENIEE
FRAMENTY
ADRIANNA BIEŁOWIEC
WYDAWNICTWO CANIS MAJORIS
Seria: Zodiac Universum
Trylogia: Death Bringer
Tom II
Copyright © Adrianna Biełowiec, 2021
Copyright © Wydawnictwo Canis Majoris, Szczecin 2021
ISBN
978-83-941896-7-9 (druk)
978-83-941896-8-6 (e-book)
Wydanie I
Ilustracja na okładce
Barbara Groves (brokencandlebookdesigns.com)
Ilustracja w książce
Marta Anna Podolska
Redakcja techniczna
Paweł Prusinowski
Redakcja
Anna Nowak
Korekta
Andrea Smolarz
Strona autorska i wydawnictwa
facebook.com/zodiacuniversum
facebook.com/wydawnictwocanismajoris
Dystrybucja: E-bookowo
Do walki idziesz
Z tym żałosnym ciałem
Biometalem kruchym
Co strzału nie powstrzyma
Zostań lepiej sługą naszym
Zanim z lepszym w końcu zadrzesz
Diarduk ponad tkanką
Mech nad organiką
Co zepsute to naprawisz
Co stracone – wnet odzyskasz
Kunhikar znaczy wieczność
Czas nie skosi naszych serc
Wśród gatunków my królami
Kaci i panowie ponad wieki
Nadkolektywem połączeni.
Pieśń wojenna Kandrok
Spis treści
FRAGMENT 1
FRAGMENT 2
Detektor Garetha namierzył ruchome obiekty, niebawem usłyszeli dochodzące zza węgła rozmowy. Kiedy batab zerknął w przecznicę, zauważył trójkę dyskutujących cyborgów, każdy trzymał broń. Nieśmiertelni wycofali się ostrożnie i wybrali okrężną drogę do upatrzonego sklepu. Drzwi były zablokowane. Aytar wyjęła z torby lancet energetyczny i zaczęła wypalać w nich okrąg, podczas gdy reszta pilnowała okolicy. Kilka minut później przetrząsali już wnętrze obiektu, łapczywie napili się wody, następnie zebrali zapasy do znalezionych plecaków, także sproszkowaną żywność i tę w ampułkach.
Idąc do hangaru, przemieszczali się bocznymi ulicami wedle ustalonego w sklepie planu. Po drodze mijali ciała Kandrok, upiornie komponujące się ze scenerią czerwonego od promieni Betelgezy nieba, martwego miasta i odległych wulkanów, dopełniających obrazu dystopii. Z jednego po stuleciach uśpienia sączył się dym. Kandrok nie wyłączyli systemów filtrowania powietrza w stolicy, ale dwutlenku węgla i tak było ponad normę.
Koniec trasy okazał się najtrudniejszy, bo należało iść przez otwartą przestrzeń najpierw przed jaskinią Utza’m Achij, następnie obok rusztowań i kolektorów czerpiących energię sponad chmur. Grupa musiała przeczekać kwadrans, leżąc przy utworzonej podczas walk barykadzie, gdyż cyborgi razem z dużym robotem chodziły po lądowisku oraz bulwarze i sprawdzały denatów. Kiedy uznały, że nic się już nie da zrobić, zostawiły ciała i poszły dalej.
– Proponuję iść wzdłuż zewnętrznej ściany Utza’m Achij, aż do kordegardy otoczonej barakami – oznajmił Gareth, gdy bulwar opustoszał. – Potem będziemy improwizować. Jednak i tak musimy pokonać plac. W naszym położeniu to jedyna droga.
Nikt nie miał lepszego pomysłu, dlatego zaakceptowano ten plan. Dla pewności odczekali kilka minut, zanim ruszyli.
Przebiegli wężykiem wzdłuż ściany Utza’m Achij. W momencie, gdy dotarli do kordegardy, w której niegdyś urzędował batab, skaner jego karabinu impulsowego wykrył kilku Kandrok. Czerwone punkty na miniekranie zatrzymały się, potem zaczęły szybko się przemieszczać. I zniknęły.
Kiritianie z ekranu przenieśli pytające, zaniepokojone spojrzenia na siebie nawzajem.
– Wiedzą, że tu jesteśmy – warknęła Aytar.
– Co ty nie powiesz – wtrącił Alejandro. Nie dodał nic więcej, gdy Zira posłała mu oschłe spojrzenie.
– Dlaczego ich nie widać? – zapytała Anna Garetha.
– Może włączyli maskowanie.
– Ale po co? Niby co możemy im zrobić?
– Na przykład...
Cyborgi ukazały się z zupełnie innej strony – odcięły im dojście na obszar z kolektorami.
Uciekinierzy pognali za róg chwilę przed strzałem promienia nieznanej im energii, który zmiótł kawał ściany kordegardy.
– … by zaskoczyć wykrytego intruza.
– To co teraz?! – krzyknął Cortez.
– Teraz to już po ptakach. Carbon, Aytar, chodźcie. – Gareth rozpędził się i przebył skokiem dwa metry dzielące róg budynku od skruszonego bloku granitu. Gruz stykał się z pomnikiem anonimowego, uzbrojonego achij. Po wykonaniu szybkiego przewrotu batab przyklęknął za cokołem i otworzył ogień.
Każdy z trójki cyborgów błyskawicznie aktywował przed sobą formę tarczy energetycznej, za którą przykucnął.
– I to tyle, jeśli chodzi o dyskretną przeprawę – rzucił z przekąsem Stellar. Razem z Anną i Cortezem trzymali broń w pogotowiu na wypadek ataku z drugiego końca ulicy.
– Tylko na to was stać, zapuszkowane zasrańce?! – Carbon zaczął pruć karabinem do wroga zza rumowiska przy rogu budynku, licząc, że agresywną salwą osłabi ich tarcze. Wokół niego z brzękiem stukały łuski.
Aytar przeturlała się za gruz, zajmując trzecie stanowisko. Załadowała komorę małej rakietnicy automatycznie naprowadzanym pociskiem, który po wskazaniu celu doleci do niego i spowoduje eksplozję w promieniu kilkunastu metrów. Jednak ostrzeliwani Kandrok, bezpieczni za swoimi tarczami, wycofali się za dwa baraki, pozostawiając puste skrzyżowanie uliczek.
– Przerwać ogień! Kule i miglight gówno im robią – zaszczebiotał wkurzony Gareth, w drugim przypadku mówiąc o energetycznej amunicji karabinu impulsowego. – Trzeba jakoś zbić ich tarcze.
U końca ulicy wychodzącej na plac z kolektorami pojawiło się coś zrobotyzowanego, dużego i czworonożnego o wyglądzie niedźwiedzia. Stwór skierował pysk w stronę wydającego polecenie cyborga, na krótko znieruchomiał, warknął, następnie oddalił się w podskokach. Znikł Nieśmiertelnym z oczu.
Ze strony Kandrok, którzy wykorzystali przerwę w ostrzale i wychylili się zza węgłów, poleciała salwa. Carbon, czołgając się, wycofał się za róg, a Gareth z Aytar skulili się, gdy odłamki pomnika i ściany zaczęły fruwać wśród kurzawy.
Kobieta skrzywiła się, zacisnęła zęby z bólu, chwyciła się oburącz za dół łydki. Gareth wykorzystał wał nowo powstałego rumowiska, by do niej się podczołgać. Uniknął dzięki temu zmiażdżenia pomnikiem, który z łomotem runął na grunt. Aytar dostała odłamkiem skały w miejscu niezabezpieczonym płytkami pancerza; dlatego do bitwy z udziałem piechoty Kiritianie zakładali pełne, ciężkie uzbrojenie.
Batab zawisł nad Aytar i zasłonił ją plecami, chcąc ochronić ją przed deszczem odłamków. Kandrok przestali strzelać, nie widząc celu albo uznając go za martwy – Kiritianie nie mieli okazji, by zbadać technologię wojenną wroga, nie znali więc mocy ich skanerów.
– Tętnica jest cała, to powierzchowna rana – oznajmił Gareth, zbadawszy dłonią obitą, silnie pokrwawioną nogę Ziry. Zaostrzony głaz oderwał z łydki całą płytkę biometalową. – Dasz radę biec?
– Nie wiem, musiałabym stanąć na nogi.
– Carbon, ogień zaporowy. Wychodzimy!
Nabuzowany adrenaliną starszy szeregowy z wielką chęcią wznowił ciągły ostrzał, wysuwając karabin zza węgła. Zmuszone do ponownego aktywowania tarcz cyborgi nie zaatakowały dwójki, która tym razem musiała pokonać nieosłonięty odcinek do budynku – wcześniejsza zapora przestała istnieć. Gdy kompani byli już bezpieczni, Carbon cofnął lufę i oparł się plecami o ścianę.
– Wszyscy cali? – zapytał Gareth. Alejandro lekko skinął głową, niemo odpowiadając za grupę.
Aytar przeszła parę kulawych kroków, zostawiając za sobą kropelki krwi.
– Boli przy dotykaniu stopą ziemi, ale dam radę.
– Dobra, musimy się jakoś przedrzeć między kilkoma budynkami. Potem wykorzystamy podstawę kolektora jako osłonę, biegnąc przez plac od jednego do drugiego. Innej drogi nie ma. Kandrok odcięli nas z tej strony, a nie zdołamy ich zabić.
– Na pewno wiedzą, że zmierzamy do hangarów – zakomunikowała Anna.
Carbon chciał skomentować, lekko uchylił usta, gdy usłyszał stukot i szuranie dochodzące z końca uliczki. Kiritianie popatrzyli w tamtym kierunku. Stwór wysłany naokoło przez Kandrok rzeczywiście przypominał ogromnego niedźwiedzia, jednak nie wiadomo było, czy to faktycznie zwierzę zakute w pancerz, czy warczał na nich przynajmniej osiemsetkilowy robot. Jego cielsko zajmowało prawie całą szerokość obrzeżonej budynkami uliczki.
Bestia o całkowicie białych oczach otworzyła paszczę, prezentując srebrne kły, każdy stożkowy jak u ryby. Zaczęła biec, początkowo koślawo, lecz w miarę nabierania prędkości stało się oczywiste, że zamierza wymieść Kiritian na otwartą przestrzeń, prosto pod ostrzał cyborgów.
– Wszyscy ognia! – rzucił Gareth.
Energia wymieszała się z kulami. Jedno i drugie odbijało się rykoszetem od pancerza stwora bądź wyrządzało mu minimalne szkody.
Rozwścieczony niedźwiedź-robot niestrudzenie pędził przez siebie. Nie zatrzymały go nawet eksplodujące granaty Aytar, które bardziej zaszkodziły ścianom budynków. Nieustający silny ostrzał zdołał przynajmniej zedrzeć z maszyny obudowę, lecz ta wciąż zmniejszała dystans do Kiritian.
Pięćdziesiąt metrów.
Czterdzieści.
Nie mieli dużego wyboru: albo wycofają się i zostaną zmieceni przez cyborgi, które w międzyczasie mogły wezwać wsparcie, albo dopadnie ich maszyna bojowa, nim zdołają ją rozwalić.
Aytar odrzuciła granatnik i przykucnęła przy leżącej torbie. Sięgnęła po wcześniejszą rakietnicę i wystrzeliła z przykucu naraz kilka załadowanych pocisków.
Robot wykonywał długi skok, gdy oberwał minirakietami. Został z niego powleczony płatami stopionego metalu szkielet, wciąż pędzący i niebezpieczny. Dopadł najbliżej znajdującego się, umykającego Stellara i zmiażdżył go swoją masą. Mężczyzna nawet nie poczuł bólu, kiedy umierał. Reszta wycofujących się uciekinierów wciąż strzelała. Szczątki Kiritianina i robota, który przetoczył się po nim niczym czołg, wymieszały się, opadając na ziemię w postaci krwawej, skrzącej się masy. Andro i Carbon zostali zwaleni z nóg, ale jedynie się poobijali.
Za węgłem dało się słyszeć zbliżające się kroki.
– Nic już nie możemy zrobić. – Gareth powstrzymał przerażoną Annę szarpnięciem wolnej ręki, gdy chciała udzielić Stellarowi pomocy. Genetyk ze starszym szeregowym pozbierali się z ulicy.
– Teraz mamy szansę – zakomunikowała Aytar.
– Chodź. – Alejandro pociągnął Annę ze sobą. Za nimi ruszyła kapral, założywszy torbę na ramię. Utykała, lecz zacisnęła zęby i dotrzymywała tempa pozostałym. Carbon z batabem biegli na końcu.
Kandrok poszli sprawdzić, co stało się z robotem. Tymczasem Kiritianie okrążyli kordegardę z przeciwnej strony, zostawili za sobą baraki i uciekli, wybiegłszy na plac z trzech stron otoczony wodami wielkiego jeziora. Kiedy wyminęli pierwszy z kolektorów zbiorczych o średnicy pięćdziesięciu metrów, starali się biec tak, by fundament kolosa znajdował się za nimi i chronił przed Kandrok z miasta.
U podstawy drugiego kolektora stała dyspozytornia, wyszedł z niej robot bojowy, przed którym Nieśmiertelni wcześniej uciekli do podziemi.
Od momentu strzelaniny Carbon był pobudzony jak na prochach, śmierć Stellara wstrząsnęła nim jeszcze bardziej. Odruchowo, bez rozkazu, otworzył ogień w stronę robota. Ten natychmiast aktywował mechanizmem przymocowanym do przedramienia tarczę energetyczną. Wszystkie kule odbijały się rykoszetem.
Aytar brutalnie pociągnęła starszego szeregowego za sobą. Zdyszani biegiem Nieśmiertelni skryli się po drugiej strony podstawy kolektora.
Kandrok dezaktywował osłonę, uniósł prawe ramię częściowo przekształcone w obrotową mitraliezę, rozkraczył się dla lepszej stabilności i rozpoczął salwę, waląc w kolektor. Mimo że cele były schowane, natężenie ostrzału nie ustawało, energia wgryzała się w otulinę ochronną, nadwyrężając ją coraz bardziej.
W świetle kolektora zadudniło tubalnie, jakby na całej długości odezwały się setki trąb dung chen. Rura, osłabiona nalotem Kandrok sprzed paru miesięcy, zajęczała upiornie, jazgot zdawał się świdrować czaszki. Zatrzęsła się ziemia.
– No bez jaj... – Gareth z resztą towarzyszy spojrzeli w stronę nieba, skąd wychodził kolektor niby gigantyczny minóg.
– Spierdzielamy! – Krzyk Corteza okazał się zbędny, gdyż był ostatnią osobą, która odkleiła się od otuliny.
Kolosalna rura zaczęła gibać się niczym trąba powietrzna, a potem jej podstawa pękła, destabilizując całą konstrukcję. Wyższe partie kolektora zapadły się, miażdżąc niższe. Fragmenty przęseł i elastycznego metalu poleciały w dół.
Kiritianie biegli w stronę pomostu.
Hałas był nie do zniesienia, gdy kolektor zaczął się przechylać. Kilkanaście sekund później uderzył o nawierzchnię, krusząc płyty chodnika, tworząc głęboki rów. Widoczność spadła, jakby nad ziemią rozniósł się pył wulkaniczny.
Uciekający wywrócili się w pobliżu fontanny, dostali się za cembrowinę i skuleni przeczekali nalot fruwających resztek.
Robota oddzielała od nich powalona rura, jednak oczerniona pyłem maszyna przeszła na drugą stronę, wykorzystując jedno z wielu pęknięć. Licha fontanna nie stanowiła przeszkody dla powtórnie uniesionej mitraliezy.
Dawną stolicę Kiritian przeszył dźwięk syreny. Robot opuścił lufę, a uniósł głowę, rozglądał się po niebie. Warknął niezadowolony i szybko się wycofał.
Kiritianie podnieśli się z kucek. Zdziwiona Anna spojrzała na Garetha, ale ten tylko wzruszył ramionami, kręcąc głową. Spiął mięśnie i uniósł broń, widząc daleko grupę biegnących Kandrok – tyle że nie ku nim, ale w stronę miasta.
– Ktoś coś z tego rozumie? – Carbon otrzepywał swój pancerz. – Po co puszczają ten dźwięk?
– To raczej nic dobrego – rzuciła ostro Aytar. – Mieli nas jak na widelcu i odpuścili.
Alejandro przestał walczyć z drobinami w oczach i zaczął wodzić nimi po prześwitach między chmurami. Niebo jakiś czas temu stało się czarnoniebieskie i było poprzecinane czerwonymi smugami, jakby rozdrapała je niebiańska istota.
– Coś tam leci. – Anna zwróciła uwagę reszty na przemieszczający się nad chmurami punkt. – Spadająca gwiazda?
Gareth lekkim pchnięciem skierował Corteza w stronę pomostu.
– Nieważne. Mamy szansę. Szybko!
Wyminęli świątynię wszystkich bogów, urządzoną w surowym, monumentalnym stylu technolitycznym, gdzie niegdyś każdy Kiritianin mógł kontemplować dowolną wiarę, korzystając z ogrodów, altanek czy jaskiń. Za murem oddzielającym obiekt od terenu wojskowego przebyli otwartą przestrzeń. Brama do hangaru okazała się uchylona.
W środku ciemnej hali zauważyli walczącego z patogenem Kandrok. Niezrobotyzowany człowiek klękał zwinięty wpół, wymiotując krwią i półpłynnym mięsem. Aytar błyskawicznie skróciła jego cierpienia, przebijając mu na wylot gardło nożem wyjętym z cholewki buta.
– Szukajmy transportu, czegoś szybkiego i z grubym pancerzem – Sandstorm rzuciła wytyczne. Podbiegła do dyspozytorni, gdzie włączyła większość świateł i rozsunęła w stropie gródź.
Podobnie jak w arsenale, również w hangarze pozostało niewiele z jego dawnej zawartości. Najlepszych statków i okrętów brakowało. Zostało parę lekkich myśliwców z miejscami na jednego lub dwóch pilotów, transportery o zdemontowanym uzbrojeniu, uszkodzona korweta, również niesprawna kanonierka oraz pancerny recykler zwany potocznie śmieciarką. Sandstorm nadaremnie szukała swojego Białka, obdarzonego SI białego myśliwca o oznaczeniu XRS-14 Ghost, najpierw w cyfrowym katalogu dyspozytorni, potem sama przeczesując halę.
Z zewnątrz bezustannie dochodził monotonny lament syreny. Kiritianie dostrzegli przez lukę w stropie, że na niebie przemieszcza się obiekt podłużny jak cygaro, coraz intensywniej rozświetlając wczesną noc. Popatrzeli po sobie wymownie, mając grobowe miny.
– Lepiej się pośpieszmy – wycedziła Aytar.
Nie mając wielkiego wyboru, zdecydowali się zabrać najlepszą z dostępnych opcji: recyklera holującego śmieci z kosmosu. Brakowało mu uzbrojenia bojowego, za to strzelał silnymi wiązkami neutronowymi, kruszącymi najtwardsze materiały, wyposażono go również w najgrubszy pancerz używany w lotnictwie kosmicznym, zaraz po astrolotniskowcach1 i statkach delegatów. Anna aktywowała panel kontrolny kokpitu, ożywiając go feerią żółtych, niebieskich i zielonych świateł, następnie zdiagnozowała maszynę. Problem mogła stanowić mała ilość paliwa oraz niski poziom energii w bateriach, wystarczające na wybicie się z planety w pierwszym przypadku i potem ledwo jeden skok podprzestrzenny na oparach energii. Lecz jeśli uda im się oddalić wystarczająco od Morascrik, w spokoju wysuną panele i zaabsorbują dowolną rozproszoną energię kosmiczną, by zasilić baterie na kolejne skoki.
Batab wszedł do kokpitu, przystanął za zagłówkiem fotela i oparł na nim dłonie.
– Sprawdziliśmy kilka maszyn. Wszędzie puste baki i nienaładowane baterie. Będziemy musieli wynieść recyklera na orbitę z tego, co mamy.
– Powinno się udać – odparła Sandstorm, nie odwracając się.
– Dasz radę tym polecieć?
– Pewnie.
Włączyła skanery. Znieruchomiała, podobnie jak Gareth, widząc kilka jednostek Kandrok opuszczających planetę w pośpiechu. Ich maszyny miały proste, geometryczne kształty. Były brzydkie, kanciaste i nieregularne, z zasady wyglądały jak kawałki poturbowanej cegły albo fatalnie obrobionej górniczo skały.
Sandstorm namierzyła „kometę” na orbicie. Tak jak przypuszczali, okazała się jakimś pociskiem międzyplanetarnym, może wystrzelonym z okrętu wroga. Przeleciało jej przez głowę, że Kandrok nauczyli się najwyraźniej wykorzystywać sygnał syreny zgodnie z jego przeznaczeniem. Teraz stało się oczywiste, dlaczego nie zabili ich wtedy na placu – posłuszni rozkazom dowódców wycofali się, by przyśpieszyć ewakuację.
– Niedobrze. Odpalaj silniki, bądź gotowa do startu. – Gareth w biegu opuścił kokpit.
Po spuszczonym trapie Aytar i Carbon ładowali w pośpiechu umieszczone na wózkach technicznych komory kriogeniczne. Gareth ruszył im z pomocą.
– Strzelają do nas z kosmosu – rzekł, z trudem panując nad nerwami.
– Sto lat będziemy lecieć gdziekolwiek tą śmieciarą – burknął Carbon, gdy wwlekli na pokład ostatni ładunek. – Jej napęd podprzestrzenny jest starej i kiepskiej wersji. Nie nadaje się do szybkich, dalekich lotów.
– Jak masz lepszy pomysł, to słucham – powiedziała oschle Aytar.
– Mamy cholernie gruby pancerz – złagodził sytuację batab. – Z napędami wcale nie jest tak źle, recyklerem można przecież gonić za gruzem kosmicznym.
– I co nam to da, jeśli nie wiemy dokąd lecieć i co się dzieje poza Morascrik? – ciągnął Carbon. – Nie wspominając o tym, że Kandrok mogą nas zmieść ledwie strzałem.
– Naprawdę nam nie pomagasz, wylewając swe gorzkie żale – odparła kobieta. – Nawet Cortez potrafił się przymknąć.
Zaczęła szukać go wzrokiem. Wymowne spojrzenia trójki spotkały się.
– A gdzie on jest? – zapytał Gareth.
– Przecież stał na zewnątrz przy komorach! – Carbon wyszedł na trap. Zauważył leżącą na posadzce plazmówkę genetyka.
Batab westchnął krótko.
– Wcześniej Andro mówił coś o zabraniu ciał Kandrok. Chyba nie...
– Boże, chroń takich ludzi przede mną, bo będą cierpieć, a ja odpowiadać za czyny karalne. – Aytar chciała w pośpiechu opuścić maszynę, lecz skuliła się i stęknęła z bólu.
Wstrząs nieznanego pochodzenia, jakby naraz runęła reszta niebosiężnych kolektorów, przetoczył się przez hangar. Pogasły prawie wszystkie światła, część konstrukcji zawaliła się, łomocząc potwornie o pancerz recyklera. Kiritianie stracili równowagę i poupadali. Aytar jęknęła, przeciążywszy ranną nogę. Gareth objął ją w pasie i pomógł wstać.
– Carbon, możesz pójść po tego dupka? – rzekł. – Tylko uważaj.
Starszy szeregowy przytaknął i zbiegł po trapie, trzymając karabin z włączoną latarką.
Gdy mijał piramidę skrzyń, wydawało mu się, że usłyszał lekko stawiane kroki. Niebawem zauważył Corteza pchającego przed sobą lewitujący dysk antygrawitacyjny o ładowności do pół tony. Ze świecącymi na błękitno bokami przypominał meduzę głębinową.
– Patrz, co znalazłem! – zawołał radośnie Andro.
Carbon stuknął się palcami w czoło.
– Co ty odwalasz, jełopie? Odlatujemy! Hangar się wali!
– Muszę zabrać zabitego Kandrok. To może okazać się bardzo ważne.
Starszy szeregowy nie zdążył zaprotestować, Cortez od razu potruchtał bowiem w stronę zwłok, pchając przed sobą unoszący się na wysokości metra przenośnik. Utyskując pod nosem, Carbon popędził za nim. Postanowił mu pomóc, bo tylko w ten sposób wyniosą się stąd najszybciej.
Załadowali ciało na dysk, po czym ruszyli w stronę recyklera.
Naprzeciw nich wyrósł organiczny, nieopancerzony Kandrok, będący w opłakanym, przedśmiertnym stanie. Uciekający z planety zrobotyzowani kompani pozostawili go na zatracenie. Miał broń chemiczną, o której makabrycznej właściwości zmiany człowieka w szkielet Kiritianie przekonali się już parę razy.
Kandrok wymierzył pierw w trzymającego karabin Carbona, uznawszy nieuzbrojonego genetyka za mniejsze zagrożenie.
Wystrzelili równocześnie. I równocześnie się pozabijali. Odziany w lekką zbroję szkielet opadł z jednej strony, a podziurawione kulami ciało z drugiej.
Corteza zamurowało. Stał sparaliżowany, bojąc się, że będzie następnym celem innego przyczajonego gdzieś w pobliżu wroga. Podskoczył i jęknął, gdy poczuł na ramieniu dłoń Anny, a na drugim – Garetha.
Trójka w pośpiechu dostała się na pokład recyklera. Siedząca w kokpicie Aytar, z opatrzoną już nogą, schowała trap i zatrzasnęła śluzę. Sandstorm natychmiast ruszyła na mostek, by rozognić słabo dyszące napędy.
Zaciskając zęby w ledwo kontrolowanym gniewie, Zira przebyła sztywno korytarz z kokpitu do hangaru, gdzie dorwała Corteza. Trzasnęła nim o ścianę i przystawiła mu nóż do gardła.
– Aytar, przestań. On nie jest naszym wrogiem! – zagrzmiał Gareth. – To nie jest nasz wróg – dodał spokojniej, artykułując dwa ostatnie słowa. Położył dłoń na barku dawnej skrytobójczyni. Był batabem, niegdyś strażnikiem w mieście, a nie żołnierzem jak Aytar, nie mógł więc wydać jej rozkazu. – Uspokój się, już dobrze. Alejandro postąpił głupio…
– Głupio? Przez tego tępaka młody nie żyje – wycedziła przez zęby.
– To ja posłałem Carbona do Andra. Ja więc ponoszę winę za jego śmierć.
– Nie. – Zira pokręciła głową, wpatrując się w dyszącego i spoconego genetyka. – Nie stracilibyśmy kolejnego człowieka, gdyby ten kretyn tam nie polazł. Pieprzeni naukowcy...
– A teraz stracimy jeszcze jednego, jeśli nie odpuścisz. Kandrok okażą się niepotrzebni. – Gareth delikatnie chwycił jej przedramię, zaczął zsuwać dłoń, aż dotknął noża. – Oddaj mi to. Wystarczy.
Kobieta rozchyliła palce, a Gareth odebrał jej nóż. Zamiast wyładować się na Cortezie, pchnęła dysk z ciałem Kandrok i przeszła przez gródź na drugi pokład.
Spoglądając na ostrze w dłoni bataba, Alejandro potarł draśnięte gardło i odsunął się od ściany.
– Dzięki, stary – szepnął, patrząc na rozmazaną krew na opuszkach.
Gareth zdzielił go pięścią w twarz, aż polała się kolejna krew, tym razem z nosa.
– Nie ma za co.
***
Aytar zajęła pośpiesznie miejsce obok Anny jako drugi pilot, tymczasem Gareth z Andrem, walcząc z grawitacją, zabezpieczyli ciało wroga w komorze kriogenicznej przeznaczonej dla Carbona.
Napędami rakietowymi wyciągnęli śmieciarkę z gęstej atmosfery, zużywając przy tym całe paliwo. Gdy docierali do jej zewnętrznej warstwy, powoli uruchamiając napęd podprzestrzenny, wybuchła supernowa kinetycznego ataku Kandrok.
Kiritianie w ostatniej chwili zdołali uciec.
Mimo to fala uderzeniowa wdarła się do wygenerowanego tunelu i zmiotła recyklera niczym huragan motyla.
Wszystko stało się piorunująco szybko. Czekający przy zejściu do tunelu Seymour usłyszał szum nad głową, który skojarzył z silnikami podchodzącego do lądowania „Aurala 2”. Jednak zamiast okrętu Wiktora w powietrzu zmaterializowała się maszyna Kandrok i kilkoma strzałami rozsmarowała po całym terenie „Aurala 1”, jakby celem był drewniany domek. Porucznik Aurelius nie miał szans tego przeżyć.
Odrzucony falą uderzeniową Tsar przeleciał kilka metrów. Czuł się, jakby dwieście sześć kości szkieletu zmieniło się w kilka tysięcy, gdy boleśnie grzmotnęło nim o grunt. Przez zasłony ognia i dymu szył metalowy deszcz. Z nosa kaprala ciekła krew. Upadek oszołomił go, nie mógł wykonać głębszych oddechów, bo doskwierało mu kłucie w żebrach.
Ledwo zdołał pomyśleć, że oba kiritiańskie prototypy są do dupy razem z ich lipną osłoną, kiedy za statkiem wroga pojawił się „Aural 2”. Kapitan Shane wypróbował najnowocześniejsze działka na maszynie Kandrok, nim ci zdołali obrócić ją odpowiednio ku okrętowi.
Krótka wymiana ognia skończyła się tak, że płonący „Aural 2” runął na ziemię razem z maszyną Kandrok.
Wtedy Tsar stracił przytomność.
***
Ocknął się z policzkiem przyciśniętym do zimnej, metalowej podłogi. Skóra swędziała pod zakrzepłą na twarzy krwią, której żelazisty smak czuł w ustach, a mdły, słodki zapach wypełniał mu nozdrza. Nie miał hełmu. Tsar wyobraził sobie, że któryś z achij zabrał go nieprzytomnego na pokład ocalałego „Aurala 2”, jednak obce otoczenie stanowczo zadawało kłam takiemu skojarzeniu. No i swoi nie unieruchamialiby mu rąk czymś chropowatym za plecami. Nie wspominając o tym, że wszyscy nie leżeliby obok nieprzytomni bądź martwi, w tym naukowiec Maksimus Figam. Seymour nie dostrzegł wśród nich Evasiva i Shane’a, przez co naszły go jeszcze bardziej ponure myśli.
Rozejrzał się po otoczeniu. Gładka jak szkło podłoga w kolorze feldgrau. Paciorkowate lampy wbudowane w ściany, czy czymkolwiek było to coś dające mgliste, mleczne światło. Wokół szlaczkowe staloryty niczym na bazgrołach dziecka, liczne fraktalne detale. Jakieś formy energii przepływające w przezroczystych otulinach niczym krew w arteriach. Wszystko poza podłożem surowe, ostre i kanciaste, zupełnie jak powłoki statków Kandrok. I pełno światła, jakby ktoś miał świra na jego punkcie albo sikał ze strachu na widok cienia, ale przynajmniej nie raziło w oczy. Tsar nie potrafił określić, czy w pomieszczeniu jest ciepło czy zimno. I czy poza krwią i smrodem spalenizny ze swojego pancerza czuje coś więcej. Miał lekkie problemy z oddychaniem, jakby w otoczeniu było za dużo jak na ludzie płuca dwutlenku węgla. Broń oczywiście mu odebrano.
Kapral wyzbył się wątpliwości – został zabrany na statek obcych.
– Ej, Darius. Walker. Shimizu. Doktorze?
Wygiął się do tyłu, chcąc jak najlepiej widzieć towarzyszy. Lecz szybko wrócił do pierwotnego położenia, krzywiąc się, gdyż mocne uderzenie plecami o ziemię wciąż dawało się we znaki. Dopiero ruch uświadomił go, jak bardzo jest obolały. Unieruchomieni Kiritianie i doktor nie reagowali na szepty, szturchnięcie Schindlera butem też nie przyniosło efektu. Figam leżał na boku jak pozbawiony ducha.
Seymour próbował się uwolnić, lecz jedyne, co osiągnął, to przekręcenie się z brzucha na plecy, jęcząc przy tym.
Przez drzwi mające kształt wieka trumny przeszedł żołnierz Kandrok. Seymour określił to po uzbrojeniu barwy morskiej z czarnymi wykończeniami i trzymanej oburącz broni. Był niższy niż przeciętny Kiritianin, także drobniejszej budowy, jeśli brać pod uwagę gabaryty pancerza. Jedyną odsłoniętą częścią ciała była głowa zwieńczona wstęgą białych włosów, ciągnących się ku tyłowi od środka czoła. Kiedy Kandrok okrążył Seymoura, ów zobaczył, że sięgają pasa. Skóra obcego dorównywała barwie włosom, tęczówki miał żółte jak zimny gad, trochę podchodzące pod bursztyn, a źrenice – drobne jak ukłucie szpilki.
Przybysz stanął nad więźniem, przycisnął mu lufę do skroni i brutalnie odchylił jego głowę na bok.
– Auuu – zaprotestował Seymour.
Obcy otaksował go, cofnął broń, przyklęknął. Obrócił Tsara bez finezji i również bez finezji uwolnił go od zimnego czegoś, co boleśnie krępowało mu ręce. Jak tylko ogranicznik odpadł, ciało kaprala zaczął opuszczać ból, pomijając ten będący następstwem upadku.
– Nuberoh ro meka, devoka – powiedział Kandrok ostro i stanowczo, miał chropawy głos średniej tonacji. Machnął bronią w stronę drzwi.
– A chuja rozumiem – odburknął Seymour. Żołnierz zdzielił go lufą w twarz. Tsar poczuł spływającą prawym nozdrzem ciepłą, żelazistą ciecz. – Auuuuuu...
– Rivak, devoka!
– Dobra już! Chyba jarzę, o co ci chodzi. Weź mnie tylko już nie bij, bo będę brzydki.
Kapral wstał, trzymając lekko uniesione ręce. Strumyczek krwi dotarł z nosa do podbródka, kilka kropel skropiło pancerz. Na moment Seymourowi zrobiło się słabo, ale utrzymał się na nogach. Nie zamierzał odstawiać numerów, pamiętając, że broń chemiczna Kandrok zmieniała żywych ludzi w szkielety, a na podłodze leżało jeszcze kilku zdatnych do przesłuchania, gdyby obcym nie wyszło z Tsarem.
Kandrok przesunął się za jego plecy i pchnął go lufą w stronę wyjścia z pomieszczenia.
Przeszli korytarz obrzeżony symetrycznie rozstawionymi drzwiami, weszli do kulistej sali ze słupami oraz macierzami energetycznymi, mającymi różne kolory, i znów weszli w korytarz. Zakręcili, dotarli do kokpitu – ściętego po skosie pomieszczenia o trzech bokach. Znajdowały się tam dwa fotele, lewy był zajęty przez łysego albinosa, który majstrował coś przy konsoli przyrządów. Kilkumetrowej długości pulpit był nanizany setkami mikroskopijnych przełączników czy jakichś sensorów. Całość kojarzyła się Tsarowi z mnóstwem kawałków czarnego szkła, patyków i stożkowatych kamieni powbijanych w rozmiękły płat asfaltu. W centrum unosiła się kula złożona z przemieszczających się nitek światła, jakby wewnątrz wędrowały doprowadzone do termicznej gorączki wije. Za osłoną kabiny kapral ujrzał zniszczone laboratoria Figama i martwego „Aurala 2”.
Kandrok zaczęli rozmawiać ze sobą. Najpierw rzeczowo, potem coraz bardziej nerwowo. Nie różniło się to niczym od dialogu ludzi z Zodiac Universum mających inne zdania. Niebawem cerber Tsara prawie krzyczał na kompana, a tamten odpłacił mu tym samym, by w finale z desperacją walnąć pięścią w pulpit i potrząsnąć zwieszoną głową.
Seymour, który został siłą posadzony na wolnym fotelu, naturalnie nie rozumiał ani słowa, jednak po krótkiej obserwacji zauważył, że Kandrok używali znanych mu gestów. Emocjami też nie odstawali od ludzi, może byli nawet bardziej agresywni niż statystyczny człowiek. Siedzący obok żołnierz patrzał tępo w pustą przestrzeń między sterczącymi zębami ramy komunikacyjnej, powtarzał w kółko te same zwroty, poruszał tymi samymi przełącznikami. Seymour pomyślał, że postąpiłby tak samo, gdyby starał się wywołać swojego przełożonego. Łatwo domyślił się meritum rozmowy, uśmiech sam pojawił się na ustach.
– Ojej, czyżby siadła łączność, mili panowie? – Wyszczerzył się. Kandrok popatrzyli na niego z odrazą, ale i zaciekawieniem, tym pierwszym znacznie silniejszym niż drugie. – Czyli nie pochwalimy się panu dowódcy nowym jeńcem, co?
Białowłosy zdzielił go w twarz, tym razem opancerzoną ręką.
– Auuuu...
– Nu, heroko – warknął. Oparł się plecami o zagłówek fotela kompana, westchnął, spojrzał w sufit i chwilę tak pozostał.
Tsar patrzał raz na białowłosego, raz na łysego, który kontynuował próbę nawiązania połączenia. Obaj byli załamani nerwowo, ruchy też wykonywali jakby od niechcenia.
– W sumie was rozumiem, też bym się złościł, gdybym musiał jechać na nadgodzinach, zwłaszcza jakbym miał ciekawe plany po pracy. – Kapral nie mógł się powstrzymać od kolejnego kpiącego komentarza, ale tym razem tamci nie zareagowali. Niespodziewanie przyszła mu do głowy bardzo szalona myśl, zahaczająca o idiotyzm. Ale jeśli zamysł wypali, może uda się ocalić skórę zarówno jego, jak i towarzyszy.
– Chyba mam skuteczne rozwiązanie na wasz ambaras – odezwał się znowu po kilku minutach. Kandrok szukający natchnienia na suficie spojrzał na niego wrogo. – Wyglądacie na zmęczonych, głodnych i wkurzonych, a ja potrafię w mgnieniu oka rozwiązać te problemy. Rozwinęliśmy się w różnych częściach kosmosu, jednak jesteśmy bardzo do siebie podobni, biologiczna konwergencja czy jak jajogłowi sobie tam to nazywają, więc może sposób zadziała. Wygląda na to, że nawet oddychamy podobnym powietrzem, tyle że wy lubicie więcej dwutlenku węgla.
Obcy wycelowali weń broń, gdy sięgał do jednego z kilku małych schowków w pancerzu. Ostrożnie wyjął niewielką torebkę. Wewnątrz znajdowało się zioło gadzika ognistego z Nefrydy, na którą Seymour zawitał po zdławieniu opozycji komandora Aveo Lacettiego. Towar był słaby, przynajmniej jak na zahartowany w narkotyzowaniu się organizm kaprala, jednak podany laikowi sprzyjał rozluźnianiu atmosfery i nawiązywaniu przyjaźni.
– Widzicie? To nic złego, tylko trochę roślin. – Kandrok wzdrygnęli się, gdy Seymour otworzył torebkę, zrobił głęboki, teatralny oddech. – Cudo! Patrzcie, to nie jest trucizna. – Wziął palcami szczyptę zmielonego na pył suszu i wciągnął nosem. Położył też trochę na język.
Białowłosy opuścił broń, spojrzał głupkowato na siedzącego kompana, który wzruszył ramionami.
Tsar uniósł lekko torebkę, potrząsnął nią.
– Roślina. Cudowne ziele.
– Rowliśna – powtórzył łysy, wskazując palcem torebkę.
– R o ś l i n a – wyraźnie przeliterował Kiritianin.
– Roślina! – Białowłosy powiedział ostro i w pełni poprawnie, niczym osoba biegle znająca kiritiański. Spiorunował wzrokiem kompana, który przyłożył dłoń do czoła i zrobił minę, jakby uświadomił sobie coś niepokojącego. Białowłosy westchnął. Tsar nic z tego nie zrozumiał.
– R o ś w l i n a – powiedział bezwłosy.
– No prawie. – Seymour wysunął ramię. – Macie. Spróbujcie. Nie bójcie się. Ja to wziąłem i żyję. Wprawdzie żałuję, że nie mam czegoś, czym mógłbym was zabić, międzygalaktyczne dupki, tak jak wy zabiliście mojego porucznika, ale na to jeszcze przyjdzie pora, co nie? – Uśmiechnął się ciepło.
Łysy popatrzył na białowłosego. Ten pokręcił głową, ściągnął brwi i rzekł coś tonem ostrzeżenia. Łysy znów wzruszył ramionami, odpowiedział łagodnie, z nadzieją. Wyrwał Seymourowi opakowanie i zajrzał do środka.
– Roślina – powiedział poprawnie tym razem. – Niguh.
– Jasne, niguh, niguh! – Seymour wskazał torebkę.
– Ager o mahumu, likera ti mu sarre! – Cerber groźnie pomachał bronią, spojrzawszy Tsarowi w oczy.
– Spuść parę z jąder, bo ci penis oko wybije – odparł Kiritianin. – Jeśli macie w ogóle coś więcej niż trzy centymetry w akcji. A niewykluczone, bo inaczej nie latalibyście z wielkimi giwerami po galaktykach w ramach powetowania sobie tego żartu bożego. Swoją drogą to niezłe masz włosy, mógłbyś nimi machać do wyjącego na pokładzie alarmu. Ha, ha, i co? Fajnie się słucha, jak nic nie rozumiesz?
Łysy powąchał zawartość torebki, wziął trochę na język.
– Niguh – powiedział z uśmiechem do białowłosego, wyraźnie się rozluźniwszy. – Domo?
Cerber odmówił machnięciem dłoni. Łysy spróbował ponownie, wciągnął też część nosem. I zaczął się śmiać.
Po kilku chwilach obserwacji towarzysza, któremu nic się nie stało, białowłosy odłożył broń na konsolę i zabrał tamtemu torebkę.
– Bika tira! – rzekł z entuzjazmem, połknąwszy trochę suszu.
Niebawem obaj Kandrok rechotali, patrząc na otoczenie spod półprzymkniętych, przekrwionych oczu. Łysy rzucił swą broń na drugi koniec kokpitu i to go tak rozbawiło, że położył się na posadzce i ze śmiechu złapał za brzuch. Białowłosy przyklęknął przy Seymourze i, bełkocząc po kandrocku, radośnie poklepywał go w ramię. Drugą ręką chwycił swoją kitę i zaczął wywijać nią młynka.
Tsar gapił się na nich w zdumieniu.
– Kuźwa, tak mocnego i szybkiego efektu to ja się nie spodziewałem… Panowie będą musieli ostro poćwiczyć.
***
Kiedy Seymour wrócił do towarzyszy, Figam, Darius i Walker byli już przytomni. Shimizu wciąż leżał sparaliżowany i się nie ruszał, podobny do trupa.
Schindler zamarł i wybałuszył oczy, ujrzawszy wchodzącego do pomieszczenia kaprala oraz uwieszonego na nim Kandrok, jakby Tsar podtrzymywał rannego.
– Szefie, ty zdrajco – wysyczał, myśląc, że sprawa jest iście oczywista. Zdumiony Walker nie powiedział nic, również oszołomiony Figam.
Seymour stanął nieopodal mężczyzn, uśmiechnął się rozbawiony.
– Synek, to nie tak jak myślisz. Oto zyskałem nowych przyjaciół dla naszej sprawy.
Unosząc głowę z tułowiem niczym foka, Darius przyjrzał się białowłosemu Kandrok, który, rozanielony, zaczął coś bełkotać i wskazywał sufit. Złość ustąpiła miejsca zdziwieniu.
– Tsar... coś ty mu zrobił? Przecież gość jest kompletnie naćpany!
– Pokazałem mu, co to znaczy się wyluzować w naszych standardach. Na tym statku jest dwóch Kandrok, drugi zakochał się w posadzce kokpitu i prawdopodobnie teraz ją przytula.
Darius natychmiast zrozumiał.
– Które zioło im dałeś, szefie?
– Dostali gadzika.
– Przecież po gadziku nawet ośmiolatek zachowywałby się, jakby zjadł za dużo cukru. Tym kompletnie odebrało pamięć i rozum!
Tsar posadził Kandrok na podłodze.
– No właśnie, młody. Dziwne. Może oni wcale nie biorą prochów? Mają zakaz albo u nich czegoś takiego nie ma?
– No coś ty, szefie. Każdy je bierze.
– Może w naszej cywilizacji, a Kandrok rządzą inne normy. Powinniście się cieszyć, a nie filozofować, bo są teraz tak nawaleni i głupi, że mam nad nimi pełną kontrolę. O, patrz. – Seymour przyklęknął. Potrząsnął białowłosym, a gdy ten zdołał na nim skupić uwagę, Kiritianin skrzyżował z tyłu ramiona, następnie przesunął je do przodu i pomachał dłońmi. – Uwolnisz moich przyjaciół? Tak, tak, ręce. Zdejmij zabezpieczenia. U w o l n i j.
Zamroczony narkotykiem umysł Kandrok słabo kontaktował, do tego obcy nie rozumiał, co Tsar do niego mówi. Dopiero po kilku gestach i wskazaniu leżących Kiritian oraz doktora, przytaknął z entuzjazmem i rozanielonym uśmiechem. Podszedł chwiejnie na czworaka do Dariusa, przyłożył do jego dłoni podobne do portfela urządzenie, które miał przymocowane do szerokiego paska. Szorstkie zabezpieczenie opadło na ziemię niczym zdechły, wyschnięty wąż. Tę samą czynność Kandrok powtórzył przy doktorze, Walkerze i Shimizu, który zaczął dochodzić do siebie.
– Moje zapiski – rzekł Figam. – Torba została gdzieś na zewnątrz, muszę ją odzyskać.
– Gdzie porucznik Aurelius? – Darius usiadł, zaczął rozmasowywać nadgarstki.
– Nie żyje – odpadł Tsar.
Schindler walnął pięścią w podłoże, potem westchnął i oparł czoło o kolano.
– Miałem nadzieję, że porucznik jakoś się uratował. Starszy szeregowy Evasiv również poległ, zmiażdżony żelastwem.
– Tego się obawiałem, gdy nie zauważyłem go razem z wami.
Shimizu, Walker i Schindler wlepili w kaprala zaniepokojone spojrzenia.
– A kapitan? – spytał Darius.
– Nie wiem – odrzekł Tsar. – Kandrok zniszczyli „Aurala 1” i solidnie uszkodzili „Aurala 2”. Jednak Shane nie pozostał im dłużny i także ich ostrzelał, przez co stracili łączność i zostali odcięci od swoich, możliwe też, że mają tymczasowe problemy ze startem. Przypuszczam, że wtedy w kosmosie flota Kandrok jednak nas zauważyła i wysłała pojedynczy statek na zwiad ku B9. Pewnie dowództwo obcych wzięło nas za niegroźnych frajerów i dlatego nie transferowało więcej jednostek, lepiej uzbrojonych. Inaczej zostałaby z nas miazga.
Walker miał ochotę skręcić kark Kandrok, który usiadł obok niego i z błogim uśmiechem na ustach objął mu ramieniem barki niczym żul żulowi. Nie zamierzał jednak komplikować sytuacji, bo zaczynał pojmować, że naćpani wrogowie mogą okazać się niesłychanie przydatni w zaistniałych okolicznościach.
– Teraz, kiedy są w takim stanie – Tsar skinął głową ku białowłosemu – możemy sprawdzić „Aurala 2”.
– Lepiej zróbmy to szybko, bo Wiktor może być umierający. – Darius podniósł się na nogi i stwierdził, że całkowicie doszedł do siebie. Pomógł wstać stękającemu Shimizu. Walker również odzyskał pełną sprawność.
– Strasznie mi przykro, że z mojego powodu stało się tyle złego – powiedział przygnębiony Figam, próbując doprowadzić do ładu swoją bujną, siwą czuprynę.
– Nonsens – skomentował Walker. – Kandrok mogli złoić nam skórę jak nie w takiej sytuacji, to w innej.
– Pójdę z panem poszukać pana rzeczy, doktorze. Szeregowy Shimizu – jako że Tsar miał teraz najwyższy stopień, zabrał się za organizację – zostań na statku i pilnuj Kandrok. Nic im nie rób. Pamiętaj, że to takie same poślednie żołnierzyki do brudnej roboty, jak my. Postaramy się wrócić jak najszybciej. Reszta ze mną.
***
Figam odzyskał swoje zapiski i jako pierwszy wrócił na statek Kandrok. Tsar, Darius i Walker udali się na pokład „Aurala 2”, w kokpicie znaleźli Shane’a, który, z krwią skrzepłą na głowie, leżał nieprzytomny w fotelu pilota. Seymour znalazł przyrząd medyczny zwany neuromogramem, zeskanował nim układu nerwowy kapitana i ogólny stan jego organizmu. Wiktor doznał wstrząśnienia mózgu, lecz na szczęście nie zrobiły się krwiaki, skrzepy ani nie doszło do wylewów wewnętrznych. Znacznie gorzej wyglądała sprawa z okrętem. Napędy zostały zniszczone do takiego stopnia, że bez pomocy warsztatowej z użyciem profesjonalnego i ciężkiego sprzętu nie było możliwości ich naprawy. Nie działała też komunikacja międzygwiezdnego zasięgu, jedynie bliskiego obejmująca dystans kilku jednostek astronomicznych.
– No to jesteśmy udupieni – podsumował ich położenie Tsar.
Zrezygnowany Darius spojrzał na niego.
– A wsparcie?
– Wuja dostaniesz, a nie wsparcie.
– To co teraz zrobimy?
Kapral myślał przez chwilę, popatrzył na Walkera kręcącego się po kokpicie, uśmiechnął się i odparł:
– Weźmiemy, moi mili, statek Kandrok.
– Że jak? – Nexon opadł na fotel obok nieprzytomnego kapitana.
– Nam zrąbały się napędy, a im komunikacja. Ale za to mamy autonomiczny moduł łączności bliskiego zasięgu, z baterią działającą jeszcze przez miesiąc. Wystarczy przenieść go na statek Kandrok.
– Dość odważny pomysł, szefie – odrzekł Schindler. – Ale nie wziąłeś kilku rzeczy pod uwagę. Jeśli można.
– Dajesz.
Darius zaczął wyliczać na palcach:
– A: flotą Kandrok nie kierują debile, bo debile by nas nie pokonały, zatem ich dowództwo wie, gdzie jest ich jednostka. Pewnie też wie, że jest uszkodzona i zaraz ktoś po nią przyleci. B: nasi nowi przyjaciele raczej nie zechcą dla nas pilotować. C: nie znamy systemu identyfikacji ani form łączności Kandrok, więc raczej jest pewne, że sprowadzimy armadę wroga prosto na Cargoo. D: jeśli w kosmosie przypadkiem spotkamy Kiritian, to wykorzystają okazję i zaczną do nas strzelać, widząc samotny wrogi statek.
Kapral odpowiedział bez namysłu:
– A: dlatego trzeba szybko stąd spierniczać. B: dragów starczy na podróż powrotną, wystarczy co jakiś czas podawać je Kandrok, a będą nas słuchać. Chyba że wcześniej wykitują z ich powodu. C: statek można rozwalić po drodze, gdyby udało nam się przesiąść, chociaż generał Kiret Biffter chętnie dostarczyłby go swoim specjalistom. D: od tego mamy działający moduł – będziemy krzyczeć w eterze: „Nasi tu lecą!” na częstotliwościach niedostępnych Kandrok.
– Skąd wiesz, że niedostępnych? Chociaż nie lubimy o tym mówić głośno, Kandrok są od nas lepsi. Ponoć w skali Kardaszowa są prawie stopień wyżej niż my. A co do zioła, szefie. Możemy przypadkiem zabić tę dwójkę, jak sam przed chwilą podsumowałeś. Ich ciała wydają się wrażliwsze na dragi niż nasze. Kto wtedy poprowadzi statek?
Rozbawiona mina Tsara stanowiła idealny kontrast dla poważnego oblicza Dariusa. Kapral podszedł do niego i poklepał go po ramieniu.
– Więcej optymizmu, synek. Jak masz lepszy pomysł, to słucham. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej, wskazał wzdychającego nerwowo chłopaka palcem. – Aaaaa, no widzisz?
– A co z kapitanem? – Walker wilgotnym opatrunkiem ścierał krew z jego głowy.
– Bierzemy go na statek Kandrok. Zabieramy też wszystkie niezbędne rzeczy z okrętu i lochów Figama. „Aural 2” niech sobie leży i cieszy oko wroga. Jeśli przylecą tu kolejni Kandrok, powinni pomyśleć, że ich statek uszkodził nasz okręt, a kiritiańska załoga została uprowadzona albo uciekła. I będą się głowić, co stało się z ich jednostką.
Darius podniósł nieprzytomnego Wiktora za ramiona, Nexon wziął jego nogi.
– Ty to masz łeb, szefie – powiedział podbudowany na duchu Schindler.
***
Shane odzyskał przytomność kilkadziesiąt minut po przeniesieniu go na statek, jednak nie pamiętał nic, co wydarzyło się na B9, w dodatku strasznie bolała go głowa. Jednostka obcych służyła do krótkotrwałych akcji, żołnierze zaznawali komfortu dopiero na odpowiednikach astrolotniskowców, dlatego by zapewnić kapitanowi i sobie odpoczynek, Kiritianie przenieśli łazikami Figama kapsuły sypialne z „Aurala 2” oraz rozkładane prycze z kryjówki doktora. Po otrzymaniu leku regenerującego i środka przeciwbólowego Wiktor położył się i zasnął.
Seymour próbował przekonać Kandrok, aby wystartowali i udali się w wyznaczonym przez niego kierunku. Konwersację nieco wspomogła kolejna dawka narkotyku. Słowa naturalnie zawiodły, jednak pomocne okazały się gesty i skojarzenia. Ostatecznie lekko już podirytowany kapral narysował Kandrok sadzą na podłodze układ planetarny, w którym krążyły Cargoo i H14, i próbował dać im do zrozumienia, że tam muszą się udać. Ucieszyła go wiadomość, że nie znają tego układu, co oznaczało, iż baza Kiritian wciąż jest bezpieczna.
Po dwóch terreńskich godzinach udało się osiągnąć jakiś consensus. Tsar i Kandrok jako tako dogadali się co do pierwszej połowy trasy.
Maszyna uniosła się. I to zupełnie inaczej niż w sposób, do jakiego przywykli Kiritianie, którzy startowali z napędów antygrawitacyjnych, rzadziej archaicznych, lecz wciąż skutecznych rakietowych. Dokonała bowiem krótkiego skoku już z powierzchni planety, co dla technologii Nieśmiertelnych wciąż było nieosiągalne, gdyż wytwarzana przy starcie energia mogła unicestwić wiele kilometrów kwadratowych terenu, tudzież rozwalić sam okręt czy statek. Dlatego skoków podprzestrzennych achij dokonywali głębiej w kosmosie.
Po wyjściu ze skoku widać było wyłącznie gwiazdy i ani śladu B9. Drugim fenomenem okazało się to, że masa jednostki była zbyt mała na wytworzenie sztucznej grawitacji, cząsteczek atoplaksalnych Kandrok raczej też nie mieli, a jednak Seymour i reszta mogli chodzić po pokładzie jak po powierzchni Morascrik czy Cargoo. Także nie odczuwali, że w ogóle lecą – osłony statku, wytwarzające autonomiczną bańkę środowiskową, Kandrok mieli bardziej zaawansowane niż Kiritianie. Nawet Figam nie miał pomysłu, jak to wszystko może działać.
Kolejne godziny Seymour poświęcił nauce pilotażu pod pieczą rozweselonych pilotów, których często musiał ustawiać do pionu, gdyż zsuwali się z foteli, nie racząc się przypiąć. A nawet jak ich zabezpieczał, to śmiali mu się w twarz i niczym dzieci robiące ojcu na złość znów odpinali. Niemniej poznał dzięki ich błogiej elokwencji sporo zwrotów w ich języku i dowiedział się też wielu przydatnych rzeczy, których żaden wierny narodowi, trzeźwy Kandrok nigdy by nie zdradził wrogom. Na przykład tego, że niesłychanie wytrzymały pancerz statku wykonywali ze stopu zwanego diarduk, używano go też przy cyborgizacji albo produkcji zbroi. Białowłosy nawet zaczął wymieniać skład tej mieszanki, jednak Tsar niewiele zrozumiał. Okazało się też, że u Kandrok – podobnie jak u Kiritian – wszystkie maszyny mają wartość bojową, tyle że znacznie większą. Granica między tym, co może być statkiem, a co okrętem, bardzo się zacierała.
– Umen Rei’thannnnnnnnn. – Białowłosy wskazał tors oburącz.
– To twoje imię i nazwisko? – Seymour umiejscowił się na skrzyni, których kilka, wypełnionych sprzętem, medykamentami i żywnością, achij zabrali z kryjówki doktora. Palił jointa z marihuaną, czego jedynym następstwem u niego było rozkoszne rozluźnienie. Przy wysoko rozwiniętej medycynie Nieśmiertelnych zdrowotne następstwa brania narkotyków łatwo dało się niwelować. Tsar nie korzystał jednak z detoksykantów, jego organizm stał się wyjątkowo odporny na zgubne skutki wielu rodzajów używek.
– Rei’than! – Walnął się w pierś białowłosy.
– Umen Ly! – Drugi Kandrok nie chciał być gorszy. – Ly.
Tsar wypuścił nosem i ustami dużą dawkę dymu.
– Czyli nazywacie się po naszemu Rejtan i Li, a umen to jakiś stopień? No a dalej? Nazwiska macie?
Kandrok popatrzeli na siebie poważnie, lecz zaraz buchnęli śmiechem.
– No dobra... Ja jestem Tsar Seymour. Tsar Seymour – powtórzył wolniej, dotykając się palcem w pierś.
– Devoka Tsar Seymour! – Rei’than pochylił się i szturchnął Kiritianina pięścią po koleżeńsku. Gdyby kapral go nie pchnął asekuracyjnie w tył, runąłby twarzą na posadzkę.
Do kokpitu wszedł Darius.
– Jak tam kurs pilotażu... Ja pierdu, szefie, ile dymu!
– Siadaj, Dar. – Tsar zdołał umościć się wygodnie na trzech złączonych skrzyniach, założył nogę na nogę, splótł dłonie za głową. – Rozgość się. Zobacz, zupełnie nic się nie dzieje, nikt nas nie atakuje, nikt nas nie ściga, towarzystwo jest miłe. Żyć, nie umierać.
– Póki to towarzystwo pozostanie glonami umysłowymi. – Schindler usiadł na wolnej skrzyni. – Szefie... dasz jointa?
Seymour wręczył Dariusowi skręta, którego wykonał z papieru używanego przez Figama na B9.
– Zrobiłem sobie przerwę i uczę się teraz języka. A jak tam kapitan?
– Coraz lepiej. Shimizu i Walker są przy nim, opowiedzieliśmy mu wszystko, co go ominęło, gdy był nieprzytomny. Zaraz tu przyjdzie i nas opierdoli za ten syf. Cały statek wali trawą! – Chłopak powachlował się ostentacyjnie dłonią przy twarzy.
– To niezmiennie najlepszy narkotyk od tysięcy lat. – Odprężony Seymour wypuścił kolejną porcję dymu, zaraz za nim Darius swoją pierwszą.
– Mogę się też pouczyć języka?
– Ależ proszę. – Kapral wskazał jointem Kandrok pochłoniętych bełkotliwą rozmową. – Ten z puklem białych włosów przedstawił się jako Rei’than. Drugi to Ly.
– Zrozumieją cokolwiek z tego, co mówię?
– Podstawy już ogarnęli. Zwłaszcza Rei’than niewiarygodnie szybko i łatwo zapamiętuje, nawet przy jego stanie. Wystarczy tylko raz do niego coś powiedzieć. Jakby co możesz gestykulować, gesty mają podobne do nas.
– Eeee, cześć – zaczął starszy szeregowy, zwracając na siebie uwagę obu umen. – To jak będzie na przykład... wielki okręt? – Ręką ze skrętem zrobił obrys maszyny kosmicznej.
Rei’than skojarzył, Tsar niedawno pytał go gestami o coś podobnego.
– Gefombe demo. – Uniósł złączone ramiona i zaczął je powoli rozkładać na boki.
– To na pewno wielki okręt? – Głos Dariusa był pełen sceptycyzmu. – A nie przypadkiem wschód słońca, czy cholera wie co jeszcze? Tsar, a jeśli oni robią sobie z nas jaja?
Kapral oparł stopy o panel sterowania i wzruszył ramionami, zajęty dopalającym się skrętem.
Rei’than skierował do Schindlera swoje pytanie, dłonią wskazując na jego i swoje usta. Darius popatrzył na Seymoura.
– Chyba chce się dowiedzieć, jak u nas się wita – podpowiedział Tsar.
– To nie przerobiliście jeszcze podstaw?
– Ależ przerobiliśmy: broń, statki, wojna, wódka, dragi, seks, cycki.
Na obliczu Schindlera pojawił się szatański uśmiech. Przypomniał sobie pierwszą rozmowę Tsara z Kandrok, którą kapral im relacjonował. Wstał, sparodiował ukłon i rzekł:
– Mój penis ma trzy centymetry. Tak u na brzmi powitanie.
– Mój penis ma trzy centymetry. – Rei’than całkiem poprawnie i solennie powtórzył po Dariusie, chociaż niezmiernie trudno było mu utrzymać się na nogach.
Seymour oparł ramię o czoło i zaniósł się niekontrolowanym śmiechem, aż pociekły mu łzy. Darius również zaczął się śmiać, odczuwając działanie marihuany wymieszanej z gadzikiem ognistym, którego Kandrok niedawno skończyli palić. Rei’than i Ly dołączyli do Kiritian ze swoim wybuchem wesołości. W pomieszczeniu robiło się coraz szarzej od wirującego leniwie dymu. Gwiazdy za osłoną wyglądały tak pięknie.
Kiedy Shane, Shimizu, Walker i Figam weszli do kokpitu, Darius tkwił na czworaka i wciąż nie mógł się uspokoić, a Kandrok przytrzymywali się wzajemnie i śpiewali. Tsar objął spojrzeniem zdębiałych achij i doktora i z litościwym uśmiechem wzruszył ramionami ze swego stanowiska na skrzyniach.
– Mój penis ma trzy centymetry – Rei’than przywitał się z Shane’em, kłaniając się lekko, nie zdołał utrzymać równowagi i poleciał na Dariusa.
– Kapralu Seymour... – warknął wściekle Wiktor. Wyraz jego ściągniętej gniewem twarzy w piorunującym tempie uległ zmianie. – Uratowałeś tyłki nam wszystkim.
[
←1
]
Kosmiczna jednostka przewozowa dla mniejszych statków i okrętów, jednocześnie samodzielna jednostka bojowa o ogromnej sile rażenia.