Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
DAJ SIĘ WYRWAĆ Z RAMION RZECZYWISTOŚCI I UPROWADZIĆ EPICKIEJ HISTORII ROZGRYWAJĄCEJ SIĘ W NIEZWYKŁYM ŚWIECIE!
Zabijają nie dla zasobów, terytorium czy przekazywania genów, gdyż prawa przyrody od dawna ich nie dotyczą. W swojej nienawiści czynią tak, bo nie mają nad tym kontroli.
Na planecie Calcaris psychopatyczna sekta ateistów szykuje się do rytuału. Idealną kandydatką na złożenie w ofierze wydaje się młoda Hanako Sahara, mieszkanka spokojnego azjatyckiego miasteczka.
W pobliskiej puszczy giną zwierzęta i ludzie, psuje się sprzęt, jednak szeryf lokalnej tauricji twierdzi, że panuje nad sytuacją. Czy anomalie mogą mieć związek ze stanowiącymi zagrożenie dla całego świata likanami? Kim jest niezwykły mężczyzna nieznanego pochodzenia, któremu towarzyszy zmiennokształtny pies?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 717
Jest mi niezmiernie miło, że wybraliście tę książkę na swoją lekturę. Mam nadzieję, iż dostarczy Wam ona wielu niezapomnianych wrażeń, a przede wszystkim godzin relaksującej rozrywki.
O historii myślałam już w trakcie pisania Onkalota, gdzie pojawia się wzmianka o Hanako Saharze. Na miejsce akcji pasowała azjatycka wioska położona gdzieś na odseparowanym terytorium, otoczona ogromnym lasem. Nie wiedziałam, czy wrócę do tego wątku, ale tak się stało po skończeniu Wojny z Kandrok. Ta militarna science fiction okazała się dla mnie wielkim, wieloletnim wyzwaniem ze względu na spore nagromadzenie w niej opisów technicznych, neologizmów, także wątków dotyczących strategii i taktyki. Po jej premierze potrzebowałam przerwy, ewentualnie zabrania się za coś lekkiego. I tak oto wróciłam do rozwinięcia wspomnianej historii, która tym z założenia miała pozostać – lżejszą powieścią obyczajową young/new adult, osadzoną w realiach science fiction. Równolegle z nią powstawał krótki tekst postapo, biopunk Gen 56.
Otrzymywałam wiadomości od Was, Drodzy Miłośnicy Książek, dotyczące kontynuacji Ognistego pyłu. Powieść od początku miała być jednotomowa i nie planowałam tworzyć drugiego, głównie z powodu braku pomysłu na fabułę, która widziała mi się jako kolejna wersja bestsellera Wojna światów. Ale może to się zmieni, jeśli uda się wymyślić coś wartego publikacji. Dla fanów tej historii stworzyłam za to Thino’paia, który tak jak Ognisty pył skupia się na psychologii bohaterów i ich relacjach, a nie wartkiej akcji. Zatem jeśli nie macie ochoty czytać na tę chwilę o epickich walkach flot w kosmosie i mrowiu wynalazków przyszłości, Thino’pai może okazać się dobrym wyborem.
Pozostaje mi życzyć Wam udanej lektury! Zachęcam do dzielenia się opinią na jej temat w Internecie, co pozwoli mi wyeliminować słabe strony mojej twórczości i rozwijanie tych pozytywnych. Pamiętajcie, że książki piszę dla Was. Dzięki Waszej aktywności wiem, że energia (gdyby tak można było wziąć od Kandrok chociaż jedną ich baterię) i czas, które poświęcam na swoją pracę, mają sens.
Adrianna Biełowiec
#thinopai
#zodiacuniversum
#kandrok
Wystarczyło jedno uderzenie potężnej, diardukowej pięści mecha bojowego, aby we wrotach fabryki produkującej sprzęt górniczy utworzył się krater.
Członkowie oddziału skrywającego się w budynku naprężyli mięśnie. Nie byli żołnierzami, na Yakiji instytucja wojska nawet nie istniała. Zamiast niego funkcjonował ekwiwalent zwany mjabia. Służył wspieraniu ludności w ekstremalnych sytuacjach, jak katastrofy naturalne czy zagrożenie ze strony skał kosmicznych, na samej planecie bądź w koloniach układu optycznie tetralnego, gdzie krążyły niepowiązane ze sobą grawitacyjnie cztery żółte karły. Bezkonfliktowy lud Ngozi Ya Kijani lubował się w nauce i zdobywaniu wiedzy; nigdy nie odkrył życia w kosmosie. Ufając swoim niezawodnym metodom badawczym, był przekonany, że rozwinęło się ono jedynie na ich planecie.
Dlatego Yakijanie byli równie przerażeni, co zaskoczeni, gdy flota wroga spadła na nich dosłownie z nieba. Krążyły plotki, że agresor obrał sobie tę planetę za cel z powodu słońc układu, miał bowiem inklinację do silnych źródeł energii. Jak i obsesję na punkcie światła. Prawdy nie udało się ustalić – cybernetyczni Kandrok nie zaliczali się do istot wylewnych, mimo iż zdecydowali się poznać język ofiar. Łapanki i eksterminacje przechodziły wówczas znacznie sprawniej.
W chwili ataku Yakijanie dysponowali jedynie sprzętem przemysłowym, jak i urządzeniami służącymi do walki z lokalną florą i fauną. Widok takiej „broni” w rękach autochtonów wywołał u Kandrok nie śmiech, a wręcz gniew i zażenowanie, bo mimo że wcześniejszy zwiad nie pozostawiał wątpliwości, z jakim typem cywilizacji przyjdzie im się zmierzyć, spodziewali się większego wyzwania. Yakijanie musieli przymusowo dywersyfikować wyposażenie militarne, by szybko dostosować się do nowej sytuacji. Zaczęli wytwarzać sprzęt wojenny na wzór skradzionego agresorowi; produkcja ruszyła w fabrykach (które wciąż działały) macierzy i na koloniach, ale sytuacja nie poprawiła się za bardzo. Z garści piasku stali się garścią żwiru pomiędzy zębami wroga, który przodował nad nimi we wszystkich dziedzinach. Wystarczyło jedynie splunąć tym żwirem na grunt.
Kolejne uderzenie mecha jeszcze bardziej wybrzuszyło wrota. Trzecie zostało wyprowadzone drugą ręką, bo padło pod innym kątem, bardziej na prawo.
Czwarte wyrwało część wrót z zawiasów.
Przez utworzone prześwity zaczęły napływać do fabryki sugestywne dźwięki świadczące o zbliżającej się zagładzie: dudnienie ciężkich kroków mechów i mniejszych robotów bojowych, terkot broni energetycznej, syk chemicznej zdmuchującej ciało z kości, grzmot wybuchających ładunków, szum maszyn latających – którymi Kandrok celowo robili hałas – o jakich żadnemu Ngozi Ya Kijani nawet się nie śniło. Zamiarem najeźdźcy było niesienie śmierci i zniszczenia w taki sposób, jakby czynił to nie z własnej woli, ale był do tego zaprogramowany.
Zdenerwowani, uzbrojeni członkowie oddziału popatrzyli na swojego dowódcę, mężczyznę o patynowym odcieniu skóry, który u szczytu czaszki nosił kępkę przyciętych, niebieskich włosów. Jak każdy Yakijanin miał wysuniętą do przodu twarzoczaszkę, co upodobniało odrobinę ten lud o szczątkowych ogonach i pręgach na ciele do kolorowych, tropikalnych gadów. Żaden mjabia nie przysłonił głowy hełmem, bo broni wroga i tak nie zrobiłoby to różnicy.
– Przyszedł… – szepnął lider i stanowczo spojrzał na towarzyszy. – On chce dorwać tylko mnie. Wy się wynoście boczną kieszenią towarową w głębi kompleksu, póki jeszcze nikt jej nie zajął. Uciekajcie później w góry. Macie szansę ocaleć! – zakończył warknięciem, widząc, że jego ludzie nie reagują. – Chunki, wyprowadź ich.
– To nic nie da, duat Salgo – odrzekła kobieta o brzoskwiniowej karnacji, z dużą liczbą brązowych, cienkich warkoczyków. – Widziałeś, co potrafią. Ich broń i wzrok przenikają ściany. Wiedzą, że tu jesteśmy. Bawią się nami jako niedobitkami w tym sektorze, bo już dawno mogliby zniszczyć całą fabrykę ledwo strzałem z okrętu. – Skinęła brodą ku frontowej elewacji.
Mech chwycił gigantycznymi kończynami krawędzie wrót i zaczął je wyłamywać i wypaczać, ciągnąc ku sobie. Towarzyszył temu niemiłosierny jazgot, gdy kruchy stop Yakijan miażdżony był przez niezniszczalny diarduk najeźdźcy.
– Może to was przekona.
Salgo wyciągnął ze schowka pancerza przedmiot wyglądający jak jajo, z żarzącą się wewnątrz pomarańczową esencją, która nie miała prawa być ogniem zamkniętym w całkowicie hermetycznym środowisku.
Spojrzenia mjabia stały się bardziej spanikowane niż wtedy, gdy byli świadkami makabry urządzanej przez Kandrok.
– Zaraz, czy to nie przedmiot ze skażonej strefy? – Chunki odsunęła się, podobnie jak pozostali. – Wiesz, że nie wolno tam wchodzić. To może być broń. Wysadzisz całe miasto!
Salgo uśmiechnął się przelotem.
– Przechowuję go od dawna i jak dotąd nic się nie stało. Niestety, tego przedmiotu nie da się zbadać. Sądzę, że zbicie otoczki wywoła jakąś reakcję. Macie ostatnią szansę, by się wycofać.
– Wolę wylecieć w powietrze, niż dostać się w śliskie, białe łapska tamtych. – Mężczyzna z poranioną twarzą, zwany Jeuhiwa, wycedził dokładnie to, o czym myśleli wszyscy.
Wejście do fabryki stanęło otworem, przez kurtyny dymu wpadły do środka złote snopy jednego z zachodzących słońc. Z jego tłem kontrastowała ciemna sylwetka mecha, który cisnął za siebie wrota zgniecione w wielką piłkę, jakby były najzwyklejszym kamieniem. Twarze oddziału zaczęła oblewać fala gorąca bijąca od pożarów i innych rodzajów energii rozproszonej w drgającym powietrzu.
Stojący przy nodze mecha przybysz, któremu towarzyszyło czterech varoth – oznaczających w języku kandrockim żołnierzy – nie mógł sobie wybrać lepszej scenerii na robiące wrażenie wejście.
Był avorem, rdzeniem nadkolektywu Kandrok. W oczach Yakijan wyglądał przerażająco. Więcej maszyny niż żywej tkanki (chyba że gapili się na diardukowy pancerz koloru ciemnego indygo z karminowymi detalami, mocno zintegrowany z ciałem). Biała skóra. Tej samej barwy włosy sięgające karku, zjeżone jak od potraktowania ich ładunkiem, wygolone po błyszczących bokach głowy. Lewe oko pomarańczowe niczym płomienie, zaś drugie czerwone, sztuczne. Nad jego barkiem unosił się mackowaty twór z licznymi rubinowymi wizjerami, otaczającymi ten największy pośrodku. Kandrok określali te maszyny leberiksami i byli z nimi w jakiś sposób sparowani; służyły jako wsparcie w procesie anihilacji planety. Avor o spojrzeniu, w którym duma i gniew konkurowały z pogardą, był nieco przygarbiony – Salgo przypuszczał, że to z powodu dodatkowych komponentów bojowych. W prawej ręce trzymał sporą broń, której lufę niemalże ciągnął po ziemi. Morfologicznie przypominał Yakijanina, jednak genetycznie oba gatunki nie miały ze sobą nic wspólnego, co ustalili lokalni naukowcy, zbadawszy ciała zabitych wrogów. Wysnuto wniosek, że w odległym kosmosie musiała zajść biologiczna konwergencja, wynikająca z ewolucji zachodzącej w podobnym środowisku – chyba że avorowie i Yakijanie powstali w wyniku aktu kreacji. Ale w chwili ataku nikogo nie obchodziła szczegółowa geneza obu gatunków.
Piątka wrogów również nie pofatygowała się, aby osłonić głowy, jedynie dolną część twarzy zakrywały aparaty oddechowe. Barki i ręce aż po łokcie, gdzie kończyła się tkanka, także mieli odsłonięte, pancerz nie obejmował ponadto kieszeni płucnych i brzusznych, wyglądało to niczym przestrzenie wentylacyjne. Salgo nie sądził, że avorowie są na tyle lekkomyślni, iż odsłaniają się na wojnie, raczej ostentacyjnie gardzą ofensywą Yakijan, bo chyba nie było im gorąco. Ale mogło też chodzić o szybki dostęp do obszarów ciała związanych z odżywianiem czy leczeniem.
Tożsamość wrażego przybysza Salgo miał nieszczęście poznać już wcześniej: xepo Thino’pai. Największa zakała operująca w tej części planety. Gdzie się nie pojawił, tam kończyło się na trupach wśród niepotrzebnych Kandrok Yakijanach i niewolnikach wśród potrzebnych.
Thino’pai coś przeżuwał. Jakby telepatycznie wydał komendę ogromnemu mechowi, który się wycofał, powodując wibracje gruntu, by niebawem zniknąć wśród pożogi.
Strzelanina przycichła, co nie wróżyło niczego dobrego. Salgo przypuszczał, że Thino’pai zostawił ich sobie na deser jako przyjemny finał przydzielonych Kandrok na dzisiaj zadań.
Członkowie oddziału, wiedząc z doświadczenia, że wróg i tak nie zechce pertraktować, jak i w ogóle rozmawiać, zaatakowali z krzykiem na ustach. Rozbiegli się, strzelając. Poukrywali się za maszynerią i głównymi wspornikami hali.
Cyborgi aktywowały transparentne, błękitne tarcze ze znanej tylko Kandrok energii riumarikowej, osłaniając organiczne części swoich sylwetek. Obrywały pociskami po nogach, nie zwracając na to uwagi.
Dezaktywowały osłony, przemieściwszy się w głąb budynku. Spłoszeni ich bliskością Yakijanie i tak pudłowali, choć zwykle mieli wroga na linii wzroku. Nie dysponowali czymś takim jak wspomaganie celowania w starciu bezpośrednim, nie wspominając o braku doświadczenia.
Avorowie także otworzyli ogień, który ciął bądź przeszywał z łatwością wszystko, co znajdowało się w fabryce. Kilku Yakijan sparaliżowano, rozpoznawszy w nich materiał nadający się na wzmocnienie multigatunkowej armii Kandrok.
Thino’pai obrał inną taktykę, pozostawiając selekcję swoim varoth. Wspomagając się leberiksem, który polatywał po zakładzie i wskazywał mu cele, podchodził do pojedynczych, bezwartościowych Yakijan i załatwiał ich długim ostrzem wysuwanym z opancerzonego prawego ramienia. Dekapitował. Wbijał w brzuch i pociągał aż po głowę. Rozpoławiał. Ciął po skosie. Miał do dyspozycji diarduk, zatem pancerze tamtych równie dobrze mogłyby być wykonane z utrzymanej w odpowiednim kształcie wody. Jednego z obrońców xepo chwycił dłonią za twarz i zmiażdżył mu czaszkę na kawałeczki. Spomiędzy palców wypłynęły zielona posoka i galaretowaty mózg.
Mimo wszystko Yakijanie odnosili drobne sukcesy – poległ jeden avor, rozstrzelany gremialnie przy jako takim skoordynowanym działaniu garstki mjabia. Rzeź przerwał kandrocki okręt, który nagle spadł na fabrykę. Kolubryna doszczętnie zezłomowała budynek, dach zapadł się całkowicie razem z półkilometrowej długości kadłubem. Szmelc utworzył wypełnione toksynami i skwierczącym ogniem labirynty.
Kaszlący Salgo nie wiedział, co się stało z jego ludźmi, nie słyszał ich. Uwolniwszy się z przygniatającej go pułapki, przedzierał się przez zadymione zaspy metalu, wzdłuż resztek okrętu, chcąc wydostać się z najeżonego ostrymi fragmentami tunelu.
Umorusanemu mazidłami i sadzą udało mu się przedrzeć na otwartą przestrzeń, pod fragment wieczornego nieba. Ciężko dysząc, opadł na plecy. Był nieznacznie ranny w nogę, bark i lędźwie.
Coś potężnego przedzierało się niestrudzenie jego śladem, rozwalając wszystko, co zagradzało mu drogę. Yakijanin przypuszczał, że to któraś z licznych odmian kandrockich robotów, ale niebawem ujrzał Thino’paia. Wyłonił się spod złomu, rozrzucając go siłą swych scyborgizowanych rąk. Dołączył do niego leberiks, znalazłszy drogę powietrzną naokoło. Avorowie działali według kryteriów funkcjonowania własnego społeczeństwa, w którym należało chronić liderów kolektywów, jak i gerhę, głowę całego nadkolektywu. Dlatego tak zachłannie polowali na dowódców obrony Yakijan.
Salgo wyciągnął artefakt z tlącym się rdzeniem, który na czas walki wsunął do schowka, licząc, że mimo krytycznego położenia jednak wykaraskają się z kłopotów. Teraz, po stracie wszystkich ludzi, było mu już wszystko jedno.
Thino’pai kroczył nieśpiesznie w jego stronę niczym cierpliwy egzekutor, skanując go upiornym okiem. Nie unosił broni palnej – przeznaczył dla Salga wysunięte ostrze. Z ran na ramieniu avora ciekła czerwona krew; u Yakijan barwnik posoki był zgodny z pigmentem skóry.
Avor rozsunął na moment maskę oddechową, by wypluć na ziemię to, co dotąd mełł w ustach – kość palca pechowego tubylca, której nie dało się już bardziej ogołocić z mięsa.
Salgo modlił się, aby napastnik podszedł jak najbliżej. Był pewien, że dysponujący niesamowitym zapleczem skanującym avor zareaguje na widok artefaktu, ale tak się nie stało. Więc albo go nie rozpoznawał, albo Salgo wszedł w posiadanie bezwartościowego śmiecia, z próżnej desperacji chcąc w nim widzieć skuteczne narzędzie zemsty.
Przestał udawać nadmiernie rannego. Zerwał się i z krzykiem zaatakował Thino’paia, który niedbale przysłonił się ostrzem. Ani on, ani jego leberiks nie dostrzegali w Yakijaninie zagrożenia.
Diarduk walnął w obudowę artefaktu przypominającą szkło wulkaniczne. Ta nie tylko nie pękła, ale i nie nabyła nawet rysy.
Thino’pai spojrzał w stronę nieba, gdzie przelatywał jeden z ich destruktorów.
– Po tej kampanii na pewno stanę się Wyzwolonym – odezwał się po kandrocku. Miał na myśli najdoskonalszą formę całkowicie pozbawioną organicznego ciała, maszynę z orhadą – zasilaniem istoty żyjącej, esencją świadomości i istnienia – przeniesioną do sztucznego mózgu. Do tej ostatecznej postaci z utęsknieniem dążył każdy avor. Thino’pai spuścił wzrok na swoją ofiarę. – Nie nadajesz się fizycznie do absorpcji do nadkolektywu. – Łatwo zabrał przedmiot z rąk osłabionego Salga, jedno i drugie brudząc swoją krwią. Przyglądał się przedmiotowi obojętnie, następnie go wyrzucił, ciskając przez ramię. – Dlatego muszę cię zabić.
Wykonał cięcie ostrzem, które Salgo zbił pod kątem prętem podniesionym w pośpiechu z kupki złomu. Thino’pai znów go zaatakował, tym razem sztychem z góry i ponownie został sparowany metalem trzymanym oburącz. Czujący upokorzenie Yakijan nie miał wątpliwości, że wredny avor się z nim zabawia, wkładając w uderzenia ułamek swojej siły.
– Szybki jesteś mimo ran – skomentował Thino’pai bez uznania. Jego leberiks wisiał smętnie nieopodal, jakby wszedł w stan uśpienia. – Ale i tak za słaby.
Obaj zerknęli na artefakt, którego stan diametralnie uległ zmianie. Poruszająca się w środku niczym spłoszone, bioluminescencyjne pierwotniaki esencja miała teraz kolor żółty i przechodziła w biel.
Wrogowie spojrzeli po sobie. Zaciekawiony Thino’pai zamaszystym kopniakiem przewrócił Yakijanina i ruszył w stronę przedmiotu.
Z prawej strony uderzył weń rozpędzony ciężar – to Chunki, cała, żywa, choć brudna, dotarła do swojego dowódcy i zrobiła jedyną rzecz, jaka przyszła jej do głowy. Zdołała wytrącić avora z równowagi i oboje runęli na grunt. Przez dziurę w ścianie dostali się do środka ostatni dwaj ocalali z oddziału Yakijanie, w tym Jeuhiwa, udało im się umknąć przed zbierającymi się ze zgliszczy varoth.
Jeuhiwa razem z Chunki, która zdążyła zsunąć się z Thino’paia, zaczęli strzelać z bliska do avora. Udało im się go silnie zranić. Ostatni z przybyłych zaatakował leberiksa, w odpowiedzi na jego ciągły ogień z karabinka.
Artefakt zaczął świecić intensywnym, białym światłem. Myśląc, że jednak w ruinach prastarej cywilizacji, objętej permanentną kwarantanną, znalazł ładunek wybuchowy i zaraz dojdzie do potężnej detonacji, Salgo doczołgał się do przedmiotu. Chwycił go, wysunąwszy obolałą rękę.
Gdy się obrócił na plecy, zobaczył, że umazany swoją i cudzą krwią Thino’pai zdołał powalić dwójkę jego towarzyszy, a ostatni padał właśnie pod ostrzałem leberiksa.
Salgo wstał. Krzycząc, zamachnął się i cisnął przedmiotem w avora.
Thino’pai złapał go odruchowo. Zapatrzył się weń. Zafascynowany wyczuwał bijące od niego gorąco, jak i ogromną, nieznaną moc.
Eksplozja niby mikrosupernowej odrzuciła Salga na wiele kroków i cisnęła nim o podłoże. Cudem uniknął nadziania na odstający fragment okrętu. Zjawisko trwało ledwie moment, potem nastąpił neurotyczny spokój. Świat zdawał się dogorywać pośród ognia, jego skwierczenia i dymu.
Leberiks i Thino’pai zniknęli albo wyparowali. W miejscu, gdzie przebywali chwilę wcześniej, ziajał wielki, syczący, żarzący się krater, jakby z nieba spadła kometa.
Salgo z przeogromnym poczuciem ulgi zauważył, że jego porozwalani na obrzeżach wgłębienia towarzysze się poruszają. Niemalże się roześmiał, widząc minę zdziwionej Chunki, która podniosła się na łokciach, spoglądając najpierw w krater, potem na niego.
Cokolwiek się wydarzyło, zgładziło jednego z silniejszych, najokrutniejszych dowódców najeźdźcy i tylko to miało teraz znaczenie. Salgo mógł pozwolić sobie na utratę przytomności i zaznać choć trochę należnego odpoczynku, co też uczynił.
– Drooodzy rodaaacy zapindaaalać do praaacy! Drooodzy rodaaacy zapindaaalać do praaacy!
Hanako Sahara skrzywiła się, słysząc regularne łomotanie stóp o posadzkę wykonaną z syntetyku imitującego drewno, zwanego kamakuni. Otworzyła oczy i zerknęła na zegar mający obudowę w kształcie kota. Na szczęście nie było tragedii, Fuhito obudził ją kilkanaście minut przed czasem. Zaspana, podpierając się ręką, uniosła się do pozycji półleżącej.
– A tobie co, gorzej? – rzekła do sześcioletniego brata. – Kto cię nauczył takich słów?
– To i tak wersja z cenzurą.
– W ogóle ładnie to tak wchodzić bez pukania do pokoju damy?
– Tata mówił, że żadna z ciebie dama tylko cholera jasna – odparł zadziornie, sprężony już do ucieczki.
Hanako zerwała się z materaca, wówczas chłopiec pół piszcząc, pół śmiejąc się, wybiegł z pokoju na korytarz. Zasunęła za nim drzwi, także wykonane z kamakuni, który w większości stanowił materiał budulcowy dwupoziomowego, wielopokoleniowego domu rodziny Sahara.
Trochę zirytowana poprawiła piżamę z krótkim rękawkiem. Wróciła na materac, by przez chwilę kontemplować budzik. Kiedy już go wyłączyła słowną komendą, wstała ponownie i wyszła na mały taras – jeden z kilku przylegających do domu. Rozciągał się zeń widok na większość miasteczka Sutafochun, którego nazwa znaczyła Gwiezdna Fortuna.
Calcaris, na której mieszkała Hanako, jako jedna z piętnastu planet obiegała gwiazdę oznaczoną A1. Pomimo tego, że A1 należała do układu optycznie potrójnego żółtego karła, cykle dobowe Calcaris wyglądały podobnie jak na Ziemi, skąd pochodziła większość mieszkańców. W przeszłości światy czy księżyce dobierane były do kolonizacji na podstawie podobieństwa do Błękitnej Planety, zwłaszcza pod względem gęstości skorupy, wielkości globu i siły ciążenia. Chodziło o to, by ludzie czuli się na nich jak najlepiej, zgodnie z normami ewolucyjnymi.
W Sutafochun panował wczesny ranek, bardzo uroczy. Miasteczko zostało wzniesione w naturalnym zagłębieniu terenu i miało kształt łagodnego leja. W przeszłości przyjęła się jego potoczna nazwa „paszcza Sarlacca”, ale obecnie nikt nie miał pojęcia, co ona właściwie znaczy. Wysokość zwężającego się ku dołowi stożka wynosiła ponad dwieście metrów, podzielono go na tarasy mieszkalne i użytkowe. Poszczególne pierścienie scalały ścieżki, pomosty bądź kładki, co malowniczo komponowało się z kaskadami, stawami oraz bujną roślinnością. Jeśli komuś nie chciało się chodzić po Sutafochun, mógł skorzystać z tramwaju powietrznego. Przy każdym zbiorniku ustawiono kompozycje kamiennych rzeźb albo pojedyncze posągi, głównie dobrych demonów i uśmiechniętych zwierząt, z dominacją kotów oraz pand. Niknący półmrok rozpraszały kuliste, chińskie lampiony oraz kryształy solarne. U podstawy miasteczka znajdowało się jezioro rekreacyjne, gdzie można było też popływać. Obok domów, na wydzielonych skrawkach ogrodów, stały altanki-kapliczki w stylu chinoiserie. Ogólnie o lekko eklektycznym, w większości homoetnicznym Sutafochun, gdzie mieszkało około trzech tysięcy ludzi, głównie Azjatów, można było powiedzieć, że jest wielobarwne, bajeczne i pełne detali. Hanako osobiście wolała staroświeckie określenie: kawaii, miejsce to wydawało się jej nawet trochę dziecinne, niemniej lubiła Gwiezdną Fortunę. Na Calcaris ludność skupiała się w większych społecznościach, przedzielonych nieużytkami, które dało się szybko pokonywać drogą powietrzną. Czyli zupełnie inaczej niż na Teichasie, księżycu planety Kalwaria zwanej Ziemią Gangsterów, gdzie dominowały samowystarczalne, samotne rezydencje, głównie bogatych przestępców.
Na okalającej miasteczko równinie tkwiła natomiast, niczym brodawka na gładkiej skórze, paskudna królikarnia. Ulokowano tam też instytucje, lądowisko, obiekty usługowe i ogród wypoczynkowy Myanmar.
Sutafochun słynęło z hodowli perłowych królików, których skóra przypominała opalizujące w świetle paciorki pereł, choć dla Hanako wyglądała raczej obleśnie jak u gadów. Surowcem importowym była przede wszystkim cenna sierść tych modyfikantów genetycznych, pozyskiwana tak jak od owiec. Dwie trzecie mieszkańców przykładało się do tego interesu.
Napatrzywszy się na mieszkańców nieśpiesznie szykujących się do codziennych zajęć, Hanako rzuciła jeszcze okiem na jeden z księżyców o różowej barwie, zanim wróciła do pokoju. Satelity miały oznaczenia numeryczne w złożeniu z pierwszymi literami nazwy globu, czyli od Cal-1 po Cal-5. Poza pasiastym, niebiesko-szarym Cal-3, na którym dzięki większemu ciążeniu tudzież średnicy, postanowiono założyć kosmodrom, z którego wyruszały kursy na odległość setek lat świetlnych, reszta księżyców była drobna.
Dziewczynie udało się załapać na wolną łazienkę. Po wykonaniu wszystkich czynności toaletowych, zwieńczonych wsunięciem we włosy spinki z kwiatkiem własnej roboty, zeszła na parter.
– Dzień dobry, Hanako – zagaiła do niej studwudziestoletnia Misaki, odziana już w dwuczęściowy uniform pracowniczy z logo królikarni.
– Cześć, babciu. – Dziewczyna cmoknęła ją w policzek.
– Jak minęła noc? Wyspana? – zapytała Misaki pogodnie; praktycznie zawsze towarzyszył jej dobry nastrój. Była matką Riku, ojca Hanako. Zgodnie ze zwyczajem panującym w bardziej tradycjonalnych domach to żona przeprowadzała się do rodziny męża. Tak też stało się z matką Hanako, Shuang. Jej rodzice mieszkali więc osobno.
– Miałam piękny sen. Ale pewna bestia zniszczyła jego najlepiej zapowiadający się epizod. – Hanako objęła kosym spojrzeniem Fuhitę jedzącego ryż z jabłkami oraz wczorajsze futomaki.
– A co, nie zdążyłaś pocałować się z Hiroshim w usta? – wyburczał chłopiec z pełną buzią.
Dziewczyna skrzywiła się przelotnie na dźwięk tego imienia. Oparłszy się siedzeniem o blat, sięgnęła po przygotowany przez Misaki koktajl, zawierający wszystkie niezbędne składniki na start dnia. Pogłaskała czarno-białą fretkę, która przeszła po stole i zaczęła wciskać pyszczek pomiędzy jej bok i ramię.
– A można całować się w coś innego, niż w usta? – przedrzeźniała go.
– No można, na przykład w d…
– Dobra, zamilcz lepiej.
– No, dłonie można całować. A co myślałaś?
– Nie gada się z pełną paszczą, znów dostaniesz czkawki. I nie mów głupot na temat Hiroshiego. – Hanako pociągnęła łyk brei gęstej niczym jogurt. Popatrzyła z wyrzutem na babcię, która chichocząc pod nosem, przygotowywała posiłek dla śpiących jeszcze domowników, którzy szli na popołudniową zmianę. W Sutafochun mieszkali obywatele ceniący tradycję i pracowitość. Z pomocy robotów czy androidów korzystano częściowo, natomiast dochodu podstawowego, przysługującego obywatelowi planety za sam fakt, że się urodził, nie pobierał tu nikt. Dziewczyna nasączyła swe oblicze sarkazmem, nim znów spojrzała na Fuhitę. – Jak tam lekcje na dzisiaj odrobione? – odcięła się z przekąsem.
Chłopiec skrzywił się i zajął śniadaniem.
Edukacja dzieci i młodzieży w standardach calcaryjskich odbywała się na kilka sposobów. Wedle planetarnej ustawy (każdy glob obowiązywały oddzielne prawa) można było iniekcjować dziecku na stałe do płata czołowego entrasera – bionośnik wymyślony przez rebeliantów, potem przejęty i udoskonalony przez militarny naród Kiritian. Odersi, czyli zwykli ludzie niebędący Kiritianami, mieli dostęp do podstawowej wersji, która okazywała się wystarczająca na ich potrzeby. Entraser co roku transferował do mózgu ucznia wymaganą dawkę wiedzy, zgodną z programem nauczania. Proces trwał kilka minut i w większości przypadków był nieszkodliwy dla organizmu, tak jak sam entraser tkwiący w głowie. Osoby, które z różnych powodów nie chciały instalować swoim pociechom bionośnika, bo na przykład obawiały się powikłań bądź inwigilacji, mogły edukować je w sposób tradycyjny, posyłając do szkoły czy organizując naukę zdalną. Fuhito miał bóle głowy od entrasera, ponadto utworzyła się wokół niego torbiel i należało go usunąć. Poszedł więc do lokalnej szkoły. Tymczasem będąca na poziomie liceum siedemnastoletnia Hanako corocznie wzbogacała się o ustawową dawkę wiedzy. Często odcinała się bratu w kwestii entrasera, gdy zaczynał jej dokuczać.
– Wystarczy już – rzekła Misaki. Zdjęła ze stołu dobierającą się do sałatki fretkę i postawiła ją na podłodze. – Udaję się dziś transporterem po dostawę karmy, mamy pierwszy kurs na orbitę. Chcesz, Hanako, bym cię podwiozła do fabryki? Będzie szybciej niż orbusem.
– Bardzo chętnie, dziękuję. – Dziewczyna sfinalizowała śniadanie kubkiem soku z żurawiny. – Tylko jeszcze posprzątam w pokoju.
– Ogarnij to zatem i spotkamy się za pół godziny przy hali trzeciej, bo muszę się już zbierać.
Kiedy Hanako była już gotowa do wyjścia, niemalże wpadła na Riku, który dopiero co się obudził i szedł w stronę kuchni, pocierając czoło. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
– Dzień dobry, ojcze. – Dziewczyna lekko schyliła głowę na powitanie, co wypadło nazbyt oficjalnie.
Riku odburknął coś niewyraźnie i udał się ku chłodziarce z żywnością. Hanako odprowadziła go wzrokiem, po czym opuściła dom.
Po kwadransie była już na sporym lądowisku nieopodal królikarni. Cały lokalny przemysł wiązał się z istnieniem wielkiej infrastruktury logistycznej, od samego wybiegu dla królików, otwartego i halowego, po transport, centrum badawcze, selekcji, weterynaryjne, zarodkarnię, pomieszczenia socjalne dla osób spoza planety, garbarnię i inne instytucje powiązane pośrednio i bezpośrednio z hodowlą.
Hanako zaczęła tu pracować w zeszłym roku. Jako że życie ludzkie już dawno stało się mocno zautomatyzowane (choć nadal wiele osób perforowało tradycyjną egzystencję, zwłaszcza w domu), a rola człowieka ograniczała się głównie do kontroli procesów diagnostycznych i przemysłowych, co było zajęciem prostym, przy zachowanych wysokich standardach bezpieczeństwa, praca była prawnie dopuszczana od lat piętnastu. Przed jej rozpoczęciem Hanako pomagała w domu, ale potem nie chciała mieć nic wspólnego z królikami, co stało się zarzewiem konfliktu z ojcem. Cała rodzina poza nią pracowała bowiem w lokalnej branży. Dziewczyna miała jednak solidny powód, by trzymać się daleko od tych pozornie słodkich, niegroźnych zwierząt.
Kiedy była mała, któregoś wieczoru doszło do awarii zabezpieczeń na obiekcie i pełno dobrze widzących po zmroku królików rozbiegło się po okolicy. Parę powchodziło do domów przez otwierane na noc tarasy. Dorosłe zwierzę potrafiło osiągnąć masę sześćdziesięciu kilogramów. Jeden z takich olbrzymów wlazł na materac w pokoju Hanako i przygniótł jej twarz, od czego zaczęła się dusić. Była zbyt słaba, by zwalić z siebie taki ciężar, który nie raczył się przesunąć. Na najniższej półce komody znajdował się nóż, którego matka Shuang używała wieczorem do krojenia owoców i być może zapomniała go zabrać. Niemy płacz jedynie wzmagał zapotrzebowanie na powietrze, ale dziewczynka nawet w desperacji nie odważyła się sięgnąć po ostrze i dźgnąć zwierzęcia. Z powodu niedotlenienia zaczęła mieć majaki, widziała królika jako przeraźliwego demona o czerwonych, świecących oczach, pęczniejącego tak szybko, że całym cielskiem wypełnił jej pokój, wypychając ostatnie cenne milimetry sześcienne powietrza. Pamiętała doskonale jego wielkie, podrasowane wyobraźnią siekacze, sunące do jej gardła…
Nikt z domowników przebywających wtedy w domu, rozmawiających wesoło i głośno, nie miał pojęcia o dramacie rozgrywającym się za drzwiami dziecięcego pokoju. Hanako przeżyła tylko dlatego, że królik postanowił ostatecznie odkicać w inne miejsce.
Od tamtej pory bała się tych zajęczaków, nie znosiła ich. Często na samą myśl o nich czuła odrzucający, ciężki piżmowy zapach, ciepło ich rozpasanych cielsk, kojarzące się z niebezpiecznie przygrzewającym słońcem. Ulokowane po bokach głowy wyłupiaste oczy przypominały ślepia potwora, widzące wszystko, co dzieje się naokoło. Każdy szczegół jej życia. Jako nastolatka Hanako odmówiła pracy w królikarni, jak i ingerencji neurologicznej w jej pamięć, by pozbyć się traumy z dzieciństwa. Riku, jej silnie konserwatywny, neurotyczny ojciec, który był gotowy poprosić o pomoc samych Kiritian, by zabieg został wykonany perfekcyjnie, ostatecznie ustąpił i kazał dziewczynie w zamian pracować w barorestauracji na stacji orbitalnej, by nauczyła się tam chociaż, jak przygotowywać posiłki dla przyszłego męża i dzieci. Oczywiście się zdenerwowała, że Riku próbuje ustawiać jej życie. Początkowo rzeczywiście pracowała w „Nadniebnej Calcaris” – jedynie dlatego, że lubiła klimat tego miejsca – ale potem, by zrobić ojcu na przekór, poszła do fabryki na stanowisko kontrolera procesów przemysłowych, gdzie jak na gust Riku znajdowało się zbyt wielu przystojnych białych młodzieńców. O kręcących się w pobliżu rebeliantach i „szemranych typach” z niskich warstw społecznych nie wspominając. Kiritianie jak dotąd nie podporządkowali sobie Calcaris, która nieoficjalnie była powiązana z rebeliantami. Hanako nie rozumiała dlaczego, wiedziała jedynie, że Nieśmiertelni dzięki swojej zaawansowanej technologii zdobyliby planetę w dobę, gdyby tylko chcieli. Przypuszczała, że brakujące ogniwo w zrozumieniu tego precedensu stanowili właśnie rebelianci.
– Cześć, Hanako! – Jack Schwartzberg zawołał do niej serdecznie, machając ręką. Jak zwykle paradował w brudnym warsztatowym cajgu. Był w Sutafochun kimś w rodzaju złotej rączki, choć oficjalnie pilnował aspektu technicznego królikarni. Jeśli ktoś miał jakikolwiek problem ze sprzętem, zwracał się z tym do Jacka, bez względu na to, czy chodziło o stłuczkę skulakiem – antygrawitacyjnym pojazdem polatującym, przypominającym motocykl bez kół – czy nawalił komuś automat do tworzenia kompozycji z żywności. Młodzieniec pochodził z północnej Europy na planecie Ziemia, o czym świadczyła jego jasna karnacja, niebieskie oczy i blond włosy.
Dziewczyna uśmiechnęła się i mu odmachała. Skinął jej też w uprzejmości głową dyskutujący z nim analityk medyczny Nathan Nakalski, Indianin o oliwkowej cerze, zwykle zaplatający długie czarne włosy w warkocz.
Hanako otrzymała komunikat od Misaki na holonocie – personalnym asystencie, że może już wsiadać do transportera. Karmy nie produkowano na miejscu, należało ją sprowadzić z drugiej półkuli planety, gdzie znajdowały się plantacje zbóż na najbardziej użyźnionej w procesie terraformacji glebie. Dziewczyna weszła po trapie śluzy do hangaru, przeszła krótkim korytarzem i zajęła miejsce w kokpicie wśród siedmioosobowego grona. Jej babka była jednym z dwóch pilotów.
Transporter uniósł się pionowo, skierował dziób w stronę nieba i zaczął nabierać prędkości. Wbita w fotel Hanako, siedząca w rogu przy osłonie, obserwowała malejącą enklawę Sutafochun, która wydawała się tętniącym życiem ośrodkiem, ale dopiero z poziomu wyższych chmur dało się zobaczyć, że to ledwie drobna ranka na ciele planety. Calcaris, jako w pełni sterraformowany glob, składała się ze stref aglomeracyjnych. Ta z królikarnią miała numer siódmy. W jej skład wchodziły słabo zagospodarowane tereny na zachód od Sutafochun, natomiast na wschodzie rozciągał się mający ponad tysiąc kilometrów szerokości Las Kolonistów o florze charakterystycznej dla ziemskiej strefy umiarkowanej wymieszanej z podzwrotnikową tropikalną, choć głównie były to modyfikanty. Dla Hanako ten właśnie las był ulubioną odskocznią od głośnego, zatłoczonego Sutafochun. Do siódemki należały też inne miejscowości, ulokowane na granicy z puszczą, jak Tikimo.
Pół godziny później dziewczyna była już na miejscu. Wysiadła razem z dwójką podwiezionych pasażerów. Jako dziecko zastanawiała się, po co wokół planet czy księżyców krążą takie stacje, skoro istniało ryzyko, że mogą spaść ludziom na głowy, a ich utrzymanie musi sporo kosztować. Później dowiedziała się, iż chodzi o lepszą możliwość startów i przylotów (przynajmniej dla odersów, bo Kiritianom, przy napędach ich okrętów i statków, nie robiło to różnicy), a samo utrzymanie obiektów na wielkiej, mobilnej platformie okazywało się opłacalne.
Stacja miała budowę pierścieniową, największa platforma o trzykilometrowej średnicy pełniła funkcję lądowiska. Wewnątrz bańki sferycznej generowanej przez sieć zewnętrznych głowic utrzymywano powietrze i dogodne ciśnienie. Sztuczne ciążenie z kolei generowały cząsteczki atoplaksalne, będące wynalazkiem słynnego kiritiańskiego naukowca Maksimusa Figama. Duże ich skupienie wytwarzało hiperciężką masę o małej objętości, na przykład wielkości pięści, a rozpięty wokół nich parasol ochronny o właściwościach innego wymiaru sprawiał, że atokula nie osiągała masy porównywalnej z masą planety. Osłona całkowicie zmieniała bowiem odczuwane w środowisku zewnętrznym właściwości takiej realnie hiperciężkiej kuli, przez co ludzie odnosili wrażenie, że pod ich stopami panuje grawitacja, jakby chodzili po globie typu ziemskiego – czy jakoś tak. Mózg Hanako zazwyczaj wywlekał się na drugą stronę przy roztrząsaniu kwestii ciążenia na promach czy stacjach kosmicznych, wolała więc ograniczyć się do myślenia, że to działa i nie ma co drążyć tematu. Jej, jako prostemu odersowi, taka wiedza nie była potrzebna.
Pozdrowiwszy kilka napotkanych znajomych, udała się pod wrota fabryki, w której wytwarzano elementy maszyn gospodarstwa domowego. Android przy bramce zeskanował jej przepustkę, po czym Hanako przeszła przez hol do pomieszczenia socjalnego, by się przebrać. Popatrzyła w lustro na odbicie dziewczyny mającej metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, o czarnych włosach do ramion zasuniętych za uszy, piwnych oczach, drobnych sylwetce oraz rysach twarzy. Jak dla niej te ostatnie były nijakie, za bardzo dziewczęce. Założyła mahoniowy fartuch roboczy i ruszyła na halę.
Dla komfortu psychicznego i zdrowotnego robotników już dawno ustalono maksymalnie sześciogodzinny czas pracy. Kto sobie tego życzył, na własną odpowiedzialność mógł popracować dłużej, jednak przymus ze strony brygadzisty był zabroniony.
W zamierzchłych czasach, gdy powiązana z automatyzacją sztuczna inteligencja stała się na tyle zaawansowana, że mogła wyręczyć człowieka w każdym zawodzie, przeprowadzono test na kontrolnej grupie milionowej populacji, z podgrupami podzielonymi według różnych parametrów. Osoby te nie musiały w ogóle pracować, otrzymywały dochód obywatelski generowany dzięki pracy maszyn, wystarczający na zapewnienie wszystkich potrzeb, jak i niezbyt wygórowaną rozrywkę. Trwający kilka lat test zakończył się totalną katastrofą. Jej uczestnicy rozleniwili się, przytyli, nie chcieli mieć potomstwa, spadły ich ambicje. Nasilił się egoizm, przestały ich obchodzić sprawy Zodiac Universum, każda forma rozrywki szybko przynosiła nudę, mało kto uprawiał sport czy z pasją realizował swoje hobby. Gdy pytało się takiego człowieka, jaki jest cel jego życia, jedynie wzruszał ramionami. Wtedy na podstawie przeprowadzonych badań ustalono najdogodniejszy model społeczny – współpraca ludzi i maszyn, gdzie te drugie miały wykonywać pracę oznaczającą dla człowieka utratę zdrowia lub życia. Usługi, w których przeważał czynnik ludzki, były droższe.
W fabryce, w której zatrudniła się Hanako, pracę wykonywały maszyny, ludzie zajmowali się ich konserwacją, naprawami albo kontrolą. Zadanie dziewczyny polegało na skanowaniu przydzielonych, przyszykowanych już produktów i ich analizie w będącym następcą komputera kapripodzie, czy coś nie jest o milimetr za krzywe czy o gram za ciężkie. Przechadzała się ponadto alejkami hali, sprawdzając wyświetlane parametry pracującego sprzętu. Nie były to wyczerpujące zajęcia, choć monotonne, dlatego sześć godzin pracy pasowało Hanko idealnie.
Podczas zmiany nie wydarzyło się nic ciekawego. Jedynie skrzywiła się w duchu, gdy brygadzista przekazał zespołowi, że z powodu nadprodukcji towaru w kilku działach będą mieć płatny tydzień wolnego.
Kiedy zbliżał się fajrant, będąca na krańcu jednej z alejek Sahara na widok Hiroshiego Sakaia wykonała w ukryciu taktyczny odwrót. Pech chciał, że kilka miesięcy temu on także zatrudnił się w tej fabryce, po odejściu z królikarni. Oskarżono go o udział w kradzieży części zwierząt, każdego mającego wartość trzydziestu gramów painitu, minerału ustalonego przez Kiritain jako najcenniejszego surowca. W takiej cenie można było nabyć całkiem przyzwoitego skulaka. Zaginionego żywego inwentarza nigdy nie znaleziono, podobnie jak dowodów obciążających Hiroshiego, ale ze względu na jego stanowisko speca od zabezpieczeń winę zrzucono na jego barki. Dziewczynie wydawało się to dziwne, bo po co młodzieniec należący do jednej z najbogatszych rodzin w Sutafochun miałby dopuszczać się kradzieży? Niemniej zwierzęta wieczorem jeszcze były, a w nocy rozpłynęły się w powietrzu. Hiro rzeczywiście mógł mieć współudział w incydencie, choć same króliki przemycił kto inny. W każdym razie smród pozostał i za namową ojca chłopak zmienił miejsce pracy do czasu wyjaśnienia sprawy, w najgorszym przypadku – jej zapomnienia.
Hiro jej nie zauważył, stał obrócony bokiem i zajęty rozmową z człowiekiem, którego Hanako widziała po raz pierwszy. Możliwe że tłumaczył coś nowemu pracownikowi, pokazując zagadnienia na projekcji holonotu. Sakai pracował w sąsiednim dziale; dziewczyna już się postarała, by mieć zmiany w czasie innym niż on. Ale zdarzało się nieraz, że przychodził wcześniej. Dlatego czasem poważnie rozważała, czy „Nadniebna Calcaris” nie byłaby jednak lepszą opcją, ale oznaczałoby to przegranie utajnionej zwady z Riku.
Sahara lubiła tę największą na stacji barorestaurację. Od końca pracy do chwili przylotu orbusa kursującego do portu „Królikarnia” musiała czekać ponad dwie godziny. Autobusy orbitalne miały nieregularny czas lotu, uzależniony od ulokowania stacji względem planety, ale odchylenia od średniej były nieznaczne. Okienka Sahara zawsze ochoczo spędzała w „Nadniebnej Calcaris”, dlatego nawet odpowiadała jej dłuższa przerwa.
Obiekt urządzono w najnowocześniejszym stylu, z wszędobylskim metalem, przywodzącym na myśl bardziej wnętrze kiritiańskiego okrętu niż lokal. Wykluczając roboty czyszczące, obsługa była wyłącznie ludzka. Po bokach rozległej sali jadalnej znajdowały się charakterystyczne kule dymne, aktywowane przy kontuarze. Kiedy obiekt był wykorzystywany jako bawialnia, przykładowo na imprezie firmowej z brył wypuszczano nieraz kolorowy, nietoksyczny dym o pożądanym natężeniu, który mógł zalegać w pomieszczeniu subtelnie niczym opary używek, albo tak gęsto, że nie dało się zobaczyć dłoni wyprostowanej ręki. Właścicielem „Nadniebnej Calcaris” był pochodzący z Grecji ekstrawertyk w średnim wieku imieniem Eremon. Bardziej przypominał cherlawego urzędnika o czystych, uczesanych włosach, niż stereotypowego kucharzynę przy kości, jednak w przeciwieństwie do wielu biurokratów cechowało go serdeczne usposobienie. Dbał o swój interes, nie cwaniakował, nie miał nic do nikogo, dzięki czemu nie miał też wrogów. Czasem brał udział w drobnych przemytach, zwykle kiritiańskich artykułów, o czym Hanako się dowiedziała, gdy u niego pracowała. Nie wtrącała się w nieswoje sprawy i potrafiła dochować tajemnicy. Sama raz nabyła w takiej transakcji dobry towar.
Dziś Eremon osobiście przygotował i podał jej obiad: danie ryżowe oraz herbatę z czarnej soi.
Dziewczyna usiadła pod ścianą, skąd miała widok na całe pomieszczenie. Rozpoznawała już wielu stałych bywalców, którzy tak jak ona zatrzymywali się tu, będąc w trasie czy czekając na transport. Zauważyła małżeństwo w średnim wieku, prowadzące butik na wyższym pierścieniu stacji, jak i innych lokalnych przedsiębiorców przychodzących do „Nadniebnej Calcaris” na dobre posiłki, których wybór był szeroki ze względu na multikulturowych klientów. Z drugiej strony sali siedział mocno zbudowany, blady Kiritianin o kamiennym obliczu. Roztaczał wokół siebie na tyle ponurą aurę, że nawet muchy zdawały się nie siadać przy najbliższych stolikach. Mający na sobie lekki pancerz Nieśmiertelny zajęty był swoim PDA, lepszym odpowiednikiem holonotu odersów; na blacie stał obficie zastawiony talerz wystygłego już posiłku i kufel piwa.
Hanako kilka razy miała okazję zaobserwować, że Kiritianin zjadał całą zawartość talerza, jednak strasznie się z tym grzebał, skupiony na swoich sprawach, mając otoczenie w głębokim poważaniu. Bywał na stacji przelotem. Że znajdował się tu samotnie jako członek znienawidzonego narodu hegemonów – tylko dwa razy Hanako widziała go z grupą towarzyszy – zwłaszcza w obszarze aktywności rebeliantów, wbrew pozorom nie było lekkomyślnością z jego strony. Gdyby ktoś skrzywdził albo zastrzelił tego Kiritianina, cała stacja mogła zmienić się w gwiezdny pył, trafiona dalekosiężnym pociskiem z okrętu Nieśmiertelnych. Ci raczej nie fatygowaliby się, by sprawdzić, kto zawinił. Opozycja i Kiritianie od dziesięcioleci nie prowadzili ze sobą bitew, ale utrwalane przez stulecia napięcie między nimi nie malało. Byli niczym rozdzielone po walce psy, odprowadzone do kątów ogrodu. Wciąż warczały, demonstrowały zębiska, z pysków kapała ślina, uszy leżały na czaszkach. Wystarczył nieodpowiedni gest jednego z nich, mała prowokacja, a walka rozgorzałaby na nowo.
W barorestauracji przebywali też i sami rebelianci, przeważnie ta sama grupka rozdokazywanych młodzieńców koło trzydziestki. Przychodzili zwykle pić, zachowywali się przy tym na tyle głośno, jakby lubili znajdować się w centrum uwagi. Dzisiaj było ich pięciu, w tym jeden nowy. Hanako nie kojarzyła nowego mężczyzny, ale jak tylko zerknęła na niego przelotem, nie mogła już oderwać od niego oczu. Miał na sobie, jak reszta kompanów, szarosrebrny kombinezon lotniczy, który podkreślał jego średnią budowę ciała. Jasna karnacja komponowała się idealnie z brązowymi włosami, bujnymi i puszystymi, że aż chciało się je przeczesać palcami. Rysy twarzy, na której widniał kilkudniowy zarost, wskazywały na europejskie pochodzenie. Usta praktycznie mu się nie zamykały, dużo się śmiał, zdawał się być duszą towarzystwa. Wstał na chwilę, by uprzedzić kelnerkę i iść po kolejne zamówienie; okazało się, że jest dość wysoki. Ogólnie był zniewalająco przystojny.
Kiedy wracał z karafką i talerzem, wyłowił spojrzeniem Hanako gapiącą się na niego jak dziecko na zabawkę marzeń w sklepie. Gdy uśmiechnął się do niej sympatycznie, speszona gwałtownie przeniosła wzrok na rozmemłane pogorzelisko swojego ryżu. Miała ochotę palnąć sobie dłonią w twarz.
– Krystian Sandstorm. – Wzdrygnęła się, gdy Eremon pojawił się obok z deserem. Jego sugestywne zadowolenie speszyło ją jeszcze bardziej. – Zapomnij.
Miała przed sobą ciastko ananasowe i mogła przynajmniej na nim skupić uwagę. Niestety to się nie udało, bo Eremon oddalił się, nie racząc oznajmić, co było nie tak z Krystianem. Podparła głowę, umieściwszy dłoń tak, by palce przysłaniały jej widok przystojnego rebelianta.
Nie wytrzymała i pół ciastka później przesunęła rękę, by śmielej zerknąć w stronę centralnego stolika. Chyba musiała przyciągnąć wzrok Krystiana, bo po paru sekundach on też na nią spojrzał. Miał akurat poważny wyraz twarzy, który natychmiast przeminął na rzecz czarującego uśmiechu. Przeznaczonego dla niej! Tym razem Hanako nie zareagowała jak spłoszona dziewica… którą w istocie była, tylko odwzajemniła subtelnie uśmiech. Krystian uniósł szklankę jak do toastu, napił się i od teraz skupiał się już wyłącznie na rozweselonych kompanach.
Towarzystwo niebawem rozpiło się bardziej, ich słowa i śmiechy zaczęły przeszkadzać gościom. Zanim doszło do większych spięć, rebelianci opuścili lokal.
Nie wiedząc, po co właściwie to robi, Hanako wyszła zaraz po nich. Śledziła wzrokiem mężczyzn, udających się do szybu powietrznego prowadzącego na dolny pierścień lądowiska.
Po chwili odlecieli pięcioma myśliwcami ku głębi kosmosu.
Niedługo potem zjawił się orbus; prawie wszystkie miejsca były zajęte.
* * *
Pod wieczór w Sutafochun rozpoczął się festiwal chleba, który miał trwać do rana. Na kamakuniowych platformach rozlokowanych wokół jeziora, także na niewielkich placach w wyższych partiach miasteczka i terenach przy urzędach stało wiele stołów z różnymi gatunkami pieczywa, od klasycznego po najbardziej fantazyjne. Ogólnie święto – a wiele podobnych organizowano w ciągu roku – umilało mieszkańcom już i tak spokojną egzystencję. Można było się spotkać gremialnie, porozmawiać przy muzyce, pojeść smakołyki, potańczyć, wziąć udział w konkursach. Świateł i osób było więcej niż zwykle, bo do Sutafochun zlecieli się ludzie z innych miejscowości siódmej strefy, także spoza niej. Rozstawione wszędzie lampiony, zarówno stacjonarne, jak i wolno latające, mogły konkurować z nieboskłonem nanizanym gwiazdami, gdzie szczególne jasno prezentowały się dwa żółte karły.
Hanako z Lan, starszą od niej o rok koleżanką chińskiego pochodzenia, umościły się na ławce przy krawędzi górnego pierścienia, skąd miały widok na całe Sutafochun. Rozchodzące się ciepło od strony leja było wyraźnie wyczuwalne. Dziewcząt nie interesował zbytnio festyn, zerkały przelotem na bawiących się głównie po to, by sprawdzać, czy nikt się nie zbliża.
Mająca niemalże wypieki na twarzy Lan opowiadała niezbyt składnie:
– Gdy już tak leżeliśmy po wszystkim z Nathanem koło siebie, czułam… nie wiem, jak to określić… ogromną moc podrasowaną szczęściem? Odnosiłam wrażenie, że jestem znacznie silniejsza. Kimś ważnym. Na początku strasznie się bałam, nasłuchawszy się różnych dziwnych rzeczy o pierwszym razie, ale gdy już sama tego doświadczyłam, cały strach kompletnie wyparował! Zupełnie nie było się czego bać. Większość historyjek okazała się bzdurą, ale nie od dziś wiadomo, że ludzie zmyślają, by nastraszyć niewtajemniczonych albo się dowartościować.
– Czyli twierdzisz, że było cudnie? – Hanako nie wpadł do głowy żaden bystrzejszy komentarz.
– I to jak! Zazdroszczę ci, że jeszcze wszystko przed tobą.
– A daj spokój. – Uśmiechnęła się, drapiąc swędzące miejsce przy nosie. – Mnie się nigdzie nie śpieszy.
– A jak ci się układa z Hiroshim? – zapytała zbyt śmiało Lan.
Hanako parsknęła perlistym śmiechem.
– Nie jesteśmy razem, nie byliśmy i nigdy nie będziemy. Należał kiedyś do naszej bandy, ale nigdy go nie lubiłam, choć starałam się być tolerancyjna. Mój głupi brat widział przypadkowo dwa razy, jak Hiro do mnie podbija, ale nie był już świadkiem tego, jak spuszczam go na bambus. Dlatego zaczął rozpowiadać ludziom te dyrdymały, że to mój chłopak. Nie cierpię Hira, w dodatku nie jest w moim typie. Zaczął się mną interesować tak nagle, co nie ma najmniejszego sensu.
– Miłość nie wybiera, kochana. Kierują nią reguły chaosu.
– Ej!
Lan pociągnęła łyk wina prosto z gwinta; dziewczyny przyniosły butelkę z festynu.
Nieopodal czarny posokowiec, nerwowo machając ogonem, zaczął szczekać na odlatujący prom.
– Nigdy nie mów nigdy – rzekła filozoficznie Lan. – Jaki w ogóle jest twój typ? Pewnie napakowany rudzielec w fajnej zbroi, wielokrotnie od ciebie starszy?
Lan ostatnio rzadko spotykała się z Hanako na pogaduchy. Kiedyś obie wraz z innymi dziećmi stanowiły zgraną paczkę, jednym z ich ulubionych zajęć były wyprawy do Lasu Kolonistów. Pomijając zranienia, nic im tam nie groziło, założeniem terraformingu nie było bowiem rozpowszechnianie po planecie flory i fauny niebezpiecznej dla człowieka. Na Calcaris nie żyły nawet komary, chyba że ktoś przywlókł je przypadkiem z innej kolonii. Ponadto strefę siódmą uważano za najnudniejszą na całym globie i nawet incydent z kradzieżą królików nie był w stanie zmienić tej łatki. Niemniej frajda okazywała się tym większa, im rodzice bardziej irytowali się z powodu zakazanych eskapad swoich pociech. Grupka miała nawet ulubione miejsca, tylko dla siebie.
Z biegiem lat wszystko zaczęło się rozpadać, mimo że między przyjaciółmi nie dochodziło do większych konfliktów. Każdy zaczął układać życie po swojemu, część odleciała z planety. Hanako zadawała się praktycznie już tylko z Lan.
– No weź już, skończ z tamtym. – Sahara chwilę udawała oburzenie, po czym uśmiechnęła się konspiracyjnie. – Coś ci powiem, ale masz nikomu nie powtarzać – zniżyła głos do szeptu, choć irytujący pies poczynał sobie w najlepsze, mimo iż prom wyszedł już z troposfery. Przy pupilu znalazł się Billy, otyły mężczyzna po trzydziestce, z przetłuszczonymi czarnymi włosami, który opychał się darmowym chlebem zabranym na tacce.
– Dawaj – zachęciła zaintrygowana Lan.
– Ale poważnie. Riku by mnie zamordował, gdyby się o tym dowiedział. Co robisz? – zapytała Hanako, gdy koleżanka wstała i zaczęła iść, komicznie wymachując ramionami i głośno uderzając butami o skaliste podłoże.
– Nie widać? Zadzieram kiecę i lecę do niego naskarżyć.
– Dobra, siadaj już.
– Ej, możesz uciszyć swoją bestię? – zawołała Lan do Billy’ego. – Pokontemplować w spokoju szarej, brutalnej rzeczywistości nie można!
Żując przyduży kawałek pieczywa, mężczyzna wysunął rękę i pokazał dziewczynie środkowy palec.
– Klasyk, kurde. – Chinka wróciła do koleżanki, z łomotem opadła na ławkę. – Nie wiem, kogo bardziej chciałabym kopnąć w cztery litery. Tego egoistycznego grubasa czy jego wiecznie hałasującego kundla. Nie, żebym nie lubiła zwierząt. Aż dziwne, że szeryf nic z tym jeszcze nie zrobił.
– Obrońcy zwierząt życzyli sobie dla nich więcej swobody, to teraz męcz się, człowieku. – Hanako przejęła wino i wtłoczyła w siebie spory łyk, także prosto z butelki, która była rogowym, biodegradowalnym wytworem pewnej odmiany bakterii.
– Na czym skończyłyśmy? A, już wiem. Mów zatem, Han. Dlaczego mi się wydaje, że przydarzyło ci się coś pikantnego? – Lan zadziornie poruszyła brwiami.
– Nic się nie wydarzyło. Dziś na stacji, u Eremona, widziałam takiego jednego… Chyba Europejczyk albo Amerykanin, chociaż to jedno i to samo. Ale mniejsza. Wysoki, przystojny, rozgadany. Dusza towarzystwa. Brązowe włosy, dostrzegłam nawet, że ma zielone oczy. To rebeliant. Nazywa się Krystian Sandstorm.
– Dobra jesteś! Najpierw Kiritianie, potem rebelianci… Czyli gadaliście. I co było potem?
– W ogóle nie gadaliśmy. Eremon mi zdradził jego tożsamość. I dał do zrozumienia, że mam się od niego trzymać z daleka.
– O kurde, faktycznie grubo. I straciłaś dla niego głowę? – zapytała Lan denerwującym głosem, tak jakby się nabijała.
– No ładny był. Odleciał myśliwcem. Pomyślało mi się, że pasował do tego myśliwca w swoim szarosrebrnym kombinezonie.
– Ha, ha. Zatem ci się podoba, skoro nawijasz już o myśliwcach!
– Weź się, zboczenico.
– Czyli znam już twoje preferencje na podstawie dwóch przypadków: wysocy, silni wojownicy dysponujący gigantycznymi zabawkami.
Hanako szturchnęła ją lekko pięścią.
– Ale ciekawe w sumie – ciągnęła niezrażona Lan, tym razem już bez żartów. – Nigdy nie miałaś chłopaka, żaden Azjata cię nie zainteresował? Sama masz japońskie pochodzenie.
– No co ty nie powiesz? Wzrok mam na tyle dobry, że widzę, kto stoi naprzeciwko mnie w lustrze. Zawsze lubiłam białych. Im jaśniejsza karnacja, tym lepiej. Obowiązkowo wysokich.
– Ja bym zagadała na twoim miejscu. Trzeba brać życie za rogi.
– Ale ja nie jestem tobą. Miałaś już chyba z dziesięciu chłopaków i dla ciebie to nic nowego, nawet jeśli z nimi tylko chodziłaś i nie robiliście niczego więcej. Ponadto byłoby to trochę ryzykowne. W sensie nie, że miałaś tylu chłopaków… chociaż to też. Mówię teraz o Krystianie. Ojciec nienawidzi rebeliantów, Kiritian zresztą też. Twierdzi, że jedni i drudzy to pomioty i zadawanie się z nimi zawsze kończy się śmiercią. Zresztą Krystian być może odwiedził „Nadniebną Calcaris” jednorazowo. – Hanako zdziwiła się, że zasmuciła ją ta perspektywa.
– Oj, to poderwij tego Kiritianina, co siedzi sam ze sobą. Może będzie równie fajny, jak twój ukochany rudy Greguś.
– Spadaj, nimfomańska jędzo – rzekła Sahara z równą dawką obawy, co żartu. – Dopiero by było…
– No co? Trzeba się bawić na całego, by kolekcjonować zwariowane wspomnienia.
– Co ja gadam: nic by nie było. W najlepszym wypadku by na mnie warknął i olał ciepłym moczem. W przenośni oczywiście. Kiritianie gardzą odersami.
Hanako osobiście się przekonała, że sprawa wcale nie wyglądała tak klarownie, jak to przedstawiali uprzedzeni do nich ludzie. Nieśmiertelni byli niesłychanie okrutni i mściwi, racja, ale z drugiej strony – niezwykle honorowi i potrafili się odwdzięczać.
Dziewczyna za pierwsze zarobione pieniądze, jak i dzięki lekkiemu wsparciu finansowemu babki Misaki, zakupiła sobie rok temu upragnionego skulaka. Zaliczyła nim swój debiut, udając się na wymarzoną samotną wyprawę na zachodnią równinę, poprzecinaną wstęgami gór i kanionami. Calcaris z zasady była bezpieczna, a już szczególnie jeśli chodzi o nieużytki. Sto razy większe ryzyko napadu istniało w aglomeracjach, niż w miejscach, gdzie diabeł mówił dobranoc. Istniała korelacja między mniejszą liczbą ludności zamieszkującą daną planetę (skolonizowano ich łącznie dwadzieścia dziewięć, z czego osiemnaście znajdowało się pod auspicjami Kiritian; do tego dochodziły księżyce, stacje orbitalne i niezliczona ilość globów transferowych czy służących do wydobywania surowców) a mniejszą liczbą wypadków wynikających z winy człowieka. Wiązało się to ze zminimalizowaną, naturalną agresją gatunkową, powiązaną z zagęszczeniem ludności i dostępem do dóbr potrzebnych do przetrwania. W przeszłości odciążenie populacyjne Ziemi napędzane chęcią spełnienia space dream (w kiritiańskim słowa te brzmiały spicae drime), czyli lepszej egzystencji na którejś z kolonii kosmicznych, okazało się strzałem w dziesiątkę. Wojny i inne konflikty nabrały wprawdzie międzygwiezdnego charakteru, gdzie prym wiedli Kiritianie i nienawidzący ich rebelianci zaliczający się do opozycji, ale lokalnie na planetach dochodziło rzadko do sporów.
Dlatego rodzice Hanako zgodzili się, aby ich niepełnoletnia córka udała się na taką wyprawę; zresztą stale miała z nimi kontakt przez holonot, jak i towarzyszącego drona – kulę z napędem antygrawitacyjnym zrobioną dla niej na zamówienie przez Jacka. Szczególnie babce zależało na peregrynacji dziewczyny, zupełnie jakby Hanako miała przejść formę rytuału związanego z samodzielnością.
Podczas lotu dziesiątki centymetrów nad równiną obfitującą w niesamowite formacje skalne Hanako dostrzegła błyski na niebie, które początkowo wzięła za meteory albo flary orbitalne. Zastanawiający był jedynie nietypowy dym daleko na horyzoncie, dokąd akurat zamierzała lecieć.
Jakiś czas później znalazła na spalonej słońcem ziemi, nietkniętej w tej części planety procesem terraformingu, rozbity mały transporter podobny do pękatej poczwarki. Setki metrów dalej majaczyła cysta ewakuacyjna. Obok leżał Kiritianin, wydostał się z niej o własnych siłach, a potem stracił przytomność. Miał na sobie lekką zbroję, co świadczyło o tym, że raczej nie znalazł się na orbicie Calcaris w poważnych celach militarnych. W wyniku przeciążeń towarzyszących katastrofie biometal opancerzenia pękł i wbił mu się w bok; wyjęcie odłamka oznaczałoby wykrwawienie się w kilka minut.
Mimo iż mężczyzna znajdował się w fatalnym stanie, dla nastolatki wydawał się niesamowitą istotą niczym z legend. Jakby z nieba spadł potężny archanioł. Był dobrze zbudowany, z wyglądu przed czterdziestką, o krótko przyciętych rudych włosach. Moduły i podzespoły jego cysty, transportera i biopancerza okazały się na tyle wysoce zaawansowane, że dziewczyna nie potrafiłaby żadnego z nich obsłużyć. Oto w pełni pojęła, dlaczego prości odersi wymyślali na temat Kiritian różnorakie historie, od tych w miarę akceptowalnych po całkowicie niedorzeczne – z najbardziej zwariowaną na czele, że ich imperator Forkis potrafił pożerać żywe kobiety w całości. Hanako uważała, że ostatnie już na pewno było niemożliwe, a ktoś, kto wymyślił takie bzdury, miał zapewne ostro chore fantazje. Jednak sama możliwość bycia przez Kiritian nieśmiertelnymi, od czego pochodził ich synonim, w sensie wolnymi od śmierci ze starości i chorób, wydawała się wysoce prawdopodobna. Zwłaszcza gdy dziewczyna stała się niebawem świadkiem wręcz magicznych sposobów leczenia.
Ze zdenerwowania jak zwykle dopadła ją czkawka, która na szczęście nie przeszkodziła Hanako w podjęciu działania. Natychmiast zaczęła udzielać mężczyźnie pierwszej pomocy. Gdy jego serce się zatrzymało, udało jej się zdjąć elementy pancerza, dostać do torsu i przeprowadzić sztuczne oddychanie oraz masaż piersi. To przywróciło rozbitkowi krążenie i przytomność.
Potem, leżąc na macie polowej, instruował ją, jak ma mu pomagać przy użyciu medykamentów i sprzętu obecnych w cyście. Szczególnie intrygująco prezentował się klej molekularny – maź z modyfikantów komórek macierzystych – błyskawicznie zasklepiający ranę. Nieśmiertelny naturalnie nie wspomniał, co się wydarzyło. Dziewczyna podejrzewała, że do katastrofy mogli przyczynić się rebelianci.
– Jestem porucznik Gregory Anderson – przedstawił się, gdy zagrożenie życia stało się wspomnieniem i połączył się już ze swoim oddziałem w kosmosie. – Także twoim dłużnikiem…
– Hanako Sahara – odwzajemniła się. – Naprawdę nie trzeba. Zrobiłam to, co każdy powinien uczynić dla drugiego człowieka w takiej sytuacji.
– Spontaniczna, młodzieńcza bezinteresowność. Mimo wszystko nalegam. Jeśli mógłbym kiedyś spłacić ci swój dług, po prostu o mnie zapytaj wśród Kiritian. Chyba że jest coś, co mógłbym teraz dla ciebie zrobić?
– Nie, ale dziękuję za propozycję. Zapamiętam pana nazwisko i może kiedyś się jeszcze spotkamy, oby w lepszych okolicznościach. – Lekko pochyliła głowę.
– Popieram w pełni. – Uśmiechnął się ciepło. – Może życzysz sobie, abyśmy gdzieś cię podwieźli?
– Również nie skorzystam – odmówiła kulturalnie. Wskazała skulaka. – Wybrałam się na samotną wycieczkę, tak jak planowałam. Na kolejną polecę już z grupą znajomych.
Hanako została z Gregorym, póki nie przyleciało po niego transporterami bojowymi kilku achij, jak Kiritianie określali swoich żołnierzy. Wprzód powinna zjawić się obrona planetarna Calcaris, która na pewno zarejestrowała zdarzenie, ale tak się nie stało. Hanako domyśliła się, że wzbudzający postrach Nieśmiertelni, choć oficjalnie nie mieli żadnej władzy na planecie, kazali zapewne trzymać się tamtym z daleka.
Achij zbadali porucznika, zabrali wrak oraz cystę i niebawem odlecieli, zostawiwszy na równinie dziewczynę obserwującą ich szybki start.
Gregory był pierwszą osobą, w której się zadurzyła. Prezentował się tak niesamowicie, a już zupełnie przepadła, gdy musiała robić mu sztuczne oddychanie i dalej reanimować, co wymagało bezpośredniego kontaktu z jego ciałem. Przeszło jej po kilku miesiącach. Od tamtej pory Lan, której oczywiście się zwierzyła, dokuczała jej żartobliwie z tego powodu.
– Zresztą oni są chyba nieśmiertelni – kontynuowała Hanako wątek Kiritianina z „Nadniebnej Calcaris”. – Gość może mieć i pięćset lat, a ja mam siedemnaście! To trochę chore.
– Pięćset lat, ale kalendarzowych, a nie biologicznych. Przecież takie coś byłoby zarąbiste – rzekła z rozmarzeniem Lan. – Założę się, że większość kobiet z Sutafochun poleciałaby na taką opcję. O ile nie wszystkie.
– A co, Nathanek już ci się znudził? – odcięła się jej Hanako.
– Nigdy w życiu! Tak sobie tylko gdybam. Wyszumiałam się i jestem już w poważnym związku. Swoją drogą ten Kiritianin z barorestauracji nie może mieć pięćset lat. Pierwszy Nieśmiertelny powstał rzekomo w roku 2517, więc czterysta czternaście lat temu.
Lan wydawała się szalona, z pozoru prostacka, ale w rzeczywistości była inteligentna i posiadała ścisły umysł. Potrafiła liczyć w pamięci jak kapripod. Hanako zawsze lubiła w niej pacyfistyczną osobowość pełną sprzeczności.
– Ale to pewnie głupoty z tą nieśmiertelnością. Dla nas, zaściankowych odersów, których życie toczy się skromnie i powoli, Kiritianie są niczym istoty z innego wymiaru. Groźni, poważni, potężni, nieosiągalni. Wiemy jedynie, że gdzieś tam latają w kosmosie i biorą wszystko, na co mają ochotę. To sprzyja powstawianiu legend miejskich.
– Niemniej ja podziękuję za taki związek i się wyłamię z kółka napalonych kobiet. Łatwiej będzie wykopać z ziemi jakąś mumię. – Sahara nie do końca była szczera z koleżanką. Fantazjowała czasem o tym, jakby to było być w związku z Kiritianinem. Raz w wizualizacji występował nawet sam Forkis, który robił jej straszliwe, ale i podniecające rzeczy, wedle plotek krążących o nim po kosmosie. Ale nie zdziwiłaby się, gdyby każda kobieta choć raz pomyślała o potężnym, surowym imperatorze we frywolnych kategoriach. – Przynajmniej to bardziej normalna odmiana nekrofilii.
– A fuj, Hanako! – Zaśmiały się krótko. – No patrz, od razu wybrzydzasz z tym Kiritianinem z barorestauracji i jęczysz, że dupa blada wyjdzie. Cała ty. Jakie potem będziesz mieć wspomnienia z wieku nastoletniego? – Lan rozlała resztki wina do ich czystych, nietkniętych jeszcze kubeczków, by choć na koniec wypiły kulturalnie. Wzięła swój, zatoczyła nim kółeczka. – Noc jeszcze młoda. Za bladolice demony rozsiewające zło po Zodiac Universum, postrachy dziewic.
– Ku czci bogini Benzaiten, by zstąpiła z niebios i obdarowała Lan rozumiem! – odparła zadziornie Sahara.
– Na zdrowie!
Kiedy stuknęły się kubkami, Hanako pomyślało się mimowolnie, że to Krystian siedzi z nią na ławce zamiast Lan.
Rozstały się pół godziny później. Trochę senna Hanako postanowiła od razu iść do domu. Gdy była już na poziomie swojego pierścienia mieszkalnego, znalazła w trawie malowaną ręcznie, drobniutką figurkę pandy wykonaną z kamienia; musiało ją upuścić jakieś dziecko. Nie zauważyła w pobliżu nikogo wyglądającego na właściciela zguby, schowała ją więc do torebki. Miała w zwyczaju opiekowanie się zaginionymi zabawkami, także innymi nieelektronicznymi przedmiotami; sprawiało jej to przyjemność. Zbierała je i układała u siebie przy oknach, by były na widoku. Znając hobby Hanako, niektórzy zgłaszali się do niej po swoje zguby, przynosząc w podziękowaniu ciastka, kwiaty czy inne drobiazgi.
Kiedy po toalecie udawała się do swojego pokoju, ukojona myślą, że jutro ma wolne, usłyszała słowa Riku, który z dziadkami Tun Tunem i Misaki wrócił właśnie z festynu:
– Nazajutrz po południu odwiedzi nas pan Sakai z synem Hiroshim.
Zesztywniała z ręką wysuniętą w stronę drzwi, jakby obawiała się, że z drugiej strony wyskoczy przyczajony zakapior. Obróciła się ku schodom, w stronę ojca ściągającego sweter w dolnym korytarzu.
– Po co?
– Gdybyś towarzyszyła na święcie własnej rodzinie, wiedziałabyś dlaczego. Hiroshi bardzo by pragnął, abyś została jego nakamą. Proszę więc, abyś nie narobiła nam wstydu i zaprezentowała się jak najlepiej.
Nie poddała się doznanemu szokowi i udało jej się odpowiedzieć spokojnie:
– Oczywiście, ojcze. Dobranoc.
Gdyby taktycznie nie weszła szybko do pokoju i nie zasunęła za sobą drzwi, Riku dostrzegłby, że zaczęły drżeć jej ręce i ledwo trzyma się na nogach. Hanako oparła się plecami o ścianę, następnie zsunęła po niej aż do podłogi. Przycisnęła palce do skroni, podkurczyła nogi. Oczywiście złapała czkawkę, co przydarzało jej się często, gdy się denerwowała albo czuła strach. Sięgnęła do szuflady po inhalator, przytknęła nasadkę do nosa i pooddychała chwilę powietrzem wysyconym dwutlenkiem węgla. Dolegliwość ustąpiła.
Status nakamy oznaczał, że Hanako mogła się stać kimś poważniejszym niż dziewczyną Hiroshiego, ale jeszcze nie narzeczoną. Na bycie tą pierwszą oczywiście nie była potrzebna akceptacja głowy rodziny, wystarczyło samo uczucie, jednak nakama wymagała czegoś w rodzaju błogosławieństwa.
Hanako wpadła na pewien pomysł – w takiej sytuacji mogła zrobić tylko jedno. Opłatą za komfort psychiczny będzie jednak kara. Niemniej rodzący się plan napełnił jej umysł spokojem, ale nie dlatego, że przedsięwzięcie zapewne skończy się ośmieszeniem własnej rodziny.
Długo nie mogła zasnąć. Przypomniała sobie o znalezionej pandzie. Podniosła się ociężale, by wyjąć ją z torebki i ustawić na parapecie, pomiędzy kolorową piłeczką a tautoriową lalką – zabawką wykonaną z syntetyku przyjaznego najmłodszym. Stały tam też inne przedmioty, jak różowa świnka, wisiorek z motylem, figurka świerszcza z ułamanym czułkiem, łuska nieznanej Hanako broni, sztuczna królicza łapka, choć powleczona prawdziwym szylkretowym futerkiem, zaśniedziały pierścionek, żołnierzyk, krążownik, czy najładniejszy z całego dobytku – złoty anioł wojny. Hanako nie miała pojęcia, czy przedstawia bożka z któregoś z tysięcy kultów religijnych praktykowanych w Zodiac Universum (czasem na jednej planecie każde miasto posiadało własną wiarę lokalną), jak i jakiej jest płci, bo poza łabędzimi skrzydłami, wielkimi jak wysokość figurki, resztę skrywała stylizowana, starożytna zbroja.
W końcu zasnęła, wpatrzona w ostatnie znalezisko.
Śniło jej się, że wielki latający anioł goni ją z mieczem po Lesie Kolonistów, a z drugiej ręki strzela do niej bronią plazmową, topiąc trafione drzewa. Mimo to udało jej się uciec. Prawie – rozpędzona Hanako nadziała się na sterczące z rozwartej paszczy siekacze gigantycznego królika perłowego.
* * *
Thino’pai odniósł wrażenie, jakby ktoś zarzucił mu od tyłu na tors pętlę liny i szarpnął drugim końcem z siłą startującego destruktora. Słyszał eksplozję, widział wrogów, białe światło. Ale co się potem stało, stanowiło wielką niewiadomą. Trudno mu było określić, ile czasu trwało osobliwe, nagłe zjawisko i co realnie stanowiło jego przyczynę.
Szorował chwilę plecami po podłożu, jakby dostał cios w brzuch od któregoś z podległych mu mechów, potem walnął o coś sterczącego z gruntu i zaczął się toczyć bezwładnie. Zatrzymał się boleśnie, uderzając o pionową, chropawą, wysoką kolumnę. Takich niezidentyfikowanych kolumn miał wokół siebie mnóstwo, różnej wielkości, o różnym kształcie i nachyleniu, z długimi, powykrzywianymi wypustkami, które u góry przypominały nieco amplifikatory AMP neurosygnału woli gerhy, rozlokowane na planecie Asephor’ Cerotis. Wszystkie organiczne części ciała Thino’pai miał mniej lub bardziej uszkodzone, do czego doprowadziła broń Yakijan i tajemnicze zjawisko, które podziałało nawet na tkanki pod pancerzem. Suma tych zranień uczyniła z wkurzonego avora zdolne jedynie do leżenia i stękania truchło.
Ta poniżająca dla varoth niedogodność stanowiła ledwie preludium kolejnych problemów. Następnym był fakt, że Thino’pai w ogóle nie odbierał neurocytem sygnałów od swojego czy obcych kolektywów, co nigdy mu się nie zdarzyło. Odcięło go dokumentnie od Jedności powiązanej z innymi Kandrok, jak i Źródła pochodzącego od gerhy – mózgu i bóstwa ich cybernetycznej społeczności. Nawet jak lecieli do innego wszechświata, mieli ze sobą przenośne transpondery, wychwytujące i amplifikujące przekazy z Macierzy. Była to kompletnie nowa dla Thino’paia sytuacja. Pustka go przerażała, paraliżowała umysł. A przecież nigdy się nie bał!
Otworzył diardukową dłoń i stwierdził, że z artefaktu, którym cisnął w niego Salgo, pozostał jedynie piasek przesypujący się między palcami. Kombinacja nieznanych mu związków porywanych wiatrem. Jakby zużyte urządzenie uległo autodestrukcji.
Coś pacnęło miękko nieopodal jego głowy. Wokół panowały ciemności, przynajmniej jak na standardy Niewyzwolonego avora o organicznych oczach, przystosowanego do życia w środowisku o wysokiej aktywności wielkich gwiazd, zabójczych dla wielu innych organizmów. Thino’pai dysponował na szczęście prawym cybernetycznym okiem, zdolnym do uzyskiwania obrazu w wielu trybach, w tym jako neutrinowy przenikacz zwartej materii. Posiadał też detektor, dzięki któremu potrafił zmierzyć zmiany w strumieniu neutrin przechodzących przez obiekty różnych gęstości, co Yakijanie odbierali jako słynne „widzenie przez ściany”. Thino’pai spostrzegł, że wystarczy mu teraz jedynie wzrok namierzający żywe organizmy po sygnaturze organicznej, jednak nie dostrzegł śladów znanych mu z kampanii wojennych cywilizacji.
Był skrajnie zaskoczony dokonanym odkryciem.
Wokół otaczało go bowiem żarzące się, ohydne życie w tak wielu formach, że aż zrobiło mu się jeszcze słabiej. Było wszędzie! Jego leberiks padł przed chwilą obok niczym zepsuty na wypukłe, miękkie, żyjące coś. Nie ruszało się, co nie oznaczało, że organizm nie jest przyczajonym drapieżnikiem albo tworem wydzielającym toksyny. Thino’pai kompletnie nie wiedział, z czym ma do czynienia. Jako varoth nienawidził znajdować się w podobnych sytuacjach – bez rozpoznania trafiać nie wiadomo gdzie. A w takim przypadku wgrana w niego procedura przewidywała jedną opcję.
Zabić.
Zniszczyć.
Wszystko co nieznane i może stanowić zagrożenie.
Cyborg wykonał skanowanie, by moc dostosowywać broń do obiektu – i przeżył kolejny szok.
To wypukłe, miękkie, żyjące coś zawierało część materiału genetycznego avora!
Nigdy nie spotkał się z czymś takim!
Neurocyt nałożył momentalnie na niego blokadę, za sprawą której Kandrok określano półautonomicznymi – tylko połowicznie dysponowali wolną wolą. Jego system operacyjny uznał, że nieokreślony organizm, na którym spoczął leberiks, spokrewniony jest z avorem, więc zamiar jego eksterminacji wydaje się mocno wątpliwy.
Blokada ustąpiła, gdy przy kolejnym skanowaniu przy użyciu oka Thino’pai zorientował się, że podejrzany organizm wydziela tlen, który od pewnej objętości był zabójczy dla avorów. Wykrył też sporo nieznanych związków, mogących stanowić dlań zagrożenie.
Ledwo mógł ruszać ręką, kule Yakijan uciskały jego wnętrzności, ale udało mu się przesunąć zmiennokształtną broń. Przy użyciu neurocytu przekształcił jej geometrię w miotacz pocisków chemicznych nieszkodliwych dla metali Kandrok, ale zmieniających słabych, miękkich Yakijan w szkielety. To samo powinno zadziałać na nieruchomy organizm.
W krótką chwilę wypalił do nagiej ziemi pobliską ściółkę, gdzie dominowały mchy. Eliminacja ewentualnego zagrożenia nie zmniejszyła ilości tlenu w otoczeniu. Ten pierwiastek, na który avorowie mieli własną nazwę, w dwudziestu jeden procentach wchodził w skład lokalnej atmosfery – była to ilość zabójcza dla płuc organicznego avora. Cennego dwutlenku węgla sfrustrowany Thino’pai wykrył za to szczątkowe ilości. Takie powietrze zabiłoby go w kilka godzin, gdyby nie miał sprawnego aparatu oddechowego. Przynajmniej tyle dobrego…
Nie, jednak nie dobrego – diagnoza wskazała, że życiodajne urządzenie też miał uszkodzone. Unormowanego powietrza zostało mu na ponad dwadzieścia nirów1.
– Gahreka! – przeklął i natychmiast zasyczał z bólu i wściekłości.
Był ciężko ranny, a miał przy sobie jedynie broń, polowy pojemnik do wytwarzania żywności oraz parę dawek kunhikaru, kiedy jeszcze chwilę temu dysponował całym zapleczem zaopatrzenia. Padła mu neurocytowa łączność z leberiksem – wolał myśleć, że jego towarzysz stracił zasilanie, a nie jest uszkodzony.
Ewidentnie nie znajdował się na planecie wroga. Wszystkie parametry były bowiem tu inne. Kandrok nigdy nie znaleźli się na globie, gdzie nagromadziła się taka różnorodność życia. Widoczne na gołym niebie gwiazdy również były Thino’paiowi obce, także dwa księżyce, których mogło być tu znacznie więcej.
To musiała być pułapka, pomyślał. Salgo udawał uległą ofiarę, pozwolił mu podejść blisko siebie i wtedy zdetonował nieznaną Kandrok broń, która portowała go w inne miejsce, choć wydawało się to niemożliwe. Yakijanie nie dysponowali przecież taką technologią, a Thino’pai nie przypuszczał, by udało im się ukryć przed Kandrok urządzenie o wysokim potencjale energetycznym. Nawet gdyby zakopali je głęboko pod ziemią.
Nieważne, lokalizacją pomartwi się później. Najpierw powinien doprowadzić siebie i leberiksa do użytku, jak i zapewnić sobie bezpieczeństwo, skoro najwyraźniej był tu sam. Miał kolejnego pecha, bo panowała noc, która mogła się ciągnąć na tej planecie równie dobrze kilka nirów, jak i huva2. A cyborg czy Wyzwolony do wspomagania samoczynnego leczenia i regeneracji potrzebował promieniowania słonecznego. Thino’pai mógł jedynie wstrzyknąć sobie przez kieszeń brzuszną jedną z dawek kunhikaru, co też zrobił. Poczuł się nieznacznie lepiej.
Krzywiąc się i wściekając z bólu, próbował sięgnąć ramieniem do leberiksa. Skończyło się to ześliźnięciem z wystającego korzenia dębu i zaryciem twarzą w wyłączonego pomagiera.
Okazało się, że nie działał z powodu wyzerowania zasilania, co z pewnością było skutkiem nieznanej formy nieautoryzowanego przeniesienia. Avor transferował doń część swojej energii. Był świadomy, że wyczerpie go to jeszcze bardziej, pchnie na skraj zagrożenia, ale teraz mógł polegać wyłącznie na latającym leberiksie.
Po krótkim czasie sparowany z Thino’paiem towarzysz odzyskał pełną funkcjonalność i się uniósł. Wyczerpany avor oparł się plecami o pień drzewa i położył rękę na brzuchu. Neurocyt w pełni przejął funkcję nad jego organizmem, wyłączając mu biologiczny mózg – który doprowadziłby go do utraty przytomności – i przekierowując jego energię na siebie.
Z początku cyborg chciał prosić leberiksa o wyjęcie z niego wszystkich pocisków, jednak zreflektował się, że przecież jest tu sam i szybko by się wykrwawił.
Sprawdź teren, Zo’yo, wydał mu nowe polecenie. Ja sobie poradzę, mam broń.
Leberiks posłał mu serię klekotów.
– Taaa… Wiem, że wyglądam jak śmieć! – odwarknął Thino’pai. – Jeszcze raz się nade mną zlitujesz, to wymienię cię na inny model, kiedy już się z tego wykaraskamy. Przysięgam!