Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Diana Trietiakow jest młodą kobietą, z niezrozumiałych dla niej powodów odrzuconą przez społeczeństwo. Podczas spaceru w głębi lasu przypadkiem trafia na aktywną strefę temporalną i przenosi się do niebezpiecznego protoświata Amyrade, krążącego w macierzy między wszechświatami, gdzie panują inne prawa naturalne. Spotyka tam Rajivarka, niedoszłego władcę agresywnego gatunku risanorków, który udał się na wygnanie po dopuszczeniu się hekatomby na własnych wojownikach. Żyjąc w enklawie pośrodku pustkowia, mężczyzna swoją jedyną nadzieję na odkupienie widzi teraz w Dianie, która przez przypadek zdruzgotała jego plany. Kobieta nie chce jednak współpracować. Dzielące obojga różnice kulturowe i międzygatunkowe, wynoszące biliony lat świetlnych, doprowadzają do ciągłych nieporozumień. Kiedy Diana w końcu zaczyna ufać risanorkowi bardziej niż komukolwiek dotąd, odkrywa, że została wciągnięta w rozgrywkę, która może mieć katastrofalne skutki dla niej samej, jak i całej ludzkości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 487
Adrianna Biełowiec
Copyright © by Adrianna Biełowiec
Wydanie pierwsze, Będzin 2019
Redakcja i korekta: Anna Nowak
Redakcja techniczna: Paweł Prusinowski
ISBN wydanie papierowe: 978-83-941896-3-1
ISBN wydanie elektroniczne: 978-83-941896-2-4
Projekt i wykonanie okładki: Adrianna Biełowiec
Ilustracje w powieści: Adrianna Biełowiec, Amy Prettysleepy, Andreas Wierer, Enrique Meseguer, François "flflflflfl", Jakob "JAKO5D", Mike Lacoste, Natan Vance, Parker West, Reimund Bertrams, Stefan Keller, Stock Snap, Thomas Budach, TPHeinz, Victoria Borodinova
Ja nie mam nic do stracenia, a dobro innych mnie nie interesuje. Nie zawahałbym się przycisnąć czerwony guzik.
Smilehunter z forum PClab
What am I supposed to do
If I want to talk about pea1ce and understanding
But you only understand the language of the sword
What if I want to make you understand
That the path you chose leads to downfall
But you only understand the language of the sword
What if I want to tell you to leave me and my beloved ones in peace
But you only understand the language of the sword
Coexistence, conflict, combat
Devastation, regeneration, transformation
That is the best I can do for you.
Fragmenty utworu „Heilung: Krigsgaldr”
Rajivark stał na szczycie wzniesienia i bez najmniejszej obawy rozglądał się po okolicy. Robił to wręcz bezceremonialnie, kusząc los, lecz będąc dowódcą opracowującym strategię tej misji, nie miał zamiaru wyręczać się podkomendnymi. Wbudowany w hełm mirider pozwalał mu otaksować rewir w kilku trybach wizyjnych, olbrzymie połacie terenu, ale i tak znacznie mniej, niż gdyby mężczyzna wykonywał skanowanie z nieba maszyną latającą. Jednak Rajivark wraz ze swoją armią musieli porzucić szturmowce na orbicie i desantować się kapsułami na powierzchnię planety Vikoko. Stworzona sztucznie przez uruladi neurosfera powodowała szaleństwo nawet wśród osobników tak wysoce rozwiniętego gatunku risanorków, do jakiego zaliczał się Rajivark. Przelot przez tę barierę powodował autoagresję, halucynacje bądź paniczny strach, a następstwem każdego przypadku byłaby śmierć desantowca. Ale nawet gdyby na planetę wroga wysłać autonomiczne bezzałogowce, nie dałoby się śledzić ich poczynań czy sterować nimi z kosmosu, gdyż widoczna jedynie dla urządzeń neurosfera i w tej kwestii miała szeroki wachlarz możliwości, z inhibicją technologii najeźdźcy włącznie. Risanorkowie jednak nazywali barierę neurosferą, bo najbardziej mieszała w mózgu. Jedynie prymitywne kapsuły o bardzo grubych ścianach chroniły swe podzespoły oraz załogę przed jej zgubnym wpływem. Po opadnięciu na grunt były jednak bezużyteczne – poza lądowaniem i startem nie nadawały się do niczego innego. Dlatego po desancie Rajivark musiał prowadzić armię lądem, w czym nie była przeszkolona, gdyż wojownicy przywykli do ataków na odległość, najczęściej korzystając z pocisków kosmos-planeta.
Rajivark zaburczał pod nosem i zaszurał zębami, wyłączając miridera. Chociaż uruladi po przegranej bitwie kosmicznej wycofali się i umknęli przed jego armią na Vikoko, ślad po nich zaginął. Jak okiem sięgnąć wszędzie rozciągały się doliny porośnięte sporadycznie tropikalną roślinnością, podzielone na naturalne sektory przez wzniesienia skalne. Rajivark znalazł miriderem jedynie lichą wioskę składającą się z kilku kamiennych chałup otaczających staw, lecz żadnych śladów promieniowania czy ciepła po rejterujących się maszynach. Jakby rozwinięta cywilizacja nawet nie musnęła naturalnego dziewictwa Vikoko.
– Czy znalazłeś coś, viero? – Kolejny w łańcuchu dowodzenia i zarazem przyjaciel Rajivarka zwrócił się do niego przez komunikator. Użył tytułu, który w wojsku ludzkim oznaczałby mniej więcej generała.
– Tylko jakąś osadę z dzikusami – odparł ponuro dowódca. – Przygotuj grupę wojowników, pójdziemy to sprawdzić. Nie zabierajcie nic poza bronią, bo wioska znajduje się niecałą kershę drogi stąd. Zaraz do was zejdę.
– Oczywiście – potwierdził Kariak.
Rajivark poprawił na piersi pasek od broni, odetchnął głęboko przez maskę oddechową. Miał chwilę na kontemplację, nim Kariak zbierze risanorków. Przeszedł kawałek, podziwiając niemalże bezchmurne niebo naznaczone ciepłymi barwami, od żółtej po czerwień i jasny fiolet. Nadrzędna gwiazda Vikoko schowała się za skałami, a mniejsze ciała niebieskie stały się widoczne. Rajivark należał do agresywnego gatunku, jednak potrafił docenić każdy przejaw piękna. Chociaż byli już trzeci dzień na Vikoko, wciąż nie mógł przywyknąć do grawitacji słabszej niż na pokładach promów i rodzimej planecie risanorków, Tirigorianie. Używali wprawdzie obciążników, ale dziwne wrażenie pozostawało. Do tego czuł dyskomfort w nowej, niewyrobionej jeszcze masce przyssanej do twarzy, lecz bez niej przeżyłby na Vikoko kilka chwil, bo zabiłoby go wysokie dla jego gatunku stężenie tlenu atmosferycznego. Gdyby je przełożyć na ludzkie jednostki, wynosiłoby czterdzieści jeden procent wśród reszty gazów.
Risanorkowie zwykle gardzili gatunkami, które ujarzmiali bądź wybijali. Prawie wszystkie zachowywały uległość, co po kolejnych podbojach zaczynało Rajivarka już frustrować, w dodatku nie wykazywały się wartościowymi cechami dla jego narodu. Jedynie kilka gatunków wypowiedziało wojnę najeźdźcy, do nich zaliczali się uruladi, którzy niewątpliwie okazali się godnymi przeciwnikami. Byli inteligentni, ale i specyficzni, bo choć opanowali zdolność podróży międzygalaktycznych i mieli na wyposażeniu wiele zaawansowanych urządzeń, część politeistycznego społeczeństwa żyła w kamiennych domach bądź zbudowanych z twardych części roślin, ozdabiała ciała jak dzikusy, polowała, zbierała i łowiła płody planet, które uruladi zasiedlili i przekształcili technologicznie pod swoją biologię. Osobnik uruladi był dwunożny i wyprostowany, miał delikatny szkielet, a chude mięśnie pokrywał naskórek przypominający masę perłową, z którego miejscami wyrastała biała sierść. Największe jej skupienie było na karku; Rajivark spotkał wielu uruladi, których kucyki czy warkocze sięgały gruntu. Z głowy osadzonej na smukłej szyi przypominali alpaki. Wąskie uszy sięgały do nasady anemicznego ogona. Uruladi na co dzień chodzili półnago, lecz do działań zbrojnych i podróży pozaplanetarnych przywdziewali lekkie, metalowe zbroje. Nie szukali z nikim zwady, lecz zaatakowani zachowywali się bestialsko i bezlitośnie, choć ich główną strategią była pozorowana ucieczka, następnie miażdżenie wroga w ryzach zastawianych pułapek. Rajivark miał to na uwadze podczas wyprawy na Vikoko, lecz po trzech dniach zwiadu i marszu był niemalże pewien, że tym razem uruladi rejterowali się na dobre i pochowali w meandrach dżungli i skał dominujących na planecie.
Dumni, nieulękli risanorkowie stanowili przeciwieństwo uruladi. Miliony lat temu zaczęli egzystencję od kultu ziemi, lecz ewolucja zrobiła z nich największych agresorów kosmosu, przynajmniej części, którą dotąd odkryli. Risanork z wyglądu podobny był do człowieka, tyle że wyższy, masywniejszy, o grubszym kośćcu i cięższych mięśniach. Także mógł pochwalić się obecnością giętkiego ogona, sięgającego kolan – który, jak w przypadku uruladi, nie kolidował z wyprostowaną pozycją – oraz podobnymi do sarnich uszami, przesuniętymi na szczyt głowy. Również obecność prostych pazurów odróżniała kończyny człowieka od risanorka, które zwykle pozostawiano nienaruszone na dłoniach, lecz u stóp przycinano ze względu na obuwie. Twarda, bezwłosa skóra, o barwie od lawendowej po alabastrową, układała się w płaty. Na ich granicach, w chwili wzburzenia risanorka, prześwitywała bioluminescencyjna krew o białym barwniku. Za jej sprawą oczy zdawały się jarzyć, jakby w czaszce zapalono lampę, a źrenice i tęczówki dostrzegało się dopiero wtedy, gdy stało się blisko ich właściciela. Natężenie blasku zależało od zdrowia i stanu emocjonalnego osobnika, krew połyskiwała najjaśniej, gdy był wściekły, natomiast blask znikał u śpiącego, chorego lub trupa. Cecha ta była kolejnym darem ewolucji dla gatunku, który nikogo się nie bał i przed nikim nie musiał się ukrywać. Jednak i tak przegrywała z fenomenem na piersi risanorka: wytworzyła się tam organiczna, przezroczysta struktura przypominającej kryształ, przez którą można było studiować anatomię klatki piersiowej, w tym zobaczyć serce. Jako że risanorkowie od zawsze związani byli z ziemią, część ich ciała pokrywały będące wytworem naskórka narośle twardością zbliżone do kamienia. Wojownicy wykorzystywali to przy konstrukcji swoich zbroi, tworząc je tak, by komponowały się z naroślami, przez co trudno było dostrzec granicę między ciałem a opancerzeniem.
Rozmyślania Rajivarka przerwał podkomendny, który zameldował, że grupa gotowa jest do wymarszu. Viero raz jeszcze zerknął na dolinę z wioską, po czym zaczął schodzić ze wzgórza. Poczuł dumę, widząc zorganizowaną armię odpoczywającą w kotlinie.
– Viero, jesteśmy gotowi do wymarszu – zakomunikował Kariak, gdy Rajivark zbliżył się do niego i trzydziestu pięciu czekających wojowników. W każdej dziedzinie życia risanorków dominował system siódemkowy. Najmniejsza jednostka taktyczna liczyła siedem osób, a kolejne stanowiły wielokrotności tej liczby, uważanej w kulturze narodu za domenę dominatorów.
– Czy zwiadowcy już wrócili? – zapytał Rajivark.
– Jeszcze nie, viero, lecz powinny dołączyć do armii przed naszym powrotem.
– Świetnie, zatem ruszajmy.
Chociaż na planecie przeważał klimat tropikalny wilgotny, flora rzadko tworzyła gęste lasy czy zwarte siedliska. Przeważnie natrafiało się nieopodal stawów na samotne, ogromne rośliny, pod którymi funkcjonował miniekosystem z dominacją chaszczy. Dlatego marsz po otwartym terenie, miękkim od wilgoci i płożących dywanów flory, odbywał się bez przeszkód; Rajivark czasem kazał biec oddziałowi. Problem pojawiał się przy rozpoznaniu, gdyż grupa zwykle przemieszczała się kanionami o ścianach sięgających dwustu metrów, więc widok mieli na skały i niebo. A było na co popatrzeć. Po zachodzie nadrzędnej gwiazdy przychodził półmrok – na Vikoko nigdy nie zapadały całkowite ciemności. Przyczyną były gwiazdy krążące wystarczająco blisko planety, by nocą zachowywać namiastkę dnia. Niebo po zachodzie przybierało barwy tęczy. Granica między kolorami rysowała się ostro, a widok prezentował się najciekawiej przy silnej jonizacji powietrza.
Kariak zostawił wojowników w tyle i zrównał się z dowódcą, który przeniósł spojrzenie z nieba na niego.
– Sądzisz, viero, że wioska będzie wyludniona?
– Mirider wskazywał, że są tam uruladi, lecz ta banda dzikusów nie stanowi dla nas zagrożenia. Jeśli mają zwiadowców, musieli wypuścić ich z wioski po tym, jak zszedłem ze wzgórza obserwacyjnego, bo widziałbym ich wcześniej. Możliwe że teraz nas obserwują i zdążą donieść o zagrożeniu, nim dotrzemy na miejsce. Dziwi mnie, czemu nie uciekają. Zapewne wiedzą, że pod ich nosami rozlokowała się ogromna armia.
– Racja, to dziwne. Każda inteligentna istota chcąca żyć już dawno by uciekła.
Rajivark zastanowił się nad słowami przyjaciela. Uruladi nie zaliczali się do odważnych, a najbardziej cenili sobie święty spokój. Status wioski kolidował więc z cechą tego gatunku. Viero nie obawiał się jednak zasadzki, liczył na swoich kompanów i wyposażenie. W końcu ścigali uciekinierów, którzy stchórzyli i zwiali z bitwy. Dla takich Rajivark nie znał litości. Przypuszczał, że inni uruladi nie przejmują się osadą, a jej prości mieszkańcy nie zignorowali armii risanorków, lecz rzeczywiście mogą o niej nie wiedzieć.
– Mimo wszystko lepiej uważać. – Kariak zamachnął się i zdzielił pięścią wielkiego owada, który spadł z nieba i chciał się wbić w jego ciało, nie znając dotąd czegoś takiego jak twarda zbroja z derrakorji. – Pamiętajmy, że nie jesteśmy u siebie.
– Ja zawsze uważam, stawiam dobro podwładnych na równi z własnym. Inaczej nie miałbym statusu viero.
– Uważam, że jesteś świetnym dowódcą.
Rajivark uśmiechnął się, prezentując mocne, kwadratowe zęby.
– Ale się podlizujesz.
– A gdzież bym śmiał? – odparł z wesołością Kariak. – Nie śpieszmy się z tropieniem, zostańmy tu jak najdłużej. Podoba mi się ta planeta.
Rajivarkowi rozumiał podkomendnego. Planeta wyglądała na dziewiczą, przynajmniej jej niespenetrowany obszar. Tchnęło od niej kojącą duszę głębią, jakimś pociągającym mistycyzmem, jakby wciąż przebywały nań pierwotne, nadprzyrodzone istoty, które według mitów risanorków mieszkały na każdym globie, na którym potem rozwinęła się inteligencja.
– I tak wkrótce będzie należeć do nas. Przekształcimy ją pod naszą biologię.
Ściany kanionu zetknęły się ze sobą, zamykając drogę, lecz oddział przedostał się jaskinią na drugą stronę. Sprawdziwszy skład chemiczny i biologiczny wody, przeprawili się bezpiecznie przez staw, częściej płynąc, niż idąc po dnie. Na brzegu zostali zaatakowani przez śluzowate narośle przyczepione do sklepienia i ścian, które zaczęły okładać obcych kolcami jadowymi. I tym razem zbroje ochroniły ciała risanorków. Podkomendni unieśli broń, chcąc rozpuścić tkanki atakujących, lecz Rajivark uprzedził ich, zabijając wszystkie stwory.
Wioskę ujrzeli po opuszczeniu groty, za ruchomym całunem paciorkowatych liści. Dowódca wykonał szybkie znaki ręką, rozlokowując swoich ludzi. Minęło ledwo parę chwil, a przyczajeni risanorkowie stali się niewidoczni dla obserwatora od strony wioski, ponadto mieszkańcom widok pogarszały ognie płonące w kamiennych stojakach. Pełne zbroje i osłony przybyłych maskowały blask wydobywający się z piersi i oczu. Wszelkie dźwięki zagłuszały bzyczące owady i latające stwory, jazgoczące ponad skałami.
Tak jak Rajivark wyczytał wcześniej z miridera, domy były z kamienia. Czerwono-brązowe cegły dopasowano do siebie idealnie, że powierzchnie ścian i spadzistych dachów wyglądały gładko niczym pierś risanorka. Pośrodku wioski mieściło się bajoro, przy brzegu starszy uruladi przygrywał młodzikom na bębnie. Czasem ktoś wchodził do domu bądź z niego wychodził. Para samic rozmawiała. Wieśniak ciągnął na powrozie chude zwierzę do jednopiętrowego budynku za kręgiem chałup. Po dłuższej obserwacji viero zrozumiał, że ma przed sobą zwykłą, ospałą osadę najprymitywniejszej warstwy społecznej uruladi. Przyjrzał się czarnym zarysom skalnych szczytów, doskonale widocznych na tle kolorowego nieba. Wykluczył możliwość, że stamtąd może ich obserwować uciekająca armia, przynajmniej nie bezpośrednio, bo nie znał za dobrze technologii, jaką mieli jeszcze w zanadrzu uruladi. A mogli dysponować własnym odpowiednikiem miridera.
Kariak popatrzył na niego sugestywnie. Rajivark doskonale znał to spojrzenie, gdyż nieraz widział je przed dokonywaną masakrą. Dowódca skinął lekko głową, co wyłapali wszyscy podkomendni.
Risanorkowie wyłonili się z ukrycia i stanowczym, miarowym krokiem zaczęli iść tyralierą w stronę wioski. Każdy wojownik chwycił oburącz broń.
Pierwszy dostrzegł obcych prawie nagi, umorusany błotem chłopiec, grzebiący w ziemi na obrzeżu osady. Z piskiem pobiegł do kręgu budynków, zwracając uwagę mieszkańców.
Uruladi, którzy pierwsi zauważyli wojowników, stanęli jak sparaliżowani. Uszy im opadły i przywarły do pleców, podkuliły się ogony. Starzec z bębnem opadł na ziemię, zaskoczony otworzył pysk, prezentując drobne kły rdzawej barwy. Otaczające go młodziki rozbiegły się. Samice zaczęły krzyczeć, następnie zgarniać dzieci i chować się do domów. Jedna pognała ku murkowi na skraju osady, skąd wychodziło się bramą na otwarty teren, lecz szybko znalazł się przy niej risanork i brutalnymi popchnięciami zawrócił niedoszłą uciekinierkę. Mężczyźni uruladi pokrzykiwali to na mieszkańców, to na wroga. Któryś, wrzeszcząc, rzucił się z oszczepem na obcego, lecz padł martwy na ziemię, podobny do łacha, risanork strzelił do niego bowiem energią dezintegrującą atomy tkanek wewnętrznych.
Kariak postawił wojownika przy drzwiach każdego domu, by pilnował znajdujących się wewnątrz przerażonych mieszkańców. Kilku rozwścieczonych mężczyzn uruladi stało zbitych w grupkę obok bajora.
– Kto tu przewodzi? – zapytał Rajivark w języku uruladi, kalecząc gramatykę i akcent – risanorkowie zetknęli się z tym gatunkiem niedawno, ponadto ich narządy mowy różniły się. Viero rozsunął osłonę hełmu, prezentując beznamiętne oblicze z aparatem oddechowym na nosie i ustach. Dziecko, które pozostało przy starcu, głęboko wciągnęło powietrze, ujrzawszy połyskujące oczy władczo wyglądającego agresora.
Nikt nie odpowiedział, autochtoni świdrowali obcych kosymi spojrzeniami.
– Pytam się po raz drugi: kto tu przewodzi? Wiem, że mnie rozumiecie. Mówcie, albo zaraz ktoś zginie.
Jeden z młodych uruladi zawarczał, poleciały ostre obelgi i groźby. Spłoszony kolega powstrzymał go ręką, gdy chojrak chciał wyjść naprzód.
Rajivark zbliżył się do śmiałka i strzelił mu w głowę, zabijając go na miejscu. Autochtoni zareagowali rozmaicie: szlochali, nieruchomieli przy wstrzymanym oddechu, modlili się, zamykali oczy, spuszczali głowy, wściekle zaciskali szczęki. Starzec wciąż siedział przy wodzie i spozierał mętnym wzrokiem, jakby nie ogarniał, co się wokół dzieje.
Uruladi, który próbował uspokoić teraz martwego kompana, uniósł ramię i wskazał jeden z domów.
– Oby wasz przywódca okazał się mądry – rzekł viero.
Wstrzymał się przed zrezygnowanym westchnieniem. Zabijanie podbitych ludów nie sprawiało mu przyjemności, wręcz nie lubił tego robić. Wolał je zniewalać, czasem nawet puszczać wolno, bo w każdym przypadku dało się wyłowić jakąś przydatność pokonanego, bez sensu było więc marnowanie ich potencjału. Teraz nie mógł inaczej postąpić, bo był pewien, że autochtoni ukrywają informacje o uciekinierach. Risanorkowie podbili sto dwadzieścia cztery gatunki i zwykle mieli do czynienia z sytuacją, że ich najsłabsi przedstawiciele, najmniej pozorni, trzymający się na uboczu, okazywali się albo szpiegami, albo dobrymi informatorami. Ekstrapolacja była zatem oczywista. Jedynie terrorem dało się skutecznie wydobywać potrzebne informacje, zwłaszcza że technologia pozwalająca czytać w myślach działała tylko na risanorków i kilka dokładnie zbadanych gatunków, do których uruladi się nie zaliczali. Rajivark mógł jeszcze torturować autochtonów, w czym risanorkowie byli naprawdę dobrzy, lecz nie chciał marnować na to czasu, bo uruladi wykazali się odpornością na ból, a łamanie ich psychiki trwało długo. Musiał więc ich zastraszyć, zostawić po sobie trochę trupów, by wzbudzić gniew ewentualnych obserwatorów. Wówczas uciekinierzy na pewno dadzą znak życia, chcąc przerwać hekatombę. Rajivark dotąd nie miał okazji tego zaobserwować, ale liczył, że uruladi są choć w minimalnym stopniu altruistami jak risanorkowie w odniesieniu do własnego gatunku. Chociaż przykład wioski, być może porzuconej na pastwę wroga, temu zaprzeczał. Przez krótką chwilę viero czuł żal do wieśniaków, ale musiał robić to, co do niego należy.
Skinął głową na dwóch wojowników i wspólnie udali się w stronę domu. Strażnik stojący przed wejściem odsunął się i przycisnął ręką drzwi dobrze zakonserwowane lokalnym mazidłem, bo nawet nie skrzypnęły.
Podzielone ścianami na kilka pomieszczeń wnętrze okazało się prosto urządzone. Światło wpadało przez otwory okienne, jego drugim źródłem był ogień w kamiennych kinkietach, dodatkowo w kominku żwawo płonęło palenisko. Przed nim stało kilka mebli wykonanych z włókien roślinnych. Ta sama sprasowana tkanka pokrywała posadzkę. Rajivark dostrzegł kątem oka wymoszczone futrami leżę w sąsiednim pomieszczeniu, stała tam samica z dziećmi.
Stary wódz siedział wyprostowany przy palenisku, częstując viero dumnym, oschłym spojrzeniem. Jego ogon zwisał nieruchomo, porośnięte futrem dłonie mężczyzna trzymał na kolanach. Rajivark zastanawiał się, czy to pokazówka maskująca strach, czy uruladi rzeczywiście się go nie boi, prezentując taką postawę. Szybko jednak zauważył, że dzikus wygląda na osłabionego, mięśnie mu drgają i nerwowo oddycha, jakby był chory. Jeśli rzeczywiście coś mu dolegało, tłumaczyłoby to, dlaczego jako głowa wioski nie pokazał się na zewnątrz i zostawił swoich ludzi na pastwę wroga. Wywodzący się z wojowniczego ludu Rajivark poczuł obrzydzenie na myśl, że wódz mógł być zwykłym tchórzem.
Nieśpiesznie podszedł do uruladi i usiadł na krześle naprzeciw niego. Wpatrywał się weń uważnie przez chwilę, zanim zapytał:
– Rozumiem, że ty rządzisz tym małym ludem?
Uruladi prychnął.
– Jego dalszy los zależy od twojego rozsądku. – Rajivark wskazał wodza pazurem. – Zapewne doskonale wiesz, kim jesteśmy. Szukamy tych, którzy stchórzyli i uciekli z pola walki, i nie omieszkamy naznaczać krwią trasy naszego przemarszu. Jednak moje czyny zależeć będą od decyzji uruladi, których spotkamy po drodze. Jeśli będą współpracować, nikomu nic się nie stanie. Zabijanie dla przyjemności nie leży w naszej naturze.
– Czyli chcecie wzbudzić w nas poczucie winy – uruladi rzekł oschle chropawym głosem. Uśmiechnął się złośliwie, prezentując kły. – Jakie to do was podobne. Zabijacie tych, którzy was nie szanują, bo tak jest najłatwiej. Najłatwiej jest niszczyć, gdyż bezkrwawe rozwiązywanie problemów może przysporzyć trudności. Trzeba się wówczas wysilać, należy myśleć.
Rajivark odparł spokojnie, niezrażony tym, że właśnie on i jego wojownicy zostali wyzwani od głupców:
– Najłatwiejsze rozwiązania bywają najlepsze i zawsze tak było, wodzu uruladi. Nie warto sobie komplikować życia. Jednak nie jestem tu, aby rozmawiać z tobą o filozofii.
Wódz przekrzywił z zaciekawieniem głowę i wydął białe wargi, co wyglądało, jakby nie zrozumiał Rajivarka używającego obcego akcentu i kaleczącego każde słowo. Viero postanowił więc mówić wolniej.
– Czy wiesz, gdzie przebywają wasi wojownicy, ci z floty, która biła się z nami w kosmosie?
Uruladi objął spojrzeniem rodzinę stojącą w progu sypialni, tuż obok podkomendnego Rajivarka, następnie popatrzył na rozmówcę. Nie mógł przez chwilę złapać oddechu, zakasłał parę razy.
– Tak – wychrypiał.
– Sytuacja jest prosta. Wskaż mi waszą armię, chociaż kierunek, gdzie się ukrywają, a przeżyjesz ty i każdy z tej osady. Milcz, a zacznę zabijać was po kolei. Zdaję sobie sprawę, że żądam od ciebie, wodzu, rzeczy niemoralnej, lecz ceną będzie wasze życie.
– Albo życie naszej armii. – Zachichotał. – Czyli i tak ktoś zginie.
Rajivark wstał.
– Co zatem odpowiesz?
– Jesteśmy gotowi na śmierć.
Viero popatrzył na zbitych w grupkę uruladi, ich brązowe oczy wyrażały strach.
– Rozumiem, że to odmowa?
Wódz zaczął śmiać się obłąkańczo, raz za razem uderzając dłonią kolano, odchylając głowę w tył, co zakończyło się drgawkami i atakiem kaszlu. Rajivark spojrzał na stół, gdzie stała prawie pusta misa – ciemna ciecz zalegała przy dnie.
– Jutro do południa będziecie martwi! – prawie krzyknął uruladi. – Cała twoja armia zginie. Jak już mówiłem, wszyscy umrzemy. – Znów zaczął się śmiać.
– Naćpał się czegoś – podkomendny stojący przy drzwiach wejściowych powiedział dokładnie to, o czym Rajivark pomyślał. Viero był przekonany, że uruladi bredzi w strachu czy chorobie, niemniej jego słowa wydrapały drobny ślad w umyśle risanorka. Choć nie miał podstaw, by przejmować się przepowiednią dzikusa i tak pewnie będzie zawracać sobie nią głowę podczas marszu przez planetę.
Viero obrócił się, spojrzał na podkomendnego przy sypialni, następnie wymownie na struchlałą grupkę. Wojownik zrozumiał nieme polecenie, chwycił przerażoną samicę, przystawił jej lufę do czoła i podszedł z nią do Rajivarka.
– To jak, wodzu, zechcesz współpracować?
– Nie współpracuję z trupami!
Patrząc ozięble w oczy wodza, Rajivark skinął dłonią. Podkomendny strzelił, zabijając samicę na miejscu. Ciało z upłynnioną strukturą mięśni i kości oklapło na podłoże jak wcześniej zwłoki nieszczęśnika przy stawie. Wódz patrzył z odrazą na risanorków, szczerząc kły; reszta uruladi szlochała, ktoś osunął się na podłogę.
– Może teraz zmieniłeś zdanie? – zapytał bezwzględnie viero. – Ostrzegłem, powiedziałem ci prawdę, dałem wybór, ale nie potrafiłeś tego docenić.
– Zastanawiam się, w jaki sposób umrzecie. Jednego jestem pewien: będziesz straszliwie cierpiał, Rajivarku – wysyczał wódz. – Przeklinam cię.
Viero kazał sprowadzić drugą osobę. Spotkał ją taki sam los jak poprzedniczkę. Wódź zaciskał wargi, spiął się cały, odwrócił głowę. Kiedy śmierć spotkała trzeciego członka jego domu, zacisnął dłoń na krawędzi stołu i ściskał tak mocno, że stała się biała, jakby płynęła w niej krew risanorka. Przez pokrytą sierścią skórę prześwitywały kości i ścięgna.
Niespodziewanie stary uruladi wytrzeszczył oczy, jakby coś go silnie zabolało w trzewiach. Przed zębami zaczęła gromadzić się ślina. Uniósł nieznacznie długie uszy, lecz zaraz je opuścił. Na jego obliczu wykwitł nieokreślony uśmiech, bo częściowo triumfalny, częściowo jak u kogoś, kto godzi się z nieuchronnym losem.
Wódz spojrzał na Rajivarka, powiedział coś, czego risanork nie zrozumiał, po czym chwycił się kurczowo za brzuch i padł ciężko na podłoże. Dowódca wykonał krok w tył, bacznie obserwując leżącego. Uruladi walczył spazmatycznie o każdy kolejny oddech, ślina i rdzawa wydzielina wypływały mu z pyska. Nagle znieruchomiał. Jego wyłupiaste oczy zaszły śluzowatą błoną.
Jedyny pozostały przy życiu w domu uruladi nerwowo wymawiał imię wodza, spoglądając nań z rozpaczą.
Rajivark zerknął na blat stołu, uniósł kamienną misę, na moment przesunął zawór maski oddechowej i powąchał zawartość. Skrzywił się z niesmakiem, odstawiając naczynie.
– Trucizna. Tak przypuszczałem. Już to widziałem parę razy u uruladi. Ich liderzy zabijają się, gdy są przyparci do muru. Zawsze tak robią: albo walczą zaciekle, przeważnie młodsi, albo popełniają samobójstwo – viero skinął na trupa – jak starszyzna.
– Co za tchórz i egoista – skomentował ostro wojownik przy drzwiach. Zrobił grymas, jakby chciał splunąć. – Zabił się, pozostawiając resztę, by sami bujali się z wrogiem.
– Nie. – Rajivark potrząsnął głową. – On wiedział, co się wydarzy. Wiedział, że zginą, lecz nie chciał tracić życia z naszych rąk.
– Wszystko jedno.
– Co teraz zrobimy? – zapytał drugi podkomendny.
Viero popatrzył na spłoszonego młodzieńca uruladi. Podszedł doń i chwycił go za ramię. Wyrywał się, lecz znacznie silniejszy Rajivark bez trudu prowadził go w stronę drzwi.
Na zewnątrz kazał risanorkom zgromadzić wystraszonych mieszkańców wioski w dwóch grupach: dzieci oraz resztę. Jedynie starca zostawiono w spokoju, bo popadł w katatoniczną sztywność i stawiał mizerny opór, gdy Kariak próbował podnieść go na nogi.
– Wynoście się z wioski. – Rajivark warknął na maluchy, jego oczy błysnęły jaskrawą bielą. Wskazał bronią zarośla za murem. – Jazda! I nie wracać!
Struchlałe dzieci posłuchały od razu, jedne sztywno biegły przed siebie, inne zaczęły płakać, trzymane za ręce przez starszych kolegów. Viero obserwował beznamiętnie ich ucieczkę, póki ostatni maluch nie zniknął mu z oczu.
– Zabić resztę – wydał polecenie Kariakowi. Wskazał uruladi, którego wyprowadził z domu wodza. – Oszczędźcie tylko jego.
Podczas gdy wojownicy pozbywali się mieszkańców wioski, Rajivark podszedł do starca, spojrzał na niego poważnie, najpierw błyszczącymi oczyma, potem lufą uniesionej broni. Uruladi spoglądał smutno na potężnego risanorka, tuląc swój bęben. Viero westchnął, machnął nerwowo ogonem i cofnął broń. Chociaż inni dowódcy nie mieliby skrupułów, by wymordować wszystkich na jego miejscu, Rajivark wykształcił własne zasady, których praktycznie nie łamał. Zostawiał w spokoju zupełnie bezbronnych, którzy nie byli w stanie zagrozić risanorkom. Do takich zaliczały się dzieci. Dorośli mogli napsuć krwi partyzantką, natomiast starszyzna – stać się zarzewiem buntu i organizować grupy rebeliantów. Rajivarkowi zależało, by wzbudzić nienawiść uciekającego wojska i skłonić je ponownie do wyjścia naprzeciw risanorków. Wyjątkowo oszczędził starca, zwyczajnie było mu szkoda tego zaschniętego, zrezygnowanego i kruchego uruladi. Potem viero długo trapiłby się faktem, że postąpił niehonorowo, ubijając kogoś, kto w żaden sposób nie jest w stanie mu się przeciwstawić.
– Ty. – Podszedł do drugiego ocalałego z masakry, szlochającego uruladi i niemalże podniósł go z ziemi. – Znajdź wasze wojsko. Opowiedz dokładnie o wszystkim, co się tu wydarzyło, co zrobiliśmy. O swoje życie się nie bój, nie zabijemy cię. Jesteś wolny, nie będziemy cię śledzić. – Pchając go lekko w plecy, Rajivark przyczepił uruladi mały nadajnik, który był niewidoczny wśród perłowego naskórka obrośniętego sierścią.
Młodzieniec stał przez chwilę jak słup, spoglądając to na wrażych wojowników, to na martwe ciała zaściełające teren osady. Wykonał niepewnie krok, potem kolejne, aż zaczął truchtać w stronę bramy. Przystanął tam, obrócił się, po czym puścił się biegiem w tylko sobie znanym kierunku.
Rajivark zerknął na nadgarstkowy czytnik skorelowany z nadajnikiem, który szczęśliwie, podobnie jak broń, przeszedł bez szwanku w kapsułach przez neurosferę. Viero nie skłamał, mówiąc, że nie będzie śledzić uruladi. Nie miał zamiaru iść z wojownikami jego tropem, a innej formy śledzenia niewyedukowany młodzieniec nie znał.
– Wracamy do armii – zakomunikował podkomendnym wyczekującym nowych rozkazów.
Wysokie kaniony, wyznaczające granice idyllicznych enklaw z dużą ilością jezior, zostawili daleko za sobą. Już drugi dzień maszerowali przez otwartą przestrzeń, gdzie szaro-brunatne podłoże niewiele różniło się barwą od gęstych chmur, wirujących nad głowami. Nieraz natrafiali na kratery meteorytowe, od drobnych o długości buta, po zdolne pomieścić wielkie transportowce risanorków. Masywy skalne dzieliła odległość wynosząca nawet kilka kersh, że pomiędzy nimi dałoby się założyć miasto. Roślinności było niewiele, jeśli już znajdowali jakąś, to wielobarwną i płożącą.
Rajivark od początku był pewien, że puszczony wolno uruladi wiedział – podobnie jak mieszkańcy wioski – gdzie znajduje się baza uciekinierów z kosmosu. I nie pomylił się. Zgodnie z odczytem z nadajnika, po kilku dniach wędrówki młodzieniec dotarł do kryjówki wroga, mieszczącej się na obrzeżach rozległego płaskowyżu, którym aktualnie szli risanorkowie. Dane z miriderów okazały się nieprecyzyjne, a liczebność wrogów – trudna do oszacowania. Urządzenia zaczęły nawet wskazywać, że pustkowie jest martwe, lecz Rajivark wiedział, że uruladi używają pewnej formy inhibicji, chcąc ich zdezorientować. W zmyłkach i ukrywaniu się byli naprawdę dobrzy. Miało to miejsce także w przestrzeni, co doprowadziło risanorków do zgubienia ściganych jednostek, w przeciwnym razie rozprawiliby się z uruladi, zanim ci dotarliby do orbity Vikoko z jej zbawienną neurosferą. Chociaż risanorkowie podróżowali pieszo i nie mieli maszyn transportowych i bojowych, wciąż przeważali nad uruladi technologicznie z niesionym sprzętem. Ich broń była w stanie zestrzelić maszyny z powietrza. Rajivark podjął decyzję o marszrucie tylko dlatego, że był pewny przewagi swojej armii, inaczej nie narażałby życia wojowników. Mimo że zdecydował się na archaiczną formę kampanii, jak w czasach, gdy krew risanorków jeszcze nie świeciła i nie opuścili Tirigorianu, na którym walczyli z pięcioma innymi inteligentnymi gatunkami, podkomendni wyglądali na zadowolonych. Marsz w opancerzeniu, przy pełnym ekwipunku, był balsamem dla ciał przyzwyczajonych do długotrwałych, ciężkich treningów. Risanorkowi z klasy wojowników nic tak nie poprawiało humoru, jak wysiłek fizyczny.
Wieczorem niebo się nie przejaśniło. Spadł deszcz z kilku warstw chmur, składający się z wody, amoniaku i śladowych ilości diamentów. Viero uniósł dłoń i spoglądał, jak błyszczące drobiny gromadzą się na rękawicy, bardzo podobne do gradu. Diamenty mogły się utworzyć, ponieważ w obszarze przylegającym do neurosfery konieczne było utrzymanie wysokiego ciśnienia i temperatury.
Rajivark zarządził rozbicie obozu. Kiedy już wojownicy odpoczęli, zjedli i sprawdzili sprzęt, Kariak wysłał zwiadowców. W raportach nie znalazło się nic niepokojącego, więc viero kazał wyruszyć wszystkim o świcie. Oszacował, że jeśli utrzymają wczorajsze tempo, dotrą do kryjówki uruladi, nim lokalna gwiazda sięgnie zenitu.
Deszcz towarzyszył im podczas marszu, postukując diamentami o plecaki i opancerzenie. Chmury kłębiły się groźnie, podobne do cyklonów, jakby staczały bitwę między sobą. Wojownicy nie napotkali po drodze żadnego zwierzęcia ani rośliny; miridery wskazywały, że wróg jest coraz bliżej.
Zatrzymali się przy masywach skalnych, rozmieszczonych tak, że mieli przed sobą sporo otwartej przestrzeni, ograniczonej po bokach pionowymi ścianami. Za nimi biegły równolegle dwa kaniony. Deszcz przestał padać, chmury się przesunęły, a światło gwiazdy znacznie poprawiło widoczność.
Rajivark pozwolił wypocząć wojownikom, sam poszedł dalej. Przystanąwszy, przyglądał się to lewej ścianie skalnej, to prawej. Według odczytu miridera od uciekinierów dzieliły ich dwie kershe.
Kariak podszedł do dowódcy.
– Viero, mógłbym coś powiedzieć?
– Oczywiście, słucham.
– Nie podoba mi się to wszystko. Mam złe przeczucia.
– Możesz jaśniej? I lepiej trzymać się odczytów niż przeczuć.
– Niedawno trudno nam było zlokalizować uruladi, czemu więc teraz niemalże chcą błyszczeć przed nami jak te spadające diamenty? Czemu mieliby ujawniać się wrogowi, który zetrze ich w pył? Dlaczego nie nękali nas po drodze ani nie próbowali rozbić naszej armii, jakby zależało im, byśmy trzymali się razem? Sama wioska wydawała się już podejrzana. Mieli przecież czas, by ją ewakuować. Nasza trasa była przewidywalna, patrząc na topografię terenu. Dlaczego więc zostawili braci na pewną śmierć?
– To w stylu uruladi. Zaobserwowałem już, że nie są tacy jak my. W przeciwieństwie do nas poświęcają przedstawicieli własnego gatunku dla dobra sprawy. Albo zwyczajnie przeoczyli wioskę lub uznali ją za nieważną. – Rajivark odchylił aparat oddechowy i splunął.
Kariak popatrzył na ścianę skalną, u szczytu zdającą się stykać z niebem.
– Nie chcę nic sugerować, ale trochę podchodzi mi to pod zasadzkę. Wioska mogła być przynętą, jakby uciekinierzy chcieli, byśmy o nią zahaczyli, zamiast wybrać inną drogę. Czy to możliwe, że uruladi nami kierują, choć uważamy, że sami wybieramy trasę?
Rajivark klepnął przyjaciela parę razy w plecy.
– Dobry z ciebie obserwator. Widzisz często to, czego ja nie dostrzegam, ale czasem jesteś przewrażliwiony. – Wskazał miridera na swoim hełmie. – Zobacz, nic tu nie ma, same niegroźne dla risanorków twory natury. Co uruladi mieliby niby zrobić? Rzucać w nas kamieniami albo ostrzelać z kryjówek w skałach? Łatwo się przed tym obronimy. Nawet jako piechota mamy nad nimi przewagę pod każdym względem. Są niedaleko przed nami, może po prostu zawiodły ich osłony i dlatego teraz ich widzimy. Albo zdecydowali się na walkę, wiedząc, że idziemy pieszo. To wydaje się najbardziej prawdopodobne.
– To mnie nie przekonuje. Pamiętaj, że to nie nasza planeta.
– Będę miał stale na uwadze wszystko, co mi powiedziałeś, Kariaku, dlatego zachowamy szczególną ostrożność. Rozkażę uważać na każdy kamień, dawać krok nad każdą dziurą. – Dowódca uśmiechnął się. – Często to, co wydaje się zbyt oczywiste, właśnie takie jest. Najprostsze myśli i rozwiązania okazują się najlepsze. Będzie dobrze. Uruladi wkrótce dołączą do rzeszy niewolników, a ich wynalazkami i technologią wzbogacimy naszą.
Kariak również się uśmiechnął, chociaż z przymusem. Raz jeszcze popatrzył na skały, które na jego gust były zbyt proste, by ukształtowała je ręka natury.
Rajivark podzielił armię na cztery grupy. Oddział nienadający się do bitwy – wojowników, którzy w ostatnich dniach pochorowali się lub odnieśli rany – pozostawił przy zbędnym w walce ekwipunku obozowym. Kolumna, którą dowodził, ruszyła płaskowyżem obrzeżonym skalnymi ścianami. Dwa mniejsze oddziały viero wysłał do wąskich kanionów. Chociaż Kariak zgłosił się na dowódcę lewego skrzydła, Rajivark zostawił go przy sobie.
Kiedy teren rozszerzył się do połowy kershy, viero rozwinął swoich wojowników w kilka tyralier. Poruszali się szybciej niż wcześniej, nieobciążeni zbędnym sprzętem, niespowalniani przez słabszych członków armii czy przeszkody terenowe. Rewir był wręcz wymarzony do bitwy lądowej.
Uruladi ujrzeli na długo przed osiągnięciem zenitu przez gwiazdę. Z daleka wyglądali jak białe punkty, lecz w miarę przemieszczania się risanorkowie zauważyli, że oczekuje ich armia zwarta i o ponad połowę mniejsza niż ich własna. Liczebnością przewyższał ich nawet oddział Rajivarka. Jakby tego było mało, uruladi uzbroili się w prymitywną broń: pancerze skórzane, kościane bądź roślinne, oszczepy, tarcze, proce, łuki. Ledwie kilku miało zaawansowaną broń palną. Ciała wymalowali w wyzywające, kolorowe wzory.
– To jakiś chory żart? – rzekł zdumiony wojownik niedaleko viero. – Rzucają się z patykiem na gwiazdę? Przecież zmieciemy ich w czasie kilku oddechów!
– To dzicy autochtoni. Możliwe że zorganizowali ich nasi uciekinierzy. – Rajivark wykonał skanowanie terenu, lecz poza obiema armiami nie wykrył w promieniu wielu kersh innych większych organizmów, tudzież ukrytego sprzętu.
– Po co? – zapytał kolejny risanork.
– Aby nas spowolnić – powiedział następny. – Chcą poświęcić swoich jak wcześniej z tą wioską. Lecz możliwe, że ci tutaj – skinął głową – sami się zorganizowali, a do tchórzy zbiegłych z kosmosu mamy jeszcze daleko.
Kariak w tym czasie obserwował odległe ściany skalne, tworzące szpaler dla obu armii. Odebrał meldunek od dowódców oddziałów przemieszczających się kanionami: nie natknęli się tam na nikogo. Zmarszczył bezwłose wały brwiowe.
Uruladi zaczęli prowokować przeciwników. Machali ogonami, potrząsali dzidami i tarczami, krzyczeli, tupali, niektórzy zaczepnie biegali w tę i we w tę.
– Starczy tej żenady – rzekł Rajivark. – Leiko, rozprosz ich. Niech przekonają się, z jaką bronią mają do czynienia.
– Oczywiście, viero. – Stojąca nieopodal dowódcy kobieta wysunęła się naprzód. Przyklękła na kolano, by złagodzić siłę odrzutu. Przestawiła tryb ciężkiej, wielofunkcyjnej broni na dalekosiężny i namierzyła środek tłumu dzikusów.
Wystrzelony pocisk szybko pokonał odległość dzielącą armie, lecz zamiast eksplodować na gruncie i siać popłoch, zgasł jak uszkodzony po zetknięciu z kilkoma złączonymi tarczami uruladi.
– To nie tarcze zrobione z błota – odezwał się Kariak. – Oni dysponują nieznaną nam technologią.
Rajivark usłyszał słowa, lecz zbył je ponurym milczeniem. Jego twarz stężała, przygryzł wargę, oczy błysnęły silniejszą bielą. Kariak doskonale znał ten wyraz.
Viero zsunął broń z pleców, chwycił oburącz i zaczął iść wolno ku uruladi. Przyjaciel zrównał się z nim.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał, gdy znaleźli się poza zasięgiem słuchu reszty wojowników.
– Dokładnie to, co widać.
– Nie wiemy, o co tu chodzi i co tamci mają jeszcze w zanadrzu. Może chociaż spróbujmy się porozumieć?
– Znasz uruladi wystarczająco dobrze, więc pewnie zauważyłeś, że nie mają zamiaru rozmawiać. W takich okolicznościach wysyłaliby delegację. Wracaj do szeregu.
– Viero, coś tu nie gra…
Rajivark przystanął, spiorunował Kariaka wzrokiem.
– Jeśli masz jakieś informacje, którymi ja nie dysponuję, to wyrzuć je z siebie.
– Nie. Nie mam. Ale… czegoś się boję. Z tym miejscem jest coś nie tak.
– Risanorkowie nie boją się nikogo i niczego! Jedyne, czego nie wiemy, to jak działają te ich tarcze, lecz ewidentnie nie służą do ofensywy. Przeczucie to za mało, by wstrzymać się od bitwy. Do szeregu Kariak, albo wracaj do obozu, jeśli masz mi przeszkadzać. Leiko zajmie twoje miejsce.
– Oczywiście, viero. To znaczy, zostanę z tobą.
– Zaufaj naszej technologii, przyjacielu – dodał łagodniej Rajivark, nie chcąc psuć Kariakowi nastroju tuż przed bitwą. – Czego nie wskazały miridery, tego nie ma.
Podkomendny wycofał się do swoich ludzi. Plusem pełnego uzbrojenia było to, że nie musieli oglądać rezygnacji wymalowanej na jego twarzy. Kariak rozważał, czy viero nie ma racji, a on zwyczajnie jest przewrażliwiony i doświadcza syndromu obcej planety: nie ma zagrożenia, ale doszukuje się go z powodu nadwrażliwości i niewiedzy.
Rajivark uniósł rękę z bronią i ryknął, dając sygnał do ataku. Wojownicy wrzasnęli i ruszyli hurmą. Najpierw miarowym krokiem, ale szybko przeszli do truchtu, a następnie biegu, z ulgą uwalniając energię gromadzoną przez ostatnie dni bezczynności.
Uruladi zamarli. Spoglądali na siebie z coraz większym niepokojem. Sam rozpędzony risanork, dwukrotnie cięższy od przeciętnego autochtona, mógł zabić już samą masą potężnego, opancerzonego ciała. Niektórzy chcieli uciekać, lecz przywódca uruladi kazał co bardziej wystraszonym wracać do szyku i go utrzymać.
Rajivark poczuł nieznaną dotąd euforię, której nie doświadczy żaden risanork ostrzeliwujący wroga z bezpiecznej odległości, a tak prawie zawsze wyglądała jego kampania. Teraz jednak biegł, żeby własnymi rękoma i tym, co w nich trzyma, siać popłoch oraz zabijać. Miażdżyć czaszki, skręcać karki, zgniatać klatki piersiowe, wyrywać kończyny, bo w bitwie wojowników przeciwko wojownikom każda forma mordu była dozwolona. Pęd, świst powietrza wokół hełmu, przyśpieszony oddech, gęsta, pulsująca krew – to było znacznie więcej niż rutynowa zaprawa i viero z chęcią powtórzyłby to wielokrotnie w przyszłości. Odległość dzieląca go od uruladi pozwalała na przyjrzenie się ich nerwowym gestom, spłoszonym pyskom i opadniętym uszom. Rajivark uśmiechnął się pogardliwie, myśląc, że niejeden inteligentny gatunek zgrywa chojraka na odległość. Lecz nawet ona nie gwarantowała ocalenia przez risanorkami. Wiedział, że wojsko biegnące pod jego dowództwem czuje dokładnie to samo – pierwotny, animalny zew, uśpiony w odmętach wyręczającej ciało technologii. Rajivark kochał wojnę. Oddanie jej służył. W nagrodę za wierność swej kochance ona obdarowała go szlachetną, pradawną pasją.
Przywódca uruladi wrzasnął nagle na swoich podwładnych, ci rzucili się do panicznego odwrotu.
– Zabić wszystkich! – krzyczał Rajivark. Czuł, jak pali go w piersi, co było normalną i przyjemną reakcją na afekt i wysiłek fizyczny. – Nie ma ucieczki z pola walki!
Mógł wydać rozkaz do postoju i ostrzału, ale nie miał gwarancji, że rejterujący się również nie przystaną i nie zasłonią się tarczami. W tej kuriozalnej bitwie kluczowa stała się prędkość biegu. Rajivark zrozumiał, że dorwać wroga mogą tylko bezpośrednio. Połączył się z dowódcami oddziałów skrzydłowych, którzy posunęli się znacznie bardziej niż ich kolumna, i nakazał im znaleźć przejście pośród skał, by na otwartej przestrzeni z przodu zakleszczyć wroga.
Obie armie przemieszczały się jednakowym tempem. Viero odnosił wrażenie, że uruladi nawet zwalniają. Zinterpretował to, że w naturalny sposób się męczą, skoro nie mają na sobie elementów opancerzenia stymulujących ciało do ponadprzeciętnego wysiłku. Rajivark i jego ludzie byli hartowani i chowani do wojny od dziecka – jak tylko określili, jaką ścieżką chcą w życiu podążać. Bez względu na sposób prowadzenia walki mieli być silni i wytrzymali. Ponadto słaba grawitacja planety sprzyjała szarży opancerzonych risanorków.
Zdyszanego Kariaka tknęło niepokojące przeczucie. Zerknął na bok.
Nagle zwolnił.
Mijający go wojownicy nie zwracali na niego uwagi, sądząc, że zatrzymuje się z tylko sobie znanego powodu. Kariak zauważył wysuwający się ze szczytu kostropatej ściany gigantyczny, srebrzysty słup. Refleks gwiazdy sprawił, że risanork kątem oka dostrzegł kolejny, wychodzący z trzewi góry daleko z tyłu. Kariakowi przeleciało przez głowę, że słupy mogą być zrobione z metalu, surowca od dawna nieużywanego przez risanorków z powodu swojej nietrwałości i kruchości. Pamiętał, że liczne metale są świetnymi przewodnikami. Dziwił się, dlaczego teraz pomyślał o tej ich właściwości. Niebawem wysunęły się słupy trzeci i czwarty. Mężczyzna uświadomił sobie z lekkim niepokojem, że oddział Rajivarka znajduje się dokładnie między tymi dziwacznymi wieżami. Dostrzegło je także kilku wojowników, zainteresowanych obiektem obserwacji stojącego Kariaka.
W krótkiej chwili wydarzyły się dwie rzeczy. Najpierw uciekający uruladi przystanęli gwałtownie i obrócili się ku wojownikom Rajivarka, wprawiając ich w zdziwienie. Viero zdążył zauważyć uśmiechy wykwitające na pyskach nieprzyjaciół, nim jego ciało ogarnął tak potężny ból, skumulowany w czaszce, że aż wrzasnął. Upuścił broń.
– To zasadzka! – Był pewien, że słyszy głos Leiko. Świadomość wykrzyczanej informacji stała się dla Rajivarka jako dowódcy jeszcze bardziej bolesna niż nieznana, niewidoczna siła, zdająca się miażdżyć kości i wnętrzności.
Zanim upadł na grunt, zwinięty w pałąk, z dłońmi bezsensownie przyciśniętymi do hełmu, zdołał zauważyć źródło straszliwej destabilizacji – ciemnosrebrne słupy, których wcześniej nie było. Pragnął ponad wszystko zdjąć to przeklęte nakrycie głowy razem z maską, lecz wiedział, że wówczas szybko wykończy go powietrze Vikoko. Zauważył ze zgrozą, że większość jego ludzi leży jak ciężko ranni, a ci, którzy wciąż trzymali się na nogach, kiwali się niczym po przedawkowaniu używek. Pojął, że gigantyczne wieże generują jakieś pole wpływające na żywe organizmy.
Stali się zupełnie bezbronni. A uruladi zaatakowali. Rzuciła się na nich armia z kosmosu, która cały czas znajdowała się w pobliżu, chroniona przed wizją risanorków tą samą technologią, która zasilała tarcze podarowane dzikim plemionom. Taki był plan przebiegłych uciekinierów: zwabić wroga na Vikoko, skierować go odpowiednią trasą poprzez rozstawianie łatwych przynęt, bo reprezentantów kultury plemiennej, i ostatecznie pobić w nierównej walce, po parafizycznym osłabieniu przez uruladiańską sferę. Autochtoni znali zaciekłość i potęgę Rajivarka, dlatego postanowili go wyeliminować na własnych zasadach i na własnym terenie. Dla eksploatujących wszechświaty risanorków taki cios będzie szczytem upokorzenia.
Viero leżał niemalże jak sparaliżowany, ograniczając się do najprostszych ruchów, w tym mógł spoglądać z rozpaczą, jak zwinni i lekcy żołnierze uruladi w srebrnych półpancerzach rozbiegają się wśród jego ludzi i ich masakrują. A on nic nie mógł na to poradzić. Autochtoni rozpylili gęsty, czarny dym, który powodował jeszcze większą dezorientację i wpływał na funkcje biologiczne leżących. Do hekatomby dołączyły dzikie plemiona, które były ponętą, nim do gry włączyła się główna armia planety. Zdejmowali hełmy i rozbijali głazami głowy, podrzynali gardła, polewali ciała żrącymi substancjami. Uruladi lubiący zadawać długą śmierć niszczyli aparaty oddechowe i zostawiali takiego risanorka, by stopniowo się dusił, a jego świetlista krew zatruwała się od nadmiaru tlenu. Albo zadawali głęboką ranę, by z czasem wypłynęło z niej życie najeźdźcy.
Rajivarka uruladi omijali, rozkoszując się tym, że spogląda na śmierć swojej armii. W końcu dopadło go trzech dzikusów. Na chwilę zdjęto mu ochronę głowy i potężnym ciosem czegoś ciężkiego i twardego pozbawiono go przytomności.
– Będziesz straszliwie cierpiał, Rajivarku – usłyszał słowa wypowiadane sarkastycznym tonem, zanim odpłynął w niebyt.
Ocknął się i od razu pożałował, że nie jest martwy. Przeklęci uruladi odebrali mu przywilej szybkiej śmierci po sromotnej klęsce, jaka spotkała jego armię. Pamięć ostatnich wydarzeń również nie okazała litości: powróciła ze świadomością Rajivarka, że może swobodnie oddychać. Silnie bolała go głowa, odczuwał mdłości, a ciało wydawało się odrętwiałe. Tajemniczy dym rozpylony przez uruladi rozwiał się na wszystkie strony. Przez osłonę hełmu Rajivark zauważył, że złocisto-lazurowe niebo jest bezchmurne, jakby i ono chciało zadać mu kolejny cios, uzmysławiając viero, że spokój niebios jest dla niego nieosiągalny. Nadrzędna gwiazda Vikoko była za horyzontem, pogrążając świat w półmroku przy słabym świetle kilku odległych sióstr.
Rajivark oparł się na łokciach, zacisnął zęby, bo poczuł kolejne ogniska bólu, lecz je zignorował. Do pewnego stopnia był odporny na ból. Podniósł się wolno, najpierw stał zgarbiony, z rękoma opartymi o kolana, by nie zwymiotować. Zrzucił hełm, skoro już nie uczestniczył w bitwie, zostawiając na dole twarzy aparat oddechowy połączony z korpusem zbroi. Gruba skóra chroniła wnętrze ciała przed przedostaniem się doń trujących gazów z atmosfery, risanork mógł chodzić nago po planecie przez wiele dni, nim doświadczyłby pierwszych dolegliwości, pod warunkiem, że zachowałby aparat oddechowy z cyrkulatorem.
Zdjęcie osłony głowy przyniosło Rajivarkowi nieznaczną ulgę. Ale tylko na chwilę.
Wokół rozciągało się morze leżących nieruchomo ciał. Brakowało także sprzętu. Uruladi zniknęli. Podobnie jak śmiercionośne wieże, które wsunęły się do wnętrza planety.
– Nie, nie, nie…
Utykając, bo jeszcze nie doszedł do siebie po szoku parafizycznym, ruszył ku najbliższym wojownikom. Był przerażony: wśród leżących risanorków, którym odebrano części zbroi, nie zauważył jarzących się piersi czy oczu.
Najpierw doczłapał do Leiko, przyklęknął przy niej. Po krótkich oględzinach stwierdził, że kobieta jest martwa. To samo miało miejsce w przypadku kolejnych wojowników. Wokół panował spokój. Tak przeraźliwy spokój...
– Kariak! – ryknął viero. Biegając pośród zabitych, rozpaczliwie szukał swojego przyjaciela. Logika nie pozostawiała złudzeń, jednak Rajivark wolał naiwniej myśleć, że aż tak strasznie być nie może.
Po kilku desperackich nawoływaniach znalazł podkomendnego. Leżał przy innym wojowniku w pozycji, jakby chciał mu pomóc, lecz cios, który rozbił Kariakowi czaszkę, powalił go na ziemię.
Rajivark przykucnął, uniósł lekko ręce i nie wiedział, co ma z nimi począć. Ciśnienie skumulowane w jego piersi zdawało się ją rozsadzać, co stać się jednak nie mogło, gdyż twarda, przezroczysta tkanka była dostosowana do silnych ucisków.
Przekręcił podkomendnego na plecy i ułożył sobie na kolanach, ręką podtrzymał jego głowę, nie dbając o to, że biała krew brudzi Rajivarkowi opancerzenie.
– Co ja zrobiłem? – szeptał. – Dlaczego w swej żądzy walki cię nie posłuchałem? To ty powinieneś być viero, nie ja. Przepraszam, Kariaku. Tak strasznie przepraszam. Zabiłem was wszystkich.
Po śmierci pozbawione światła oczy risanorka wyglądały jak u wielu innych inteligentnych gatunków – dało się dostrzec źrenicę, tęczówkę i białkówkę. Rajivark dowiedział się oto, że Kariak zawsze miał różowe oczy.
Oparł czoło o czoło przyjaciela i zaczął szlochać.
Wszystko przepadło. Zawiódł swój lud i władcę tyrikujirrę, którym sam chciał kiedyś zostać jako pretendent viero, mógł bowiem dalej być w wojsku albo starać się o władzę nad narodem. Doprowadził do bezsensownej śmierci swoich wojowników. Nikt nie popełnił takiej zbrodni od początku ery nowożytnej, gdy risanorkowie po raz pierwszy opuścili Tirigorian.
Rozumiał, dlaczego uruladi pozostawili go przy życiu. Poznali normy społeczne risanorków na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie ma nic gorszego dla altruistycznego ludu, niż patrzenie na śmierć swoich braci i sióstr, zwłaszcza gdy ma się świadomość, że jest się powodem zaistniałej tragedii. A najdotkliwiej odczuwali to dowódcy i władcy. Rajivark nienawidził uruladi za to, na co go skazali, lecz i podziwiał za okrutną doskonałość opracowanego planu. Jako viero mógł podjąć teraz jedną z kilku decyzji. Wrócić do swoich, dalej dowodzić – risanorkowie wybaczali nawet największe błędy – lecz żyć z łatą hańby, co szybko doprowadziłoby go do choroby psychicznej. Wrócić, zrezygnować ze swej funkcji, zmienić powołanie i cierpieć jak w poprzednim przypadku. Wrócić, poddać się medycznemu zabiegowi czyszczenia pamięci, czego nie stosował jednak żaden risanork, uważając, że jest to godny pogardy sposób radzenia sobie z problemem. Rajivark mógł jeszcze popełnić samobójstwo. Ostatnią możliwością było dobrowolne wygnanie i dożywotnie cierpienie z dala od swojego ludu. Ewentualnie zdobycie czegoś, czym dałoby się powetować wyrządzone szkody. I to nie byle jakiego, na przykład znalezienie planety zdatnej do zasiedlenia, zdobycie potężnego sojusznika czy wynalezienie czegoś przydatnego społeczeństwu. Kara śmierci nie była brana pod uwagę. Pierwsze prawo zwyczajowe risanorków brzmiało, że żaden nie może podnosić ręki na drugiego. Zresztą nie musiało to być przestrzegane, każdy risanork rodził się bowiem ze społecznym genem altruizmu, nakazującym pomagać braciom, a nie im szkodzić. „Wy, a nie ja” było ponadto doktryną wpajaną po urodzeniu, lecz dotyczyła gatunku, a nie ludów podbijanych. Jakiekolwiek działanie na szkodę innych risanorków – co zdarzało się niezmiernie rzadko – kończyło się ostracyzmem społecznym.
Rajivark długo zastanawiał się nad swoją sytuacją, cały czas czuwając przy martwym przyjacielu. Perspektywa życia w hańbie przerażała go. Będąc wśród swoich, codziennie musiałby spoglądać w liczne pary oczu, a te przypominałyby mu o skazie z przeszłości. Ze swoją pamięcią robić nic nie zamierzał. Jako że jego jedyną partnerką od dzieciństwa była wojna, mógł odlecieć daleko ze świadomością, że nie porzuci nikogo bliskiego, jednak nie zamierzał się męczyć samotnie w obcym miejscu.
Pozostało więc samobójstwo.
Kiedy dotarło do niego, że wkrótce zakończy swe życie, usłyszał kroki. Uniósł głowę i ujrzał zbliżającą się grupę risanorków. Rozpoznał kilku szczęśliwców oddelegowanych do obozu, jak i członków oddziału, których wysłał na daleką flankę. Tylko przez chwilę czuł ulgę, że choć część armii ocalała.
Wojownicy na widok żyjącego dowódcy, który wcześniej czuwał nieruchomo przy Kariaku, zaczęli truchtać w jego kierunku.
– Viero! – zawołał znajomy głos, lecz pogrążony w katatonii Rajivark nie próbował ustalać, do kogo należy. Po pewnym czasie poruszył się, ułożył pieczołowicie ciało na ziemi, następnie zerwał się na równe nogi. Czuł się jak morderca, którego przyłapano na zbrodni. Nerwowo wodził oczyma po przybyłych podkomendnych.
– Viero – ni zapytał, ni szepnął współczująco przybyły wojownik. Rajivark rozpoznał go, nazywał się Vendoriuk i dowodził lewą flanką, która miała zakleszczyć uruladi po opuszczeniu kanionu.
Viero spoglądał na wojowników jak dziki. Nie mógł znieść tych nienaturalnie spokojnych, współczujących czy zawiedzionych spojrzeń. Wolałby oskarżające krzyki, ale kto z niższych stopniem wojowników miałby czelność wrzeszczeć na swojego viero, który jak najbardziej na to zasłużył? Słowa wyjaśnienia nie były potrzebne. Nawet nie chciał dociekać, w jaki sposób tamci przeżyli i czy uruladi ich nie ścigali. To już nie miało dla niego znaczenia.
Nie był już dowódcą.
Potrząsając głową, Rajivark zaczął się wycofywać.
Vendoriuk podszedł do niego zamaszystym krokiem i kojąco położył mu dłoń na opancerzonym ramieniu.
– Nie rób tego, potrzebujemy cię – powiedział cicho, błagalnym tonem. – Jesteśmy wojownikami, ale nie bogami. Każdy z nas może zawieść. Chociaż odwiedziliśmy wiele wszechświatów i nie spotkaliśmy nikogo lepszego od risanorków, niczym się nie różnimy od najprymitywniejszej kasty uruladi, grzebiącej w ziemi i rozpalającej ogień kamieniami, jeśli chodzi o popełnianie błędów. Nikt cię nie będzie oskarżał. Nie odchodź.
Rajivark chwycił jego rękę i zsunął z ramienia. Cofnął się o kilka kroków. Wyjął spod pancerza zawieszony na wstędze order, który otrzymał za liczne zasługi, nim awansowano go na viero. Wodził przez moment pazurem palca wskazującego po napisach i symbolach. Dotąd nie zawiódł. Nigdy nie został pobity przez słabszego przeciwnika. Naciągał na szyi wstęgę tak mocno, zahaczywszy o bruzdę pancerza, aż wreszcie się poddała i pękła. Zamierzał upuścić złociste oznaczenie na ziemię, lecz ostatecznie zacisnął palce wokół niego i się odwrócił.
Nie słyszał słów za plecami. Jego ludzie pozwolić mu odejść z honorem.
Kiedy za kominem intruzji zniknął risanorkom z oczu, zaczął biec na skalistą pustynię smaganą wiatrem. Ostatnim wspomnieniem z jego życia będzie widok twarzy wojowników rozgromionej armii, patrzących na niego z politowaniem.
Nigdy przez myśl mu nie przeszło, że tuż przed śmiercią dowie się na swój temat nowych rzeczy. Pierwsza z nich była taka, że pod grubą skórą opancerzonego hegemona, który podbił niezliczoną ilość planet i zabił niezliczoną ilość istot, krył się żałosny tchórz.
Rajivark od pewnego czasu stał na krawędzi urwiska, ale nie potrafił się zabić. Wystarczyło zrobić krok i wpaść w bezdenną przepaść. Jednak on tkwił nieruchomo, przed pęknięciem planety uświadomił sobie bowiem, jak kocha życie. Wciąż był młody i chciał żyć. Tak wiele jeszcze zobaczyć. Nie tracić najcenniejszego daru kosmosu. Mógłby stać się nieśmiertelny, o czym kiedyś marzył – o przejęciu tronu po Kogurijo i zostaniu wiecznym władcą risanorków. Próbował skończyć ze sobą przez pozbycie się aparatu oddechowego, lecz kiedy zaczęły palić go płuca z trudem łapiące powietrze, znów przytknął zawór do nosa i ust.
Były viero ryknął, rozwścieczony. Podniósł głaz i cisnął nim w rozpadlinę. Oba dźwięki odbijały się długim echem.
Przysiadł na podłożu, oparł brodę na kolanie i zaczął obracać order w dłoni, wpatrując się w kostropaty horyzont martwej okolicy. Podbiegło do niego drobne stworzenie, zainteresowane ogonem wolno zamiatającym suche podłoże. Zaszczebiotało. Rajivark obrócił się, uniósł wargi w smutnym uśmiechu, patrząc, jak stworzenie o głowie wielkości jego pazura daje się podrapać po skórzastym podgardlu. Wkrótce zwierzątko straciło zainteresowanie obcym, który zapatrzył się w niebo, i oddaliło się w podskokach.
Panował półmrok środka nocy, a kiedy ogromny księżyc sinozielonej barwy przysłonił jedną z trzech większych gwiazd, zrobiło się ciemniej. Wkrótce inny glob z układu, w którym krążyła Vikoko, znalazł się przed drugim źródłem światła. Lecz było wciąż zbyt jasno dla Rajivarka, który pochodził z planety, gdzie docierało niewiele energii gwiazd, a nocą panowały głębokie ciemności. Chętnie pogrążyłby się teraz w takim totalnym mroku, niczym w szczelnym kokonie drapieżnej bestii, z którego nie mógłby się uwolnić.
Umknął mu moment, kiedy zapadł w pełen koszmarów sen. A kiedy się obudził, leżąc na boku, z orderem trzymanym luźno w dłoni, zauważył promień wschodzącej głównej gwiazdy.
Wczorajsza chandra nie minęła, poczucie wstydu tchórza wręcz się spotęgowało. A jeśli słusznie postąpił, pomyślał. Czyż życie nie było priorytetem wśród risanorków? Najcenniejszym darem dla mieszkańców multiwszechświatów? Czymś, co risanorkowie i tak nie nauczyli się doceniać w wielu przypadkach?
Rajivark wstał. Lekko dokuczał mu głód. Żałował, że nie ma przy sobie dezintegratora, mógłby wówczas sproszkować skały i uzyskać odżywcze minerały, które stanowiły podstawę pożywienia risanorków. Jednak w chwili ucieczki z pola poległych nie spodziewał się, że dostąpi zaszczytu zjedzenia ostatniego posiłku.
I tak oto pozostała mu ostateczna możliwość – wieczne wygnanie zamiast wiecznej władzy.