Misterium powrotu. Pieśń Salomona, Pieśń Emmanuela - Maria Szamot - ebook

Misterium powrotu. Pieśń Salomona, Pieśń Emmanuela ebook

Maria Szamot

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Maria Szamot zestawia dwa pozornie odległe teksty: starotestamentalną Pieśń nad Pieśniami oraz nowotestamentalną Ewangelię wg św. Mateusza. Na oba spogląda świeżym okiem. Proponuje osobistą interpretację. Odczytuje na nowo alegorie (dzieje oblubieńczej pary jako duchowy wzrost człowieka) i metafory (ludzkie życie jako plac budowy królestwa), by ukazać uniwersalny sens biblijnych fragmentów. Wszystko po to, byśmy – jak naprowadza nas tytuł – powrócili. Ten powrót „stanowi wspólny wątek obu pieśni i tematycznie spaja w całość obie części książki”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 400

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaczkinson

Nie oderwiesz się od lektury

Wskapaniałe interpretacje. Polecam.
00



© Copyright for the text by Maria Szamot, 2013

© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2023

 

Redaktor prowadząca – Justyna Olszewska

Redakcja – Zofia Smęda

Korekta – Agnieszka Czapczyk

Skład i łamanie  wersji do druku– pilcrow studio

Redakcja techniczna – Józefa Kurpisz

Projekt okładki i layoutu – Krzysztof Lorczyk OP

 

 

ISBN 978-83-7906-369-7

 

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydanie I

ul. Kościuszki 99

61-716 Poznań

tel. 61 850 47 52

[email protected]

www.wdrodze.pl

 

Przygotowanie wersji elektronicznej Epubeum

Zamiast wstępu

Czytelnikowi, który bierze do rąk tę książkę, należy się słowo wyjaśnienia, gdyż tytułowe dwie pieśni to Pieśń nad Pieśniami i Ewangelia św. Mateusza, a próba powiązania tekstów tak od siebie odległych, zarówno pod względem treści, jak i czasu powstania, może się wydać cokolwiek dziwaczna.

Prawdę mówiąc, nigdy specjalnie nie lubiłam Pieśni nad Pieśniami. Jej porwany tekst, nieuporządkowane obrazy, chaos myśli i skojarzeń, który stąd powstawał – wszystko to razem podczas lektury owocowało jakimś niepokojem, jakimś dziwnym doznaniem przykrości. Aż do chwili, gdy do mojej świadomości przebił się pełny tytuł tej księgi: Pieśń nad Pieśniami Salomona i skojarzyłam go ze słowami proroka Izajasza. Wtedy myśli popłynęły gładko, a obrazy i wersety zaczęły układać się w zrozumiałą i piękną, a dla mnie również niezwykle poruszającą całość. Zapis tych przemyśleń stanowi pierwszą część książki.

Jeszcze podczas pracy nad nią przyszło mi do głowy skądinąd zupełnie oczywiste pytanie: wiem już, co Stary Testament nazywa Pieśnią nad Pieśniami „Salomona”, a co jest taką pieśnią nad pieśniami Syna Bożego? Zdaje się, że podobne pytanie postawił sobie św. Mateusz, bo to w jego Ewangelii znalazłam na nie odpowiedź. Próba odczytania tej Ewangelii jako Pieśni Emmanuela stanowi drugą część książki.

Całości nadałam tytuł Misterium powrotu, bo o powrót tu chodzi. O przywrócenie sytuacji, w której już kiedyś byliśmy i dla której zostaliśmy stworzeni. By tak się stało, bierzemy udział w trudnym dla nas do ogarnięcia, niebiańskim misterium przygotowanym przez Ojca i Syna. Realizacja powrotu, droga, na jakiej się on dokonuje, stanowi wspólny wątek obu pieśni i tematycznie spaja w całość obie części książki.

Pieśń Salomona

Z Pieśnią nad Pieśniami poczynano sobie trochę nadto, może dlatego, że nie chroniła jej obawa przed bluźnierstwem, gdyż jako jedyna z ksiąg Starego Testamentu nie przywołuje Bożego Imienia. A skoro nie Jahwe jest jej bohaterem, a ludzka para, zwykli zjadacze chleba, to do tego tekstu też można podejść zwyczajnie. Nie żeby go od razu tratować, ale bez przesadnego pietyzmu. Bez tej dbałości o każdy znak, bez tego napięcia, by przez nieuwagę czegoś nieświadomie nie przeinaczyć. Także nie w intencji poprawiania, ale dla ułatwienia lektury, wprowadzono około IV wieku podział tekstu na role: oblubieńca, oblubienicy, chóru itd. Zabieg ten miał swoje istotne konsekwencje. Radykalnie zmniejszał – jak powiedzieliby fizycy – ilość stopni swobody pozostających do dyspozycji czytelnika tekstu, to znaczy determinował sposób interpretacji. Interpretacja więc była taka, na jaką pozwalały i jakiej bezpośrednim wyrazem, a poniekąd także zabezpieczeniem, były owe didaskalia. Podział ról ustalany przez każdorazowego redaktora tekstu zmieniał się także w pewnym zakresie w zależności od przyjętej przez niego interpretacji. A próbowano ten tekst interpretować zarówno dosłownie, jak i symbolicznie, moim jednak zdaniem zbyt płytko.

Nie wiem, jak niepodważalne autorytety za tym stoją, ale twierdzę, że proste skojarzenia natury językowej (winnica, oblubieniec, oblubienica) odsyłające do ksiąg prorockich albo cokolwiek mechaniczne próby odczytywania tekstu według klucza podsuwanego przez teksty z tej samej epoki są nietrafione. Interpretacje oparte na takich przesłankach ani nie uzasadniają zagadkowej konstrukcji tekstu, ani nie rozjaśniają zastosowanej w nim metaforyki. Dobrze wyjaśniają treść tylko w odniesieniu do fragmentów, całości nie porządkując.

W efekcie Pieśń nad Pieśniami pozostaje księgą nieodkrytą, sezamem wypełnionym skarbami, do którego zapomnieliśmy zaklęcia. I, jeśli mamy się do tych bogactw dobrać, wzorem chciwego brata Ali Baby możemy jedynie wykrzykiwać różne jego warianty, w nadziei, że przypadek pomoże odkryć ten, który otwiera sezam. Interpretacji, którą poniżej przedstawiam, można zarzucić, że w istocie przypomina trochę owe bezradne pokrzykiwania Kasima. Nie mam tytułów naukowych, nie znam języków biblijnych, nie studiowałam egzegezy i jeszcze parę takich „nie” mogłabym o sobie dorzucić, na co więc liczę? Na to, że ktoś, kto ma przygotowanie i warsztat, a przede wszystkim kocha Pismo Święte, ujmie się za zaproponowaną interpretacją i podejmie moją myśl. Krytycznie się jej przyjrzy, może ją poprawi, przepowie lub ulepszy, a w każdym razie, powstrzymując falę głupstw wypowiadanych na temat tej księgi, otworzy ją dla innych – na chwałę Pana i ku radości Jego wyznawców.

Dzisiaj, gdy fragmenty Pieśni nad Pieśniami służą szkolnej dziatwie za wzorcowy przykład archaicznej liryki miłosnej, jej ewentualna teologiczna wymowa tym łatwiej umyka z pola zainteresowań przeciętnego czytelnika. Skłaniamy się ku dosłownemu odczytywaniu księgi, dopatrując się w niej opisów romantycznych uniesień i echa rytuałów zaręczynowo-weselnych, ostatnie słowo na jej temat oddając literaturoznawcom. Napotykając niezrozumiałe i zaskakujące wersety albo nieczytelne w swej wymowie obrazy, tłumaczymy sobie, że to taka biblijna licentia poetica, a nielogiczny, rwany układ (w ten sposób interpretowanej) treści składamy na karb starożytności tekstu. W końcu od jego powstania dzielą nas tysiąclecia. Wiele mogło się w nim w międzyczasie pozmieniać, zostać poprzeinaczane albo po prostu zaginąć. Czytałam nawet, że w ogóle nie należy doszukiwać się w tej księdze jakiejś generalnej myśli konstrukcyjnej, że jest ona tylko zbiorem notatek, zapisków, przyśpiewek i scenek wyjętych z weselnych obrzędów. Aż dziw, że tak nisko można sobie cenić kanoniczną księgę Pisma Świętego. Aż dziw, że przy takim podejściu ciągle jeszcze należy ona do kanonu.

Klucz do interpretacji Pieśni nad Pieśniami znajduje się w Księdze Rodzaju. Już tam (i już wtedy) w opisie stworzenia i upadku zastosowano pewien zabieg literacki, który tutaj znajduje swoją kontynuację. Pisałam o tym dwukrotnie przy innych okazjach1, uzasadniając w miarę swych możliwości to spostrzeżenie i ukazując jego bogate następstwa. W największym skrócie: ów zabieg polega na tym, że dwom składowym ludzkiej natury – ciału i duchowi – przyporządkowano dwa odrębne symbole: symbol mężczyzny i symbol niewiasty. Wszystko, za co w ludzkiej naturze odpowiada biologia i ukształtowana na jej bazie psychika, obrazuje postać mężczyzny, wszystko, co jest w niej przejawem życia duchowego, znajduje swój wyraz w postaci niewiasty. Niecelowe wydaje mi się przytaczanie tutaj raz jeszcze tamtych argumentów i uzasadnianie sensowności takiego sposobu czytania tekstu biblijnego. Niech więc – skoro twierdzę, że tę samą metaforykę zastosowano także w Pieśni nad Pieśniami – będzie to nasze założenie robocze, które – jeśli jest błędne – zawiedzie nas na manowce, jeśli jest prawidłowe, sprosta wymogom logiki przekazu i odsłoni jego nowy, niewidoczny dotychczas wymiar. Jednakże nie można lekceważyć faktu, że Księga Rodzaju i Pieśń nad Pieśniami dzielą stulecia refleksji i choć charakter zabiegu jest taki sam, znaczenie symboli jest tutaj nieco inne, z pewnego punktu widzenia subtelniejsze. W Pieśni nad Pieśniami kobieta (oblubienica) nadal symbolizuje pierwiastek duchowy ludzkiej natury, który w tej naturze może, lecz nie musi dojść do głosu, przynajmniej nie na każdym etapie jej rozwoju i nie u każdego z jednakową intensywnością, natomiast mężczyzna (oblubieniec), inaczej niż w Rdz, jest obrazem człowieka duchowo nieprzebudzonego, człowieka, który dopiero odkrywa świat ducha i to, że sam jest istotą obdarzoną duchem.

Przyjmujemy więc od początku, że oblubieńcza para w Pieśni nad Pieśniami jest alegorią człowieka, to znaczy osoby ludzkiej widzianej w aspekcie jej rozwoju duchowego. Spoiwem zaś tej oryginalnej, dwubiegunowej konstrukcji, zapewniającym jej stabilność, integralność i harmonijny rozwój, jest wzajemna miłość dwojga oblubieńców.

Stając przed lustrem, raczej nie myślimy o sobie w taki sposób. Nie natykamy się w sobie na ten dziwny rodzaj miłości, która – jak wieści Pieśń nad Pieśniami – żyje w nas, scala, popycha ku dojrzewaniu i funduje naszą tożsamość. Mimo to mamy poczucie wewnętrznej jedności i jedyności. Nasze czyny, choć skierowane ku zewnętrznemu światu, zmieniają nas samych: w ich rezultacie stajemy się „jacyś”, tacy, a nie inni – uczciwi, nieuczciwi, sprawiedliwi lub niesprawiedliwi, samolubni lub ofiarni… (To, co pochodzi z serca, i to czyni człowieka nieczystym, Mt 15,18).

Nietrudno też zauważyć, że owe czyny pozostają w wyraźnym związku z etapem naszego wewnętrznego rozwoju. Angażując się w świat, zyskujemy tożsamość duchową. Przy tym jakaś dobroczynna siła sprawia, że obie części naszej osobowości, podlegając w toku życia nieustannym przemianom – bo tego, że człowiek jako taki podlega nieustannym przemianom, udowadniać nie trzeba – ewoluują w sposób tajemniczo wzajemnie zrównoważony. Co więcej, nie tylko towarzyszą sobie na równoległych trajektoriach, nie tylko nie rozbiegają się w przeciwnych kierunkach, ale, przeciwnie, w miarę upływu lat uzbieżniają się i zrastają z sobą coraz ściślej. Księga Rodzaju nazywa tę rosnącą koincydencję małżeństwem (Dlatego mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem, Rdz 2,24). Pieśń nad Pieśniami, kładąc akcent na teleologii tych zmian, mówi o miłości oblubieńczej, to znaczy takiej, w której doskonałe zespolenie jest docelowym pragnieniem każdej ze stron. Każde z oblubieńców doznaje tego pragnienia i wyraża je na sobie właściwy sposób, adekwatnie do stopnia wzajemnego poznania i typu swej aktywności, ale każde od początku dąży do spotkania drugiego, szuka go i wypatruje. Specyfika tych obustronnych starań jest argumentem przemawiającym na korzyść przyjętego tu wcześniej założenia o symbolicznej wymowie postaci oblubieńców. Nie sposób ich zachowania, dynamiki ich postępków przenieść na grunt choćby najbardziej skomplikowanego romansu. Po prostu zakochani nie tak szukają z sobą kontaktu, nie tak działa miłosny impuls. Miłość jest podobno ślepa, ale nie w taki sposób jak tu: odnajdują się, ale się nie widzą, bo się nie znają (!), spotykają się, ale się nie słyszą… Ludzka miłość, przy całej wyjątkowości i indywidualizmie, ma swoją logikę, swój charakterystyczny dynamizm, swoje stadia i kierunek rozwoju, których w Pieśni nad Pieśniami – odczytywanej jako historia miłosna – nie sposób dostrzec. Raczej, ale to dopiero podczas wnikliwszej analizy, dostrzegamy ich zaprzeczenie. Cała ta historia rozwija się w odwrotnym kierunku niż romans! Wszystko to razem podpowiada, że Pieśń nad Pieśniami, odwołując się wprawdzie do obrazów i języka właściwego dla opisu zakochania, nie jest jeszcze jedną opowieścią o miłości między dwojgiem ludzi. O miłości owszem, ale nie tego rodzaju!

Z drugiej strony, coś w tym dziwnym „romansie” pobrzmiewa znajomo. Ku własnemu zaskoczeniu orientujemy się nagle, że skądś to już znamy. Że kiedyś, gdzieś sami doświadczyliśmy podobnego poczucia braku czegoś bardzo istotnego, nadzwyczaj cennego, podobnie przemożnego impulsu, który kazał nam błąkać się w nadziei spotkania, tej niejasnej pewności, że stoimy przed zamkniętymi drzwiami, które wystarczyłoby lekko pchnąć, by dostąpić… (no, właśnie, czego?), tej nieznośnej bezradności przy każdej próbie odpowiedzi na to dziwne wezwanie (skąd płynące?) i tego smutku, że coś najcenniejszego, nieskończenie wspaniałego nas omija… Kiedyś, gdzieś otarliśmy się o to samo, czego doświadcza tych dwoje z Pieśni nad Pieśniami. Kiedyś, gdzieś byliśmy jak oni. Byliśmy w tym ich dążeniu zarazem nią i nim, bo jeśli prawidłowo odczytujemy te symbole, tych dwoje to my. To ja. To człowiek. A „ich miłość” jest najpiękniejszą i najwspanialszą rzeczą, jaka może się nam przydarzyć. Więcej, to najistotniejszy i najwznioślejszy wymiar naszej egzystencji – jej pieśń nad pieśniami. Jedyna taka i niepowtarzalna, wyrażająca absolutną i ostateczną prawdę o nas i opiewająca niewysłowioną wspaniałomyślność Stwórcy, który w chwili stworzenia zapisał ją w nas. To On jest jej autorem. Z obfitości serca mówią usta (Mt 12,34), z obfitości twórcy czerpie jego dzieło. Stwórca dał nam to, co sam posiada w obfitości (miłość jest z Boga – pisze św. Jan w Pierwszym Liście, 4,7). Dał nam miłość jako zasadę, jako fundament naszej ludzkiej natury, czyniąc nas tym samym podobnymi do siebie: stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz (Rdz 1,27). Dał nam to, co w Nim samym jest najwspanialsze, by tak rzec, najwyższej próby. Uczynił miłość spoiwem naszej istoty, zasadą ontyczną, dlatego jako jedyne stworzenia na ziemi potrafimy kochać. Dał nam miłość – brylant z korony własnych przymiotów, wynosząc nas tym samym na szczyt stworzenia. Jesteśmy więc najwspanialszą z „pieśni” Stwórcy – Jego Pieśnią nad Pieśniami2.

Mocą moją i pieśnią moją jest Pan, wyznaje prorok Izajasz (Iz 12,2). Pan, moja moc i pieśń – czytamy w Psalmie 118 (Ps 118,14). Do takiego znaczenia słowa „pieśń” odwołuje się tytuł księgi. Moja pieśń to wyraz tego, co jest moim środkiem. Tego, co mnie stanowi. Czego może nazwać nawet nie umiem, ale bez czego mnie nie ma. Moja pieśń to najdoskonalszy wyraz mojej tożsamości, samego jej rdzenia, to ja w mej wewnętrznej prawdzie. A Salomon? Salomon to symbol królewskości i dostojeństwa3, władcy mądrego, sprawiedliwego, wspaniałomyślnego. Salomon to imię króla, którego poddani byli ludźmi szczęśliwymi i dumnymi ze swego władcy. Czy jest w tym coś dziwnego, że otaczając najwyższą czcią Imię Boga, nie pozwalając sobie na najmniejszy gest poufałości wobec Niego, biblijny autor, by o Nim opowiadać, posłużył się imieniem właśnie tego króla?

W świetle tych uwag wszelkie rozważania o tym, kto napisał Pieśń nad Pieśniami, historyczny król Salomon czy ktoś inny, są nieporozumieniem. Jego imię znalazło się w tytule poematu, bo jest to – strywializuję, żeby być dobrze rozumianą – poemat o najwspanialszym z dzieł Boga. O takim Jego dziele, które doskonalej niż bezkres kosmosu, niż niewyobrażalna precyzja mikroświata odzwierciedla Jego samego, najwierniej ukazuje Jego boską Osobę – o dziele, które jest Jego pieśnią nad pieśniami, Jego – Salomona. Pieśń nad Pieśniami Salomona – tak brzmi pełny tytuł tego poematu i zróbmy, co się da, by mu go przywrócić, gdyż dopiero taki tytuł jest adekwatny do treści.

Pozostaje jeszcze wyjaśnić przyjęty przeze mnie sposób postępowania z tekstem. Odrzucam podział na role, rezygnuję z podziału na pieśni. Oba te podziały są efektem pracy kolejnych redaktorów tekstu. Zmieniają się w zależności od edycji, od sposobu rozumienia treści. Moim zdaniem w wielu punktach są nietrafione i mylące, a w każdym razie zbędne. Zachowuję pierwotny podział na osiem rozdziałów, które, jak łatwo będzie zauważyć, stanowią w przybliżeniu jednolite pod względem wymowy całostki, a tak postrzegane i zestawione razem pozwalają odkryć zamysł konstrukcyjny oraz logikę całego wywodu.

Osobny problem stanowi wybór właściwego źródła. Przejrzałam dostępne mi tłumaczenia, łącznie z zaproponowanymi przez Czesława Miłosza i Romana Brandstaettera, i oczywiście nie udało mi się znaleźć tekstu, który by mnie satysfakcjonował. Z własnego doświadczenia wiem, że jeśli słowo ma wiele znaczeń, tłumacz wybiera to, które najlepiej odzwierciedla jego osobiste rozumienie tłumaczonego tekstu, bo jakżeż inaczej miałby postąpić? Stąd też moje kłopoty. Skoro zamierzam podać całkowicie nową interpretację księgi, to tłumaczenia odpowiadającego mym zamiarom po prostu jeszcze nie ma. Nie kwestionuję wartości dotychczasowych przekładów, bez nich nie miałabym dostępu do Pieśni nad Pieśniami, ale chciałabym znaleźć taki, który jest najbliższy memu odczytaniu. Skoro zaś takiego nie znalazłam, muszę posłużyć się kompilacją tłumaczeń, a w skrajnych wypadkach, gdy stawką staje się zrozumienie tekstu i spójność interpretacji, zaproponować własną wersję niektórych sformułowań. Wyznaję, że w tej sytuacji czuję się bardzo niekomfortowo, gdyż z zasady nie pozwalam sobie na żadne manipulacje w stosunku do tekstu Pisma Świętego. Jestem bowiem głęboko przekonana, że skoro Duch Święty się nim opiekuje, wystarczy nam to, co mamy; na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że to naprawdę wystarcza. W każdym razie zawsze będę starannie odróżniać cytaty od bardzo nielicznych propozycji własnych (S), a korzystać zamierzam głównie z Biblii Tysiąclecia, wyd. 3 (T), oraz z najnowszej edycji paulińskiej Pisma Świętego (P), która obfituje w niezwykle dla mnie cenne odwołania do sformułowań oryginału i komentarze. Oddzielnie pozwoliłam sobie zaproponować jednolity tekst Pieśni nad Pieśniami w wersji, która wydaje mi się najodpowiedniejsza dla potrzeb przedstawionej interpretacji. Traktuję go jako rodzaj nieśmiałego pytania kierowanego do tych czytelników, którzy znają język hebrajski i zechcieliby sprawdzić, czy tekst poematu dopuszcza tego rodzaju przekład.

Rozdział pierwszy. Odkrycie

[Pnp 1,2–3]

(T) Niech mnie ucałuje pocałunkami swych ust! Bo miłość twa przedniejsza od wina. Woń twych pachnideł słodka, olejek rozlany – imię twe, dlatego miłują cię dziewczęta.

(P) Pocałuj mnie! Niech mnie całują twe usta, bo twoje kochanie lepsze jest niż wino, lepsze niż zapach twoich perfum. Twoje imię jest jak wyborny olejek, oto dlaczego miłują cię dziewczęta.

Pierwsze słowo4 i od razu prośba o pocałunek – jak w prawdziwym erotyku. Zaskakujące tempo, jak na tak starożytny tekst. Ani słowa na temat pierwszego spotkania? Pierwszego porażającego wrażenia? Albo erotyk i wtedy nie ma gadania o słodkiej woni pachnideł, albo olejek rozlany i miękkie opisy kolejnych wzruszeń. Właściwie jakiego rodzaju tekst mamy przed oczyma?

Pocałuj mnie! – to prośba o znak miłości, znak czułości albo, ostrożniej – znak bliskiej relacji. Jeszcze nie wiadomo, czyja to prośba ani do kogo jest kierowana, ale widać, że impulsem dla niej nie jest wybujały erotyzm, lecz jakieś wspomnienie, jakiś rodzaj tęsknego pragnienia miłości, której się już kiedyś zaznało. Miłości tej konkretnej osoby. Miłości, o której wie się, że lepsza jest niż znakomite wino, upaja bardziej niż ono, oszałamia silniej niż woń wschodnich pachnideł. To pragnienie nie szuka pieszczoty, zaspokojenia, ale domaga się samej miłości. Dąży do tego, by znaleźć się w jej kręgu, by się nią cieszyć, doznawać szczęścia z jej posiadania, z bycia kochanym przez tę właśnie osobę i w taki sposób. Ta miłość jest nieoczekiwanie ogromna, wspaniała. Balansuje na granicy tego, co są w stanie rejestrować nasze zmysły, stąd porównanie jej do wina i do pachnideł, pod wpływem których traci się nad sobą kontrolę. Być tak kochanym, oto marzenie, które streszcza się w jednym słowie – w imieniu tego, kto jest adresatem tego pragnienia.

Domyślamy się, że całe to wyznanie i prośbę wypowiada kobieta. Miłują cię dziewczęta, mówi, a my na podstawie poprzednich słów widzimy w niej jedną z tych zakochanych dziewcząt. Zastanawiające jednak, że tylko w tak pośredni sposób dowiadujemy się, iż kocha tego, czyjej miłości pragnie. Co do stanu swych uczuć wypowiada się z dziwną dyskrecją. Czy ta miłość jest w jej oczach uczuciem oczywistym, czy niestosownym, wstydliwym? A może czuje się zbyt mała ze swoją miłością wobec tamtej, wspaniałej, której dla siebie pragnie?

Wart zastanowienia jest też język, jakim oblubienica5 opisuje swoje odczucia. Nic nas tak nie zdradza, nie dekonspiruje w cudzych oczach, jak właśnie język. Nie w tym rzecz, że istnieją formuły prostsze, bardziej zwyczajne na wyrażenie tych samych treści, niż te, którymi się ona posługuje. Tym różni się poezja od mowy codziennej. Uwagę zwraca co innego – dobór metafor. Wszystkie one odwołują się do ulotnych, trudno przekazywalnych wrażeń (zapach, brzmienie), przywołują stany zawieszenia normalnych doznań zmysłowych, zmiany ich ostrości (upojenie winem, oszołomienie wonią). Ten zasób określeń nie może być dziełem przypadku, gdyż jest zbyt konsekwentny. O co może tu chodzić? Miłość jest skłonna do uniesień i zachwytów, ale ich treść jest dość nieskomplikowana, a powód oczywisty. Tutaj zaś wyczuwa się wysiłek nazywania samej materii zachwytu (twoje kochanie lepsze niż wino, olejek rozlany – imię twe). Najwidoczniej uczucia, o których tu mowa, nie należą do codziennego repertuaru uczuć. A i ktoś, kto takimi analogiami się posługuje (w dalszym tekście jest ich znacznie więcej), sam musi wykazywać nietypową wrażliwość. Opisuje doznania, jakie odbiera – zwiewne, ulotne, niemal na granicy rejestrowalności przez zmysły, nieodnotowane w języku (cóż konkretnie oznacza imię jak olejek rozlany?), finezyjne – i tym samym ujawnia swój sposób odbioru świata i funkcjonowania w nim. Sposób, który przekracza normalne standardy – nieuchwytny, niewymierny, ponadzmysłowy, niemożliwy do osaczenia… A nie tylko oblubienica reaguje w tak niecodzienny sposób na osobę, do której się zwraca, ale i pozostałe dziewczęta (oto dlaczego cię miłują). Przystojny chłopak budzi zainteresowanie wielu dziewcząt, to normalne, ale czy uroda to dostateczny fundament dla uczucia tak wyjątkowego w swym charakterze i sposobie manifestowania?

A kim są dziewczęta, które właśnie takiej miłości pragną? Choć wszyscy pragniemy miłości, to nie wszyscy takiej samej. Nasza miłość jest taka, jacy my jesteśmy. Nie pragnie się czegoś, czego nie potrafi się przyjąć albo na co nie znajduje się w sobie odpowiedzi. Miłość każdemu przypina skrzydła, ale tam, skąd jeden startuje do lotu, drugi musi się na nich dopiero wznieść. Prawdą jest, że wszyscy rozkwitamy pod tchnieniem miłości, ale (znowu) każdy w sobie dostępnej skali, na sobie właściwym poziomie głębi i subtelności uczuć. Dlatego też zdarza się, że cudza miłość robi na nas wrażenie odrażające, chociaż w życiu tego konkretnego człowieka jest autentyczną miłością i najwyższym wzlotem. Jeśli więc dziewczęta kochają owego mężczyznę właśnie za jego miłość tak delikatną i zwiewną, niemal ponadzmysłową (a nie każda dziewczyna chce dla siebie takiej miłości), to znaczy, że same w taki sposób kochają. Taką miłością darzą, jaką chcą być obdarzane.

Dziewczęcość jest przy tym naturalnym etapem kobiecości, jej najwcześniejszym i jednocześnie najbłyskotliwszym stadium. Porą drugich narodzin, gdy z nieporadnej poczwarki wyłania się pyszny motyl i coraz śmielej rozkłada w słońcu tęczowe skrzydła. Na ten widok patrzącego ogarnia zdumienie i jakiś rodzaj dziwnie tęsknego zachwytu: że też tyle kruchego i migotliwego piękna jest w tej istocie… I tyle dobra, jeszcze niezatartego, które trudno od piękna oddzielić… Dziewczęcość nie poddaje się definicjom. Od zawsze ścigają ją swym słowem poeci, malarze muśnięciami pędzla próbują zatrzymać, a tańcząca Salome i tak wymyka się zachłannym dłoniom oczarowanych biesiadników… Przy całym swym głęboko poruszającym pięknie jej taniec nie ma przed sobą przyszłości: dziewczęcość umiera, by ustąpić miejsca kobiecości.

Jeśli wszystko, co tu powiedziano, zestawimy z wcześniejszymi uwagami na temat postaci kobiety w Pieśni nad Pieśniami, oczywiste się staje, że zakochane dziewczęta nie są istotami z krwi i kości, ale podobnie jak oblubienica – alegorycznym obrazem duchowej cząstki obecnej w każdej ludzkiej istocie. Ta duchowa cząstka jest jeszcze bardzo „niedojrzała”6, może nawet dopiero co powołana do istnienia. Zna tylko swego Stwórcę i jest świadoma Jego wspaniałomyślnej miłości, której zawdzięcza istnienie i życie. Ponadto ma naturę podobną do Niego (Bóg jest duchem, J 4,24), a to sprawia, że bez zapośredniczenia, lepiej i pełniej niż cielesny człowiek doznaje tej miłości, rozumie ją i jej pragnie. Miłość dziewcząt do tego, którego imię jest jak rozlany olejek, upaja jak silny zapach, jest więc obrazem naturalnej, wrodzonej miłości, jaką żywi ludzki duch do swego Stwórcy. Miłości, która – gdybyśmy pozostawali w stanie pierwotnej niewinności – byłaby naszym oczywistym i spontanicznym sposobem odnoszenia się do Boga. Byłaby treścią naszych serc.

[Pnp 1,4]

(T) Pociągnij mnie za sobą! Pobiegnijmy! Wprowadź mnie, królu, w twe komnaty! Cieszyć się będziemy i weselić tobą, i sławić twą miłość nad wino; [jakże] słusznie cię miłują!

(P) Weź mnie za rękę i pobiegnijmy razem! Tyś moim królem, prowadź mnie do twych komnat! Cieszmy się i radujmy tobą! Wychwalajmy twoje kochanie nad wino! Nic dziwnego, że cię miłują.

Spontanicznym dążeniem każdego zakochanego jest staranie, by przebywać z tym, kogo kocha. Sama obecność ukochanego już uszczęśliwia, już wystarcza jako powód do radości. Zakochani potrafią zdobyć się na duży wysiłek, jeśli dzięki niemu choć chwilę będą razem. Dlaczego więc oblubienica mówi: radujmy się tobą? Dziewczyna, kierując te słowa do swego ukochanego, powiedziałaby: „radujmy się sobą”, a dalej: „wychwalajmy naszą miłość”, a nie twoją. Wątpliwości znikają natychmiast, gdy przyjmie się, że adresatem tych słów jest Bóg, dawca i obiekt jej miłości. Przy takim założeniu wersety 2–4 trzeba uznać za rodzaj hymnu pochwalnego lub inwokację, w której stworzenie zachwycone swoim Stwórcą zwraca się do Niego. Nie potrafię tego udowodnić, ale chyba nie popełnię błędu nadinterpretacji, jeśli powiem, że początek PNP nawiązuje do chwili, gdy Bóg stwarza ducha ludzkiego (zbudował niewiastę, Rdz 2,22); a ten zachwycony darem istnienia wyśpiewuje ten hymn miłości do Niego. Prośba o pocałunek na wstępie jest w gruncie rzeczy prośbą o akceptację. To ma być pocałunek powitania, jakim Izraelita witał chcianego, oczekiwanego i szanowanego przez siebie gościa. Bóg obdarza istnieniem nową istotę. Jest ona w tym momencie „gościem” w świecie zamieszkałym już przez inne stworzenia. Pojawia się wśród nich, ale by mogła być, istnieć, by potrafiła unieść ciężar istnienia, musi wiedzieć, być pewna, że Bóg chce istnienia dla niej właśnie takiej. Musi wiedzieć, że jest kochana. Pamiętamy, jak to było: widział Bóg, że wszystko, co uczynił, było dobre (Rdz 2), to znaczy chciał, by istniało: w takim kształcie, według takich reguł, jakie nadał. Chciał, by istniało, bo to kochał. O włączenie do tego porządku istnienia/miłości prosi duchowa cząstka człowieka (oblubienica): pozwól mi być, zaakceptuj mnie, innymi słowy: daj mi znak, że i mnie ogarniasz swoją miłością – pocałuj mnie.

Tak na marginesie, prawda, że to piękna paralela? Z jednej strony poważny refren z Rdz 1: widział Bóg, że były dobre, który rozlega się nad każdym kolejnym etapem stworzenia świata, a z drugiej obraz radości istnienia i powitalnego, pełnego miłości pocałunku, którym Ojciec „wita” swoje stworzenia na świecie. Dwie diametralnie różne odsłony tej samej sprawy, dwa bieguny myślenia i wrażliwości. Taka właśnie jest Biblia. Nie zapomina o swoich perłach, nie nudzi się nimi i nie sprzeniewierza im, lecz przydaje im coraz to nową oprawę, by wydobyć ich wielorakie piękno i sensowność.

Wracając do tematu, zdaję sobie sprawę, że takie myślenie o człowieku może budzić opór. Na lekcjach religii nauczono nas, że człowiek składa się z ciała i duszy, i z grubsza wytłumaczono, dlaczego tak jest. Dziecku nie da się więcej na ten temat powiedzieć, bo jego doświadczenie siebie jest zbyt ubogie. Dorosłemu też niełatwo uchwycić mentalnie, czym właściwie jest owo zjednoczenie ciała i duszy, pierwiastków gruntownie sobie obcych, a przecież tworzących jedną, spójną naturę. Mało tego, ciało i dusza nie wystarczą, by opisać człowieka w jego istocie. One są ze swej natury statyczne, niezbywalne, tworzą fundament, ale nie tylko on decyduje o swoistości tej jedynej w swoim rodzaju istoty, lecz to, że jest ona – jak mówią filozofowie – bytem „ku”: wychylonym ku swemu ostatecznemu celowi, zmierzającym do niego na mocy samego sposobu istnienia. Ten ruch, to wychylenie, ta dążność są dziełem ducha. Katechizm Kościoła katolickiego formułuje to tak: „Duch” oznacza, że człowiek, począwszy od chwili swego stworzenia, jest skierowany ku swojemu celowi nadprzyrodzonemu, a jego dusza jest uzdolniona do (…) komunii z Bogiem (KKK 367). To katechizmowe określenie ducha ludzkiego doskonale pasuje do symbolu oblubienicy. To ona w Pieśni nad Pieśniami domaga się od ukochanego (człowieka), by się wspinał syn (szukajcie tego, co w górze, gdzie przebywa Chrystus, zasiadając po prawicy Boga. Dążcie do tego, co w górze, nie do tego, co na ziemi, Kol 3,1–2) i powodowana miłością do niego wskazuje mu cel, o którym wie, że go uszczęśliwi. W ten sposób w symbolu oblubienicy zostaje przekroczony głęboko zakorzeniony nawyk myślowy, jakim jest przekonanie o odwiecznym, niemal nieusuwalnym antagonizmie ducha i ciała, nawyk wyrosły na gruncie naszych ustawicznych kłopotów z moralnością. Duch tak pojmowany, jak to ujmuje KKK, niewiele ma wspólnego z moralnością. Nakierowanie człowieka na jego cel nadprzyrodzony pozostaje faktem, choć siła impulsu, który go w tym kierunku popycha, może zależeć od jego osobistej historii moralnej, to znaczy od tego, jak bardzo pobłądził w trakcie życia.

[Pnp 1,5]

(T) Śniada jestem, lecz piękna, córki jerozolimskie, jak namioty Kedaru, jak zasłony Szalma.

(P) Czarna jestem, lecz piękna, o, córki jerozolimskie, jak namioty Kedaru, jak szałasy Szalma.

Wyśpiewawszy swemu Stwórcy pieśń radości i uwielbienia, oblubienica zwraca się do ludzi, to znaczy do tych, wśród których będzie przebywać, chociaż nadal na mocy swej natury należy do mieszkanek nieba, czyli do świata istot duchowych. Córki jerozolimskie to miano, którym określa ludzi, ludzką społeczność, nie tylko kobiety i dziewczęta. W dalszych partiach tekstu można nawet przyjąć, że odnosi się ono do całej ludzkości. Czemu jednak córki, a nie synowie? Przypuszczam, że to efekt obyczaju, który młodej dziewczynie, a i kobiecie, nie zezwalał zwracać się do mężczyzn. Kobieta miała milczeć w towarzystwie mężczyzn, dopóki nie została przez nich zaproszona do rozmowy. A czemu jerozolimskie, to znaczy mieszkające w Jerozolimie? Jerozolima to miasto miast. Rzeczywiste miasto i wieloznaczny symbol. Tutaj chodzi o miasto. Nieco dalej w tekście Pieśni nad Pieśniami jest mowa o mieście jako symbolu społeczeństwa, które tworzy jeden zamknięty organizm rządzący się prawami, jakie narzuca troska o dobro wspólnoty. Nie mnożąc szczegółów, na tym etapie rozważań wystarczy, gdy uznamy, że córki jerozolimskie to określenie, pod którym kryją się ludzie, mieszkańcy ziemi, w odróżnieniu od dziewcząt, które, naturą podobne do oblubienicy, są mieszkankami nieba.

Zwracając się więc do ludzi, oblubienica dokonuje autoprezentacji. Starannie podkreśla cechy wyraźnie odróżniające ją, niewiastę w sensie Księgi Rodzaju i mieszkankę nieba, od córek jerozolimskich. Chodzi o to, by analogie, które podsuwa bogaty w znaczenia symbol, nie przysłoniły rzeczywistości, która się pod nim kryje. Dlatego w pewnym sensie tłumaczy się ludziom ze swej odmienności. Czarna jestem, mówi o sobie, bo kolor skóry jest cechą, która bije w oczy, którą rejestruje się od pierwszego spojrzenia. Dlaczego jednak czarna? Czy jest Murzynką? Murzynką niekoniecznie, ale na pewno jest „innej rasy”. Jest im gruntownie obca (swą naturą), a jak wyrazić tak głęboką inność, jeśli nie przez odmienność rasy? W obrębie ludzkiego gatunku (a do niego zarówno ona, to znaczy oblubienica, jak i jej słuchaczki należą) nie ma drugiej tak wyrazistej cechy. Jest więc inna od nich, a przez to jakoś obca, dale ka im, nieswojska. Jak plemiona Beduinów (namioty Kedaru, Szalma), których Izraelici czasem z daleka widują, z którymi się ich drogi z rzadka przecinają, ale którzy przecież nie są z ich narodu. Tę odmienność pochodzenia, przynależności i natury sygnalizuje ów zaskakujący przymiotnik czarna.

[Pnp 1,6]

(T) Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.

(P) Nie dziwcie się, że jestem czarna! To słońce mnie tak opaliło.

Niejako uzasadniając jego użycie, mówi dalej o palących promieniach słońca, które są przyczyną tej niezwykłej opalenizny7. Skoro jednak wiemy o niej, że przebywa w komnatach Króla stworzenia, „wygrzewa” się w promieniach Jego majestatu, to ta uwaga o słońcu nabiera nowego znaczenia, gdyż Pismo Święte w wielu miejscach posługuje się symbolem słońca – najsilniejszym źródłem światła, by mówić o Bogu, najwyższej Światłości. Także tam, gdzie nie chce przywoływać Imienia Bożego, posługuje się słowem Słońce: Wschodzące Słońce nas nawiedzi – prorokuje kantyk Zachariasza. Czarna skóra oblubienicy jest więc wyrazem jej istotowego związku z Bogiem – (S) nic dziwnego, że jestem ciemna, skoro natura sytuuje mnie blisko Słońca.

[Pnp 1,6 cd.]

(T) Synowie mej matki rozgniewali się na mnie, postawili mnie na straży winnic: a ja mej własnej winnicy nie ustrzegłam.

(P) Synowie mej matki pogniewali się na mnie i kazali mi pilnować winnic, a ja mojej własnej winnicy nie upilnowałam.

W metaforyce biblijnej, wyrastającej z obserwacji świata realnego, winnica to znacznie więcej niż ogród. W ogrodzie rosną stosunkowo małowartościowe, nietrwałe rośliny. Jednego roku sieje się to, drugiego tamto. Raz więcej tego, raz czego innego, w zależności od potrzeby i fantazji. Wygląd ogrodu jest chimeryczny, z sezonu na sezon podlega gruntownym zmianom. Ogród ciągle jest na etapie stawania się, zyskiwania charakteru. Winnica zaś to nie tylko miejsce uprawy winorośli, ale bogaty wieloletni sad, w którym rosną wysoko cenione gatunki drzew owocowych i żywicodajnych. Winnica to ogród, który dojrzał, przynosi owoc, który osiągnął stadium finalne, stadium doskonałości. Uprawa winnicy wymaga kunsztu. Jest niemal sztuką, której efekty bywają widoczne dopiero po latach, gdyż każdy z uprawianych tu gatunków roślin wymaga osobnego starania, odmiennego prowadzenia.

Cena dobrze prowadzonej winnicy znacznie przewyższa wartość jej gruntu oraz rosnących w niej roślin i z biegiem lat czyni swego właściciela człowiekiem zamożnym. Dobra winnica ma też wielu wrogów, nieproszonych amatorów jej owoców wśród ludzi i zwierząt, które samą swoją obecnością, trybem życia wyrządzają wielkie szkody. Nie szczędzono więc starań, by chronić ją przed rabusiami – okalano ją murem, pilnowano w dzień i w nocy. Obroną winnicy przed intruzami zajmował się zwykle sam właściciel i cała jego rodzina. Była ich bogactwem i źródłem utrzymania, musieli o nią zabiegać.

Nic dziwnego, że nie upilnowawszy swej własnej winnicy, oblubienica spotyka się z dezaprobatą. Na pierwszy rzut oka jej wyznanie brzmi rzeczywiście jak skarga niegdysiejszej dziewicy, jednak wnikliwsze spojrzenie pozwala odkryć tu przynajmniej trzy nowe symbole, bez których rozszyfrowania właściwy sens jej słów pozostanie nieodczytany.

Synowie mej matki – nie wystarczy powiedzieć, że bracia, gdyż długo tolerowany obyczaj wielożeństwa lub też kolejne małżeństwa tej samej osoby rozszerzają klasę braci na wszystkich synów tego samego rodzica. Rodzeństwo przyrodnie pozostaje także rodzeństwem, ale podobieństwo fizyczne wśród niego jest niewielkie w porównaniu z wzajemnym podobieństwem potomstwa tej samej pary. A tu chodzi właśnie o podkreślenie „rodzinnego” podobieństwa: oblubienica jest podobna do pozostałych dzieci swojej matki, a to oznacza, że jej bracia8 są także istotami duchowymi. Są dziećmi swego Stwórcy, który – jak opisuje Rdz 1 – stwarzając świat, na samym wstępie rozdzielił rzeczywistość na niebo i ziemię, na krainę istot duchowych i krainę materii, gdzie żyją istoty cielesne. W świat duchów zasadniczo nie mamy wstępu. Wiemy o nim niewiele, domyślamy się raczej jego bogactwa i złożoności, a doświadczamy tylko jego dwubiegunowej struktury, to znaczy podziału na duchy światła i ciemności. Oczywiście, rodzeństwo oblubienicy należy do duchów światła (aniołów) wiernych swemu Stwórcy, przebywających w bliskości Jego tronu i służących Mu ze wszystkich sił. Zrozumiałe, że reagują gniewem, gdy widzą, że coś niedobrego dzieje się z winnicą ich siostry.

Przy okazji dowiedzieliśmy się, co kryje się pod symbolem matki. Zetkniemy się z nim jeszcze kilkakrotnie w sytuacjach, gdzie jego wykładnia będzie ważna dla rozumienia wymowy całego tekstu, dlatego warto wiedzieć, że pod tym symbolem kryje się natura.

Trzeci z wprowadzonych tu symboli, winnica, oznacza – na razie tak najogólniej – właściwą oblubienicy przestrzeń życia wewnętrznego. To miejsce (metafory o charakterze przestrzennym wydają się tu najbardziej adekwatne), ku któremu kieruje się strumień wewnętrznej aktywności człowieka. W wyniku tej aktywności dokonuje się, konkretyzuje i ujednoznacznia duchowa tożsamość osoby. Jak winnica staje w kwieciu, tak rozkwita prawda o duchowym kształcie człowieka. Prawda o tym, kim on jest, co jest jego rdzeniem jako osoby – ta ostateczna prawda, której wypatruje Bóg, która jest owocem winnicy, a która może się wydarzyć w stopniu zaledwie znikomym, jeśli w winnicy rozgości się rabuś albo szkodnik.

Winnica jest więc tym miejscem, gdzie rodzi się owoc niezwykły. Miejscem, gdzie widoczny staje się ostateczny wymiar człowieka. Ale nie tylko człowieka. Symbol winnicy ma znaczenie szersze. Owocowanie dotyczy każdej istoty stworzonej, każdego bytu, bo każdy otrzymał od Stwórcy dar tego samego rodzaju – naturę, a bytując w zgodzie z nią, pozwalając się jej w pełni „wypowiedzieć”, ujednoznacznić, przynosi owoc chwały swemu Stwórcy. W tym sensie – w sensie miejsca, gdzie dokonuje się owocowanie – każdy ze stworzonych bytów, także nieożywionych, ma sobie właściwą i sobie przeznaczoną winnicę. Dla św. Franciszka z Asyżu było to zupełnie oczywiste. Nie dziwi więc, że oblubienica mówi nie tylko o swojej winnicy, ale o winnicach, na straży których ją postawiono. Czemu jednak miałaby zajmować się pilnowaniem cudzej własności?

Gdy Bóg ukończył dzieło stworzenia, oddał panowanie nad nim człowiekowi. Oto wam daję wszelką roślinę przynoszącą ziarno po całej ziemi i wszelkie drzewo, którego owoc ma w sobie nasienie… I jeszcze: rozmnażajcie się… abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi (Rdz 1,28). Po marksistowskim brainwashingu panowanie będzie dla mego pokolenia zawsze równoznaczne z uciemiężeniem, tymczasem panować znaczy przede wszystkim otaczać opieką tych, którzy niżej stoją – są słabsi, gorzej wyposażeni, mają skromniejsze możliwości. O takim panowaniu mówił Bóg, oddając swe dzieło w ręce człowieka. Nie kazał nam zakładać budek lęgowych dla ptaków ani projektować kanałów dla żab pod autostradą9, ale kazał nam w taki sposób być pośród świata i obok stworzeń, by mogły egzystować w pełni bogactwa swej natury: postawił nas na straży ich winnic.

A ja mej własnej winnicy nie ustrzegłam! – w kontekście upadku pierwszej pary z Rdz 3 znaczenie tych słów już nie budzi wątpliwości.

[Pnp 1,7–8]

(T) O ty, którego miłuje dusza moja, wskaż mi, gdzie pasiesz swe stada, gdzie dajesz im spocząć w południe, abym się nie błąkała wśród stad twych towarzyszy.

Jeśli nie wiesz, o najpiękniejsza z niewiast, pójdź za śladami trzód i paś koźlęta twe przy szałasach pasterzy.

(P) Powiedz mi, ukochany mego serca, gdzie pasiesz swe stada, gdzie odpoczywasz w południe? Dlaczego mam szukać przygód między stadami twych towarzyszy?

Jeśli tego nie wiesz, najpiękniejsza z kobiet, idź śladami owiec i paś twoje koźlęta w pobliżu szałasów pasterzy.

Teraz oblubienica zwraca się do ukochanego. Zauważmy kadencję kolejnych wezwań, świadczącą o przemyślanej konstrukcji tekstu. Najpierw jest inwokacja do Salomona – perspektywa najszersza z możliwych, kosmiczna, potem wezwanie do córek jerozolimskich – zejście na poziom świata, w którym żyjemy, poziom ludzkiej społeczności, a na koniec wezwanie do ukochanego (oblubieńca) – zawężenie perspektywy do ram, w których toczyć się będzie właściwa akcja poematu. Już z tych paru wstępnych wersetów widać, jak krzywdzące są opinie o alogiczności Pieśni nad Pieśniami.

Impulsem, który kieruje postępowaniem oblubienicy, jest jej miłość do człowieka, a precyzyjniej rzecz ujmując, miłość do tego wszystkiego, co jest w nim człowiecze, lecz nie ma charakteru duchowego – bo duch (oblubienica) ma w nim dopiero dojść do głosu. Tylko Stwórca i ona jedna spośród wszystkich istot duchowych potrafią dostrzec piękno i wartość człowieczeństwa, i to już wtedy, gdy jest jeszcze właściwie w fazie projektu. Potrafią je pokochać na tyle, by zapragnąć obdarować je sobą. Jej jednej Bóg udzielił daru tej osobliwej miłości, czyniąc ją w ten sposób zadziwiająco podobną do siebie. Tylko Bóg i ona są zdolni do miłości, która wyprowadza poza ramy ich własnej natury, która prowadzi do poznania w pełnej prawdzie i której celem jest współbycie. Zrozumiałe staje się teraz, o czym mówi oblubienica, gdy powiada, że Słońce ją tak opaliło. Przedtem nie dałoby się tego uzasadnić, teraz zaś rozumiemy, że ta „opalenizna” polega na tym, że została przez Boga obdarowana zdolnością do miłości podobnej do tej, jaką On ma dla swoich stworzeń. Ta wyjątkowa umiejętność jest w niej bezpośrednim odblaskiem Tego, który jest Źródłem tej miłości.

W tej nietypowej historii miłosnej pierwszy gest należy do niewiasty – oblubienicy, bo ona już „widzi” mężczyznę – ukochanego i już jest świadoma swej miłości do niego. On nawet jeszcze jej nie zna, nie domyśla się jej istnienia. Dziwne wrażenie robi ta nierównowaga w ich relacji. Stworzeni zostali w tym samym momencie, to jest w momencie zaistnienia człowieka, istoty o złożonej naturze, której obrazem jest ich związek, i odtąd bytują obok siebie, a jednak bytują z różną intensywnością, jakby w różnym tempie. Tak się to dzieje, że na wstępnym etapie życia dominuje cielesność, duch zaś pozostaje jakby uśpiony, bezsłowny ze swoją tajemnicą, o której bardzo jeszcze młody, dopiero rozwijający się człowiek nie ma pojęcia. Sören Kierkegaard pisał o tym w Czynach miłości: „(…) człowiek, nawet jeśli od chwili narodzin jest duchem, to jednak dopiero później staje się świadomy siebie jako duch, i [zanim się to stanie – MS] w taki psychiczno-zmysłowy sposób przeżywa przedtem pewien okres. Ale ten pierwszy okres nie powinien być odrzucany (…). Pierwszy okres jest bowiem obejmowaniem przez ducha…”10. Taki porządek jest naturalny i wcale nie naganny. Z czasem głosy ciała tracą na intensywności, może po prostu z czasem sprawniej sobie z nimi radzimy, i wtedy następuje chwila, gdy oblubienica wychodzi na poszukiwanie swego ukochanego, gdy – to już licentia poetica – rozpytuje wokół niespokojnie, gdzie go znajdzie.

Pierwsze impulsy życia duchowego przychodzą przez zmysły. Mojżesz widzi krzak ognisty, Samuel słyszy, że ktoś woła go po imieniu, Elizeusz w środku orki spowija się w płaszcz, na weselu w Kanie leje się wino… W realiach życia, w trakcie pracy, która zapewnia biologiczny byt, pomiędzy ludźmi, wśród których żyjemy, dogania nas nasza oblubienica. Właśnie: nasza – abym się nie błąkała wśród stad twych towarzyszy. Niczyja inna, niewymienialna, jedyna, mnie podarowana, mnie stanowiąca, a dla innych zakryta, „niewidzialna” w taki sposób, jak niewidzialne są kobiety Wschodu za swoimi zasłonami. Ich uroda jest darem dla tylko jednego mężczyzny, dla oblubieńca, otoczeniu wystarczy, że wie o ich obecności. Gdy więc oblubienica wychodzi na poszukiwanie swego ukochanego, kieruje się ku terenom jego normalnej życiowej aktywności. Jej ukochany jest pasterzem, wraz z towarzyszami pasie gdzieś swe stado. Niekoniecznie trzeba to rozumieć dosłownie. Pasterstwem parała się ogromna liczba ludzi. Pasterzami stad byli patriarchowie, niektórzy z proroków, pasterzem był Dawid w swej młodości, a jak przypuszczał Roman Brandstaetter, pewnie także Pan Jezus. Pasterstwo było więc na porządku dziennym, normalnym, popularnym zajęciem i jako takie stało się symbolem pracy w ogóle. Ciekawym szczegółem jest, że oblubienica sama przyjmuje na siebie rolę pasterki. Jeśli już mielibyśmy przypisywać jej jakieś obowiązki, to raczej należałoby mówić o pilnowaniu winnicy, a nie pasaniu owiec. Sądzę, że ta chwilowa metamorfoza ma na celu przekonać czytelnika, że między poprzednim, skupionym na zewnętrznej aktywności, a otwierającym się właśnie przed oblubieńcem duchowym etapem życia nie ma konfliktu. Tamten etap jest warunkiem zaistnienia etapu obecnego. Jak pisał Kierkegaard, tamten był „obejmowaniem przez ducha”11.

Był przygotowaniem dla niego gruntu i miejsca w przestrzeni życia. Dlatego – to oczywiście figura poetycka, która ma uzmysławiać realność tego spotkania, a nie fakt wpływający na bieg wydarzeń – dziewczyna sama podejmuje pracę, którą wykonuje jej wybrany. W ten sposób go odnajduje, to znaczy pojawia się dokładnie w „miejscu”, gdzie on jest. Staje się towarzyszką jego trudu, sama go dźwiga, niejako tę swoją aktywność wpisując w rytm jego wysiłku i godząc się na wynikłe stąd dla niej następstwa – idzie śladami owiec, które pasie jej ukochany.

Odszukała go wśród zwykłych realiów jego życia, spotkali się. Po raz pierwszy on ma okazję odnotować jej obecność. Nie zna jej zupełnie. Nie spodziewał się, że spotka kogoś takiego w otoczeniu tak zwyczajnym, w scenerii swojskiej, opatrzonej do bólu. Nie przyszło mu do głowy, że tak niecodzienne doświadczenie mogłoby się stać jego udziałem.

[Pnp 1,9–11]

(T) Do zaprzęgu faraona przyrównam cię, przyjaciółko moja. Śliczne są lica twe wśród wisiorków, szyja twa wśród korali. Wisiorki zrobimy ci złote z kuleczkami ze srebra.

(P) Do klaczy w powozie faraona jesteś podobna, przyjaciółko moja! Śliczne są twe policzki między kolczykami, twa szyja otoczona perłami! Zrobimy ci kolczyki ze złota, srebrem je ozdobimy.

Jej „widok” robi na nim wrażenie – szukając punktu zaczepienia, już na wstępie znajomości mówi do niej: przyjaciółko moja. To miano jednocześnie zdradza, że odkrywa w niej jakiś rys bliskości, sympatyczności, na pewno nie odbiera jej obecności jako zagrożenia dla siebie.

Z czasów gdy starano się, by rozmowa była przyjemnością, a nie tylko czczym paplaniem, pamiętam aforyzm, że trzy najpiękniejsze widoki na świecie to żaglowiec płynący pod pełnymi żaglami, koń w galopie i kobieta w tańcu. Ta myśl trochę łagodzi cios, jakim dla naszej wrażliwości jest ta biblijna „końska” metafora. Okazuje się, że są takie aspekty rzeczywistości piękno – gdzie zrównanie kobiety z koniem nie musi być dla niej uwłaczające. Metafora to wprawdzie niezbyt wyszukana, ale w tym wypadku być może najtrafniejsza. Co jest osią tej metafory?

Zaprzęg, którym jeździł faraon, w końcu władca wielkiego i bogatego państwa oraz wódz jego armii, musiał być godny pozycji swego pana. Tworzyły go doborowe rumaki, zdrowe, piękne, narowiste, a przy tym szybkie, energiczne, starannie utrzymane. Taki zaprzęg wymagał od powożącego dużych umiejętności. Impet drzemiący w tych zwierzętach, gdyby wyrwały się spod kontroli, mógłby spowodować przerażające następstwa. Sam widok zaprzęgu faraona musiał olśniewać jego poddanych. Wyjątkowa uroda zwierząt i niezliczona ilość wymyślnych ozdób, w które je przystrojono, robiły niezatarte wrażenie bogactwa, wyszukanej elegancji, żywiołowości i siły, którym niełatwo się oprzeć. I chyba właśnie ten efekt jest powodem użycia tak zaskakującego porównania. Piękno, bogactwo i temperament – trzy cechy z gatunku tych, które dostrzega się na wstępnym etapie znajomości. Wystarczyły, by młodzieniec uległ urokowi dziewczyny i, podświadomie dając wyraz swym odczuciom, uznał ją za swoją przyjaciółkę.

Te trzy cechy mają swój podwójny sens. Są równie właściwe w opisie pierwszego spotkania młodych, jak i pierwocin doświadczenia duchowego. Gdyby kazać charyzmatykom, którzy doświadczyli wylania Ducha Świętego, opisać ich przeżycie, najprawdopodobniej posłużyliby się takimi lub podobnymi słowami. Może nie użyliby słowa „temperament”, raczej „impet” lub „strumień życia”, ale „bogactwo”, „swoiste piękno”, „zachwyt” znalazłyby się tam na pewno – śliczne są twe lica… A ten, kto doświadczy tego piękna, chciałby je zatrzymać na dłużej, jakoś wydobyć, ukazać szeroko, obdarować nim innych i po prostu dać wyraz temu, że je dostrzega, że się nim zachwyca – wisiorki zrobimy ci złote…

[Pnp 1,12–14]

(T) Gdy król wśród biesiadników przebywa, nard mój rozsiewa woń swoją. Mój miły jest mi woreczkiem mirry wśród piersi mych położonym. Gronem henny jest mi umiłowany mój w winnicach Engaddi.

(P) Kiedy król zasiadł do uczty, nard mój rozlał swą woń. Woreczkiem mirry jest dla mnie mój ukochany, kiedy spoczywa między moimi piersiami. Gronem henny jest dla mnie mój ukochany pośród winnic Engaddi.

Ustaliliśmy już na wstępie, że dla opisania finezyjnego sposobu bycia i subtelności poruszeń, którym podlega oblubienica, posłużono się w PNP językiem właściwym dla opisu wrażeń zapachowych, względnie smakowych. Trzeba przyznać, że to przemyślana i trafna przenośnia. Pachnidło, którego używa dziewczyna, użycza jej swej woni. Jego zapach staje się jej zapachem, dla otoczenia dyskretnym, lecz wyraźnym sygnałem jej obecności. Często jest tak, że zwraca się uwagę na kogoś dopiero wtedy, kiedy nas minął, bo zapach, który go otaczał, każe się za nim obejrzeć, a wydawałoby się, że osoba nieskończenie silniej oddziałuje na nasze zmysły niż woń, która jej towarzyszy.

Opierając się na uwagach zamieszczonych w edycji paulińskiej Pisma Świętego, proponuję w tym miejscu nieco inną wersję przynajmniej wersetu 12: (S) Gdy Król przebywa wśród swoich, nard mój rozsiewa swą woń. Wiemy już, kim jest Król i kim są owi swoi, to znaczy Jego otoczenie, „domownicy”. Oblubienica jako istota duchowa, na mocy natury należąca do ich grona, przebywa w otoczeniu Króla i właśnie tam, w Jego komnatach, także jest „u siebie”. Tam jest na sposób sobie właściwy, jest prawdziwa w tym sposobie bycia, swobodna i szczęśliwa, tak jak szczęśliwa jest każda istota głęboko wolna i naprawdę kochana – dlatego tam w sensie symbolicznym jej nard rozsiewa swą woń12 szczególnie intensywnie. Niemal tak samo – niemal, bo tym razem, a nie jest to na pewno przypadek, nie powołuje się na woń nardu, lecz mirry i henny – sygnalizuje swą obecność i odczuwa podobną radość w bliskości oblubieńca. Przebywanie z nim jest jej zadaniem, które wypełnia z najwyższym autentyzmem, bo w zgodzie z sobą, zadaniem, które ją uszczęśliwia. W tym sensie jest istotą rozdartą między dwiema miłościami: miłością do Króla i miłością do oblubieńca. Na szczęście są to miłości wzajemnie niesprzeczne, a w niej samej, w głębi jej istoty złożono klucz do ich uzgodnienia, do scalenia ich w jedną miłość.

[Pnp 1,15–16]

(T) O, jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak piękna, oczy twe jak gołębice. Zaiste, piękny jesteś, miły mój, o jakże uroczy!

(P) Jak piękna jesteś, moja przyjaciółko, jak piękna! Twoje oczy są jak gołąbki! Jaki piękny jesteś, mój ukochany, jaki uroczy!

Pierwszy rozdział zmierza ku końcowi, najbliższe wersety stanowić będą jego podsumowanie. Ten miłosny duet robi wrażenie, jakby został wyjęty z operowego libretta. Pod względem treści nie wnosi niczego nowego; wiemy przecież, że tych dwoje ma się ku sobie. Taka scena, gdy dwoje zakochanych, nareszcie złączonych przez los albo, odwrotnie, brutalnie przez niego rozdzielanych, wyznaje sobie miłość, nie może nie poruszyć słuchacza do trzewi. Żaden librecista nie darowałby sobie zmarnowania takiej okazji. Tego typu obrazy przez stulecia kształtowały ludzką wrażliwość i zapewniały nieśmiertelność imionom ich twórców. Jednakże w Pieśni u podstaw tego wyznania legła nie dbałość o artystyczny efekt, ale znajomość reguł życia duchowego.

Najważniejszą informacją, którą ma przyswoić sobie czytelnik, jest ta, że między dwojgiem bohaterów od początku ich kontaktów rodzi się pewna forma nagłej sympatii i zauroczenia, i intuicja wzajemnego dopasowania. Tak w każdym razie reaguje oblubieniec i w jego przypadku można chyba bez prze sady mówić o miłości od pierwszego wejrzenia

[Pnp 1,17]

(T) Łoże nasze z zieleni. Belkami domu naszego są cedry, a cyprysy ścianami.

(P) Nasze posłanie tonie w zieleni, cedrowe są ściany naszego mieszkania, cyprysowa powała nad nami.

A scenerią tej rodzącej się miłości jest świat przyrody, czyli świat, w którym Bóg umieścił człowieka i nad którym oddał mu panowanie. To kolejne nawiązanie do obrazów znanych z Rdz. Oblubieniec nie musi uciekać od materialnej rzeczywistości, „wspinając się” ku wyżynom, gdzie przebywa oblubienica.

Odwrotnie, to ona „schodzi” ku niemu i tutaj, na ziemi, toczy się historia ich jedynej w swoim rodzaju miłości. Miłości, która sprawia, że człowiek, ta najdziwniejsza z ziemskich konstrukcji, złożona ze skrajnie odmiennych pierwiastków podporządkowanych skrajnie różnym impulsom, nie rozpada się rozsadzana od wewnątrz sprzecznościami, lecz przeciwnie, z biegiem lat i zgodnie z rytmem życia zyskuje, a przynajmniej może zyskiwać, na spójności i przejrzystości. Trudno mi się w tym miejscu powstrzymać przed uwagą, może trochę przedwczesną, ale ważną: że miłość, o której tu mowa, ustala nasze najgłębsze podobieństwo do Trójjedynego Boga. Miłość oblubieńcza jest wewnętrzną więzią, która zespala w jeden organizm ducha i ciało ludzkie, miłość jest więzią, która łączy w jedno Ojca, Syna i Ducha Świętego.

Przypisy

     1 M. Szamot, Genezis. Czy ktoś w to jeszcze wierzy? Poznań 2020, oraz: Oto ty, Adamie, Poznań 2020.

     2 To nie jest wszystko, co na temat tytułu omawianej księgi należałoby powiedzieć. Jego znaczenie będzie się doprecyzowywało w trakcie interpretacji.

     3 Imię Salomon nabrało z czasem znaczenia przysłowiowego, o czym świadczą słowa Pana Jezusa: Przypatrzcie się liliom na polu (…) nawet Salomon w całym swym przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich (Mt 6,28–29). Ani Jezus, ani Jego słuchacze nigdy przecież nie widzieli Salomona, który panował pięć wieków wcześniej.

     4 Wersetem pierwszym jest tytuł księgi.

     5 Słowo oblubienica występuje w tekście Pieśni nad Pieśniami chyba tylko w czwartym rozdziale i to nie jako imię własne, ale określenie wynikające z sytuacji, jednak zrosło się z bohaterką księgi dzięki utrwalonemu przez tradycję podziałowi na role, dlatego wyróżniam je kursywą. Jest mocno archaiczne, ale jednoznaczne, czego nie można powiedzieć o jego współczesnych odpowiednikach, dlatego zmuszona jestem się nim posłużyć.

     6 Umieszczam to określenie w cudzysłowie, gdyż w Pieśni nad Pieśniami duch nie dojrzewa, lecz od początku jest doskonały. Dojrzewa człowiek, w toku kolejnych odsłon odkrywając swój duchowy kształt.

     7 Nie analizuję użytego w (T) słowa śniada, bo śniada jest właściwie każda Hebrajka.

     8 Zamiana synów mej matki na braci następuje dopiero w ostatniej części Pieśni nad Pieśniami, gdy tego rodzaju skrót myślowy już nie grozi nieporozumieniem.

     9 Szanuję ten rodzaj wrażliwości i zatroskania o przyrodę, ale powstaje pytanie, czy byłby on w ogóle potrzebny, gdybyśmy nie nadużywali swego panowania nad nią.

  10 S. Kierkegaard, Czyny miłości, przeł. A. Szwed, Kęty 2008, s. 211.

  11 Ten etap trwa bardzo długo, lata. Kończy się, gdy w świadomości wyznawcy przykazania przeobrażą się z uwierającego kagańca w bezcenny kompas i żywą cząstkę jego serca.

  12 Bardzo podobną metaforę konstruuje św. Paweł w 2 Kor 2,14-16.

Table of Contents

Zamiast wstępu

Pieśń Salomona

Rozdział pierwszy. Odkrycie

Przypisy

O Autorce

O Autorce

​Maria Szamot – od kilkunastu lat inspiruje duszpasterzy, kaznodziejów i osoby świeckie wyjątkowymi interpretacjami Ewangelii i innych ksiąg Pisma Świętego. Nie ukrywa, że nie jest ani teologiem, ani biblistą, lecz wiernym, który do tekstu objawionego podchodzi z pokorą i zaufaniem. Jest mężatką i matką. Nakładem Wydawnictwa W drodze ukazały się dotychczas: Apokalipsa czytana dzisiaj (2019), Oto ty, Adamie (2020), Genezis. Czy ktoś w to jeszcze wierzy? (2020), Chcę widzieć Jezusa (2021), Droga cierpienia Niewinnego (2021).