Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W zbiorze Mistrzowie opowieści. O kobiecie znalazły się opowiadania 20 mistrzyń i 3 mistrzów opowieści, pochodzących z 21 krajów, piszących na przestrzeni dwóch stuleci w kilkunastu różnych językach. Teksty te pokazują wspólnotę kobiecych doświadczeń i różnorodność ich losów, opowiadają o kobiecie młodej, dojrzałej i starej, o kobiecie w roli uczennicy, matki, kochanki, żony, sprzątaczki, kucharki i muzy. Obok noblistki Selmy Lagerlöf zaistnieje współczesna literatura z Finlandii, klasyczna opowieść grozy Charlotte Perkins Gillman zainspiruje autorkę z Trynidadu, a ponowna lektura Virginii Woolf uzupełni napisane specjalnie dla tego zbioru opowiadania Radki Denemarkovej i Agnieszki Szpili.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
LUDMIŁA ULICKA (ur. 1943) – rosyjska pisarka, dramatopisarka, scenarzystka. Studiowała biologię, później pracowała w Instytucie Genetyki Akademii Nauk ZSRR. Laureatka licznych nagród literackich, m.in. Nagrody Medici, The Grinzane Cavour Prize, rosyjskiego Bookera, Bolszoj Knigi. Jej książki zostały przetłumaczone na około trzydzieści języków. W Polsce dotychczas ukazały się m.in. Sonieczka, Medea i jej dzieci, Zielony namiot, Daniel Stein, tłumacz. Po inwazji Rosji na Ukrainę zamieszkała w Berlinie. Z powodu jej mocnych, jednoznacznie potępiających rosyjską agresję wypowiedzi jej książki są usuwane z rosyjskich bibliotek i księgarń. Przez władze Federacji Rosyjskiej została oficjalnie uznana za „zagranicznego agenta”.
LUDMIŁA ULICKA
BIEDNA SZCZĘŚLIWA KOŁYWANOWA
Z rosyjskiego przełożyła Agnieszka Sowińska
Czerwona żeńska szkoła stała naprzeciwko szarej szkoły męskiej, którą zbudowano pięć lat później, jakby celowo, aby zaświadczała o rozumnej parzystości świata; ale także po to, aby duch rywalizacji nie unosił się bezmyślnie po całej dzielnicy, tylko mógł skoncentrować się nad tymi dwoma dachami i jaśnieć jutrzenką nad szkołą dostojniejszą, a dokładniej – nad żeńską, przodującą zarówno pod względem sukcesów, jak i zachowania, ale też jeśli chodzi o liczbę wypadków – tu jednak wyróżniała się ona w negatywnym, rzecz jasna, znaczeniu. Uważało się, że w czerwonej szkole również grono pedagogiczne jest lepsze, i bufetowa mniej kradnie, i stróż z większą werwą rozkuwa zimą lód, a latem gorliwiej usuwa kurz ze ścieżki.
Dyrektorka Anna Fominiczna była sławna, w latach dwudziestych pracowała z samą Krupską, i bardzo chciała, żeby szkoła nosiła imię Nadieżdy Konstantinowny, ale nadano je oddziałowi położniczemu, który mieścił się niedaleko. Anna Fominiczna miała cichy, metaliczny głos, krótkie włosy w kolorze konopnego sznura spinała okrągłym grzebieniem, przód granatowej – noszonej przez nią na co dzień – marynarki usiany był dziurkami, za to w święta, w każdą z tych dziurek wpięty był śrubką order albo inne odznaczenie, a cała reszta, czyli medale, była przymocowana agrafkami.
Kolektyw pedagogów dobierała starannie, brała jednak pod uwagę przy tym nie tylko nazwiska i powiązania osób, które wyłaniały się z dokumentów, ale także umiejętności zawodowe nauczycieli oraz to, jakim kto był człowiekiem. W Rejonowym Wydziale ds. Oświaty Anna Fominiczna cieszyła się tak wielkim autorytetem, że pozwalano jej na rzeczy, o których inni by nawet nie pomyśleli.
Wszyscy pedagodzy świetnie zdawali sobie sprawę, jak wielkie możliwości ma Anna Fominiczna, ale i oni zdziwili się po cichu, gdy po przejściu na emeryturę starej Niemki, Jelizawiety Christoforownej, umęczonej dławicą piersiową oraz uczniami ze starszych klas, dyrektorka tuż przed pierwszym września przedstawiła im nową nauczycielkę języka niemieckiego ze skrycie wojowniczym nazwiskiem. Ta nowa – Łukina – bardziej przypominała zagraniczną aktorkę niż radziecką nauczycielkę. Niedawno wróciła z Niemiec, gdzie przez wiele lat mieszkała ze swoim mężem, wojskowym, i cała była jedną wielką prowokacją, prowokacyjne były zwłaszcza jej nogi, jakoś nieprzyzwoicie nagie – nosiła bezbarwne pończochy, przeźroczyste, do tego jeszcze bezszwowe, co było nowomodnym luksusem.
Grono pedagogiczne, reprezentowane głównie przez płeć żeńską, dzięki zawodowemu opanowaniu zniosło jakoś ten cios, ale jak mogło to wpłynąć na uczennice – których jeszcze nie chroniło odpowiednie życiowe doświadczenie – trudno było sobie nawet wyobrazić.
Ten rok w ogóle zapowiadał się ciężko: dopiero co wyszło rozporządzenie o koedukacji, ze szkół męskich i damskich zostały jedynie oddzielne ustępy na końcu korytarza. Młodziutkie nauczycielki, które wcześniej pracowały wyłącznie w czerwonej szkole, ogarnął popłoch, starsi koledzy, którzy mieli przedwojenne doświadczenie w pracy w szkołach mieszanych, odnieśli się do tej nowinki może bez szczególnej aprobaty, ale też i bez większych emocji. Połączeniu szkół towarzyszyło także wprowadzenie dla chłopców męskich mundurków, które przypominały te gimnazjalne. Stary matematyk Konstantin Fiedorowicz, który swoją działalność edukacyjną zaczął jeszcze przed rewolucją, skomentował nadchodzącą zmianę krótko i w zagadkowy sposób: „Mundurek gimnazjalny porządkuje wewnętrznie”. Od młodości przywykł do językowej dyscypliny i nigdy nie wypowiadał żadnego zbędnego słowa.
Dla 5b ten pierwszy września był niezapomniany: na miejsce dwudziestu koleżanek z klasy, przeniesionych do szarej szkoły, przyszło piętnastu chuliganów z ogolonymi głowami, naburmuszonych i odrobinę zmieszanych. Chłopcy zbili się w szary kłębek w odległym, lewym kącie klasy, w pozycji obronnej, choć nikt nie zamierzał ich atakować. Dziewczęta ze wszystkich sił udawały, że nic się nie dzieje, obejmowały się, wisiały na sobie i rozbijały na pary, żeby zająć miejsca w ławkach.
Niepocieszona Striełkowa siedziała w ławce sama, tęskniąc za Czełyszewą, która przedwcześnie odeszła w obcy świat męskiej szkoły. Opalona wiejskim słońcem Tania Koływanowa, jak zwykle, zajęła ławkę na końcu i, choć lekcje jeszcze się nawet nie zaczęły, już pobrudziła sobie policzek fioletowym atramentem.
Rozległ się dzwonek i, kiedy wydawał z siebie ostatni ochrypły wydech, do klasy weszła nowa wychowawczyni.
Wszyscy oniemieli – i zadomowione w szkole dziewczęta, i nowi chłopcy. Nauczycielka była wysoka i postawna. Czterdzieści jeden par nagle znieruchomiałych źrenic przeszyło nauczycielkę, nie umknął im ani jeden szczegół w jej wyglądzie. Jej włosy lśniły od lakieru, jak pokrywa fortepianu w auli – były pokryte specjalnym lakierem, o którego istnieniu nie miała pojęcia jedna szósta część Ziemi; czerwona szminka odrobinę wychodziła poza kontur jej niewielkich ust; ciemnozielone płaskie pantofle z czarną wstążką i ciemnozielona torebka przedstawiały nieprawdopodobne połączenie, a na palcu kobieta miała płaską obrączkę, jakich w tamtych czasach w ogóle się nie nosiło. I tak dalej...
„Jak dorosnę, muszę sobie uszyć taki kostium w kratkę” – natychmiast postanowiła Alona Pszenicznikowa, a pozostałych dwadzieścia pięć wstrząśniętych dziewcząt, które nie umiało tak szybko podejmować decyzji, wpatrywało się bezmyślnie w ten cud.
Koływanowa, którą, nie wiadomo dlaczego, natura obdarzyła bardzo czułym węchem, najpierw poczuła złożony i omdlewający zapach perfum. Wciągnęła trochę więcej tego przyjemnego i łzawiącego zarazem zapachu, ale nie zdołała go w sobie dłużej utrzymać i głośno kichnęła. Spojrzenia wszystkich skierowały się na nią.
– Na zdrowie – powiedziała nauczycielka. Przerwała pełną napięcia ciszę. – Siadajcie na razie tam, gdzie chcecie, potem to załatwimy – ciągnęła wyniosłym i odrobinę piskliwym głosem.
Koływanowa usiadła w swojej tylnej ławce i tak mocno poczerwieniała, że na jej intensywnym rumieńcu wystąpiły jasnoszare piegi.
– Witajcie w nowym roku szkolnym. Jestem waszą wychowawczynią, nazywam się Jewgienija Aleksiejewna Łukina – powiedziała, wyraźnie oddzielając wyrazy, i już pod koniec zdania zrozumiała, że niepotrzebnie się niepokoiła, że dzieci będą jej słuchać i podporządkują się jej tak samo, jak młodzi żołnierze, których uczyła wcześniej. – A teraz się poznajmy – kontynuowała i, otworzywszy nowiutki dziennik, powiedziała: – Alferow Aleksandr.
Alferow Aleksandr był najdrobniejszy z chłopców, ale miał dorosłą twarzyczkę, przez co wyglądał jak liliput. Stał z opuszczonymi oczyma, trzymając się ławki. Nauczycielka milczała, czekając, aż na nią spojrzy. Spojrzał.
Jewgienija Aleksiejewna była mistrzynią spojrzenia, umiała patrzeć krótko, przeszywająco, zagadkowo, obiecująco i przenikliwie, błyskawicznie nawiązując osobistą relację. Doczytała listę, przytrzymała na haczyku swojego spojrzenia każdą z tych drobnych rybek, zapamiętała nazwiska dwóch bliźniaczek, chłopca liliputa, uśmiechniętej grubaski z pierwszej ławki i jeszcze kilkorga tych, którzy się wyróżniali. Miała profesjonalnie wyćwiczoną pamięć, wiedziała, że po tygodniu będzie już znać wszystkich, co do jednego. Na lśniącej, mokrej tablicy napisała: „Heute ist der 1 September” i przystąpiła do nauczania języka niemieckiego...
Te pierwsze dni września były w szkole, zwłaszcza w starszych klasach, nerwowe i pełne napięcia. Chłopcy i dziewczęta, zmuszeni nagle do nieoczekiwanej bliskości, przyglądali się sobie całkiem na nowo i nawet ci, którzy od dawna kojarzyli się z podwórka, poznawali się jak gdyby od początku. Szybko wyłoniły się szkolne romanse, poskładane w kosteczkę liściki latały z ławki na ławkę, a trajektorie ich lotu były o wiele bardziej interesujące od trajektorii kuli, wypuszczonej z lufy z prędkością czterdziestu pięciu metrów na sekundę pod kątem trzydziestu stopni z nieśmiertelnego podręcznika do fizyki Pieryszkina.
Pod koniec września wiadomo już było, kto jest w kim zakochany. W Alonie Pszenicznikowej zakochał się Kostia Czeremisow i – jak się okazało później – była to miłość na długie lata. Gruba Pliszkina oddała swoje przestronne serce zarazem powtarzającemu rok sportowcowi, Wasiljewowi, oraz przystojnemu Saszy Kacowi. Bagaturija i Konnikow pożerali się wzrokiem przez całą lekcję, a Lenoczka Biespałowa widziała ich już raz przed fontanną na Skwerku Miusskim.
Zdarzały się, rzecz jasna, również tajne sympatie, sekretne namiętności i tajona zazdrość, ale najgorętsze uczucie, idealne i bezinteresowne skrywała w swoim sercu Koływanowa. Przedmiot jej miłości był nieosiągalny – była nim sama boska Jewgienija Aleksiejewna.
Dwie lekcje w tygodniu i przelotne spotkania na korytarzu nie wystarczały jej, by nasycić tę namiętność. Zazwyczaj podczas przerwy wystawała przed drzwiami pokoju nauczycielskiego i czekała, aż nauczycielka z niego wyjdzie, tak, jak się czeka na wyjście primadonny, a Jewgienija Aleksiejewna za każdym razem okazywała się piękniejsza niż to w ogóle możliwe, jej nieskazitelna uroda w rzeczywistości przewyższała wszelkie oczekiwania, Tania zamierała ze szczęścia. Mimo tego odrętwienia chwytała każdy szczegół swoim zachwyconym spojrzeniem: nowa broszka przy kołnierzyku, skraj jedwabnej chusteczki, który nagle wysuwał się z górnej kieszonki jej kostiumu. Tani nie przychodziło do głowy, jak, powiedzmy, Alonie Pszenicznikowej, choćby marzyć o takim kostiumie w drobną krateczkę, kiedykolwiek, w nieskończenie dalekim czasie: „kiedy dorosnę”. Jedyne, czego pragnęła Koływanowa, to mieć fotografię Jewgienii Aleksiejewny, i już czuła przedsmak szczęścia, gdy myślała o tym, jak pod koniec roku zrobią duże zdjęcie całej klasy z wychowawczynią po środku i jak wytnie nożyczkami jej portret, koniecznie okrągły, i będzie nosić go w piórniku, w małej przegródce na pióra. Ale do końca roku było jeszcze daleko.
Pewnego razu, pod koniec września, zachowując szpiegowski dystans, odprowadziła Jewgieniję Aleksiejewną do metra; zdecydowała się zejść za nią na peron, przesiadła się niezauważenie na stacji Białoruska, wysiadła na Dynamo i, w przyzwoitej odległości, podążała za jej jasnym płaszczem. Płaszcz migał między drzewami, kluczył na ścieżce obok dawnego Parku Pietrowskiego, a Tania szła po czerwono-żółtych klonowych liściach jak po niebie i była gotowa iść tak przez całe życie, widząc przed sobą ten pofałdowany płaszcz i lśniący antyczny węzeł, zwinięty na karku. Potem nauczycielka skręciła i gdzieś przepadła. Koływanowa uznała, że weszła w podwórko jedynego godnego jej „generalskiego” domu, którego wejście zdobiły ogromne granitowe kule.
Wkrótce okazało się, że Jewgienija Aleksiejewna faktycznie mieszkała w tym domu. Kilka dni później, gdy sekretne odprowadzanie nauczycielki stało się dla niej codziennym rytuałem, Koływanowa zobaczyła, jak nauczycielce na spotkanie rzuca się, mniej więcej, pięcioletnia dziewczynka w czerwonej plisowanej spódniczce i z opaską na lśniących czarnych włosach. Dziewczynka spacerowała z grubą, pochmurną staruszką w czapce z uszami i właściwie była nieładna: miała wysokie czoło, długi podbródek i grubą dolną wargę. Tani zdała się niezwykła.
„To jakaś zamorska dziewczynka” – pomyślała z zachwytem. A przy tym na tę zamorską dziewczynkę wołano „Regina”. Dziewczynka była tak podobna do swojego ojca, że po pewnym czasie Koływanowa rozpoznała go w szerokim, krępym generale o grubej dolnej wardze, który z niezadowolonym wyrazem twarzy wychodził z czarnego samochodu obok klatki Jewgienii Aleksiejewny.
Koływanowa, napędzana nienasyconym i niewinnym pragnieniem widzenia ukochanej, podążała za nią w pewnym oddaleniu, gdy ta udawała się do swojego dentysty na Placu Trubnym; niewidzialna odprowadzała ją, gdy odwiedzała w szpitalu swoją starszą siostrę, czekała na nią obok salonu piękności, gdy wiśniowym lakierem malowano jej duże paznokcie, i wdychała odurzający zapach lakieru, przebijający się przez cienkie skórzane rękawiczki, gdy ta wychodziła na ulicę. Nawet najbardziej sekretna sfera życia nauczycielki nie umknęła Koływanowej: we wtorki, za dziesięć trzecia, Jewgienija Aleksiejewna wychodziła ze szkoły i szła piechotą w przeciwnym do metra kierunku, dochodziła do wykafelkowanego sklepu z nabiałem na rogu Kalajewskiej i Sadowej, zatrzymywała się przed witryną z gigantycznymi atrapami butelek, a w tej samej chwili podjeżdżała szara Pobieda, wyskakiwał z niej wysoki żołnierz, obiegał samochód i otwierał przed Jewgieniją Aleksiejewną drzwi. Ta siadała na miejscu obok kierowcy, żołnierz z nieprzeniknioną twarzą trzaskał drzwiami, a wychodząca zza rogu w tej samej chwili Koływanowa ledwo zdążyła dostrzec, w zaokrąglonym okienku samochodu, męską rękę na odchylonym kobiecym karku.
Pewna siebie i beztroska Jewgienija Aleksiejewna, która nawet innym belfrom – jak sama mówiła swojej najbliższej przyjaciółce – umiała pokazać, gdzie jest ich miejsce, była krótkowidzem, twarze w tłumie jej się zlewały, a co się tyczy Koływanowej – ta nie musiała się specjalnie wysilać, by ze swoją dziecięcą i wszelką niepozornością rozpłynąć się tłumie. I tak Jewgienija Aleksiejewna żyła z niewidzialną eskortą, z dnia na dzień, również w weekendy, które Koływanowa, w miarę możliwości, spędzała na jej podwórku z granitowymi kulami, aby nie przegapić, jak wychodzi z domu z córeczką albo z mężem...
Potem przyszła zima. Jewgienija Aleksiejewna zaczęła chodzić w olśniewającym futrze z kozy strzyżonej i brązowych kozakach na białym obcasie. Dziewczyny w klasie nieustannie omawiały stroje nauczycielki, ale Koływanowa nie rozumiała tych ich rozmów: ładne ubrania Jewgienii Aleksiejewny były, w jej odczuciu, nie tyle świadectwem jej dobrego gustu, bogactwa, czy ostatecznie tego, że długo mieszkała za granicą, co wyłącznie jej osobistą cechą, jakby lśniące futra i kozaki, puszyste swetry i bluzki były wytworem jej samej – tak jak perła jest wytworem małży.
W połowie grudnia, pod koniec pierwszego semestru, Koływanowa miała tak dużo dwój, że Jewgienija Aleksiejewna wezwała ją do siebie, mocnym paznokciem wskazała każdą z nich i powiedziała, że dziewczynka musi się koniecznie podciągnąć. Doczepiła do Koływanowej obowiązkową, wzorową uczennicę Lilę Żyżymorską, i ta z zapałem przystąpiła do dzieła. Lila codziennie czekała, aż Koływanowa zje w szkolnej stołówce swój bezpłatny obiad, zawistnie spoglądając na standardową sałatkę z burakiem, której z jakiegoś powodu w jej domu się nie robiło, i prowadziła ją do siebie, całkiem niedaleko od szkoły.
Serdeczna służąca Nastia całowała Lilę. Lila całowała Nastię. Następnie wychodziła kotka o dużej głowie – by otrzeć się o nogi Lili w batystowych pończochach, a na koniec wysuwała się drobniutka, zupełnie filigranowa staruszka, która nazywała się Cyleczka, i odbywało się jeszcze jedno całowanie. Cyleczka wszystko kończyła na „-ie” – złotkie, koteczkie – i kompletnie nic nie słyszała, o czym Lila poinformowała Koływanową pierwszego dnia: „Cyla to nasza krewna z prowincji, przyjechała, żeby dobrać sobie aparat słuchowy”.
Potem myły ręce i szły do dużego pokoju, w którym stał stół nakryty białym obrusem, pianino, przykryta dywanem kanapa i mnóstwo wszelkiego dobra i piękna, a nawet telewizor. Nastia przynosiła obiad od razu na dwóch talerzach dla każdej z nich, jedzenie też było niezwykłe. Raz zamiast zupy podano bulion w filiżance o dwóch uszkach, z pierożkiem na małym osobnym talerzyku, a pierożek, choć był z mięsem, smakował słodko. Gdy jadły, Nastia stała w drzwiach, ze złożonymi na brzuchu rękoma i cieszyła się, nie wiadomo z czego. Gdy pewnego razu Nastia podała im kompot nie w szklankach, a w szklanych miseczkach, Koływanowa nagle zrozumiała, że w domu Jewgienii Aleksiejewny też wszystko powinno być takie bogate i piękne. Tylko przez cały czas w pokoju wyczuwało się dziwny zapach, niepokojący i drażniący zarazem. „Żydami pachnie” – uznała Koływanowa, która wiedziała, że w jakiś niedobry sposób różnią się oni od pozostałych ludzi. Był to zapach kamfory, którym przesiąkło mieszkanie od czasu choroby dziadka Lili.
Po drugim obiedzie Koływanowej chciało się spać, ale Lila prowadziła ją do małego narożnego pokoju i sadzała do lekcji. Na początku Lila tłumaczyła dokładnie, ale, jeśli zauważała, że Tania nie rozumie, pospiesznie pisała coś w swoim zeszycie i kazała jej po prostu przepisać. Nauka kończyła się dość szybko, ponieważ o czwartej wchodziła Nastia i przypominała: „Lileczko, masz muzykę” albo „Lileczko, masz niemiecki...”. I Lileczka posłusznie składała zeszyty, a Tania wychodziła. Koływanowej tak się spodobało chodzenie do Żyżymorskich, że nawet odrobinę ochłodły jej uczucia do Jewgienii Aleksiejewny, choć niedziele wciąż spędzała na jej podwórku.
Pod koniec semestru wszystkie dwójki były poprawione, poza geografią, z której Koływanowej wciąż nie pytano. Wtedy Lila sama poszła do nauczycielki od geografii i poprosiła, by wezwała do odpowiedzi Koływanową. Ta dostała trójczynę, a Lila była bardziej dumna z jej sukcesów niż ze swoich nudnych piątek: obudziła się w niej pedagogiczna próżność.
Zbliżał się Nowy Rok, w klasie zbierano pieniądze na prezent dla wychowawczyni, a matka Pliszkiny, która miała dobry gust, o czym wszyscy wiedzieli, kupiła jej w imieniu całej klasy duże, płaskie pudełko z sześcioma kryształowymi kieliszkami. Tania tych kieliszków nawet nie zobaczyła, choć wyprosiła pieniądze u matki, a rodzicielka Pliszkiny odhaczyła jej nazwisko. Przyglądała się za to długo wszystkim kryształom, wystawionym w witrynie sklepu Szkło-Kryształy na ulicy Gorkiego, i w myślach wybierała wśród kieliszków te, które wydawały się jej najpiękniejsze: wysokie, wąskie, ze szlifowaną kulą na górze nóżki.
Potem zaczęła się nudna przerwa świąteczna. W domu chorował Kola. Siostra Lidka chodziła teraz do pracy, była uczennicą uzwajaczki, a Tańka siedziała z Kolą. Potem zachorował również Saszka. Koływanowa z niecierpliwością czekała na koniec świąt, wybiegała myślami w przyszłość – kiedy znów zobaczy Jewgieniję Aleksiejewną. Przez ten czas rozłąki jej miłość jakby odrobinę przygasła, ale nie minęła. Właściwie była to miłość szczęśliwa – niczego dla siebie nie chciała, nawet myśli o służeniu nie pojawiały się w głowie Koływanowej: bo czymże mogłaby się przysłużyć swojemu bóstwu mała Koływanowa, która, poza swoim niespokojnym zachwytem, zupełnie nic nie posiadała...?
W końcu nastał jedenasty stycznia. O godzinie ósmej rano Koływanowa już stała przed szkolną bramą, czekając, aż Jewgienija Aleksiejewna wejdzie na podwórko – okręt liniowy wśród pływającego drobiazgu. I oto weszła, jeszcze wyższa, niż Koływanowa zapamiętała, jeszcze piękniejsza, i nie w futrze z kozy, a w rudym futerku z lisa i w zielonej chustce w kwiaty.
Jewgienija Aleksiejewna rozbierała się w nauczycielskiej szatni, a Koływanowa stała w kolejce, żeby podać swoje liche paltko do szatni uczniów i, przekazawszy je dyżurnym, przemknęła do szatni nauczycieli, powąchała rude futerko, które pachniało w połowie zwierzęciem, a w połowie perfumami i świeciło się ogniem i złotem. Pogłaskała odrobinę wilgotny rękaw i niezauważona wyszła...
Po szkole Lila zawołała ją, by odrobić razem lekcje, ale Tania odmówiła, ponieważ uśpiona miłość obudziła się w niej z nową siłą i Koływanowa za wszelką cenę chciała odprowadzić Jewgieniję Aleksiejewnę do domu – jak zawsze – w sekrecie.
Tania po lekcjach długo spacerowała po szkolnym podwórku, czekając na Jewgieniję Aleksiejewną. Ta wyszła o wpół do czwartej i szybko, nie rozglądając się, skierowała się do metra, zeszła na peron, ale nie skręciła, jak zwykle, do środkowego wagonu, tylko poszła na sam koniec peronu; stamtąd ruszył w jej stronę mężczyzna w białym szaliku, bez czapki, o gęstych siwych wąsach. Nie był tym samym wojskowym, który czekał na nią we wtorki obok sklepu z nabiałem, nie był też mężem w szarej papasze. Był młody i równie piękny, co sama Jewgienija Aleksiejewna, w rękach trzymał kwiaty, delikatnie zawinięte w papier.
Koływanowa, patrząc na nich, czuła szczęście ze zbliżenia się do pięknego życia – jak w filmie, jak w teatrze, jak w Królestwie Bożym, o którym wciąż opowiadała ich babcia ze wsi, prosta i głupia. I wyobraziła sobie, jak siedzą przy stole i jedzą obiad z dwóch talerzy naraz, a Nastia przynosi im pierożki na spodeczkach, a oni piją jaskrawoczerwone wino z tychże kieliszków, szklanych kul na nóżkach, i wszystko to dzieje się koniecznie w tym pięknym pokoju Lilki. I żadnych chichotów, żadnej szarpaniny, żadnego stękania, które towarzyszą matce i jej fagasom. Nigdy, nigdy... Może tylko pocałują się nawzajem, z wdziękiem odchyliwszy głowy...
Tania stała w przyzwoitej odległości, ukrywszy się za marmurowym półłukiem. Ludzie szli dość gęsto, i szybko straciła obserwowanych z oczu.
W szkole w styczniu i w lutym miały miejsce różne wydarzenia: najpierw był pożar w kotłowni i przez trzy dni nie chodzili do szkoły, dopóki nie naprawiono ogrzewania; potem zmarła Niemka Jelizawieta Christoforowna, która niedawno przeszła na emeryturę i w której pogrzebie z jakiegoś powodu uczestniczyła prawie cała szkoła; potem siódmoklasista Kozłow spadł z drabiny pożarowej i złamał obie nogi naraz i, w końcu, dyrektorka Anna Fominiczna wyjechała z delegacją nauczycieli do Czechosłowacji, a potem wróciła. Na zebraniu opowiedziała o bratniej Czechosłowacji i podała adresy czechosłowackich pionierów, a cała szkoła jak szalona zaczęła pisać do nich listy. Następnie zorganizowano konkurs na najlepsze dziesięć listów, wysłano je i czekano na odpowiedź.
A wtedy zaczął się marzec i wszyscy szykowali się już do Międzynarodowego Dnia Kobiet. Matka Pliszkiny znów zbierała pieniądze na prezent dla wychowawczyni. Koływanowa poprosiła matkę o dziesięć rubli, ale ta się wściekała, pieniędzy nie dała i jeszcze natarła jej uszu. Siostra Lidka obiecała dać z wypłaty, ale wypłatę miała piętnastego, a tę, którą dostawała pierwszego, już wydała. Tańka płakała przez trzy wieczory z rzędu, aż w końcu matka przyszła wesoła, podpita, z Wołodką Tatarinem i dała jej pieniądze.
Koływanowa od rana zamierzała oddać dziesięć rubli matce Pliszkiny, która odprowadzała rano swoją Pliszeńkę i zbierała w szatni pieniądze. Ale ponieważ Koływanowa już zdążyła ją powiadomić, że matka nie da jej pieniędzy, to już ich od niej nie chcieli. Cały dzień siedziała smutna w swojej ławce z tyłu. Tego dnia nie było niemieckiego i w ogóle była sobota, dzień wolny pani od niemieckiego, więc Tania nie wychodziła z klasy nawet na przerwy: nie miała po co.
Ostatnia była plastyka. Rysowali z głowy koszyk z kwiatami i napisem na czerwonej wstążce: „Mamie z okazji...”. Koływanowa nic nie robiła: po pierwsze nie miała kredek, po drugie nauczycielka Walentina Iwanowna była tłustą krową, siedziała za biurkiem i nikogo nie sprawdzała.
Koływanowa się nudziła, nudziła, a potem nagle ją olśniło: kupi Jewgienii Aleksiejewnie prawdziwy kosz kwiatów: taki, jaki się daje aktorkom, i podaruje go jej w sekrecie, ale wyłącznie od siebie, a nie od wszystkich.
Koływanowa, ledwo wysiedziawszy do końca lekcji, pobiegła na ulicę Gorkiego; pamiętała, że jest tam kwiaciarnia, w której witrynie widziała takie kosze. Tym razem w oknie nie było żadnych koszy, wszystko pokrywały wyrysowane mrozem wzory, więc weszła do środka. Koszyków było masę, i nawet nie można było sobie wyobrazić, skąd się tu wzięły w środku zimy.
Stary mężczyzna z różową twarzą w okrągłej pańskiej czapce z aksamitnym czubkiem wybierał kwiaty, a sprzedawczyni mówiła:
– Dmitriju Siergiejewiczu, Wiera Iwanna najbardziej lubi hortensje, zawsze jej posyłają hortensje...
Mężczyzna, bardzo przypominający kogoś sławnego, tubalnym głosem odpowiadał:
– Kochanieńka, Wiera Iwanna to nie odróżnia hortensji od hemoroidów...
Koływanowa przemknęła cichaczem do lady i zamarła: takie hortensje kosztowały sto trzydzieści siedem rubli, a te w mniejszym koszyku osiemdziesiąt osiem. Najtańsze kwiaty w koszyku, czerwone i białe, na długich wygiętych łodygach, i nie tak wspaniałe, i tak kosztowały pięćdziesiąt cztery... Ale dziesięć już przecież miała! Nie tracąc czasu, pojechała do dzielnicy Marina Roszcza, do swojej krewnej, bezrękiej Tamarki. Miała nadzieję wyprosić u niej brakujące czterdzieści cztery ruble. Tamarka była w domu i nawet się ucieszyła, poleciła Koływanowej nastawić czajnik. Tania zaparzyła herbatę, nakarmiła Tamarkę chlebem z kiełbasą, sama też zjadła. Gdy Tamarka się najadła, zapytała, dlaczego Tania ją odwiedziła.
– Przyjechałam po pieniądze – przyznała uczciwie Koływanowa. – Potrzebuję czterdzieści cztery ruble.
– A na co ci tyle? – zdziwiła się Tamarka. Koływanowa zdawała sobie sprawę, że lepiej nie mówić na co, ale nie umiała wymyślić kłamstwa na poczekaniu. Dlatego przyznała się, że to na prezent dla nauczycielki.
– Ja jestem twoją rodziną – rozzłościła się Tamarka – a przy tym kaleką, a jakoś nigdy prezentu od ciebie nie dostałam... Nic ci nie dam. Chcesz, to zarób. Umyjesz mnie w balii, zrobisz pranie, wtedy ci dam, ale nie tyle, rzecz jasna...
Koływanowa postawiła na kuchni dwa wiadra z wodą i zaczęła czekać, aż się nagrzeją. Cały wieczór spędziła nad pościelą Tamarki, której była pełna miednica. Tamarka dała jej dziesięć rubli, ale i tak zwymyślała Tanię, że niestarannie poprała.
Do domu wróciła późno. Matka była na nocce, a Lidka już spała. Nie zdążyła rano porozmawiać z Lidką, ponieważ ta bardzo wcześnie wychodziła do fabryki. Dopiero wieczorem następnego dnia Koływanowa ponownie zagaiła siostrę o pieniądze. Lidka była mądra, sprytna, ale pieniędzy naprawdę nie miała. Poszła pod schody, wisiała tam robocza fufajka wujka Miszy, która nie raz poratowała ją drobnymi. Pogrzebała w obu kieszeniach i przyniosła siostrze garść drobniaków – ponad dwa ruble.
W kuchni tego wieczora była awantura. Ciocia Grania z zielonego baraku przyszła kłócić się z ciocią Nataszą z powodu swojego męża, Wasi. Sąsiadki zebrały się w kuchni, matka Koływanowych, Walentina, też tam była. Lidka poleciła Tani stanąć przy drzwiach, zajrzała do torebki matki, ale znalazła tylko jeden banknot o wysokim nominale – pięćdziesiąt rubli. Lidka miała w zanadrzu jeszcze jeden sposób, ale nie była pewna, czy Tańka się zgodzi. Mimo to zapytała:
– A dałabyś się bzyknąć?
– A to bardzo boli? – rzeczowo zapytała Koływanowa.
Lidka zastanowiła się, jakby to najdokładniej wytłumaczyć:
– Matka mocniej nas tłucze.
– No dobra – zgodziła się Tańka.
Lidka postanowiła bezzwłocznie przeprowadzić negocjacje. Założyła szarą czapkę z koziej wełny i poszła. Niedaleko, na sąsiednie podwórko, ale wróciła już nie tak szybko, za to zadowolona.
– No, Pająk powiedział, że da ci pieniądze – powiedziała.
– Naprawdę? – ucieszyła się Tańka.
– Ale nie ot tak – ostrzegła Lidka siostrzyczkę. – Bzyknie cię.
– A jeśli potem mi nie da? – zaniepokoiła się Tańka.
– Trzeba wcześniej wziąć – podsunęła doświadczona Lidka. Tańka, choć mała, też nie była w ciemię bita:
– No jasne, najpierw da, a potem zabierze.
– To razem idźmy, ja od razu wezmę i zabiorę – zaproponowała Lidka.
Tańka się ucieszyła: to już bardziej jej się podobało.
– A ty sama do niego chodziłaś? – Tańka zapytała siostrę.
– Kiedy to było... Gdy matka urodziła Saszkę, latem. A potem, jak wróciła ze szpitala, Niurka jej powiedziała, że chodziłam do Pająka, i matka złoiła mi skórę – przypomniała Lidka. – Już się tym nie zajmuję. Za mąż się wybieram – dodała z powagą.
Tania przytaknęła, kiwając głową, ale bez współczucia. Była zajęta własnymi myślami: już prawie nie było czasu, nazajutrz był szósty marca, Lidka kończyła o drugiej, a wieczorem musiały odebrać braci i we dwie już nie mogły nigdzie razem wyjść. A sama Tańka bała się iść, choć wiedziała gdzie.
Poszły siódmego, przed wieczorem. Szurik Pająk mieszkał z matką i babką na pierwszym piętrze zielonego baraku. Chłopak młody, ale uszkodzony. Jedna noga rosła mu krzywo i była krótsza od drugiej. Ani nie służył w wojsku, ani właściwie nie pracował. Był gołębiarzem. I spędzał też czas w swojej szopie, gdzie miał na górze wielki gołębnik, nocował tam nawet zimą, przykrywając się kożuchem i starym dywanem. Nie pił, nie palił. Mówiono, że zbiera pieniądze na samochód. Gadano też, że psuje dziewczęta. On sam, śmiejąc się bezzębnymi ustami, powtarzał, że jeszcze żadna dziewczyna z baraków przed nim nie uciekła. Dorosłe kobiety go nie interesowały.
Gdy siostry Koływanowe do niego przyszły, był smętny, wkładał do klatki na wpół żywego ptaka.
– Widzicie, zadziobał mi gołąbeczkę taką ładną. Stratował ją, jeden taki zły turman – poskarżył się dziewczynom, które weszły i usiadły przy drzwiach razem na chwiejnym krześle.
Jeszcze z dziesięć minut zajmował się ptakiem, smarował mu podziobaną szyjkę, dmuchał na różową główkę. Potem zamknął klatkę i zwrócił się do nich.
– Lidka, a ta twoja Tańka to tyczkę przypomina, ja myślałem, że jest mała – zauważył.
– Jest trzy lata ode mnie młodsza, a zobacz o ile wyższa – Lidka wytłumaczyła, jak się rzeczy mają.
Fakt, choć Lidka skończyła już szesnaście lat, była niewysoka i Tańka sporo ją w tym roku przerosła. Za to Lidka była przysadzista – mięsista, jak to mówiła ich babcia – a Tańka chuda jak szczapa.
– Co, to tobie trzeba trzydzieści cztery ruble? – zapytał Tańkę.
– Wystarczą trzydzieści dwa – odpowiedziała Tańka, przypomniawszy sobie, że ma dwa ruble w drobnych.
– Cościk zimno dziś – powiedział nagle zatroskany Pająk i zamyślony poruszył palcami w kieszeni spodni. – A ty już idź – zwrócił się do Lidki.
– A pieniądze? – zapytała Lidka.
– A kiedy przyniesiesz? – zainteresował się Pająk.
– Piętnastego, na wypłatę – obiecała Lidka.
– No dobra. Ale dopóki nie przyniesiesz, niech ona do mnie przychodzi – zaśmiał się – by spłacać procenty.
Wyjął z kieszeni plik drobnych pieniędzy, odliczył trzydzieści dwa ruble w trzy- i jednorublówkach. Lidka przeliczyła, wcale się nie wstydząc.
– Idź już sobie – polecił jej Pająk, a ona po cichutku wyśliznęła się za drzwi.
Tańka westchnęła z ulgą: zebrała pieniądze, zebrała...
Szurik znów poruszył ręką w kieszeni:
– No co, chcesz na niego popatrzeć?
– Nie – Tańka uśmiechnęła się prostodusznie – chciałabym jak najszybciej.
– No dobra – Pająk się nie obraził. – Siądź sobie w takim razie na drabinie, o tutaj – wskazał jej podstawioną do włazu na gołębnik po łebkach zbitą byle jak drabinę. – Ale załóż walonki. Załóż, załóż, bo zamarzniesz – polecił, gdy zobaczył, jak Tańka zdejmuje spod palta byle jakie ubrania i przeciąga przez nie gołe nogi pisklaka...
Tego roku szkolnego, roku połączenia szkół męskich i żeńskich, powietrze było aż gęste od amorów: od dwóch nauczycielek od razu uciekli mężowie, z jakimiś młodziutkimi, rzecz jasna, suczkami, nowy nauczyciel literatury, Dieniskin, zakochał się w praktykantce – Tonieczce i się z nią w pośpiechu ożenił, niezamężna nauczycielka plastyki, która chodziła z dużym brzuchem przez ostatnie dziesięć lat, nagle poszła na macierzyński, i nawet Anna Fominiczna, pod ostrzałem ironicznych spojrzeń całego grona pedagogicznego, flirtowała z owdowiałym matematykiem. Dyżurni wymiatali z klas niezliczone ilości liścików, a jedna dziewiątoklasistka z bardzo porządnej rodziny miała aborcję na oddziale położniczym imienia tejże Krupskiej, za co Annę Fominiczną wezwano do Rejonowego Wydziału ds. Oświaty i poważnie zbesztano. Było też wiele tajnych historii, o których nikt nie wiedział.
W szkole szykowano się na wielki wieczór, który miał uświetnić Ósmego marca, a Koływanowa ten dzień przewagarowała.
Wyszła z domu rano, jak zwykle, ale zabrała ze sobą koszyk matki. Nie było jeszcze dziewiątej, a już stała przed zamkniętą kwiaciarnią, która otwierała się o jedenastej. Nie bez powodu przyszła tak wcześnie: po godzinie już stało za nią ze dwadzieścia osób, a przed jedenastą kolejka sięgała prawie delikatesów Jelisiejewskich.
Od razu rzuciła się do kasy i znów była pierwsza. Kwiaty, które upodobała sobie wcześniej, teraz już wiedziała, nazywały się cyklameny i były dostępne w trzech kolorach – w białym, różowym i jaskrawomalinowym. Wybrała malinowe, choć nie bez wahania: różowe i białe też jej się podobały.
Ta sama sprzedawczyni, która niedawno doradzała staruszkowi hortensje, ładnie owinęła kwiaty i pomogła spakować je do koszyka.
Było tuż po dwunastej, gdy dwoma trolejbusami pojechała do domu Jewgienii Aleksiejewny. Weszła na ostatnie piętro, a potem jeszcze wyżej na półpiętro, aż pod strych, i tam usiadła. Wiedziała, że przyjdzie jej długo czekać. Niedogodność polegała na tym, że Jewgienija Aleksiejewna mieszkała na szóstym piętrze, a Tania siedziała nad dziewiątym, a z nieokreślonego stukotu trudno było wywnioskować, na którym piętrze zatrzymuje się winda. Za każdym razem, gdy trzaskały drzwi, Tania schodziła trzy piętra niżej, by przez siatkę zerknąć na szóste piętro, czy to nie Jewgienija Aleksiejewna.
W porze obiadu zobaczyła, jak Regina wraca ze swoją nianią ze spaceru. Kilkakrotnie przyjeżdżały jakieś dzieci i starsi ludzie, ale do innych mieszkań. Chciało jej się jeść, pić, spać, potem trochę rozbolał ją ząb z prawej strony, ale później przestał. Tania zaczęła się niepokoić, czy kwiaty nie zwiędły w koszyku, rozsunęła od góry papier, ale tam, pod nim, kwiaty były świeże i wspaniałe, tylko wydały się jej bardzo ciemne, pożałowała, że nie kupiła białych.
Potem córkę Reginę znów zabrano na spacer, a za oknami klatki schodowej wkrótce zaczęło się ściemniać. Ponownie trzasnęły drzwi na szóstym piętrze: to szara papacha. Koływanowa przesiedziała tak jeszcze ze czterdzieści minut, kalkulując, że to już czas na powrót Jewgienii Aleksiejewny. Ona nigdy, jak inni nauczyciele, nie zostawała na szkolnych imprezach do samego końca.
„Już czas” – postanowiła Koływanowa, wyciągnęła zawinięty w papier koszyk i przyciskając go do brzucha, zniosła ku drzwiom i postawiła na samym środku wycieraczki. Potem znów weszła na górę do swojej kryjówki. Ale nie musiała długo czekać, jakieś pięć minut później przyjechała Jewgienija Aleksiejewna, Koływanowa z góry widziała jej rude lisy i małą włóczkową czapeczkę ze skręconym sznurkiem. Usłyszała nawet przytłumiony dzwonek, szczęknięcie zamka i niezadowolony męski głos.
Teraz Tania zaczęła się spieszyć, popędziła biegiem do metra. W metrze było jasno i kolorowo, wszystkie kobiety niosły gałązki mimozy. Wyobraziła sobie koszyk z pysznymi, aksamitnymi cyklamenami o lśniących grubych liściach i po raz pierwszy w życiu doświadczyła dumy z bogactwa i pogardy dla ubóstwa – dla rzadziutkich żółtych kuleczek o odstręczającym zapachu. Towarzyszyło jej także niewyrażalne poczucie współuczestniczenia we wspaniałej harmonii świata, do której sama się przyczyniła: cyklameny pasowały do Jewgienii Aleksiejewny dokładnie tak, jak te jej wszystkie piękne ubrania, jak granitowe kule przed jej klatką, jak przystojny wąsacz, który czekał na nią w metrze – teraz prawie że każdego dnia.
Generał Łukin miał najwyraźniej zupełnie inny stosunek do młodego wąsacza. W każdym razie, gdy on, wzburzony i ponury, otworzył żonie drzwi, zamierzał zapytać ją, gdzie dokładnie się szlajała, choć wcześniej mówiła, że będzie na imprezie w szkole. Zajechał po nią do szkoły o wpół do piątej, ponieważ przyniesiono mu dwa bilety na uroczysty koncert do Teatru Wielkiego. Ale w szkole jej nie było. Powiedziała, że jest chora i dawno już wyszła. I właśnie: dokąd poszła – chciał teraz wiedzieć generał Łukin, który sercem zazdrośnika już dawno wyczuł zapach zdrady.
Jego żona weszła do domu z zakłopotanym uśmiechem i koszykiem kwiatów:
– Wyobraź sobie, Siemion, przed drzwiami na wycieraczce stał koszyk z kwiatami...
Ale nie zdążyła dokończyć zdania, ponieważ jej mąż, Łukin, zamaszystym, całkowicie babskim gestem wymierzył jej siarczysty policzek. Nie przygotowało jej na to całe uprzednie dumne życie, nie zdołała ustać na nogach i upadła, uderzając brwią o róg szafki pod lustrem. Upadł też koszyk. Generał Łukin rzucił się, by podnieść żonę, ale ona odsunęła jego rękę i poszła, zostawiając na podłodze futerko, rzuciła mężowi przez ramię tylko jedno słowo: „Pieńki!”.
To było to słowo, które z rzadka spadało na niego niczym topór – ta nazwa miłej wioseczki, w której się urodził, momentalnie obracała go w nicość, w pastuszka, we wsioka. Poczuł ból i wstyd, równie ostre, jak niedawny gniew. Owładnęły nim skrucha i nieoczekiwana pewność, że jego żona jest niewinna, w tej niewinności była też jakaś duma.
Ona zamknęła drzwi od łazienki. On stał w korytarzu i, przyciskając policzek do drzwi, powtarzał nieomal ze łzami: „Żenia, Żenia, wybacz mi!”. A Żenia, przyciskając mokry ręcznik do krwawiącej ranki, krzywiła się z bólu i ze złośliwą satysfakcją, po dziecięcemu, powtarzała do siebie: „A właśnie, że będę, właśnie, że będę!”.
Koszyk z cyklamenami leżał na podłodze w przedpokoju, nie można było powiedzieć, by sprawił Jewgienii Aleksiejewnie wielką radość...
Radość za to czuła Koływanowa: pędziła szybko do domu, ponieważ Pająk polecił przychodzić jej codziennie na odpracowanie, a ona, posłuszna dziewczynka, nawet nie pomyślała, by się wymigiwać. Gdy podeszła do szopy, odkryła, że drzwi są otwarte, a Pająka nie ma.
W domu Lidka powiedziała jej szeptem, że faceci z podwórka tak wymłócili Pająka za jakieś jego nikczemne grzechy, że zabrano go do szpitala. A gołębnik, razem z gołębiami, zniszczyli... Minęło wiele czasu, zanim Pająk ponownie pojawił się na podwórzu, a siostry Koływanowe nawet wtedy nie oddały mu pieniędzy. Jakoś się rozeszło po kościach...
Ale szczęście – o czym Koływanowa jeszcze nie wiedziała – zawsze przeplata się z bólem. Jewgienija Aleksiejewna więcej nie pojawiła się w szkole. Najpierw była na zwolnieniu lekarskim, a potem jej męża mianowano za granicą doradcą wojskowym, wyjechała do wielkiego kraju na Wschodzie, w którym kupowała sobie jedwabie, nefryty i perły, a z urzędu przysługiwał im kucharz, dwoje służących, ogrodnik i szofer, wszyscy, rzecz jasna, Chińczycy. Ani razu nie wspomniała Koływanowej.
Biedna Koływanowa tęskniła długo. Potem jej miłość jakby się zagoiła. W ogóle nie dostrzegła swojej dziewiczej ofiary, tym bardziej że poza Lidką i Szurikiem Pająkiem nikt o niczym nie wiedział. Jewgienija Aleksiejewna przyśniła się jej jedyny raz, w jakiś nieprzyjemny sposób: podeszła do niej na lekcji i zaczęła ją boleśnie stukać po głowie kosteczkami wymanikiurowanych palców. Tania nie zapałała sympatią do nowej nauczycielki niemieckiego, ale sam język zdawał się jej jakiś wysoki, niebiański.
Koływanowa spędziła dwa lata w śpiączce tęsknoty. Wszystkie dziewczyny w klasie dojrzały i się zaokrągliły, ona jedna rosła w górę, jak drzewo, i przerosła w klasie wszystkich, nawet chłopców. Później nieoczekiwanie wyrosły jej spore piersi, szare włosy nagle zrobiły się popielate, pewnie od mycia, ponieważ matce dali w fabryce dwupokojowe mieszkanie z łazienką. W ten sposób najpierw stała się sympatyczna, a potem naprawdę ładna. Ale chłopcy nie patrzyli w jej stronę, przywykli, że nie reprezentuje sobą nic ciekawego. Za to kiedy Anna Fominiczna zaprosiła na pierwszomajowe obchody słuchaczy z Wyższej Szkoły Partyjnej, a właściwie swoich ulubionych Czechosłowaków, a ci przywieźli ze sobą rozmaitych komunistycznych Szwedów, wśród których byli Bułgarzy, Włosi i jeden prawdziwy Szwed, to właśnie ten Szwed zaprosił Koływanową do tańca. Koływanowa odmówiła, ponieważ nie umiała tańczyć, ale Szwed i tak się w niej zakochał. Czekał na nią po szkole, zabierał do kina i do kawiarni, rozmawiał z nią po niemiecku i przywoził prezenty. Ona chodziła do niego do akademika co trzy dni, gdy dyżurował jego znajomy portier. Nazwisko Szweda brzmiało „Peterson”, nie podobał się jej, ponieważ był od niej niższy i miał łysinę, choć był młody. Ale nie był chciwy, robił dla niej dużo dobrego, chodziła więc do niego z wdzięczności.
Potem wyjechał, a ona nie rozpaczała. Wkrótce skończyła szkołę, słabiutko, na samych trójczynach. Matka chciała, żeby zaczęła pracę w fabryce, w biurze, było tam miejsce, ale ona chciała się dalej uczyć i zdała do technikum pedagogicznego. Na studia zabrakło jej odwagi.
Peterson pisał do niej listy, a po roku przyjechał, żeby się z nią ożenić. Ale tak od razu się nie udało, pojawiły się problemy z dokumentami. Przyjechał raz jeszcze i wtedy się pobrali. Wkrótce Koływanowa wyjechała do Szwecji.
Tam od razu kupiła sobie kozaki na białym obcasiku, futro z kozy strzyżonej i puszyste swetry. Petersona nie pokochała, ale traktowała go dobrze. Sam Peterson zawsze powtarzał, że jego żona ma tajemniczą rosyjską duszę. A dawni koledzy z klasy mówili, że Koływanowa jest szczęśliwa.