Mistrzowie opowieści. O kobiecie - Justyna Czechowska (red.) - ebook

Mistrzowie opowieści. O kobiecie ebook

Justyna Czechowska (red.)

5,0

Opis

W zbiorze Mistrzowie opowieści. O kobiecie znalazły się opowiadania 20 mistrzyń i 3 mistrzów opowieści, pochodzących z 21 krajów, piszących na przestrzeni dwóch stuleci w kilkunastu różnych językach. Teksty te pokazują wspólnotę kobiecych doświadczeń i różnorodność ich losów, opowiadają o kobiecie młodej, dojrzałej i starej, o kobiecie w roli uczennicy, matki, kochanki, żony, sprzątaczki, kucharki i muzy. Obok noblistki Selmy Lagerlöf zaistnieje współczesna literatura z Finlandii, klasyczna opowieść grozy Charlotte Perkins Gillman zainspiruje autorkę z Trynidadu, a ponowna lektura Virginii Woolf uzupełni napisane specjalnie dla tego zbioru opowiadania Radki Denemarkovej i Agnieszki Szpili.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jakastamjoanna

Nie oderwiesz się od lektury

Zbiór wyjątkowy, trudno się oderwać.
00

Popularność




LUDMIŁA ULICKA (ur. 1943) – ro­syj­ska pi­sarka, dra­ma­to­pi­sarka, sce­na­rzystka. Stu­dio­wała bio­lo­gię, póź­niej pra­co­wała w In­sty­tu­cie Ge­ne­tyki Aka­de­mii Nauk ZSRR. Lau­re­atka licz­nych na­gród li­te­rac­kich, m.in. Na­grody Me­dici, The Grin­zane Ca­vour Prize, ro­syj­skiego Bo­okera, Bol­szoj Knigi. Jej książki zo­stały prze­tłu­ma­czone na około trzy­dzie­ści ję­zy­ków. W Pol­sce do­tych­czas uka­zały się m.in. So­nieczka, Me­dea i jej dzieci, Zie­lony na­miot, Da­niel Stein, tłu­macz. Po in­wa­zji Ro­sji na Ukra­inę za­miesz­kała w Ber­li­nie. Z po­wodu jej moc­nych, jed­no­znacz­nie po­tę­pia­ją­cych ro­syj­ską agre­sję wy­po­wie­dzi jej książki są usu­wane z ro­syj­skich bi­blio­tek i księ­garń. Przez wła­dze Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej zo­stała ofi­cjal­nie uznana za „za­gra­nicz­nego agenta”.

.

LUDMIŁA ULICKA

BIEDNA SZCZĘ­ŚLIWA KOŁY­WA­NOWA

Z ro­syj­skiego prze­ło­żyła Agnieszka So­wiń­ska

*

Cze­rwona żeń­ska szkoła stała na­prze­ciwko sza­rej szkoły mę­skiej, którą zbu­do­wano pięć lat póź­niej, jakby ce­lowo, aby za­świad­czała o ro­zum­nej pa­rzy­sto­ści świata; ale także po to, aby duch ry­wa­li­za­cji nie uno­sił się bez­myśl­nie po ca­łej dziel­nicy, tylko mógł skon­cen­tro­wać się nad tymi dwoma da­chami i ja­śnieć ju­trzenką nad szkołą do­stoj­niej­szą, a do­kład­niej – nad żeń­ską, przo­du­jącą za­równo pod wzglę­dem suk­ce­sów, jak i za­cho­wa­nia, ale też je­śli cho­dzi o liczbę wy­pad­ków – tu jed­nak wy­róż­niała się ona w ne­ga­tyw­nym, rzecz ja­sna, zna­cze­niu. Uwa­żało się, że w czer­wo­nej szkole rów­nież grono pe­da­go­giczne jest lep­sze, i bu­fe­towa mniej krad­nie, i stróż z więk­szą we­rwą roz­kuwa zimą lód, a la­tem gor­li­wiej usuwa kurz ze ścieżki.

Dy­rek­torka Anna Fo­mi­niczna była sławna, w la­tach dwu­dzie­stych pra­co­wała z samą Krup­ską, i bar­dzo chciała, żeby szkoła no­siła imię Nad­ieżdy Kon­stan­ti­nowny, ale nadano je od­dzia­łowi po­łoż­ni­czemu, który mie­ścił się nie­da­leko. Anna Fo­mi­niczna miała ci­chy, me­ta­liczny głos, krót­kie włosy w ko­lo­rze ko­nop­nego sznura spi­nała okrą­głym grze­bie­niem, przód gra­na­to­wej – no­szo­nej przez nią na co dzień – ma­ry­narki usiany był dziur­kami, za to w święta, w każdą z tych dziu­rek wpięty był śrubką or­der albo inne od­zna­cze­nie, a cała reszta, czyli me­dale, była przy­mo­co­wana agraf­kami.

Ko­lek­tyw pe­da­go­gów do­bie­rała sta­ran­nie, brała jed­nak pod uwagę przy tym nie tylko na­zwi­ska i po­wią­za­nia osób, które wy­ła­niały się z do­ku­men­tów, ale także umie­jęt­no­ści za­wo­dowe na­uczy­cieli oraz to, ja­kim kto był czło­wie­kiem. W Re­jo­no­wym Wy­dziale ds. Oświaty Anna Fo­mi­niczna cie­szyła się tak wiel­kim au­to­ry­te­tem, że po­zwa­lano jej na rze­czy, o któ­rych inni by na­wet nie po­my­śleli.

Wszy­scy pe­da­go­dzy świet­nie zda­wali so­bie sprawę, jak wiel­kie moż­li­wo­ści ma Anna Fo­mi­niczna, ale i oni zdzi­wili się po ci­chu, gdy po przej­ściu na eme­ry­turę sta­rej Niemki, Je­li­za­wiety Chri­sto­fo­row­nej, umę­czo­nej dła­wicą pier­siową oraz uczniami ze star­szych klas, dy­rek­torka tuż przed pierw­szym wrze­śnia przed­sta­wiła im nową na­uczy­cielkę ję­zyka nie­miec­kiego ze skry­cie wo­jow­ni­czym na­zwi­skiem. Ta nowa – Łu­kina – bar­dziej przy­po­mi­nała za­gra­niczną ak­torkę niż ra­dziecką na­uczy­cielkę. Nie­dawno wró­ciła z Nie­miec, gdzie przez wiele lat miesz­kała ze swoim mę­żem, woj­sko­wym, i cała była jedną wielką pro­wo­ka­cją, pro­wo­ka­cyjne były zwłasz­cza jej nogi, ja­koś nie­przy­zwo­icie na­gie – no­siła bez­barwne poń­czo­chy, prze­źro­czy­ste, do tego jesz­cze bez­sz­wowe, co było no­wo­mod­nym luk­su­sem.

Grono pe­da­go­giczne, re­pre­zen­to­wane głów­nie przez płeć żeń­ską, dzięki za­wo­do­wemu opa­no­wa­niu znio­sło ja­koś ten cios, ale jak mo­gło to wpły­nąć na uczen­nice – któ­rych jesz­cze nie chro­niło od­po­wied­nie ży­ciowe do­świad­cze­nie – trudno było so­bie na­wet wy­obra­zić.

Ten rok w ogóle za­po­wia­dał się ciężko: do­piero co wy­szło roz­po­rzą­dze­nie o ko­edu­ka­cji, ze szkół mę­skich i dam­skich zo­stały je­dy­nie od­dzielne ustępy na końcu ko­ry­ta­rza. Mło­dziut­kie na­uczy­cielki, które wcze­śniej pra­co­wały wy­łącz­nie w czer­wo­nej szkole, ogar­nął po­płoch, starsi ko­le­dzy, któ­rzy mieli przed­wo­jenne do­świad­cze­nie w pracy w szko­łach mie­sza­nych, od­nie­śli się do tej no­winki może bez szcze­gól­nej apro­baty, ale też i bez więk­szych emo­cji. Po­łą­cze­niu szkół to­wa­rzy­szyło także wpro­wa­dze­nie dla chłop­ców mę­skich mun­dur­ków, które przy­po­mi­nały te gim­na­zjalne. Stary ma­te­ma­tyk Kon­stan­tin Fie­do­ro­wicz, który swoją dzia­łal­ność edu­ka­cyjną za­czął jesz­cze przed re­wo­lu­cją, sko­men­to­wał nad­cho­dzącą zmianę krótko i w za­gad­kowy spo­sób: „Mun­du­rek gim­na­zjalny po­rząd­kuje we­wnętrz­nie”. Od mło­do­ści przy­wykł do ję­zy­ko­wej dys­cy­pliny i ni­gdy nie wy­po­wia­dał żad­nego zbęd­nego słowa.

Dla 5b ten pierw­szy wrze­śnia był nie­za­po­mniany: na miej­sce dwu­dzie­stu ko­le­ża­nek z klasy, prze­nie­sio­nych do sza­rej szkoły, przy­szło pięt­na­stu chu­li­ga­nów z ogo­lo­nymi gło­wami, na­bur­mu­szo­nych i odro­binę zmie­sza­nych. Chłopcy zbili się w szary kłę­bek w od­le­głym, le­wym ką­cie klasy, w po­zy­cji obron­nej, choć nikt nie za­mie­rzał ich ata­ko­wać. Dziew­częta ze wszyst­kich sił uda­wały, że nic się nie dzieje, obej­mo­wały się, wi­siały na so­bie i roz­bi­jały na pary, żeby za­jąć miej­sca w ław­kach.

Nie­po­cie­szona Strieł­kowa sie­działa w ławce sama, tę­sk­niąc za Cze­ły­szewą, która przed­wcze­śnie ode­szła w obcy świat mę­skiej szkoły. Opa­lona wiej­skim słoń­cem Ta­nia Ko­ły­wa­nowa, jak zwy­kle, za­jęła ławkę na końcu i, choć lek­cje jesz­cze się na­wet nie za­częły, już po­bru­dziła so­bie po­li­czek fio­le­to­wym atra­men­tem.

Roz­legł się dzwo­nek i, kiedy wy­da­wał z sie­bie ostatni ochry­pły wy­dech, do klasy we­szła nowa wy­cho­waw­czyni.

Wszy­scy onie­mieli – i za­do­mo­wione w szkole dziew­częta, i nowi chłopcy. Na­uczy­cielka była wy­soka i po­stawna. Czter­dzie­ści je­den par na­gle znie­ru­cho­mia­łych źre­nic prze­szyło na­uczy­cielkę, nie umknął im ani je­den szcze­gół w jej wy­glą­dzie. Jej włosy lśniły od la­kieru, jak po­krywa for­te­pianu w auli – były po­kryte spe­cjal­nym la­kie­rem, o któ­rego ist­nie­niu nie miała po­ję­cia jedna szó­sta część Ziemi; czer­wona szminka odro­binę wy­cho­dziła poza kon­tur jej nie­wiel­kich ust; ciem­no­zie­lone pła­skie pan­to­fle z czarną wstążką i ciem­no­zie­lona to­rebka przed­sta­wiały nie­praw­do­po­dobne po­łą­cze­nie, a na palcu ko­bieta miała pła­ską ob­rączkę, ja­kich w tam­tych cza­sach w ogóle się nie no­siło. I tak da­lej...

„Jak do­ro­snę, mu­szę so­bie uszyć taki ko­stium w kratkę” – na­tych­miast po­sta­no­wiła Alona Psze­nicz­ni­kowa, a po­zo­sta­łych dwa­dzie­ścia pięć wstrzą­śnię­tych dziew­cząt, które nie umiało tak szybko po­dej­mo­wać de­cy­zji, wpa­try­wało się bez­myśl­nie w ten cud.

Ko­ły­wa­nowa, którą, nie wia­domo dla­czego, na­tura ob­da­rzyła bar­dzo czu­łym wę­chem, naj­pierw po­czuła zło­żony i omdle­wa­jący za­pach per­fum. Wcią­gnęła tro­chę wię­cej tego przy­jem­nego i łza­wią­cego za­ra­zem za­pa­chu, ale nie zdo­łała go w so­bie dłu­żej utrzy­mać i gło­śno kich­nęła. Spoj­rze­nia wszyst­kich skie­ro­wały się na nią.

– Na zdro­wie – po­wie­działa na­uczy­cielka. Prze­rwała pełną na­pię­cia ci­szę. – Sia­daj­cie na ra­zie tam, gdzie chce­cie, po­tem to za­ła­twimy – cią­gnęła wy­nio­słym i odro­binę pi­skli­wym gło­sem.

Ko­ły­wa­nowa usia­dła w swo­jej tyl­nej ławce i tak mocno po­czer­wie­niała, że na jej in­ten­syw­nym ru­mieńcu wy­stą­piły ja­sno­szare piegi.

– Wi­taj­cie w no­wym roku szkol­nym. Je­stem wa­szą wy­cho­waw­czy­nią, na­zy­wam się Jew­gie­nija Alek­sie­jewna Łu­kina – po­wie­działa, wy­raź­nie od­dzie­la­jąc wy­razy, i już pod ko­niec zda­nia zro­zu­miała, że nie­po­trzeb­nie się nie­po­ko­iła, że dzieci będą jej słu­chać i pod­po­rząd­kują się jej tak samo, jak mło­dzi żoł­nie­rze, któ­rych uczyła wcze­śniej. – A te­raz się po­znajmy – kon­ty­nu­owała i, otwo­rzyw­szy no­wiutki dzien­nik, po­wie­działa: – Al­fe­row Alek­sandr.

Al­fe­row Alek­sandr był naj­drob­niej­szy z chłop­ców, ale miał do­ro­słą twa­rzyczkę, przez co wy­glą­dał jak li­li­put. Stał z opusz­czo­nymi oczyma, trzy­ma­jąc się ławki. Na­uczy­cielka mil­czała, cze­ka­jąc, aż na nią spoj­rzy. Spoj­rzał.

Jew­gie­nija Alek­sie­jewna była mi­strzy­nią spoj­rze­nia, umiała pa­trzeć krótko, prze­szy­wa­jąco, za­gad­kowo, obie­cu­jąco i prze­ni­kli­wie, bły­ska­wicz­nie na­wią­zu­jąc oso­bi­stą re­la­cję. Do­czy­tała li­stę, przy­trzy­mała na ha­czyku swo­jego spoj­rze­nia każdą z tych drob­nych ry­bek, za­pa­mię­tała na­zwi­ska dwóch bliź­nia­czek, chłopca li­li­puta, uśmiech­nię­tej gru­ba­ski z pierw­szej ławki i jesz­cze kil­korga tych, któ­rzy się wy­róż­niali. Miała pro­fe­sjo­nal­nie wy­ćwi­czoną pa­mięć, wie­działa, że po ty­go­dniu bę­dzie już znać wszyst­kich, co do jed­nego. Na lśnią­cej, mo­krej ta­blicy na­pi­sała: „Heute ist der 1 Sep­tem­ber” i przy­stą­piła do na­ucza­nia ję­zyka nie­miec­kiego...

Te pierw­sze dni wrze­śnia były w szkole, zwłasz­cza w star­szych kla­sach, ner­wowe i pełne na­pię­cia. Chłopcy i dziew­częta, zmu­szeni na­gle do nie­ocze­ki­wa­nej bli­sko­ści, przy­glą­dali się so­bie cał­kiem na nowo i na­wet ci, któ­rzy od dawna ko­ja­rzyli się z po­dwórka, po­zna­wali się jak gdyby od po­czątku. Szybko wy­ło­niły się szkolne ro­manse, po­skła­dane w ko­steczkę li­ściki la­tały z ławki na ławkę, a tra­jek­to­rie ich lotu były o wiele bar­dziej in­te­re­su­jące od tra­jek­to­rii kuli, wy­pusz­czo­nej z lufy z pręd­ko­ścią czter­dzie­stu pię­ciu me­trów na se­kundę pod ką­tem trzy­dzie­stu stopni z nie­śmier­tel­nego pod­ręcz­nika do fi­zyki Pie­rysz­kina.

Pod ko­niec wrze­śnia wia­domo już było, kto jest w kim za­ko­chany. W Alo­nie Psze­nicz­ni­ko­wej za­ko­chał się Ko­stia Cze­re­mi­sow i – jak się oka­zało póź­niej – była to mi­łość na dłu­gie lata. Gruba Plisz­kina od­dała swoje prze­stronne serce za­ra­zem po­wta­rza­ją­cemu rok spor­tow­cowi, Wa­sil­je­wowi, oraz przy­stoj­nemu Sa­szy Ka­cowi. Ba­ga­tu­rija i Kon­ni­kow po­że­rali się wzro­kiem przez całą lek­cję, a Le­noczka Bie­spa­łowa wi­działa ich już raz przed fon­tanną na Skwerku Mius­skim.

Zda­rzały się, rzecz ja­sna, rów­nież tajne sym­pa­tie, se­kretne na­mięt­no­ści i ta­jona za­zdrość, ale naj­go­ręt­sze uczu­cie, ide­alne i bez­in­te­re­sowne skry­wała w swoim sercu Ko­ły­wa­nowa. Przed­miot jej mi­ło­ści był nie­osią­galny – była nim sama bo­ska Jew­gie­nija Alek­sie­jewna.

Dwie lek­cje w ty­go­dniu i prze­lotne spo­tka­nia na ko­ry­ta­rzu nie wy­star­czały jej, by na­sy­cić tę na­mięt­ność. Za­zwy­czaj pod­czas prze­rwy wy­sta­wała przed drzwiami po­koju na­uczy­ciel­skiego i cze­kała, aż na­uczy­cielka z niego wyj­dzie, tak, jak się czeka na wyj­ście pri­ma­donny, a Jew­gie­nija Alek­sie­jewna za każ­dym ra­zem oka­zy­wała się pięk­niej­sza niż to w ogóle moż­liwe, jej nie­ska­zi­telna uroda w rze­czy­wi­sto­ści prze­wyż­szała wszel­kie ocze­ki­wa­nia, Ta­nia za­mie­rała ze szczę­ścia. Mimo tego odrę­twie­nia chwy­tała każdy szcze­gół swoim za­chwy­co­nym spoj­rze­niem: nowa broszka przy koł­nie­rzyku, skraj je­dwab­nej chu­s­teczki, który na­gle wy­su­wał się z gór­nej kie­szonki jej ko­stiumu. Tani nie przy­cho­dziło do głowy, jak, po­wiedzmy, Alo­nie Psze­nicz­ni­ko­wej, choćby ma­rzyć o ta­kim ko­stiu­mie w drobną kra­teczkę, kie­dy­kol­wiek, w nie­skoń­cze­nie da­le­kim cza­sie: „kiedy do­ro­snę”. Je­dyne, czego pra­gnęła Ko­ły­wa­nowa, to mieć fo­to­gra­fię Jew­gie­nii Alek­sie­jewny, i już czuła przed­smak szczę­ścia, gdy my­ślała o tym, jak pod ko­niec roku zro­bią duże zdję­cie ca­łej klasy z wy­cho­waw­czy­nią po środku i jak wy­tnie no­życz­kami jej por­tret, ko­niecz­nie okrą­gły, i bę­dzie no­sić go w piór­niku, w ma­łej prze­gródce na pióra. Ale do końca roku było jesz­cze da­leko.

Pew­nego razu, pod ko­niec wrze­śnia, za­cho­wu­jąc szpie­gow­ski dy­stans, od­pro­wa­dziła Jew­gie­niję Alek­sie­jewną do me­tra; zde­cy­do­wała się zejść za nią na pe­ron, prze­sia­dła się nie­zau­wa­że­nie na sta­cji Bia­ło­ru­ska, wy­sia­dła na Dy­namo i, w przy­zwo­itej od­le­gło­ści, po­dą­żała za jej ja­snym płasz­czem. Płaszcz mi­gał mię­dzy drze­wami, klu­czył na ścieżce obok daw­nego Parku Pie­trow­skiego, a Ta­nia szła po czer­wono-żół­tych klo­no­wych li­ściach jak po nie­bie i była go­towa iść tak przez całe ży­cie, wi­dząc przed sobą ten po­fał­do­wany płaszcz i lśniący an­tyczny wę­zeł, zwi­nięty na karku. Po­tem na­uczy­cielka skrę­ciła i gdzieś prze­pa­dła. Ko­ły­wa­nowa uznała, że we­szła w po­dwórko je­dy­nego god­nego jej „ge­ne­ral­skiego” domu, któ­rego wej­ście zdo­biły ogromne gra­ni­towe kule.

Wkrótce oka­zało się, że Jew­gie­nija Alek­sie­jewna fak­tycz­nie miesz­kała w tym domu. Kilka dni póź­niej, gdy se­kretne od­pro­wa­dza­nie na­uczy­cielki stało się dla niej co­dzien­nym ry­tu­ałem, Ko­ły­wa­nowa zo­ba­czyła, jak na­uczy­cielce na spo­tka­nie rzuca się, mniej wię­cej, pię­cio­let­nia dziew­czynka w czer­wo­nej pli­so­wa­nej spód­niczce i z opa­ską na lśnią­cych czar­nych wło­sach. Dziew­czynka spa­ce­ro­wała z grubą, po­chmurną sta­ruszką w czapce z uszami i wła­ści­wie była nie­ładna: miała wy­so­kie czoło, długi pod­bró­dek i grubą dolną wargę. Tani zdała się nie­zwy­kła.

„To ja­kaś za­mor­ska dziew­czynka” – po­my­ślała z za­chwy­tem. A przy tym na tę za­mor­ską dziew­czynkę wo­łano „Re­gina”. Dziew­czynka była tak po­dobna do swo­jego ojca, że po pew­nym cza­sie Ko­ły­wa­nowa roz­po­znała go w sze­ro­kim, krę­pym ge­ne­rale o gru­bej dol­nej war­dze, który z nie­za­do­wo­lo­nym wy­ra­zem twa­rzy wy­cho­dził z czar­nego sa­mo­chodu obok klatki Jew­gie­nii Alek­sie­jewny.

Ko­ły­wa­nowa, na­pę­dzana nie­na­sy­co­nym i nie­win­nym pra­gnie­niem wi­dze­nia uko­cha­nej, po­dą­żała za nią w pew­nym od­da­le­niu, gdy ta uda­wała się do swo­jego den­ty­sty na Placu Trub­nym; nie­wi­dzialna od­pro­wa­dzała ją, gdy od­wie­dzała w szpi­talu swoją star­szą sio­strę, cze­kała na nią obok sa­lonu pięk­no­ści, gdy wi­śnio­wym la­kie­rem ma­lo­wano jej duże pa­znok­cie, i wdy­chała odu­rza­jący za­pach la­kieru, prze­bi­ja­jący się przez cien­kie skó­rzane rę­ka­wiczki, gdy ta wy­cho­dziła na ulicę. Na­wet naj­bar­dziej se­kretna sfera ży­cia na­uczy­cielki nie umknęła Ko­ły­wa­no­wej: we wtorki, za dzie­sięć trze­cia, Jew­gie­nija Alek­sie­jewna wy­cho­dziła ze szkoły i szła pie­chotą w prze­ciw­nym do me­tra kie­runku, do­cho­dziła do wy­ka­fel­ko­wa­nego sklepu z na­bia­łem na rogu Ka­la­jew­skiej i Sa­do­wej, za­trzy­my­wała się przed wi­tryną z gi­gan­tycz­nymi atra­pami bu­te­lek, a w tej sa­mej chwili pod­jeż­dżała szara Po­bieda, wy­ska­ki­wał z niej wy­soki żoł­nierz, obie­gał sa­mo­chód i otwie­rał przed Jew­gie­niją Alek­sie­jewną drzwi. Ta sia­dała na miej­scu obok kie­rowcy, żoł­nierz z nie­prze­nik­nioną twa­rzą trza­skał drzwiami, a wy­cho­dząca zza rogu w tej sa­mej chwili Ko­ły­wa­nowa le­dwo zdą­żyła do­strzec, w za­okrą­glo­nym okienku sa­mo­chodu, mę­ską rękę na od­chy­lo­nym ko­bie­cym karku.

Pewna sie­bie i bez­tro­ska Jew­gie­nija Alek­sie­jewna, która na­wet in­nym bel­from – jak sama mó­wiła swo­jej naj­bliż­szej przy­ja­ciółce – umiała po­ka­zać, gdzie jest ich miej­sce, była krót­ko­wi­dzem, twa­rze w tłu­mie jej się zle­wały, a co się ty­czy Ko­ły­wa­no­wej – ta nie mu­siała się spe­cjal­nie wy­si­lać, by ze swoją dzie­cięcą i wszelką nie­po­zor­no­ścią roz­pły­nąć się tłu­mie. I tak Jew­gie­nija Alek­sie­jewna żyła z nie­wi­dzialną eskortą, z dnia na dzień, rów­nież w week­endy, które Ko­ły­wa­nowa, w miarę moż­li­wo­ści, spę­dzała na jej po­dwórku z gra­ni­to­wymi ku­lami, aby nie prze­ga­pić, jak wy­cho­dzi z domu z có­reczką albo z mę­żem...

Po­tem przy­szła zima. Jew­gie­nija Alek­sie­jewna za­częła cho­dzić w olśnie­wa­ją­cym fu­trze z kozy strzy­żo­nej i brą­zo­wych ko­za­kach na bia­łym ob­ca­sie. Dziew­czyny w kla­sie nie­ustan­nie oma­wiały stroje na­uczy­cielki, ale Ko­ły­wa­nowa nie ro­zu­miała tych ich roz­mów: ładne ubra­nia Jew­gie­nii Alek­sie­jewny były, w jej od­czu­ciu, nie tyle świa­dec­twem jej do­brego gu­stu, bo­gac­twa, czy osta­tecz­nie tego, że długo miesz­kała za gra­nicą, co wy­łącz­nie jej oso­bi­stą ce­chą, jakby lśniące fu­tra i ko­zaki, pu­szy­ste swe­try i bluzki były wy­two­rem jej sa­mej – tak jak perła jest wy­two­rem małży.

W po­ło­wie grud­nia, pod ko­niec pierw­szego se­me­stru, Ko­ły­wa­nowa miała tak dużo dwój, że Jew­gie­nija Alek­sie­jewna we­zwała ją do sie­bie, moc­nym pa­znok­ciem wska­zała każdą z nich i po­wie­działa, że dziew­czynka musi się ko­niecz­nie pod­cią­gnąć. Do­cze­piła do Ko­ły­wa­no­wej obo­wiąz­kową, wzo­rową uczen­nicę Lilę Ży­ży­mor­ską, i ta z za­pa­łem przy­stą­piła do dzieła. Lila co­dzien­nie cze­kała, aż Ko­ły­wa­nowa zje w szkol­nej sto­łówce swój bez­płatny obiad, za­wist­nie spo­glą­da­jąc na stan­dar­dową sa­łatkę z bu­ra­kiem, któ­rej z ja­kie­goś po­wodu w jej domu się nie ro­biło, i pro­wa­dziła ją do sie­bie, cał­kiem nie­da­leko od szkoły.

Ser­deczna słu­żąca Na­stia ca­ło­wała Lilę. Lila ca­ło­wała Na­stię. Na­stęp­nie wy­cho­dziła kotka o du­żej gło­wie – by otrzeć się o nogi Lili w ba­ty­sto­wych poń­czo­chach, a na ko­niec wy­su­wała się drob­niutka, zu­peł­nie fi­li­gra­nowa sta­ruszka, która na­zy­wała się Cy­leczka, i od­by­wało się jesz­cze jedno ca­ło­wa­nie. Cy­leczka wszystko koń­czyła na „-ie” – złot­kie, ko­tecz­kie – i kom­plet­nie nic nie sły­szała, o czym Lila po­in­for­mo­wała Ko­ły­wa­nową pierw­szego dnia: „Cyla to na­sza krewna z pro­win­cji, przy­je­chała, żeby do­brać so­bie apa­rat słu­chowy”.

Po­tem myły ręce i szły do du­żego po­koju, w któ­rym stał stół na­kryty bia­łym ob­ru­sem, pia­nino, przy­kryta dy­wa­nem ka­napa i mnó­stwo wszel­kiego do­bra i piękna, a na­wet te­le­wi­zor. Na­stia przy­no­siła obiad od razu na dwóch ta­ler­zach dla każ­dej z nich, je­dze­nie też było nie­zwy­kłe. Raz za­miast zupy po­dano bu­lion w fi­li­żance o dwóch uszkach, z pie­roż­kiem na ma­łym osob­nym ta­le­rzyku, a pie­ro­żek, choć był z mię­sem, sma­ko­wał słodko. Gdy ja­dły, Na­stia stała w drzwiach, ze zło­żo­nymi na brzu­chu rę­koma i cie­szyła się, nie wia­domo z czego. Gdy pew­nego razu Na­stia po­dała im kom­pot nie w szklan­kach, a w szkla­nych mi­secz­kach, Ko­ły­wa­nowa na­gle zro­zu­miała, że w domu Jew­gie­nii Alek­sie­jewny też wszystko po­winno być ta­kie bo­gate i piękne. Tylko przez cały czas w po­koju wy­czu­wało się dziwny za­pach, nie­po­ko­jący i draż­niący za­ra­zem. „Ży­dami pach­nie” – uznała Ko­ły­wa­nowa, która wie­działa, że w ja­kiś nie­do­bry spo­sób róż­nią się oni od po­zo­sta­łych lu­dzi. Był to za­pach kam­fory, któ­rym prze­sią­kło miesz­ka­nie od czasu cho­roby dziadka Lili.

Po dru­gim obie­dzie Ko­ły­wa­no­wej chciało się spać, ale Lila pro­wa­dziła ją do ma­łego na­roż­nego po­koju i sa­dzała do lek­cji. Na po­czątku Lila tłu­ma­czyła do­kład­nie, ale, je­śli za­uwa­żała, że Ta­nia nie ro­zu­mie, po­spiesz­nie pi­sała coś w swoim ze­szy­cie i ka­zała jej po pro­stu prze­pi­sać. Na­uka koń­czyła się dość szybko, po­nie­waż o czwar­tej wcho­dziła Na­stia i przy­po­mi­nała: „Li­leczko, masz mu­zykę” albo „Li­leczko, masz nie­miecki...”. I Li­leczka po­słusz­nie skła­dała ze­szyty, a Ta­nia wy­cho­dziła. Ko­ły­wa­no­wej tak się spodo­bało cho­dze­nie do Ży­ży­mor­skich, że na­wet odro­binę ochło­dły jej uczu­cia do Jew­gie­nii Alek­sie­jewny, choć nie­dziele wciąż spę­dzała na jej po­dwórku.

Pod ko­niec se­me­stru wszyst­kie dwójki były po­pra­wione, poza geo­gra­fią, z któ­rej Ko­ły­wa­no­wej wciąż nie py­tano. Wtedy Lila sama po­szła do na­uczy­cielki od geo­gra­fii i po­pro­siła, by we­zwała do od­po­wie­dzi Ko­ły­wa­nową. Ta do­stała trój­czynę, a Lila była bar­dziej dumna z jej suk­ce­sów niż ze swo­ich nud­nych pią­tek: obu­dziła się w niej pe­da­go­giczna próż­ność.

Zbli­żał się Nowy Rok, w kla­sie zbie­rano pie­nią­dze na pre­zent dla wy­cho­waw­czyni, a matka Plisz­kiny, która miała do­bry gust, o czym wszy­scy wie­dzieli, ku­piła jej w imie­niu ca­łej klasy duże, pła­skie pu­dełko z sze­ścioma krysz­ta­ło­wymi kie­lisz­kami. Ta­nia tych kie­lisz­ków na­wet nie zo­ba­czyła, choć wy­pro­siła pie­nią­dze u matki, a ro­dzi­cielka Plisz­kiny od­ha­czyła jej na­zwi­sko. Przy­glą­dała się za to długo wszyst­kim krysz­ta­łom, wy­sta­wio­nym w wi­try­nie sklepu Szkło-Krysz­tały na ulicy Gor­kiego, i w my­ślach wy­bie­rała wśród kie­lisz­ków te, które wy­da­wały się jej naj­pięk­niej­sze: wy­so­kie, wą­skie, ze szli­fo­waną kulą na gó­rze nóżki.

Po­tem za­częła się nudna prze­rwa świą­teczna. W domu cho­ro­wał Kola. Sio­stra Lidka cho­dziła te­raz do pracy, była uczen­nicą uzwa­jaczki, a Tańka sie­działa z Kolą. Po­tem za­cho­ro­wał rów­nież Saszka. Ko­ły­wa­nowa z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kała na ko­niec świąt, wy­bie­gała my­ślami w przy­szłość – kiedy znów zo­ba­czy Jew­gie­niję Alek­sie­jewną. Przez ten czas roz­łąki jej mi­łość jakby odro­binę przy­ga­sła, ale nie mi­nęła. Wła­ści­wie była to mi­łość szczę­śliwa – ni­czego dla sie­bie nie chciała, na­wet my­śli o słu­że­niu nie po­ja­wiały się w gło­wie Ko­ły­wa­no­wej: bo czymże mo­głaby się przy­słu­żyć swo­jemu bó­stwu mała Ko­ły­wa­nowa, która, poza swoim nie­spo­koj­nym za­chwy­tem, zu­peł­nie nic nie po­sia­dała...?

W końcu na­stał je­de­na­sty stycz­nia. O go­dzi­nie ósmej rano Ko­ły­wa­nowa już stała przed szkolną bramą, cze­ka­jąc, aż Jew­gie­nija Alek­sie­jewna wej­dzie na po­dwórko – okręt li­niowy wśród pły­wa­ją­cego dro­bia­zgu. I oto we­szła, jesz­cze wyż­sza, niż Ko­ły­wa­nowa za­pa­mię­tała, jesz­cze pięk­niej­sza, i nie w fu­trze z kozy, a w ru­dym fu­terku z lisa i w zie­lo­nej chu­stce w kwiaty.

Jew­gie­nija Alek­sie­jewna roz­bie­rała się w na­uczy­ciel­skiej szatni, a Ko­ły­wa­nowa stała w ko­lejce, żeby po­dać swoje li­che paltko do szatni uczniów i, prze­ka­zaw­szy je dy­żur­nym, prze­mknęła do szatni na­uczy­cieli, po­wą­chała rude fu­terko, które pach­niało w po­ło­wie zwie­rzę­ciem, a w po­ło­wie per­fu­mami i świe­ciło się ogniem i zło­tem. Po­gła­skała odro­binę wil­gotny rę­kaw i nie­zau­wa­żona wy­szła...

Po szkole Lila za­wo­łała ją, by od­ro­bić ra­zem lek­cje, ale Ta­nia od­mó­wiła, po­nie­waż uśpiona mi­łość obu­dziła się w niej z nową siłą i Ko­ły­wa­nowa za wszelką cenę chciała od­pro­wa­dzić Jew­gie­niję Alek­sie­jewnę do domu – jak za­wsze – w se­kre­cie.

Ta­nia po lek­cjach długo spa­ce­ro­wała po szkol­nym po­dwórku, cze­ka­jąc na Jew­gie­niję Alek­sie­jewną. Ta wy­szła o wpół do czwar­tej i szybko, nie roz­glą­da­jąc się, skie­ro­wała się do me­tra, ze­szła na pe­ron, ale nie skrę­ciła, jak zwy­kle, do środ­ko­wego wa­gonu, tylko po­szła na sam ko­niec pe­ronu; stam­tąd ru­szył w jej stronę męż­czy­zna w bia­łym sza­liku, bez czapki, o gę­stych si­wych wą­sach. Nie był tym sa­mym woj­sko­wym, który cze­kał na nią we wtorki obok sklepu z na­bia­łem, nie był też mę­żem w sza­rej pa­pa­sze. Był młody i rów­nie piękny, co sama Jew­gie­nija Alek­sie­jewna, w rę­kach trzy­mał kwiaty, de­li­kat­nie za­wi­nięte w pa­pier.

Ko­ły­wa­nowa, pa­trząc na nich, czuła szczę­ście ze zbli­że­nia się do pięk­nego ży­cia – jak w fil­mie, jak w te­atrze, jak w Kró­le­stwie Bo­żym, o któ­rym wciąż opo­wia­dała ich bab­cia ze wsi, pro­sta i głu­pia. I wy­obra­ziła so­bie, jak sie­dzą przy stole i je­dzą obiad z dwóch ta­le­rzy na­raz, a Na­stia przy­nosi im pie­rożki na spodecz­kach, a oni piją ja­skra­wo­czer­wone wino z tychże kie­lisz­ków, szkla­nych kul na nóż­kach, i wszystko to dzieje się ko­niecz­nie w tym pięk­nym po­koju Lilki. I żad­nych chi­cho­tów, żad­nej szar­pa­niny, żad­nego stę­ka­nia, które to­wa­rzy­szą matce i jej fa­ga­som. Ni­gdy, ni­gdy... Może tylko po­ca­łują się na­wza­jem, z wdzię­kiem od­chy­liw­szy głowy...

Ta­nia stała w przy­zwo­itej od­le­gło­ści, ukryw­szy się za mar­mu­ro­wym pół­łu­kiem. Lu­dzie szli dość gę­sto, i szybko stra­ciła ob­ser­wo­wa­nych z oczu.

W szkole w stycz­niu i w lu­tym miały miej­sce różne wy­da­rze­nia: naj­pierw był po­żar w ko­tłowni i przez trzy dni nie cho­dzili do szkoły, do­póki nie na­pra­wiono ogrze­wa­nia; po­tem zmarła Niemka Je­li­za­wieta Chri­sto­fo­rowna, która nie­dawno prze­szła na eme­ry­turę i w któ­rej po­grze­bie z ja­kie­goś po­wodu uczest­ni­czyła pra­wie cała szkoła; po­tem siód­mo­kla­si­sta Ko­złow spadł z dra­biny po­ża­ro­wej i zła­mał obie nogi na­raz i, w końcu, dy­rek­torka Anna Fo­mi­niczna wy­je­chała z de­le­ga­cją na­uczy­cieli do Cze­cho­sło­wa­cji, a po­tem wró­ciła. Na ze­bra­niu opo­wie­działa o brat­niej Cze­cho­sło­wa­cji i po­dała ad­resy cze­cho­sło­wac­kich pio­nie­rów, a cała szkoła jak sza­lona za­częła pi­sać do nich li­sty. Na­stęp­nie zor­ga­ni­zo­wano kon­kurs na naj­lep­sze dzie­sięć li­stów, wy­słano je i cze­kano na od­po­wiedź.

A wtedy za­czął się ma­rzec i wszy­scy szy­ko­wali się już do Mię­dzy­na­ro­do­wego Dnia Ko­biet. Matka Plisz­kiny znów zbie­rała pie­nią­dze na pre­zent dla wy­cho­waw­czyni. Ko­ły­wa­nowa po­pro­siła matkę o dzie­sięć ru­bli, ale ta się wście­kała, pie­nię­dzy nie dała i jesz­cze na­tarła jej uszu. Sio­stra Lidka obie­cała dać z wy­płaty, ale wy­płatę miała pięt­na­stego, a tę, którą do­sta­wała pierw­szego, już wy­dała. Tańka pła­kała przez trzy wie­czory z rzędu, aż w końcu matka przy­szła we­soła, pod­pita, z Wo­łodką Ta­ta­ri­nem i dała jej pie­nią­dze.

Ko­ły­wa­nowa od rana za­mie­rzała od­dać dzie­sięć ru­bli matce Plisz­kiny, która od­pro­wa­dzała rano swoją Pli­szeńkę i zbie­rała w szatni pie­nią­dze. Ale po­nie­waż Ko­ły­wa­nowa już zdą­żyła ją po­wia­do­mić, że matka nie da jej pie­nię­dzy, to już ich od niej nie chcieli. Cały dzień sie­działa smutna w swo­jej ławce z tyłu. Tego dnia nie było nie­miec­kiego i w ogóle była so­bota, dzień wolny pani od nie­miec­kiego, więc Ta­nia nie wy­cho­dziła z klasy na­wet na prze­rwy: nie miała po co.

Ostat­nia była pla­styka. Ry­so­wali z głowy ko­szyk z kwia­tami i na­pi­sem na czer­wo­nej wstążce: „Ma­mie z oka­zji...”. Ko­ły­wa­nowa nic nie ro­biła: po pierw­sze nie miała kre­dek, po dru­gie na­uczy­cielka Wa­len­tina Iwa­nowna była tłu­stą krową, sie­działa za biur­kiem i ni­kogo nie spraw­dzała.

Ko­ły­wa­nowa się nu­dziła, nu­dziła, a po­tem na­gle ją olśniło: kupi Jew­gie­nii Alek­sie­jew­nie praw­dziwy kosz kwia­tów: taki, jaki się daje ak­tor­kom, i po­da­ruje go jej w se­kre­cie, ale wy­łącz­nie od sie­bie, a nie od wszyst­kich.

Ko­ły­wa­nowa, le­dwo wy­sie­dziaw­szy do końca lek­cji, po­bie­gła na ulicę Gor­kiego; pa­mię­tała, że jest tam kwia­ciar­nia, w któ­rej wi­try­nie wi­działa ta­kie ko­sze. Tym ra­zem w oknie nie było żad­nych ko­szy, wszystko po­kry­wały wy­ry­so­wane mro­zem wzory, więc we­szła do środka. Ko­szy­ków było masę, i na­wet nie można było so­bie wy­obra­zić, skąd się tu wzięły w środku zimy.

Stary męż­czy­zna z ró­żową twa­rzą w okrą­głej pań­skiej czapce z ak­sa­mit­nym czub­kiem wy­bie­rał kwiaty, a sprze­daw­czyni mó­wiła:

– Dmi­triju Sier­gie­je­wi­czu, Wiera Iwanna naj­bar­dziej lubi hor­ten­sje, za­wsze jej po­sy­łają hor­ten­sje...

Męż­czy­zna, bar­dzo przy­po­mi­na­jący ko­goś sław­nego, tu­bal­nym gło­sem od­po­wia­dał:

– Ko­cha­nieńka, Wiera Iwanna to nie od­róż­nia hor­ten­sji od he­mo­ro­idów...

Ko­ły­wa­nowa prze­mknęła ci­cha­czem do lady i za­marła: ta­kie hor­ten­sje kosz­to­wały sto trzy­dzie­ści sie­dem ru­bli, a te w mniej­szym ko­szyku osiem­dzie­siąt osiem. Naj­tań­sze kwiaty w ko­szyku, czer­wone i białe, na dłu­gich wy­gię­tych ło­dy­gach, i nie tak wspa­niałe, i tak kosz­to­wały pięć­dzie­siąt cztery... Ale dzie­sięć już prze­cież miała! Nie tra­cąc czasu, po­je­chała do dziel­nicy Ma­rina Rosz­cza, do swo­jej krew­nej, bez­rę­kiej Ta­marki. Miała na­dzieję wy­pro­sić u niej bra­ku­jące czter­dzie­ści cztery ru­ble. Ta­marka była w domu i na­wet się ucie­szyła, po­le­ciła Ko­ły­wa­no­wej na­sta­wić czaj­nik. Ta­nia za­pa­rzyła her­batę, na­kar­miła Ta­markę chle­bem z kieł­basą, sama też zja­dła. Gdy Ta­marka się naja­dła, za­py­tała, dla­czego Ta­nia ją od­wie­dziła.

– Przy­je­cha­łam po pie­nią­dze – przy­znała uczci­wie Ko­ły­wa­nowa. – Po­trze­buję czter­dzie­ści cztery ru­ble.

– A na co ci tyle? – zdzi­wiła się Ta­marka. Ko­ły­wa­nowa zda­wała so­bie sprawę, że le­piej nie mó­wić na co, ale nie umiała wy­my­ślić kłam­stwa na po­cze­ka­niu. Dla­tego przy­znała się, że to na pre­zent dla na­uczy­cielki.

– Ja je­stem twoją ro­dziną – roz­zło­ściła się Ta­marka – a przy tym ka­leką, a ja­koś ni­gdy pre­zentu od cie­bie nie do­sta­łam... Nic ci nie dam. Chcesz, to za­rób. Umy­jesz mnie w ba­lii, zro­bisz pra­nie, wtedy ci dam, ale nie tyle, rzecz ja­sna...

Ko­ły­wa­nowa po­sta­wiła na kuchni dwa wia­dra z wodą i za­częła cze­kać, aż się na­grzeją. Cały wie­czór spę­dziła nad po­ścielą Ta­marki, któ­rej była pełna mied­nica. Ta­marka dała jej dzie­sięć ru­bli, ale i tak zwy­my­ślała Ta­nię, że nie­sta­ran­nie po­prała.

Do domu wró­ciła późno. Matka była na nocce, a Lidka już spała. Nie zdą­żyła rano po­roz­ma­wiać z Lidką, po­nie­waż ta bar­dzo wcze­śnie wy­cho­dziła do fa­bryki. Do­piero wie­czo­rem na­stęp­nego dnia Ko­ły­wa­nowa po­now­nie za­ga­iła sio­strę o pie­nią­dze. Lidka była mą­dra, sprytna, ale pie­nię­dzy na­prawdę nie miała. Po­szła pod schody, wi­siała tam ro­bo­cza fu­fajka wujka Mi­szy, która nie raz po­ra­to­wała ją drob­nymi. Po­grze­bała w obu kie­sze­niach i przy­nio­sła sio­strze garść drob­nia­ków – po­nad dwa ru­ble.

W kuchni tego wie­czora była awan­tura. Cio­cia Gra­nia z zie­lo­nego ba­raku przy­szła kłó­cić się z cio­cią Na­ta­szą z po­wodu swo­jego męża, Wasi. Są­siadki ze­brały się w kuchni, matka Ko­ły­wa­no­wych, Wa­len­tina, też tam była. Lidka po­le­ciła Tani sta­nąć przy drzwiach, zaj­rzała do to­rebki matki, ale zna­la­zła tylko je­den bank­not o wy­so­kim no­mi­nale – pięć­dzie­siąt ru­bli. Lidka miała w za­na­drzu jesz­cze je­den spo­sób, ale nie była pewna, czy Tańka się zgo­dzi. Mimo to za­py­tała:

– A da­ła­byś się bzyk­nąć?

– A to bar­dzo boli? – rze­czowo za­py­tała Ko­ły­wa­nowa.

Lidka za­sta­no­wiła się, jakby to naj­do­kład­niej wy­tłu­ma­czyć:

– Matka moc­niej nas tłu­cze.

– No do­bra – zgo­dziła się Tańka.

Lidka po­sta­no­wiła bez­zwłocz­nie prze­pro­wa­dzić ne­go­cja­cje. Za­ło­żyła szarą czapkę z ko­ziej wełny i po­szła. Nie­da­leko, na są­sied­nie po­dwórko, ale wró­ciła już nie tak szybko, za to za­do­wo­lona.

– No, Pa­jąk po­wie­dział, że da ci pie­nią­dze – po­wie­działa.

– Na­prawdę? – ucie­szyła się Tańka.

– Ale nie ot tak – ostrze­gła Lidka sio­strzyczkę. – Bzyk­nie cię.

– A je­śli po­tem mi nie da? – za­nie­po­ko­iła się Tańka.

– Trzeba wcze­śniej wziąć – pod­su­nęła do­świad­czona Lidka. Tańka, choć mała, też nie była w cie­mię bita:

– No ja­sne, naj­pierw da, a po­tem za­bie­rze.

– To ra­zem idźmy, ja od razu we­zmę i za­biorę – za­pro­po­no­wała Lidka.

Tańka się ucie­szyła: to już bar­dziej jej się po­do­bało.

– A ty sama do niego cho­dzi­łaś? – Tańka za­py­tała sio­strę.

– Kiedy to było... Gdy matka uro­dziła Saszkę, la­tem. A po­tem, jak wró­ciła ze szpi­tala, Niurka jej po­wie­działa, że cho­dzi­łam do Pa­jąka, i matka zło­iła mi skórę – przy­po­mniała Lidka. – Już się tym nie zaj­muję. Za mąż się wy­bie­ram – do­dała z po­wagą.

Ta­nia przy­tak­nęła, ki­wa­jąc głową, ale bez współ­czu­cia. Była za­jęta wła­snymi my­ślami: już pra­wie nie było czasu, na­za­jutrz był szó­sty marca, Lidka koń­czyła o dru­giej, a wie­czo­rem mu­siały ode­brać braci i we dwie już nie mo­gły ni­g­dzie ra­zem wyjść. A sama Tańka bała się iść, choć wie­działa gdzie.

Po­szły siód­mego, przed wie­czo­rem. Szu­rik Pa­jąk miesz­kał z matką i babką na pierw­szym pię­trze zie­lo­nego ba­raku. Chło­pak młody, ale uszko­dzony. Jedna noga ro­sła mu krzywo i była krót­sza od dru­giej. Ani nie słu­żył w woj­sku, ani wła­ści­wie nie pra­co­wał. Był go­łę­bia­rzem. I spę­dzał też czas w swo­jej szo­pie, gdzie miał na gó­rze wielki go­łęb­nik, no­co­wał tam na­wet zimą, przy­kry­wa­jąc się ko­żu­chem i sta­rym dy­wa­nem. Nie pił, nie pa­lił. Mó­wiono, że zbiera pie­nią­dze na sa­mo­chód. Ga­dano też, że psuje dziew­częta. On sam, śmie­jąc się bez­zęb­nymi ustami, po­wta­rzał, że jesz­cze żadna dziew­czyna z ba­ra­ków przed nim nie ucie­kła. Do­ro­słe ko­biety go nie in­te­re­so­wały.

Gdy sio­stry Ko­ły­wa­nowe do niego przy­szły, był smętny, wkła­dał do klatki na wpół ży­wego ptaka.

– Wi­dzi­cie, za­dzio­bał mi go­łą­beczkę taką ładną. Stra­to­wał ją, je­den taki zły tur­man – po­skar­żył się dziew­czy­nom, które we­szły i usia­dły przy drzwiach ra­zem na chwiej­nym krze­śle.

Jesz­cze z dzie­sięć mi­nut zaj­mo­wał się pta­kiem, sma­ro­wał mu po­dzio­baną szyjkę, dmu­chał na ró­żową główkę. Po­tem za­mknął klatkę i zwró­cił się do nich.

– Lidka, a ta twoja Tańka to tyczkę przy­po­mina, ja my­śla­łem, że jest mała – za­uwa­żył.

– Jest trzy lata ode mnie młod­sza, a zo­bacz o ile wyż­sza – Lidka wy­tłu­ma­czyła, jak się rze­czy mają.

Fakt, choć Lidka skoń­czyła już szes­na­ście lat, była nie­wy­soka i Tańka sporo ją w tym roku prze­ro­sła. Za to Lidka była przy­sa­dzi­sta – mię­si­sta, jak to mó­wiła ich bab­cia – a Tańka chuda jak szczapa.

– Co, to to­bie trzeba trzy­dzie­ści cztery ru­ble? – za­py­tał Tańkę.

– Wy­star­czą trzy­dzie­ści dwa – od­po­wie­działa Tańka, przy­po­mniaw­szy so­bie, że ma dwa ru­ble w drob­nych.

– Co­ścik zimno dziś – po­wie­dział na­gle za­tro­skany Pa­jąk i za­my­ślony po­ru­szył pal­cami w kie­szeni spodni. – A ty już idź – zwró­cił się do Lidki.

– A pie­nią­dze? – za­py­tała Lidka.

– A kiedy przy­nie­siesz? – za­in­te­re­so­wał się Pa­jąk.

– Pięt­na­stego, na wy­płatę – obie­cała Lidka.

– No do­bra. Ale do­póki nie przy­nie­siesz, niech ona do mnie przy­cho­dzi – za­śmiał się – by spła­cać pro­centy.

Wy­jął z kie­szeni plik drob­nych pie­nię­dzy, od­li­czył trzy­dzie­ści dwa ru­ble w trzy- i jed­no­ru­blów­kach. Lidka prze­li­czyła, wcale się nie wsty­dząc.

– Idź już so­bie – po­le­cił jej Pa­jąk, a ona po ci­chutku wy­śli­znęła się za drzwi.

Tańka wes­tchnęła z ulgą: ze­brała pie­nią­dze, ze­brała...

Szu­rik znów po­ru­szył ręką w kie­szeni:

– No co, chcesz na niego po­pa­trzeć?

– Nie – Tańka uśmiech­nęła się pro­sto­dusz­nie – chcia­ła­bym jak naj­szyb­ciej.

– No do­bra – Pa­jąk się nie ob­ra­ził. – Siądź so­bie w ta­kim ra­zie na dra­bi­nie, o tu­taj – wska­zał jej pod­sta­wioną do włazu na go­łęb­nik po łeb­kach zbitą byle jak dra­binę. – Ale za­łóż wa­lonki. Za­łóż, za­łóż, bo za­mar­z­niesz – po­le­cił, gdy zo­ba­czył, jak Tańka zdej­muje spod palta byle ja­kie ubra­nia i prze­ciąga przez nie gołe nogi pi­sklaka...

Tego roku szkol­nego, roku po­łą­cze­nia szkół mę­skich i żeń­skich, po­wie­trze było aż gę­ste od amo­rów: od dwóch na­uczy­cie­lek od razu ucie­kli mę­żo­wie, z ja­ki­miś mło­dziut­kimi, rzecz ja­sna, sucz­kami, nowy na­uczy­ciel li­te­ra­tury, Die­ni­skin, za­ko­chał się w prak­ty­kantce – To­nieczce i się z nią w po­śpie­chu oże­nił, nie­za­mężna na­uczy­cielka pla­styki, która cho­dziła z du­żym brzu­chem przez ostat­nie dzie­sięć lat, na­gle po­szła na ma­cie­rzyń­ski, i na­wet Anna Fo­mi­niczna, pod ostrza­łem iro­nicz­nych spoj­rzeń ca­łego grona pe­da­go­gicz­nego, flir­to­wała z owdo­wia­łym ma­te­ma­ty­kiem. Dy­żurni wy­mia­tali z klas nie­zli­czone ilo­ści li­ści­ków, a jedna dzie­wią­to­kla­sistka z bar­dzo po­rząd­nej ro­dziny miała abor­cję na od­dziale po­łoż­ni­czym imie­nia tejże Krup­skiej, za co Annę Fo­mi­niczną we­zwano do Re­jo­no­wego Wy­działu ds. Oświaty i po­waż­nie zbesz­tano. Było też wiele taj­nych hi­sto­rii, o któ­rych nikt nie wie­dział.

W szkole szy­ko­wano się na wielki wie­czór, który miał uświet­nić Ósmego marca, a Ko­ły­wa­nowa ten dzień prze­wa­ga­ro­wała.

Wy­szła z domu rano, jak zwy­kle, ale za­brała ze sobą ko­szyk matki. Nie było jesz­cze dzie­wią­tej, a już stała przed za­mkniętą kwia­ciar­nią, która otwie­rała się o je­de­na­stej. Nie bez po­wodu przy­szła tak wcze­śnie: po go­dzi­nie już stało za nią ze dwa­dzie­ścia osób, a przed je­de­na­stą ko­lejka się­gała pra­wie de­li­ka­te­sów Je­li­sie­jew­skich.

Od razu rzu­ciła się do kasy i znów była pierw­sza. Kwiaty, które upodo­bała so­bie wcze­śniej, te­raz już wie­działa, na­zy­wały się cy­kla­meny i były do­stępne w trzech ko­lo­rach – w bia­łym, ró­żo­wym i ja­skra­wo­ma­li­no­wym. Wy­brała ma­li­nowe, choć nie bez wa­ha­nia: ró­żowe i białe też jej się po­do­bały.

Ta sama sprze­daw­czyni, która nie­dawno do­ra­dzała sta­rusz­kowi hor­ten­sje, ład­nie owi­nęła kwiaty i po­mo­gła spa­ko­wać je do ko­szyka.

Było tuż po dwu­na­stej, gdy dwoma tro­lej­bu­sami po­je­chała do domu Jew­gie­nii Alek­sie­jewny. We­szła na ostat­nie pię­tro, a po­tem jesz­cze wy­żej na pół­pię­tro, aż pod strych, i tam usia­dła. Wie­działa, że przyj­dzie jej długo cze­kać. Nie­do­god­ność po­le­gała na tym, że Jew­gie­nija Alek­sie­jewna miesz­kała na szó­stym pię­trze, a Ta­nia sie­działa nad dzie­wią­tym, a z nie­okre­ślo­nego stu­kotu trudno było wy­wnio­sko­wać, na któ­rym pię­trze za­trzy­muje się winda. Za każ­dym ra­zem, gdy trza­skały drzwi, Ta­nia scho­dziła trzy pię­tra ni­żej, by przez siatkę zer­k­nąć na szó­ste pię­tro, czy to nie Jew­gie­nija Alek­sie­jewna.

W po­rze obiadu zo­ba­czyła, jak Re­gina wraca ze swoją nia­nią ze spa­ceru. Kil­ka­krot­nie przy­jeż­dżały ja­kieś dzieci i starsi lu­dzie, ale do in­nych miesz­kań. Chciało jej się jeść, pić, spać, po­tem tro­chę roz­bo­lał ją ząb z pra­wej strony, ale póź­niej prze­stał. Ta­nia za­częła się nie­po­koić, czy kwiaty nie zwię­dły w ko­szyku, roz­su­nęła od góry pa­pier, ale tam, pod nim, kwiaty były świeże i wspa­niałe, tylko wy­dały się jej bar­dzo ciemne, po­ża­ło­wała, że nie ku­piła bia­łych.

Po­tem córkę Re­ginę znów za­brano na spa­cer, a za oknami klatki scho­do­wej wkrótce za­częło się ściem­niać. Po­now­nie trza­snęły drzwi na szó­stym pię­trze: to szara pa­pa­cha. Ko­ły­wa­nowa prze­sie­działa tak jesz­cze ze czter­dzie­ści mi­nut, kal­ku­lu­jąc, że to już czas na po­wrót Jew­gie­nii Alek­sie­jewny. Ona ni­gdy, jak inni na­uczy­ciele, nie zo­sta­wała na szkol­nych im­pre­zach do sa­mego końca.

„Już czas” – po­sta­no­wiła Ko­ły­wa­nowa, wy­cią­gnęła za­wi­nięty w pa­pier ko­szyk i przy­ci­ska­jąc go do brzu­cha, znio­sła ku drzwiom i po­sta­wiła na sa­mym środku wy­cie­raczki. Po­tem znów we­szła na górę do swo­jej kry­jówki. Ale nie mu­siała długo cze­kać, ja­kieś pięć mi­nut póź­niej przy­je­chała Jew­gie­nija Alek­sie­jewna, Ko­ły­wa­nowa z góry wi­działa jej rude lisy i małą włócz­kową cza­peczkę ze skrę­co­nym sznur­kiem. Usły­szała na­wet przy­tłu­miony dzwo­nek, szczęk­nię­cie zamka i nie­za­do­wo­lony mę­ski głos.

Te­raz Ta­nia za­częła się spie­szyć, po­pę­dziła bie­giem do me­tra. W me­trze było ja­sno i ko­lo­rowo, wszyst­kie ko­biety nio­sły ga­łązki mi­mozy. Wy­obra­ziła so­bie ko­szyk z pysz­nymi, ak­sa­mit­nymi cy­kla­me­nami o lśnią­cych gru­bych li­ściach i po raz pierw­szy w ży­ciu do­świad­czyła dumy z bo­gac­twa i po­gardy dla ubó­stwa – dla rza­dziut­kich żół­tych ku­le­czek o od­strę­cza­ją­cym za­pa­chu. To­wa­rzy­szyło jej także nie­wy­ra­żalne po­czu­cie współ­uczest­ni­cze­nia we wspa­nia­łej har­mo­nii świata, do któ­rej sama się przy­czy­niła: cy­kla­meny pa­so­wały do Jew­gie­nii Alek­sie­jewny do­kład­nie tak, jak te jej wszyst­kie piękne ubra­nia, jak gra­ni­towe kule przed jej klatką, jak przy­stojny wą­sacz, który cze­kał na nią w me­trze – te­raz pra­wie że każ­dego dnia.

Ge­ne­rał Łu­kin miał naj­wy­raź­niej zu­peł­nie inny sto­su­nek do mło­dego wą­sa­cza. W każ­dym ra­zie, gdy on, wzbu­rzony i po­nury, otwo­rzył żo­nie drzwi, za­mie­rzał za­py­tać ją, gdzie do­kład­nie się szla­jała, choć wcze­śniej mó­wiła, że bę­dzie na im­pre­zie w szkole. Za­je­chał po nią do szkoły o wpół do pią­tej, po­nie­waż przy­nie­siono mu dwa bi­lety na uro­czy­sty kon­cert do Te­atru Wiel­kiego. Ale w szkole jej nie było. Po­wie­działa, że jest chora i dawno już wy­szła. I wła­śnie: do­kąd po­szła – chciał te­raz wie­dzieć ge­ne­rał Łu­kin, który ser­cem za­zdro­śnika już dawno wy­czuł za­pach zdrady.

Jego żona we­szła do domu z za­kło­po­ta­nym uśmie­chem i ko­szy­kiem kwia­tów:

– Wy­obraź so­bie, Sie­mion, przed drzwiami na wy­cie­raczce stał ko­szyk z kwia­tami...

Ale nie zdą­żyła do­koń­czyć zda­nia, po­nie­waż jej mąż, Łu­kin, za­ma­szy­stym, cał­ko­wi­cie bab­skim ge­stem wy­mie­rzył jej siar­czy­sty po­li­czek. Nie przy­go­to­wało jej na to całe uprzed­nie dumne ży­cie, nie zdo­łała ustać na no­gach i upa­dła, ude­rza­jąc brwią o róg szafki pod lu­strem. Upadł też ko­szyk. Ge­ne­rał Łu­kin rzu­cił się, by pod­nieść żonę, ale ona od­su­nęła jego rękę i po­szła, zo­sta­wia­jąc na pod­ło­dze fu­terko, rzu­ciła mę­żowi przez ra­mię tylko jedno słowo: „Pieńki!”.

To było to słowo, które z rzadka spa­dało na niego ni­czym to­pór – ta na­zwa mi­łej wio­seczki, w któ­rej się uro­dził, mo­men­tal­nie ob­ra­cała go w ni­cość, w pa­stuszka, we wsioka. Po­czuł ból i wstyd, rów­nie ostre, jak nie­dawny gniew. Owład­nęły nim skru­cha i nie­ocze­ki­wana pew­ność, że jego żona jest nie­winna, w tej nie­win­no­ści była też ja­kaś duma.

Ona za­mknęła drzwi od ła­zienki. On stał w ko­ry­ta­rzu i, przy­ci­ska­jąc po­li­czek do drzwi, po­wta­rzał nie­omal ze łzami: „Że­nia, Że­nia, wy­bacz mi!”. A Że­nia, przy­ci­ska­jąc mo­kry ręcz­nik do krwa­wią­cej ranki, krzy­wiła się z bólu i ze zło­śliwą sa­tys­fak­cją, po dzie­cię­cemu, po­wta­rzała do sie­bie: „A wła­śnie, że będę, wła­śnie, że będę!”.

Ko­szyk z cy­kla­me­nami le­żał na pod­ło­dze w przed­po­koju, nie można było po­wie­dzieć, by spra­wił Jew­gie­nii Alek­sie­jew­nie wielką ra­dość...

Ra­dość za to czuła Ko­ły­wa­nowa: pę­dziła szybko do domu, po­nie­waż Pa­jąk po­le­cił przy­cho­dzić jej co­dzien­nie na od­pra­co­wa­nie, a ona, po­słuszna dziew­czynka, na­wet nie po­my­ślała, by się wy­mi­gi­wać. Gdy po­de­szła do szopy, od­kryła, że drzwi są otwarte, a Pa­jąka nie ma.

W domu Lidka po­wie­działa jej szep­tem, że fa­ceci z po­dwórka tak wy­młó­cili Pa­jąka za ja­kieś jego nik­czemne grze­chy, że za­brano go do szpi­tala. A go­łęb­nik, ra­zem z go­łę­biami, znisz­czyli... Mi­nęło wiele czasu, za­nim Pa­jąk po­now­nie po­ja­wił się na po­dwó­rzu, a sio­stry Ko­ły­wa­nowe na­wet wtedy nie od­dały mu pie­nię­dzy. Ja­koś się ro­ze­szło po ko­ściach...

Ale szczę­ście – o czym Ko­ły­wa­nowa jesz­cze nie wie­działa – za­wsze prze­plata się z bó­lem. Jew­gie­nija Alek­sie­jewna wię­cej nie po­ja­wiła się w szkole. Naj­pierw była na zwol­nie­niu le­kar­skim, a po­tem jej męża mia­no­wano za gra­nicą do­radcą woj­sko­wym, wy­je­chała do wiel­kiego kraju na Wscho­dzie, w któ­rym ku­po­wała so­bie je­dwa­bie, ne­fryty i perły, a z urzędu przy­słu­gi­wał im ku­charz, dwoje słu­żą­cych, ogrod­nik i szo­fer, wszy­scy, rzecz ja­sna, Chiń­czycy. Ani razu nie wspo­mniała Ko­ły­wa­no­wej.

Biedna Ko­ły­wa­nowa tę­sk­niła długo. Po­tem jej mi­łość jakby się za­go­iła. W ogóle nie do­strze­gła swo­jej dzie­wi­czej ofiary, tym bar­dziej że poza Lidką i Szu­ri­kiem Pa­ją­kiem nikt o ni­czym nie wie­dział. Jew­gie­nija Alek­sie­jewna przy­śniła się jej je­dyny raz, w ja­kiś nie­przy­jemny spo­sób: po­de­szła do niej na lek­cji i za­częła ją bo­le­śnie stu­kać po gło­wie ko­stecz­kami wy­ma­ni­kiu­ro­wa­nych pal­ców. Ta­nia nie za­pa­łała sym­pa­tią do no­wej na­uczy­cielki nie­miec­kiego, ale sam ję­zyk zda­wał się jej ja­kiś wy­soki, nie­biań­ski.

Ko­ły­wa­nowa spę­dziła dwa lata w śpiączce tę­sk­noty. Wszyst­kie dziew­czyny w kla­sie doj­rzały i się za­okrą­gliły, ona jedna ro­sła w górę, jak drzewo, i prze­ro­sła w kla­sie wszyst­kich, na­wet chłop­ców. Póź­niej nie­ocze­ki­wa­nie wy­ro­sły jej spore piersi, szare włosy na­gle zro­biły się po­pie­late, pew­nie od my­cia, po­nie­waż matce dali w fa­bryce dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie z ła­zienką. W ten spo­sób naj­pierw stała się sym­pa­tyczna, a po­tem na­prawdę ładna. Ale chłopcy nie pa­trzyli w jej stronę, przy­wy­kli, że nie re­pre­zen­tuje sobą nic cie­ka­wego. Za to kiedy Anna Fo­mi­niczna za­pro­siła na pierw­szo­ma­jowe ob­chody słu­cha­czy z Wyż­szej Szkoły Par­tyj­nej, a wła­ści­wie swo­ich ulu­bio­nych Cze­cho­sło­wa­ków, a ci przy­wieźli ze sobą roz­ma­itych ko­mu­ni­stycz­nych Szwe­dów, wśród któ­rych byli Buł­ga­rzy, Włosi i je­den praw­dziwy Szwed, to wła­śnie ten Szwed za­pro­sił Ko­ły­wa­nową do tańca. Ko­ły­wa­nowa od­mó­wiła, po­nie­waż nie umiała tań­czyć, ale Szwed i tak się w niej za­ko­chał. Cze­kał na nią po szkole, za­bie­rał do kina i do ka­wiarni, roz­ma­wiał z nią po nie­miecku i przy­wo­ził pre­zenty. Ona cho­dziła do niego do aka­de­mika co trzy dni, gdy dy­żu­ro­wał jego zna­jomy por­tier. Na­zwi­sko Szweda brzmiało „Pe­ter­son”, nie po­do­bał się jej, po­nie­waż był od niej niż­szy i miał ły­sinę, choć był młody. Ale nie był chciwy, ro­bił dla niej dużo do­brego, cho­dziła więc do niego z wdzięcz­no­ści.

Po­tem wy­je­chał, a ona nie roz­pa­czała. Wkrótce skoń­czyła szkołę, sła­biutko, na sa­mych trój­czy­nach. Matka chciała, żeby za­częła pracę w fa­bryce, w biu­rze, było tam miej­sce, ale ona chciała się da­lej uczyć i zdała do tech­ni­kum pe­da­go­gicz­nego. Na stu­dia za­bra­kło jej od­wagi.

Pe­ter­son pi­sał do niej li­sty, a po roku przy­je­chał, żeby się z nią oże­nić. Ale tak od razu się nie udało, po­ja­wiły się pro­blemy z do­ku­men­tami. Przy­je­chał raz jesz­cze i wtedy się po­brali. Wkrótce Ko­ły­wa­nowa wy­je­chała do Szwe­cji.

Tam od razu ku­piła so­bie ko­zaki na bia­łym ob­ca­siku, fu­tro z kozy strzy­żo­nej i pu­szy­ste swe­try. Pe­ter­sona nie po­ko­chała, ale trak­to­wała go do­brze. Sam Pe­ter­son za­wsze po­wta­rzał, że jego żona ma ta­jem­ni­czą ro­syj­ską du­szę. A dawni ko­le­dzy z klasy mó­wili, że Ko­ły­wa­nowa jest szczę­śliwa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­nika Koch
Re­dak­cjaMi­ro­sław Gra­bow­ski Elż­bieta Ła­nik Anna Ry­dzew­ska
Ko­rektaTe­resa Zie­liń­ska Ewa Tu­rek
Wy­daw­nic­two do­ło­żyło wszel­kich sta­rań, aby do­trzeć do wła­ści­cieli praw do tłu­ma­cze­nia opo­wia­da­nia Sy­mul­tantka In­ge­borg Bach­mann, jed­nak bez­sku­tecz­nie. Pro­simy ewen­tu­al­nych wła­ści­cieli praw o kon­takt z wy­daw­nic­twem w celu ure­gu­lo­wa­nia kwe­stii praw­nych.
Co­py­ri­ght © Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-903-4
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Ko­sia­rzy 37/53 02-953 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.