Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Moje miejsce w antykwariacie Morisaki to powieść, która przenosi nas do tokijskiej dzielnicy antykwariatów – Jinbōchō – gdzie klimat starych ksiąg kontrastuje z nowoczesnością wieżowców w tle. Przez stronice nieśpiesznie prowadzi nas Takako, która w pierwszej części Moje dni w antykwariacie Morisaki, pogrążona była w apatii. Znów spotykamy jej wujka Satoru, ciocię Momoko, Wadę i nieliczne grono znajomych oraz przyglądamy się klientom – plejadzie antykwarycznych ekscentryków. Odkrywamy nie tylko meandry pisarstwa, lecz także międzyludzkich relacji, które rzutują na to, co jest i będzie.
Nie jest to proza monumentalna o rzeczach wielkich, ale bez wątpienia skrywa się w niej przytulność i bliskość. Jest tu zwyczajność kupowania woluminów, które mają swoją historię. Są małe opowieści poukładane na regałach, a równocześnie i te z krwi i kości.
To powieść dla tych, którzy mogą nie jeść, ale muszą czytać. Choć w rzeczywistości jest dla każdego, bo serwuje prostolinijnie podane prawdy egzystencjalne – o czytaniu, życiu i śmierci – które wspólnie tworzą barwny gobelin naszego bytu.
Monika Parda Żyj Bardziej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 172
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Satoshi Yagisawa
Moje miejscew antykwariacieMorisaki
Satoshi Yagisawa
Moje miejscew antykwariacieMorisaki
Z japońskiego przełożył
Dariusz Latoś
1
Szłam doskonale znaną mi trasą, tą samą co zwykle. W pracy miałam wolne, ciepłe wrześniowe popołudnie wypełniała aura łagodnego spokoju. Na skórze pod luźno zawiązanym cienkim szalikiem czułam maleńkie kropelki potu.
Tutaj nawet w dzień powszedni nikt się nie śpieszy – mijający mnie ludzie, podobnie jak ja, szli spacerowym krokiem. Co jakiś czas ktoś nagle przystawał, po czym znikał bezgłośnie we wnętrzu jednej z księgarń, jakby coś wciągnęło go do środka.
Tokio, dzielnica Jinbōchō. Nieco osobliwe miejsce, gdzie większość sklepów stanowią antykwariaty. Stoją jeden obok drugiego, a każdy roztacza swoją własną, niepowtarzalną aurę: można w nich kupić książki o historii i filozofii, dramaty, albumy o sztuce czy nawet tradycyjne japońskie książki z okresu Edo albo stare mapy. Takich miejsc jest łącznie, bagatela, ponad sto siedemdziesiąt. Rzędy księgarń zapełniające całe ulice to naprawdę niezwykły widok.
Jinbōchō skutecznie umyka presji otaczających ją dzielnic – mimo że zaledwie aleję dalej rozciąga się typowy wielkomiejski krajobraz pełen wieżowców, tutaj budynki zachowały elegancję, mają swój charakter. Spowija je zaciszna atmosfera, zupełnie jakby istniały w innym wymiarze. Dlatego też nawet zwyczajny spacer nierzadko sprawia, że człowiek zupełnie traci poczucie czasu.
Zmierzałam do jednego z tutejszych zakamarków. Przeszłam ulicą z rzędami antykwariatów, skręciłam w wąską przecznicę – i już było go widać.
Antykwariat Morisaki, księgarnia specjalizująca się w literaturze przedwojennej.
Gdy tylko wyszłam zza rogu, ktoś zaczął mnie radośnie wołać.
– Heeej, Takako! Tutaj, tutaj!
Drobny mężczyzna w średnim wieku, z okularami w czarnych oprawkach na nosie, machał energicznie w moją stronę.
Podeszłam do niego szybkim krokiem.
– Przecież mówiłam ci przez telefon, że nie musisz na mnie czekać. Nie jestem dzieckiem – zaprotestowałam ściszonym głosem.
On tak zawsze. Traktuje mnie jak małą dziewczynkę. Tylko że w tym roku kończę dwadzieścia osiem lat i jednak trochę wstyd, jak ktoś krzyczy do mnie po imieniu na całe gardło.
– Bo miałaś być, a nie było cię i nie było… Zacząłem się martwić, czy nie zgubiłaś się gdzieś po drodze.
– Mimo wszystko nie musiałeś stać przed księgarnią. I niby jak miałabym się zgubić? Przecież przyjeżdżam tu chyba setny raz.
– No niby tak… Ale wiesz, zawsze byłaś trochę roztrzepana.
– Ja? Popatrzyłbyś czasem w lustro, tam zobaczysz największego roztrzepańca w okolicy – warknęłam od razu, zła jak osa.
To Satoru Morisaki, brat mojej mamy i właściciel antykwariatu w trzecim pokoleniu. Pierwotny budynek, który wybudował mój pradziadek jeszcze w erze Taishō1, już nie istniał, a obecna siedziba powstała jakieś cztery dekady temu.
Wujek z samego wyglądu sprawiał trochę podejrzane wrażenie. Wiecznie w znoszonych, pomiętych ubraniach, z klapkami na nogach, a na głowie siano takie, jakby nigdy w życiu nie wziął do ręki grzebienia. Mało tego, zawsze mówił, co mu ślina na język przyniesie, zupełnie jak dziecko, i zwykle były to same dziwactwa. Krótko mówiąc: postać, której nijak nie sposób ogarnąć rozumem.
W specyficznym zakątku Tokio, jakim jest Jinbōchō, jego cudaczny wygląd i charakter wywierały na ludziach zaskakująco pozytywne wrażenie. Trudno byłoby tu znaleźć kogoś, z kim wujek się nie znał.
Jego księgarnia, staromodny sklep w piętrowym, drewnianym budynku, jakie stawiało się dawniej, wyglądała niczym podręcznikowy przykład antykwariatu. W środku ciasnawo, jednocześnie mieściło się najwyżej pięciu klientów, a książki nie tylko zajmowały regały, ale także leżały w stosach pod ścianami, a nawet za ladą, która służyła za kasę. W całym wnętrzu unosił się charakterystyczny dla tego typu miejsc zatęchły zapach kurzu. Na półkach stały w większości tanie tytuły od stu do pięciuset jenów, ale zdarzały się także białe kruki, jak na przykład pierwsze wydania dzieł słynnych pisarzy.
Słyszałam, że zainteresowanie książkami zaczęło maleć już za czasów dziadka, trudne czasy dla księgarzy trwają już naprawdę długo. Wciąż są jednak ludzie, którzy kochają antykwariat Morisaki i nie przestają go odwiedzać – właśnie dzięki nim nadal istnieje.
Minęły już trzy lata, od kiedy trafiłam tam po raz pierwszy.
Wujek pozwolił mi wtedy zamieszkać w wolnym pokoju na piętrze. Mało tego, powiedział, że mogę zostać, jak długo zechcę.
Doskonale pamiętam dni, które spędziłam, mieszkając w antykwariacie Morisaki. Żyłam wtedy – z powodu zdarzenia, które dziś wspominam jako coś zupełnie bez znaczenia – pogrążona w apatii. Z początku ostro wyżywałam się na Satoru, zaszywałam się w pokoju jak bohaterka jakiegoś dramatu i płakałam w samotności. On jednak znosił to z ogromną cierpliwością, zawsze miał dla mnie wiele życzliwości i ciepłych słów. Całym sobą uczył mnie, że czytanie to przygoda, od której serce chce wyskoczyć z piersi, i że w życiu bardzo ważne jest konfrontowanie się ze swoimi uczuciami.
Oczywiście to także on opowiedział mi wszystko o Jinbōchō.
„To największa dzielnica antykwaryczna na świecie, miejsce od lat chętnie odwiedzane przez tuzów świata literatury” – wyjaśnił mi wujek, kiedy pierwszy raz postawiłam stopę w tej części miasta i ze zdziwieniem patrzyłam na ulice zapełnione księgarniami.
Z jakiegoś powodu powiedział mi to z taką dumą, jakby chodziło o niego samego. Szczerze mówiąc, kompletnie go nie rozumiałam. Nie rozumiałam, gdzie w tym wszystkim powód do dumy. Teraz jednak wiedziałam już, co miał na myśli. Już rozumiałam, jak urzekające i inspirujące to miejsce – i że nie ma drugiego takiego na całym świecie.
Od dłuższej chwili sprzeczaliśmy się z wujkiem przed księgarnią, kiedy ze środka nagle dobiegł krzyk:
– Co wy tam robicie tyle czasu?!
Zajrzałam przez szybę. Kobieta z pięknie przyciętymi krótkimi włosami siedziała za kasą i patrzyła w moją stronę z niezadowoleniem. Ciocia Momoko.
– Nie grzebcie się tak, tylko wchodźcie do środka, no, raz-dwa!
Machała na nas, minę miała poirytowaną. Widocznie nie podobało jej się, że została sama i musiała czekać.
To żona Satoru, bardzo bezpośrednia i szczera osoba. Wyglądała o wiele młodziej od męża, choć wiekowo wcale nie było między nimi dużej różnicy. Wujek często nawet nie próbował stawiać jej oporu, od razu robił się pokorny jak psiak. Tylko przy Momoko można go było zobaczyć w takim wydaniu.
Z pewnych względów ciocia opuściła go i żyła sama przez około pięć lat, ale jakiś czas temu wróciła. Od tamtej pory prowadzili księgarnię wspólnie.
– No to jak, Takako, co tam u ciebie? – zapytała z szerokim uśmiechem.
Zawsze trzymała się wspaniale wyprostowana, dzięki czemu nawet zwykły sweter z długą spódnicą wyglądały na niej jakoś tak elegancko. Co prawda nie chciałabym emanować równie potężną aurą, ale tej pełnej gracji postury troszkę jej zazdrościłam.
– W porządku, bez zmian. W pracy też dobrze. A ty jak się czujesz?
– Jak okaz zdrowia, dziękuję bardzo!
Wyciągnęła ręce na boki i napięła muskuły niczym Popeye.
– Cieszę się.
Ulżyło mi. Przed kilkoma laty Momoko poważnie zachorowała i nadal istniało ryzyko nawrotu. Wujek okropnie przejmował się jej zdrowiem – zawsze miał skłonność do zamartwiania się wszystkim, a teraz przejawiał ją tak mocno, że aż irytował tym ciocię.
– Mam daifuku2. Chcecie?
– W sumie… czemu nie.
Kiedy Momoko wycofała się w głąb księgarni, wujek zerknął, czy na pewno nie ma jej już w zasięgu słuchu, po czym zaczął mówić do mnie szeptem:
– Z nią we dwoje robi się tu strasznie ciasno. Lepiej mi było sprzedawać samemu.
– Ale gdybyś naprawdę został sam, to byś narzekał, że ci smutno – zaczęłam się droczyć.
– Wcale nie – zaperzył się jak dziecko. – Gdzie niby mam się podziać, jak ona siądzie za kasą? Ostatnio ciągle tylko chodzę w kółko przed wejściem. Co ja, pies łańcuchowy?
– Czekaj, czyli dlatego dzisiaj stałeś przed księgarnią?
– Domyśl się – potwierdził z powagą żałosny stan rzeczy. – No, nieważne. Słuchaj, Takako… – szepnął, nachylając mi się do ucha.
– Co?
– Na ostatniej aukcji złowiłem niezłe cudeńko. Jeszcze nie wystawiłem na sprzedaż, ale dla ciebie zrobię wyjątek, możesz zobaczyć.
Tak naprawdę pewnie aż go skręcało, żeby mi to pokazać. Wcale nie musiał mnie namawiać – już całkiem zaraziłam się od niego pasją do książek. Myślę, że to po części kwestia genów. Skłamałabym, mówiąc, że wcale nie przyjeżdżałam w odwiedziny do antykwariatu, kiedy miałam wolne, między innymi z nadzieją na specjalny pokaz najnowszych nabytków.
– Chętnie! – zawołałam bez zastanowienia.
– Że co proszę? Przecież akurat parzę herbatę!
Momoko popatrzyła na nas z mieszanką rezygnacji i poirytowania, trzymając w dłoni czajniczek.
– Jesteśmy w księgarni. Nie ma tu nic ważniejszego od oglądania książek. Prawda, Takako? – stwierdził wujek kategorycznie.
– Święta prawda! – przytaknęłam z uśmiechem.
Ciocia zrobiła kwaśną minę.
– No nie znoszę was po prostu – burknęła.
Antykwariat Morisaki. Moja ukochana księgarnia.
To miejsce stało się częścią mojej codzienności.
Kryło się tu całe mnóstwo małych, niepozornych opowieści.
Dlatego zamierzałam odwiedzać je jeszcze wiele, wiele razy.
1 Era Taishō: lata 1912–1926.
2Daifuku – kulka z ciasta ryżowego nadziewana słodką pastą z fasoli, często także z owocami (np. całą truskawką).
2
Antykwariat Morisaki specjalizuje się w japońskiej literaturze przedwojennej.
Można tu znaleźć też współczesne tytuły, ale tylko w ustawionym przy wejściu wózku z książkami po sto jenów. Wszędzie indziej królowały powieści napisane z grubsza między drugą połową XIX wieku a końcem lat trzydziestych (dlatego też wnętrze wypełniał wilgotny, zatęchły zapach, no ale nie było na to rady).
Wśród klientów tego przybytku – być może właśnie ze względu na nietypowy asortyment – nie brakowało postaci, mówiąc delikatnie, lekko ekscentrycznych.
Zdążyłam się już przyzwyczaić, ale na początku nierzadko musiałam zbierać szczękę z podłogi.
Czy trudno się z nimi obejść? Nie. Wręcz przeciwnie, na ogół byli całkowicie nieszkodliwi. Po prostu troszkę dziwni, to wszystko. Często wchodzili, nic nie mówiąc, wertowali książki jak w transie i znikali. W przytłaczającej większości to starsi mężczyźni i absolutnie zawsze działali w pojedynkę. Nie sposób się domyślić, jakie życie wiedli na co dzień – gdyby ktoś powiedział, że to nie ludzie, lecz duchy czy ayakashi3, uwierzyłabym bez problemu. Taką roztaczali aurę.
Przy każdych odwiedzinach trochę się martwiłam, czy nadal przychodzą do wujka. „Oby byli cali i zdrowi” – myślałam odruchowo, choć przecież z żadnym z nich nie znałam się bliżej. Jako osoba, która także kochała to miejsce, czułam z nimi pewnego rodzaju więź, poza tym chodziło w dużej części o osoby starsze, dlatego bałam się, czy na przykład nie chorują.
„Uff, jednak wszystko w porządku” – myślałam z ulgą, gdy tylko któryś z tych oryginałów pojawiał się, kiedy akurat pomagałam w księgarni.
W okresie, gdy mieszkałam na piętrze i codziennie obsługiwałam klientów, największe zainteresowanie wzbudził we mnie Pan Papierowa Torba.
Jak łatwo zgadnąć, zawsze przychodził z papierową torbą. A nawet dwiema. Bardzo zniszczonymi, czasem z domów towarowych, czasem z sieciowych księgarń w rodzaju Sanseidō. Przed przyjściem do nas zaliczał pewnie inne sklepy, bo kiedy już się zjawiał, torby miał zwykle pełne używanych książek – i stanowczo za ciężkie jak na jego chude ramiona. I jeszcze jedno: zawsze był ubrany w ciemnoszary sweter z wystającym spod spodu kołnierzykiem koszuli.
Gdyby chodziło tylko o torby, nie byłoby w nim jeszcze nic szczególnie dziwnego. Problem tkwił w swetrze. Powiedzieć, że czasy świetności miał za sobą, to jak nic nie powiedzieć. Zakrawało na cud, że w ogóle dało się go jeszcze nałożyć, tak doszczętnie był zniszczony. Starszy pan absolutnie nie sprawiał wrażenia zaniedbanego, wręcz przeciwnie. Tylko sweter wyglądał, jakby archeologowie wydobyli go z jakichś ruin.
Gdy zobaczyłam Pana Papierową Torbę pierwszy raz, przeżyłam nie lada szok. Bez słowa przebierał w książkach, a ja zerkałam na niego ukradkiem i nie zliczę, ile razy musiałam się powstrzymywać, by nie zawołać: „Do odzieżowego pan idź, nie do księgarni!”. Oczywiście nie domyślił się moich odczuć, tylko kupił z dziesięć książek, wcisnął je do toreb i wyszedł w milczeniu.
Od tamtej pory nie mogłam oderwać od niego wzroku, ilekroć się pojawiał. Bywało, że przychodził trzy razy w tygodniu, a niekiedy nie pokazywał się miesiąc. Zawsze miał na sobie ten sam strój oraz papierowe torby wypchane książkami, a i tak czasem zostawiał u nas nawet dziesięć tysięcy jenów. Tylko sweter wyglądał coraz gorzej i gorzej. Kim tak naprawdę był ten człowiek? Zżerała mnie ciekawość, ale nie miałam odwagi, by sama zacząć rozmowę, więc koniec końców w milczeniu odprowadzałam go wzrokiem do wyjścia.
– Może też prowadzi antykwariat gdzieś w innej części miasta, dlatego aż tyle kupuje? – zapytałam wujka pewnego razu.
– Nie, to dla siebie, do czytania – odpowiedział z pełnym przekonaniem.
– Czyli jednak potrafisz odróżnić zwykłych klientów od handlarzy?
– W naszej branży to podstawy, człowiek uczy się rozróżniać, choćby i nie chciał.
Nie byłam przekonana. Ja na przykład jeszcze tego nie potrafiłam. Natomiast wujkowi wystarczyło jedno spojrzenie na nowego klienta, by stwierdzić, czy zamierzał coś kupić, czy akurat przechodził obok i wstąpił tylko z ciekawości. To podobno „zmysł księgarza z wieloletnim stażem”.
– W takim razie – zaczęłam, czując, że ciekawość bierze nade mną górę – jak myślisz, kim jest tamten starszy pan? Takie rzeczy też potrafisz wyczuć, prawda? Chyba nie kupuje aż tyle książek, że nie zostaje mu na ubrania, co?
– Hola – rzucił wujek ostrym tonem, jakby karcił dziecko. – Nie pcha się nosa w prywatne sprawy klientów. Księgarnie są od tego, żeby sprzedawać książki ludziom, którzy ich potrzebują, i tyle. Nie wolno nam wtrącać się do tego, gdzie ci ludzie pracują czy jak żyją. Starszemu panu na pewno nie byłoby miło, gdyby się dowiedział, że obsługa ze sklepu snuje na jego temat jakieś domysły.
Jako osoba pracująca w handlu miał oczywiście całkowitą rację, dlatego uznałam swój błąd. Zazwyczaj nie grzeszył powagą, ale jednak nie bez kozery od tylu lat samodzielnie prowadził interes w niełatwej branży – kiedy należało, potrafił ustawić człowieka do pionu. W takich momentach nawet trochę robił na mnie wrażenie.
W każdym razie tożsamość starszego pana nadal pozostawała tajemnicą.
Ekscentryczni klienci tego rodzaju mieli swoje specyficzne powody, dla których odwiedzali antykwariaty. Bywały one naprawdę fascynujące – z podziwem odkrywałam, jaka głębia może się kryć w zwyczajnym kupowaniu starych książek.
Niektórych na przykład interesowało zbieranie samo w sobie. Gromadzili białe kruki bez względu na okres, gatunek czy miejsce powstania. Raz zawitał do nas pewien znany w branży kolekcjoner. Chyba nie był usatysfakcjonowany asortymentem, bo rzucił tylko: „Nawet arcydzieła to zwykłe śmieci, jeśli wydanie nie jest rzadkie” – i tyle go widzieliśmy. Byłam w szoku.
Inną grupą byli tak zwani szperacze – handlarze, którzy wyszukiwali cenne egzemplarze wycenione poniżej wartości, po czym odsprzedawali z zyskiem w innym antykwariacie. Dla nich też walory literackie nie miały żadnej wartości, nie czytali zresztą tych książek. Jednego klienta nie interesowała nawet treść powieści, tylko nieznany szerzej malarz i autor ilustracji, dlatego niestrudzenie szukał jego prac na kartach książek. Bywali także koneserzy, którzy nie ustawiali na swoich półkach nic poza pierwszymi wydaniami – nie dało się ich przekonać, by kupili jakąkolwiek inną edycję.
Pierwsze miejsce w kategorii nietypowych klientów zajmował natomiast pewien starszy pan, którego poznałam, gdy jeszcze mieszkałam w księgarni.
Wszedł o zmierzchu, pozornie bez powodu, od razu ruszył do ustawionego w głębi regału z najdroższymi pozycjami i zaczął wyjmować je po kolei. Wyjmował, otwierał, patrzył jedynie na kolofon (czyli ostatnią stronę), po czym odkładał. I tak w kółko. Czasem zatrzymywał się ze wzrokiem wbitym w jeden punkt i kiwał głową, chichocząc z szerokim uśmiechem. Muszę przyznać, że niekomfortowo było na to patrzeć.
Dłuższą chwilę później, gdy sprawdził w ten sposób całą zawartość regału, wykonał w tył zwrot i bez słowa wymaszerował z księgarni. Złapałam za rękaw wujka, który akurat stał obok mnie, i zapytałam, co on też takiego robił.
– A, tamten? Oglądał ken’iny – odparł, nie odrywając wzroku od notesu rachunkowego, tak jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. – Kolekcjonuje je. Całkiem znana postać w naszym światku, choć tutaj akurat rzadko zagląda. Nazywa się chyba Nozaki.
– Kolekcjoner ken’inów? – powtórzyłam nieznane mi słowo, przekrzywiając głowę w pytającym geście.
– Tak. Chodzi o pieczątki, które się kiedyś przybijało na kolofonie.
Zdjął z regału wiekową książkę i pokazał mi ostatnią stronę. Było to Zatracenie Osamu Dazaia. Z lewej strony kolofonu widniało nazwisko autora przybite na czerwono4. Satoru wyjaśnił, że dawniej, gdy w produkcji książek wciąż wiele rzeczy robiło się ręcznie, autorzy przybijali tu swoją pieczątkę jako potwierdzenie nakładu i poprawności wydania. Zwykle było to nazwisko, tak jak na przykładzie, który miałam przed sobą, ale bywały także skomplikowane wzory, na przykład w formie miniaturowych obrazków.
Innymi słowy, starszemu panu chodziło właśnie o te pieczątki. Ja nie zdawałam sobie nawet sprawy z ich istnienia, dopóki wujek mnie nie oświecił. Ale po co mu one były? Czyżby wycinał je, wkładał do klasera jak znaczki pocztowe, a potem oglądał każdego wieczoru, szczerząc zęby w uśmiechu?
– Pewnie tak – potwierdził wujek jak gdyby nigdy nic. – Chociaż większość pewnie woli nie ciąć książek, więc trzymają je w całości.
– Przecież to jakiś obłęd.
Czyli tak jak niektórzy w ramach hobby obserwują niebo, a ogrom kosmosu sprawia, że szybciej bije im serce, tak zdarzają się też zapaleńcy, których pasjonuje gromadzenie czegoś równie maleńkiego (i trudnego do zbierania) jak pieczątki na kolofonach? Naprawdę nie wiedziałam, co o tym myśleć.
– Oj, dla ciebie to chyba jeszcze za wysoki poziom – powiedział Satoru, widząc moją zdumioną minę, i roześmiał się na cały głos.
– Hej-ho!
Z takim radosnym powitaniem w księgarni pokazał się pan Sabu.
– Ale piękna dzisiaj pogoda, aż człowiek nabiera ochoty, żeby poczytać Kōsaku Takiiego – powiedział od rzeczy, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi, i zasiadł na ustawionym przed ladą krześle, jakby miał tam swoje stałe miejsce.
– To ja zaparzę herbatę.
Wujek chyba był już do tego przyzwyczajony, bo od razu sięgnął po czajniczek i czarki.
Spośród wszystkich stałych klientów antykwariatu Morisaki chyba nikt nie mógł się równać z panem Sabu.
Nie w sensie finansowym, bo wcale nie przyczyniał się znacznie do utargu księgarni. Po prostu przychodził tu najczęściej. Stały klient-oglądacz. Sympatyczny, niski i okrąglutki gaduła, dokładny wiek nieznany, ale pewnie po pięćdziesiątce, bliżej sześćdziesiątki. Łysy do cna wszędzie poza bokami głowy, z czego sam czasem żartował.
– A gdzie Momoko? – zapytał wujka, rozglądając się wkoło.
Ciocia cieszyła się ogromną popularnością wśród odwiedzających księgarnię panów w średnim wieku. Połączenie daru słuchania i absolutnej szczerości sprawiało, że kompletnie tracili dla niej głowę. Z tego względu ostatnimi czasy w antykwariacie dochodziło do osobliwego zjawiska: coraz więcej klientów przychodziło nie po książki, tylko do Momoko. Sabu oczywiście należał do jej wielbicieli – miała go owiniętego wokół palca.
– Dzisiaj jest w drugiej pracy. – Wujek z wymuszonym uśmiechem wskazał brodą w kierunku drzwi.
Panu Sabu natychmiast zrzedła mina.
– Ech, szkoda…
Ciocia niedawno zaczęła pomagać popołudniami w małej restauracji niecałe dziesięć kroków od antykwariatu. Właściciel zainteresował się Momoko – która świetnie gotowała i równie dobrze radziła sobie z obsługą klienta – kiedy nagle zwolnił się jeden z tamtejszych kucharzy. Jak sama mówiła, mieli teraz mnóstwo gości, o wiele więcej niż wcześniej. Kiedy pytaliśmy, czy z jej zdrowiem na pewno wytrzyma takie tempo, odparła tylko: „No co wy, oczywiście, że tak! Bez sensu się oboje zamartwiacie”.
– Dzień dobry.
Pan Sabu nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, więc chcąc nie chcąc, sama się z nim przywitałam.
– O, Takako, ty tutaj?
Popatrzył, jakby dopiero teraz mnie zauważył, choć od samego początku stałam w jego polu widzenia. Od kiedy wróciła Momoko, ewidentnie traktował mnie byle jak. A przecież wcześniej prosił nawet, żebym wyszła za jego syna – tak mnie lubił, że aż było mi niezręcznie.
– Pomagam dzisiaj wujkowi.
– Pomagasz, co? Taka młoda, środek dnia, dzień powszedni, a ty bumelujesz? Chodzisz w ogóle do jakiejś pracy?
– Może trochę grzeczniej? U nas akurat łatwo dostać wolne w tygodniu – odparłam zirytowana, na co on zarechotał głośno.
Taki właśnie był pan Sabu – dobry człowiek, ale uszczypliwy.
Uchodził też za istną skarbnicę wiedzy o Jinbōchō i jego stałych bywalcach, czym zresztą czasami sam się chwalił. Każdą wizytę zaczynał od wypytania wujka o innych stałych klientów antykwariatu.
– Co tam u staruszka Takikawy?
– Ostatnio wcale nas nie odwiedza. A wcześniej był przynajmniej raz na dwa tygodnie.
– Mam nadzieję, że nie jest chory ani nic.
– Mógłby zajrzeć, mnie też by ulżyło.
– A profesor Kurusu? Ten to dopiero sprytny, wpisuje sobie książki w koszty badań!
– Był przed dwoma dniami.
– A Yamamoto? Jakiś czas temu chwalił mi się, że ma w zbiorach już pięćdziesiąt tysięcy tomów, ale żałuje, bo za dużo. Pewnie zmyślał, nie?
I tak dalej w tym stylu. Koniec ich rozmowy też zawsze wyglądał podobnie.
– Lata lecą, wszyscy coraz starsi… Lepiej, żeby się znaleźli jacyś nowi klienci, bo inaczej długo to miejsce nie pociągnie.
– Oj tak, niestety…
Nie wiem, co w tym było śmiesznego, ale obaj nagle się roześmiali. Powtarzali tę wymianę zdań za każdym razem – zdumiewające, że jeszcze im się nie znudziło.
Jeśli chodzi o pana Sabu, jedna rzecz nie dawała mi spokoju już od dawna: kim on tak naprawdę był?
Skoro wiedział o Jinbōchō tyle, by aż się tym przechwalać, musiał bywać nie tylko u nas, ale buszować dzień i noc po całej masie innych antykwariatów. Zawsze sprawiał wrażenie, jakby miał mnóstwo czasu – nigdy nie widziałam go w pośpiechu. Na dodatek zawsze coś u nas kupował, co prawda same niedrogie tytuły, jednak regularnie i od dawna. Gdzie on trzymał te wszystkie książki? Musiałby mieszkać w wyjątkowo dużym domu. Fakt, że za żonę miał piękną kobietę, której do twarzy było w kimonie, także stanowił dla mnie zagadkę.
Oczywiście najbardziej nurtowała mnie jedna kwestia: gdzie pan Sabu pracował? Jak się nad tym zastanowić, to właśnie on był najbardziej zagadkową postacią wśród wszystkich stałych bywalców.
Wujek nie traktował go już jak klienta. Nie powinien się zdenerwować.
– Przepraszam, mogę o coś zapytać? – wtrąciłam się w ich rozmowę o wszystkim i o niczym przerywaną tylko popijaniem herbaty.
– Coś ty nagle taka grzeczna? No pewnie.
– Czym pan się w zasadzie zajmuje? Innym pan zarzuca, że bumelują, a pan przecież całymi dniami tylko przesiaduje po księgarniach.
Uśmiechnął się półgębkiem niczym detektyw z kryminału noir, tak jakby tylko czekał na moje pytanie. Okropnie irytująco.
– Chcesz wiedzieć? – zapytał, nachylając się do mnie na krześle.
Niesamowicie działał mi na nerwy.
– Tak – potwierdziłam, jak sobie życzył. Już żałowałam, że w ogóle zaczęłam temat. Rozmowy z nim często były właśnie takie: nieznośnie uciążliwe.
– Za wszelką cenę?
– Aż tak to nie.
– No wiesz? Okropna jesteś.
– Ech… No dobrze. Chcę wiedzieć, po prostu umieram z ciekawości. Nie zasnę, jeśli mi pan nie powie. Wystarczy?
– Ale naprawdę?
– Tak, tak. Przysięgam i w ogóle. No, to kim pan jest z zawodu? – zapytałam, mając już tego dość.
Pan Sabu pokiwał głową z zadowolonym uśmiechem i szepnął, nadal nachylając się w moją stronę:
– Otóż… Uwaga… Nie powiem!
Otwierałam i zamykałam usta jak złota rybka, a on, widząc moje zdziwienie, wybuchnął śmiechem i aż chwycił się za brzuch.
– No nie…
Co za wkurzający typ. Miał mnie za nic.
– Co to ma być?!
– Ha, ale mi wyszło!
– No co za… Wujku, ty wiesz?
– Jasne, o ile dobrze pamiętam, to…
– Satoru, nie! – Pan Sabu zawołał w panice i gwałtownie pokręcił głową. – Dla niej to jeszcze za wcześnie.
– A, to przepraszam.
– Oj no, wujku, nie bądź taki…
– Mężczyzna intryguje tym bardziej, im więcej ma sekretów, nieprawdaż? Dlatego nie powiem. Zastanawiaj się, próbuj zgadnąć, niech cię to męczy, aż zaczniesz o mnie śnić.
– Kategorycznie odmawiam. Już nie jestem ciekawa.
– Uparta z ciebie sztuka.
– Nie, naprawdę przestało mnie to interesować. Zupełnie. Więcej nie zapytam – powiedziałam z rozczarowaniem.
– No dobrze. Podroczyłem się z Takako, to będę się powoli zbierał.
Osuszył czarkę jednym haustem, wstał i wyszedł, zanosząc się dziwacznym rechotem.
– Nie wytrzymam z nim. No co za gość – rzuciłam zniesmaczona.
– Dziwak, nie da się ukryć. – Nawet wujek przyznał mi rację.
Antykwariat Morisaki naprawdę przyciągał najdziwniejszych ludzi pod słońcem.
3Ayakashi – nadprzyrodzone istoty z folkloru japońskiego, zjawy morskie, które unieruchamiały, nawiedzały bądź zatapiały statki.
4 W Japonii pieczątka z nazwiskiem (najczęściej przybijana czerwonym tuszem) pełni rolę podpisu.
3
– Gdzie jest H. Lloyd?
Późnym popołudniem wujek nagle zaczął raban. Jego wrzask niósł się po ciasnym wnętrzu księgarni.