Most - Isabelle Margot Moulin - ebook

Opis

Doskonale napisany „Most” autorstwa Isabelle Margot Moulin to nie tylko wciągająca powieść z intrygującymi bohaterami – to przede wszystkim prawdziwy most do zrozumienia bezdomności, młodzieńczego buntu oraz innych problemów współczesnego świata.

Agnieszka, nastolatka z dobrego domu, nie radzi sobie z napotkanymi przykrościami i próbuje popełnić samobójstwo, chcąc skoczyć z mostu. Odwodzi ją od tej decyzji Marc, bezdomny, który przypadkiem znalazł się w pobliżu. Tak zaczyna się niezwykła historia nie tylko tych dwojga boleśnie doświadczonych ludzi, ale również historia członków ich rodzin i serdecznych przyjaciół, z których mało kogo los oszczędził.

„Most” to książka pokazująca, jak różne, negatywne okoliczności mogą zniszczyć życie człowieka, ale to również powieść mówiąca o tym, że człowiek, nawet po wielkim upadku, może to życie wyprostować i ponownie starać się je ułożyć. To także historia o tym, aby się nie poddawać, tylko… żyć! Piękna, wzruszająca i zastanawiająca lektura, na długo zapadająca w pamięć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 485

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Słowa na warsztat, Anna Surendra

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

OMYDEER (Piotr Milej), Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Autor 2022© Copyright by Borgis 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-67036-32-0

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Bezlistne drzewa świszczały w przestrzeni gałęziami niczym bat wijący się nad zaprzęgiem konnym. Wiatr z dnia na dzień był coraz bardziej dokuczliwy i coraz mniej wyrozumiały, a w towarzystwie deszczu stawał się już nie do zniesienia. Zimne noce i niekiedy ciepłe dni wydawały się drwić z człowieka kaprysami pogody. Wówczas marzy się tylko o (w miarę) suchym kącie, w którym można byłoby się schować przed rozszalałą naturą, by chociaż na chwilę przymknąć oczy.

– Witaj, Marc… – Niespodziewanie rozległ się w ciszy ochrypły męski głos. Marc otworzył oczy i uniósł wzrok, mierząc zmęczonym spojrzeniem stojącego przed nim człowieka z krzaczastą, brudną brodą, ubranego w za duże spodnie i puchową kurtkę czerwonego koloru. – Mogę się przysiąść? – zapytał mężczyzna, drapiąc się po głowie przez pocerowaną czapkę, spod której wystawały strączki potwornie zaniedbanych, przerzedzonych wiekiem włosów.

– Jesteś cały mokry – oznajmił Marc, wskazując koledze sąsiednie miejsce. – Siadaj, proszę.

– Za dużo wina, Marc… – Zaśmiał się mężczyzna, wyciągając z wewnętrznej kieszeni kurtki zgniecioną paczkę pełną niedopałków. – Zasnąłem w parku pod drzewem, a w nocy padało.

– No to nieźle zabalowałeś, skoro nawet deszcz cię nie przegonił – zakomunikował Marc, otrzepując się z piachu i pokruszonych jesiennych liści, na których siedział, śpiąc w tej pozycji ciała, opartego o obejmowane ramionami kolana, przyciśnięte uściskiem rąk do klatki piersiowej.

– A, no… Zabalowałem. – Zarechotał mężczyzna, wkładając w usta niedopałek papierosa. – Zapalisz?

– Nie, dziękuję. Pójdę poszukać czegoś do zjedzenia, albo… ubrania, jak Bóg da.

– Bóg by może i dał, ale ludzie ci zabiorą. – Zaśmiał się szczerze mężczyzna. – Jakbyś miał coś ognistego na gardło, pamiętaj o koledze – poprosił, zaciągając się ledwo żarzącym się niedopałkiem. – Będę zobowiązany.

– Oj, Heniek, Heniek… – westchnął bezradnie Marc, poklepując kolegę po ramieniu. – Będę pamiętał.

– A! – Mężczyzna sięgnął do plecaka. – Byłbym zapomniał. Książkę dla ciebie znalazłem. Proszę.

– O! Dziękuję. Remigiusz Mróz… Halny… – przeczytał dane autora i tytuł, wpatrując się w okładkę lekko zmrużonymi oczami. – Z wielką przyjemnością przeczytam. To zdaje się… nowość literacka.

– Nie wiem! Wiesz, że nie lubię czytać. Książki mnie, w naszej sytuacji, nie pocieszają, a raczej drażnią, bo pokazują, że jedni mają normalne życie, a inni, jak ja na ten przykład, chujowe. Po co się katować?!

– Że też ludzie w tak okrutny sposób pozbywają się książek… – Zasmucił się Marc, chowając egzemplarz do torby, którą wiernie nosił na ramieniu i w której dźwigał resztki swojego jestestwa oraz majątku odziedziczonego po przeszłości. – No, to idę. Do zobaczenia u brata Alberta.

– Do zobaczyska.

Marc uniósł rękę na pożegnanie, wychodząc z ukrycia na ulicę, pokrytą politurą deszczowej poświaty, mieniącej się brokatem światła przydrożnych latarni. Minął kilka przecznic, zaglądając do każdego napotkanego kosza, lecz nic nie znalazł. Szedł dalej. Nie miał w końcu nic innego do roboty – żadnych zobowiązań, obowiązków, celów, bliskich… Nie miał też nic do stracenia, więc szedł prosto przed siebie prowadzony losowo wybranymi kierunkami dróg, niczym liść mimowolnie niesiony w nieznane rwącym nurtem rzeki, z której żywiołem nie można wygrać, będąc tylko owym liściem. Mijał więc w zadumie i milczeniu kamienice i restauracje, parki i skwerki czy place zabaw, samotne ławki i ptaki skaczące po trawnikach, jakby na sprężynach dwóch króciutkich nóżek. Przyglądał się wszystkiemu ze szczerym podziwem i zachłannością oczu, czerpiąc czystą przyjemność dla ducha. Rozglądał się i uśmiechał w lekkim rozmarzeniu, aż w końcu ujrzał kosz, z którego wystawały tekturowe opakowania, wróżące szansę na znalezienie jakichś resztek jedzenia. Przetarł rękoma brodę i ruszył w kierunku mostu sąsiadującego z dostrzeżonym pojemnikiem na śmieci. Podejrzliwym wzrokiem rozglądał się dokoła, jakby szukając potencjalnej konkurencji w osobach znajdujących się w podobnej sytuacji i walczących o przetrwanie nawet z narażeniem osobistej godności, w osobach mogących nieoczekiwanie i niepożądanie wyłonić się z tła jeszcze nieprzebudzonego miasta. Rozpędzonym krokiem przeciął jedną jezdnię, a następnie drugą, dobiegając do kosza, i już miał zanurzyć w pojemniku na śmieci niecierpliwe dłonie, gdy ujrzał stojącą na gzymsie mostu za balustradą młodą, kilkunastoletnią dziewczynę, wpatrującą się w nurt płynącej pod nią rzeki. Zastygł w bezruchu. Jakiś czas stał niemo, zaskoczony i otępiały zastaną sytuacją. Nie wiedział bowiem, jak powinien się zachować w tym właśnie momencie… Odejść i udać, że nikogo i niczego nie zauważył, że nic się nie wydarzyło i nic się nie dzieje niepokojącego?… Podejść i zagadnąć?… Czuł, że musi zainterweniować, ale… Cóż miałby mądrego do powiedzenia on – życiowy nieudacznik i bankrut! Co mógłby takiego zbawiennego wydukać, wydusić z siebie, by zmienić bieg niepokojących go w tym momencie wydarzeń?!… Po chwili wolnym, niemal bezszelestnym krokiem podszedł do dziewczyny, starając się jej nie wystraszyć, nie spłoszyć i tym samym nie popchnąć w dół w ramiona śmierci odruchową reakcją przerażenia, jakiej przecież mogłaby ulec nastolatka zaczepiona niespodzianie przez przypadkowego przechodnia.

– Będziesz skakać? – wyszeptał w kierunku stojącej na moście dziewczyny.

– Chuj ci do tego – wycedziła złośliwie, zaciskając gniewnie zęby i zalewając się łzami.

– Przepraszam – wtrącił Marc nieco głośniej – ale nie dosłyszałem.

– Chuj ci do tego, dziadu! – wykrzyczała, kipiąc nienawiścią. – Chuj ci do tego! Teraz, kurwa mać, słyszysz?! Chuj ci do tego!

– Nie, no nic. Pomyślałem tylko, że skoro chcesz odebrać sobie życie, to może… Podarowałabyś mi swoje buty? – poprosił nieśmiało i z lekko wyczuwalnym w głosie strachem.

– Co?! – z niedowierzaniem warknęła nastolatka, delikatnie odwracając głowę i ukradkiem spoglądając w kierunku mężczyzny, by nie stracić pełnej kontroli nad sytuacją, w której znalazła się przecież na własne życzenie. – Pojebało cię?!

– Przepraszam, ale pomyślałem, że… – Marc dłońmi rozcierał nerwowo głowę, jakby szukając w panice jakiegoś sensownego pomysłu na błyskotliwą odpowiedź, niezagrażającą życiu młodej dziewczyny. – Skoro umrzesz, to nie będziesz potrzebować obuwia, a ja mógłbym wreszcie wyrzucić swoje zniszczone łapcie…

– Pierdol się! Pierdol się, świrze! – krzyczała, zaciskając dłonie na barierce znajdującej się tuż za jej plecami.

– Przepraszam… – wyszeptał Marc. – Po prostu chciałem sobie trochę polepszyć moje… pojebane życie na ulicy – wyjaśnił, przeklinając z wyraźnym trudem i zażenowaniem. – Mógłbym, co prawda, zdjąć ci buty po twojej śmierci, ale jakoś tak mi niezręcznie okradać zmarłego. Co innego, jak wyrazisz zgodę i sama podarujesz mi swoje adidasy. To już nie kradzież, a upominek. Wolałbym w ten sposób…

– Ty naprawdę jesteś popierdolony. – Zaśmiała się przez łzy dziewczyna, wpatrując się w twarz Marca z rozbawieniem, ale i z kipiącą w niej wściekłością. – Ja próbuję popełnić samobójstwo, a ty mi dupę zawracasz o buty. Jaki ty nosisz rozmiar?

– Czterdzieści trzy – odpowiedział Marc.

– A ja trzydzieści osiem – oznajmiła nastolatka. – I uważasz, że moje, kurwa!, buty będą w sam raz na ciebie pasowały, jak ulał?!

– Będą suche, i to jest najważniejsze – wyjaśnił Marc. – Trudno, mieszkając na ulicy, wybrzydzać. Do sklepu przecież nie pójdę i nie kupię dopasowanego do stóp obuwia, bo nie mam pieniędzy. To oczywiste.

– Ja pierdolę. – Zaśmiała się w akcie rezygnacji nastolatka. – Ale mi się czub trafił. Nawet nie jest mi dane porządnie i godnie popełnić samobójstwa, bo zjawia się nagle ten jebany koleś i dupę mi zawraca pierdołami. Wypierdalaj! – krzyczała. – Wypierdalaj! Słyszysz?! Wypierdalaj!

– A buty?… – zapytał nieśmiało Marc, wskazując palcem adidasy znajdujące się na stopach dziewczyny.

Nastolatka zacisnęła zęby, doprowadzona zachowaniem Marca do ostateczności. Przytrzymując się jedną ręką balustrady mostu, zdjęła z nóg buty i rzuciła je w kierunku mężczyzny z wyraźnym zamiarem wycelowania nimi w bezdomnego, z premedytacją uderzenia go, a nawet zrobienia mu krzywdy, której akt byłby dla niej powodem do satysfakcji i wewnętrznej ulgi. Czuła bowiem potrzebę wyładowania negatywnych emocji na mężczyźnie wciskającym się swą obecnością w jej realizowane plany, niczym ktoś zupełnie nieproszony i absolutnie niepotrzebny, a nawet zawadzający i psujący wszystko. Zamachem silnych, młodych rąk cisnęła więc butami w bezdomnego. Obuwie potoczyło się po betonowej nawierzchni mostu w stronę nieśmiałością skrępowanego mężczyzny. Marc podbiegł do adidasów. Chwycił buty, wtulając je w ramiona, po czym, podchodząc bliżej dziewczyny, poprosił z zawstydzeniem i ostrożnością:

– A… mógłbym jeszcze dostać twoją kurtkę?

– Co?! – wycedziła z niedowierzaniem nastolatka, wbijając w Marca wzrok pełen nienawiści – Ja chyba śnię… To się nie dzieje naprawdę… To się, kurwa, nie dzieje naprawdę…

– To moja ostatnia prośba – oznajmił Marc. – Przysięgam. Dostanę kurtkę i idę sobie. Będziesz mogła spokojnie skoczyć i się zabić. Nie będę ci przeszkadzał. Obiecuję.

Dziewczyna szarpnęła dłonią za suwak. Próbowała zdjąć z siebie kurtkę, ale nie była w stanie wykonać tej czynności, trzymając się jednocześnie barierki mostu i asekurując zaciśniętą na balustradzie dłonią własne bezpieczeństwo.

– Może mógłbym pomóc? – zaproponował niepewnie Marc. Nastolatka wyraziła zgodę lekkim skinieniem głowy. Marc podszedł do dziewczyny. Stanął obok. Wyciągnął w kierunku nastolatki ręce, ale po sekundzie odsunął dłonie i po chwili ponownie próbował je podać dziewczynie, po czym, po raz kolejny, wycofał się dręczony niezdecydowaniem, jakby się obawiał jej dotknąć, jakby się bał, że muśnięciem palców mógłby ją strącić z mostu niczym wiatrem poderwane piórko. – Może… – poprosił po chwili – pomógłbym ci przejść przez barierkę na most, byś mogła swobodnie zdjąć kurtkę, a później z powrotem staniesz sobie na gzymsie. Co ty na to?

– Dobra – westchnęła. – Miejmy to za sobą, ale! – zażądała stanowczo – później sobie stąd pójdziesz w cholerę, tak!, jak ustaliliśmy.

– Naturalnie – potwierdził Marc, przytrzymując nastolatkę przechodzącą przez balustradę, by nie spadła w toń rzeki. – A… właściwie… z jakiego powodu chcesz sobie odebrać życie?

– Co ciebie to obchodzi?! Co ciebie to, kurwa!, obchodzi?!

– Niby nic, ale skoro będę miał twoje buty i kurtkę… Tak pytam po prostu – wydukał Marc.

– Co to, kurwa!, terapia?! – wykrzyczała dziewczyna, zdejmując z ramion kurtkę.

– A skąd! – Zaśmiał się Marc. – Spójrz na mnie. Czy wyglądam na kogoś, kto mógłby ci cokolwiek doradzić lub w jakikolwiek sposób pomóc?

Nastolatka uważnie przyjrzała się Marcowi, splatając na piersiach ręce, oddawszy wcześniej kurtkę bezdomnemu.

– Nie.

– No właśnie. – Uśmiechnął się Marc. – To tylko zwykła ludzka ciekawość. Nie mam w sobie takiej odwagi jak ty… Gdybym miał, też dawno bym skończył ten nędzny, bezpański żywot, a tak… włóczę się po ulicach brudny, śmierdzący, głodny, zmarznięty i nijaki.

Dziewczyna spuściła wzrok i zamilkła. Po chwili sięgnęła do kieszeni spodni i wyciągnęła banknot, podając pieniądze Marcowi.

– Kup sobie coś do jedzenia – poprosiła spokojniejszym, wyciszonym głosem.

– Chętnie, ale… – wyjaśnił Marc – nigdzie mnie nie wpuszczą w takim stanie. Może… – zamilkł nagle, dodając po chwili – nie!, to głupi pomysł. – Machnął obojętnie ręką. – Nie…

– Co: nie? – zagadnęła nastolatka.

– Nic. Czas na mnie – oznajmił Marc. – W końcu obiecałem ci, że nie będę przeszkadzał…

– Co: nie?! – zapytała ponownie, domagając się odpowiedzi. – Zacząłeś, więc skończ! I tak mi już rozpieprzyłeś wszystko – dodała stłumionym, niepocieszonym tonem opanowanego głosu – więc skoro jesteśmy już przy tej pierdolonej dyskusji, to skończmy tę wątpliwą przyjemność, pożegnajmy się i dzięki temu będę mogła zrobić wreszcie to, co zamierzałam. Zatem…?! – Spojrzała na bezdomnego roszczeniowo i stanowczo.

– Pomyślałem, że mogłabyś ty mi coś kupić do jedzenia. Ciebie wszędzie wpuszczą, bo jesteś ładna, dobrze ubrana, pachnąca i bystra, ale przecież ty masz ważniejsze sprawy na głowie…

– Mogę ci coś kupić, a później tu wrócę. Niedaleko jest sklep. – Spojrzała na zegarek. – Powinien już być czynny o tej porze.

– Na pewno?! – zapytał zaskoczony propozycją dziewczyny Marc. – Nie chciałbym ci przeszkadzać.

– Już mi przeszkodziłeś.

– No tak. Może załóż kurtkę i buty – zaproponował Marc. – Przecież nie możesz wejść tak do sklepu. Wygląda to co najmniej dziwnie. Później mi oddasz i buty, i kurtkę.

– No tak – zgodziła się dziewczyna. – Wyglądałabym idiotycznie. Ściągnęłabym na siebie uwagę, a na tym mi absolutnie nie zależy.

– Naturalnie – poparł nastolatkę Marc, okrywając ramiona dziewczyny kurtką, po czym ruszyli razem w kierunku sklepu. – Mieszkasz tu niedaleko? – zapytał.

– Skąd ten pomysł?

– Zauważyłem, że znasz tę okolicę, więc pomyślałem, że gdzieś tutaj mieszkasz.

– Na tamtym osiedlu. – Wskazała palcem kierunek drogi prowadzącej do domu. – Za tym parkiem.

– Piękne bloki… – rozmarzył się Marc.

– Idziesz?!, czy będziesz tak stał jak lampa?

– Idę, idę… – oznajmił radośnie Marc, podbiegając w podskokach do nastolatki. – Takiej okazji napełnienia żołądka nie wolno przegapić w mojej sytuacji. Muszą być piękne mieszkania w tych blokach – dodał po chwili, próbując nawiązać głębszą rozmowę. – Osiedle wygląda na ekskluzywne.

– Niczego sobie – oznajmiła obojętnie dziewczyna.

– Pewnie masz własny pokój… – kontynuował ostrożnie.

– Co tak drążysz?! – zaniepokoiła się dziewczyna.

– Bez powodu. – Wzruszył ramionami. – Jak się mieszka na ulicy pod gołym niebem, to miło jest od czasu do czasu puścić wodze wyobraźni, by chociaż na chwilę poczuć ciepło domu, puch wygodnej poduszki i przytulność suchej kołdry… Bez powodu.

– Tak, mam własny pokój – oznajmiła dziewczyna. – Mam nawet psa i kota, i młodszego brata, który nieustannie mnie wkurwia.

– Ja jestem jedynakiem. Nie wiem, co to znaczy wkurwiający brat czy siostra.

– I masz szczęście – skwitowała nastolatka.

– Jakie szczęście?! – Roześmiał się Marc. – Spójrz na mnie! Czy tak wygląda człowiek szczęśliwy? Każdego dnia chłoszcze mnie bezwzględna pogoda i głód. Łażę po ulicach, szukając resztek jedzenia. Choruję i cierpię pod mostami lub w kanałach, majacząc w gorączce i dusząc się kaszlem… Jakbym miał rodzeństwo, miałbym kogoś, do kogo mógłbym zwrócić się o pomoc, a tak… jestem sam jak palec…

Nastolatka wyraźnie się zawstydziła.

– Zaczekaj na ławce – poprosiła zażenowana wyznaniem Marca. – Zaraz przyjdę.

Mężczyzna usiadł na ławce, troskliwym wzrokiem odprowadzając nastolatkę idącą w kierunku sklepu spożywczego. Czuł ulgę, ale jednocześnie obawę, lekki dreszcz niepewnych emocji. Przerażała go myśl o niepełnoletniej dziewczynie pragnącej odebrać sobie życie, dziewczynie, która była zadbanym dzieckiem, jakim kiedyś był on sam, chociaż wówczas w ogóle tego niedoceniającym i nieszanującym. Przepełniła go rozpacz. Zasmucił się i przygasł. Pochylił głowę, chowając twarz w brudnych, zdeformowanych zimnem dłoniach.

– Proszę. – Ciepły, spokojny głos stojącej z zakupami nastolatki wyrwał Marca z transu wspomnień. Podniósł więc głowę i spojrzał na dziewczynę z delikatnym uśmiechem wdzięczności na ustach. – Wzięłam to, co lubię. Mam nadzieję, że i tobie będzie smakować…

– Wracasz na most? – zapytał.

Dziewczyna wcisnęła dłonie w kieszenie kurtki. Westchnęła z wyraźnym ciężarem żalu w piersiach, błądząc wzrokiem dokoła, jakby próbowała rozrzucanym po okolicy spojrzeniem powstrzymać łzy iskrzące w oczach.

– Odechciało mi się – wyszeptała z nutką goryczy w głosie. – Wszystko zepsułeś – oznajmiła. – Może innym razem – dodała – ale musisz obiecać – dorzuciła żartobliwie – że nie będziesz się tu więcej kręcił, bo znowu wszystko zepsujesz.

– Posłuchaj… – poprosił Marc. – Skoro masz w sobie aż tak!, ogromną odwagę, by odebrać sobie życie, to masz i jeszcze większą odwagę, by pokonać to, co cię do samobójstwa nakłania.

– Bzdura – powiedziała, lekko siorbiąc nosem i zdradzając wzruszenie.

– Skoro nie boisz się śmierci, która jest okrutna, to tym bardziej nie boisz się życia, które może być piękne… – wyjaśnił. – Musisz tylko chwycić byka za rogi i powalić go na ziemię. Dasz radę! Wierzę w to. Spójrz na mnie… – poprosił. – Ja boję się śmierci, dlatego jeszcze bardziej boję się życia i pewnie z tego powodu nie umiem sobie z nim poradzić tak, jakbym tego chciał i jak miałem szansę tego dokonać, będąc w twoim wieku… A miałem wówczas skromny, ale ciepły i szczęśliwy dom, kochających rodziców, szkołę… Nie doceniłem tego, więc dziś nie mam, dosłownie, nic. Wartości doszukiwałem się w tym, co żadną wartością nie było. Teraz straciłem wszystko. Obiecaj mi, że spróbujesz i nie poddasz się, jak ja się poddałem. Obiecaj.

– Wiesz, że jeśli ci obiecam, nie dostaniesz butów i kurtki? – zapytała, wycierając cieknące po policzkach łzy. – Wiesz?

– Twoje życie będzie dla mnie ciepłą kurtką i wygodnymi, suchymi butami. – Uśmiechnął się, sięgając do plecaka. – Weź, proszę. – Podał nastolatce książkę, którą otrzymał od Henryka. – Jeszcze nie czytałem, więc nie wiem, czy to dobra lektura…

– Po co mi to dajesz?

– Chciałbym, żeby ci o mnie przypominała – wyjaśnił. – W każdej chwili, gdy będzie ci ciężko, gdy poczujesz niechęć do życia, gdy stracisz nadzieję, weź tę książkę do ręki i wspomnij to, co ci powiedziałem, i nie poddawaj się, pamiętając, że masz więcej niż ja teraz, że możesz mieć więcej, bo w przeciwieństwie do mnie… masz chociażby brata, a więc kogoś, kto może cię wesprzeć. Weź. – Włożył dziewczynie książkę w dłonie.

– To może ją przeczytam, a później opowiem ci, o czym jest? – zaproponowała.

– Może kiedyś, jak uda nam się jeszcze raz spotkać… – Uśmiechnął się. – Byleby nie w takiej scenerii jak dziś, dobrze?

– Obiecuję. Właściwie… to jak masz na imię? – zapytała.

– Mówią na mnie Marc… od Marca Twaina, bo kocham książki, ale tak naprawdę na imię mam Adam. No, idź już do domu – poprosił. – Rodzice pewnie się martwią.

– Dziękuję. – Pocałowała Marca w policzek.

– Za co?! – zapytał zaskoczony.

– Za książkę – wyjaśniła z szerokim uśmiechem na ustach, zmierzając wolnym krokiem w kierunku budzącego się światłami w oknach osiedla.

* * *

– Nie śpisz? – zapytała nastolatka, wchodząc niemal bezszelestnie do mieszkania, w którego progu zastała matkę, stojącą w szlafroku z rękoma splecionymi na piersiach.

– Gdzie byłaś? – zapytała kobieta, podejrzliwie wpatrując się w oczy córki. – Jest szósta rano…

– Też mi odkrycie – zadrwiła z matki dziewczyna, przechodząc do swojego pokoju i popychając kobietę w bok mocnym, prowokacyjnym szturchnięciem.

– Agnieszko! – zawołała rozpaczliwie matka, podążając uparcie za córką. – Nie możemy przecież tak żyć. Nie możemy ciągnąć tego koszmarnego gniewu i pretensji w nieskończoność…

– Wyjdź z mojego pokoju! – krzyknęła dziewczyna, rzucając na biurko książkę, którą otrzymała w prezencie od Marca.

– Gdzie byłaś? – zapytała łagodnym, rozgoryczonym głosem kobieta.

– U Patrycji!, po książkę. – Podniosła z biurka lekturę i przyłożyła ją agresywnym gestem do twarzy matki. – Po książkę… – powtórzyła, cedząc poszczególne głoski przez zaciśnięte złością zęby. – Zadowolona?! – zapytała, rzucając książkę z powrotem na biurko i strącając nią na podłogę leżące na jego blacie przedmioty.

– Kłamiesz – oznajmiła matka. – Dzwoniliśmy do Patrycji. Mówiła, że nie widziała się z tobą dzisiaj w ogóle… Ponoć nie byłaś nawet w szkole.

– Skoro tak twierdzisz… – Agnieszka wzruszyła obojętnie ramionami, wskakując na łóżko w butach i w kurtce. – A teraz bądź tak miła i zamknij drzwi z drugiej strony.

– Porozmawiajmy – prosiła matka.

– Nie będę z tobą rozmawiać! Rozumiesz?! – krzyczała. – Nie mam najmniejszej ochoty na rozmowę z tobą! Jesteś ostatnią osobą, z którą kiedykolwiek o czymkolwiek chciałabym pogadać! Boże! – westchnęła, zasłaniając twarz dłońmi i wbijając palce we włosy. – Jak ja ciebie, babo, nienawidzę, jak ja ciebie nienawidzę… – cedziła przez zaciśnięte gniewem zęby. – Wypierdalaj z mojego pokoju! Ale już! Wypierdalaj! – wrzeszczała niemiłosiernie, kopiąc w materac łóżka i szczypiąc palcami policzki oraz usta, jak w przypływie szaleństwa.

Wtem zabrzmiał w tle zgrzyt zamka w drzwiach wejściowych. Kobieta odwróciła się plecami do córki, kierując się w stronę przedpokoju. Zatrzymała się na chwilę w progu, wycierając rękoma załzawione rozpaczą oczy. Ukradkiem spojrzała na córkę, ale ta w ogóle nie zwracała na nią uwagi, leżąc na łóżku z telefonem w dłoni. Wolnym więc krokiem opuściła pokój. Zamknęła drzwi i stanęła za progiem w poczuciu bezsilności i niemocy.

– Nie znalazłem jej – oznajmił wysoki, kruczowłosy mężczyzna, odkładając klucze od mieszkania na stojącą w przedpokoju komodę i odwieszając na haku przy szafie mokrą od deszczu kurtkę. – Przykro mi… – westchnął bezradnie. – Objeździłem wszystkie możliwe kluby, miejsca ewentualnych schadzek wzorowej młodzieży – dodał ironicznie – ale nie znalazłem jej…

– Jest w domu – wtrąciła szeptem kobieta. – Przyszła jakieś… pięć minut temu. – Mężczyzna ściągnął brwi, wpatrując się w żonę ze zdumieniem i niedowierzaniem. – Próbowałam z nią porozmawiać… – oznajmiła półszeptem, dławiąc się żalem i rozkładając bezradnie ręce – ale nie chciała w ogóle… – Zamilkła na moment, duszona goryczą bolesnej bezsilności. – Przepraszam… – Rozpłakała się mimowolnie w przypływie ogromnego, przytłaczającego ją poczucia niemocy i poczucia winy. – Chyba już nie daję rady… – oznajmiła, osuwając się po ścianie na podłogę.

Mężczyzna zacisnął usta i ruszył bojowym krokiem do pokoju dziewczyny. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Wtargnął do środka, zatrzymując się w progu.

– Pukaj! – zażądała Agnieszka, unosząc wzrok znad telefonu.

– To nie urząd! – warknął mężczyzna. – Jestem u siebie, a ty, młoda damo, nie zasługujesz na to, by pukać do drzwi twojego pokoju i czekać na pozwolenie, by wejść do środka, bo zniszczyłaś nasze zaufanie do ciebie całym swoim kilkunastomiesięcznym postępowaniem – wyjaśnił stanowczo.

– Gówno mnie to obchodzi – zaznaczyła spokojnym głosem, sylabizując poszczególne słowa swojego szyderczego komunikatu. – Mam prawo do prywatności, więc… pukaj do drzwi i grzecznie czekaj, aż cię zaproszę.

– Posłuchaj mnie uważnie, gówniaro! – wycisnął świszczącym złością powietrzem żądanie, nieznoszące jakiegokolwiek sprzeciwu, chwytając Agnieszkę za rękę mocnym uściskiem męskiej dłoni i bojowo wpatrując się w jej źrenice. – Dopóki mieszkasz pod naszym dachem, dopóty masz obowiązek liczyć się z naszym zdaniem. Rozumiesz?!… Jak się wyprowadzisz na swoje i będziesz w stu procentach niezależna od nas, wtedy będziesz mogła robić, co ci się żywnie podoba, a tymczasem… – Przysunął gniewnie twarz do twarzy dziewczyny, zaostrzając wrogim spojrzeniem kontakt wzrokowy z niepokorną nastolatką – słuchasz nas, szanujesz nas, bo to my jesteśmy jeszcze za ciebie odpowiedzialni, i to my! ciebie żywimy, ubieramy, utrzymujemy. Rozumiesz?… A jak udowodnisz, że potrafisz zachowywać się odpowiedzialnie, będziemy respektować twoje prawo do prywatności.

– Nie jesteś… – Wyrwała się z uścisku męskiej dłoni, gniewem akcentując każdą niemal sylabę – moim ojcem…

– Ale jestem twoim opiekunem i żywicielem, więc mam jeszcze coś do powiedzenia, a co najważniejsze! – Ostrzegawczo uniósł wskazujący palec, bacznie wpatrując się w oczy dziewczyny. – Jestem mężem twojej mamy i nie pozwolę ci jej w ten sposób traktować. Rozumiesz?

– Pocałuj mnie w dupę! – krzyknęła, ciskając w mężczyznę poduszką.

– Na to, moja panno, trzeba sobie zasłużyć – oznajmił spokojnym tonem głosu. – Szykuj się do szkoły. Osobiście cię zawiozę na lekcje.

– Nigdzie nie idę.

– I tu się mylisz – wtrącił. – Jeśli nie odpowiada ci tego rodzaju edukacja, mogę zapewnić ci szkołę z nadzorem, terapią i kratami w oknach. Proszę się szykować – zażądał stanowczo. – Podwiozę cię – zaproponował, zamykając za sobą drzwi.

W dziewczynie wrzały ogniste emocje nienawiści, gniewu, złości i agresji. Czuła, jak wszystko w niej kipi i bulgocze, jak buzuje, kłębi się i pęcznieje. Poczucie bezsilności wobec faktycznej sytuacji, bezwstydnie i boleśnie odsłaniającej jej całkowitą zależność od rodziców, doprowadzało ją do szału. Zagryzała usta, wciskając w wargi zęby i nie zwracając w ogóle uwagi na odczuwany ból. Pięściami uderzała w łóżko i w ścianę. Dłońmi szarpała poszewki na poduszkach i płakała w poniżającym ją poczuciu niezaradności, a gdy osunęła się na podłogę, schowała twarz w splecionych wokół głowy rękach, zaciskając palce na włosach i sapiąc z wściekłością niczym powalone na ziemię przez myśliwego dzikie zwierzę, próbujące ostatkiem sił wyrwać się z zakleszczenia nieprzyjaznej dla siebie sytuacji jak z sideł tego, co pragnęła odrzucić i wyeliminować z otaczającej ją rzeczywistości.

Po chwili… uspokoiła się i wyciszyła, kojąc usta milczeniem. Położyła się na podłodze pod łóżkiem, układając ciało na boku. Wtuliła w piersi kolana obejmowanych rękoma nóg i wpatrywała się w przypadkowo wybrany przez siebie punkt, jakby była w stanie hipnozy. Wokół rozsiewała się cisza, zdradzana wyraźnym, krystalicznym cykaniem zegara. Czas płynął powolutku, jakby wolniej niż zwykle. Wszystko wokół zdawało się mozolnie, niemal niewyczuwalnie przesuwać. Każdy kadr wibrującej przestrzeni wydawał się falować wolno i ospale niczym smugi słońca dryfujące na leniwych falach drzemiącego, bezkresnego oceanu. Agnieszka zamknęła oczy, by choć na chwilę odsunąć się od otaczającego ją świata, by schować się nawet przed samą sobą w szczelinie bezpiecznej, głuchoniemej ciemności, by… odpocząć… I nagle, gdy tak leżała, poczuła na swoich plecach ciepło czyjegoś ciała. Odwróciła się gwałtownie i ujrzała za sobą leżącego obok niej na podłodze ośmioletniego brata, który troskliwie i czule próbował małymi rączkami wtulić w swe drobniutkie ramiona kilkunastoletnią siostrę.

– Co robisz? – zapytała zaskoczona zachowaniem chłopca.

– Nie chciałem, żebyś była smutna – oznajmił.

– Nie jestem. Daj mi spokój. Idź stąd – poprosiła szorstkim, nieprzyjemnym tonem.

– Kocham ciebie – powiedział szeptem chłopiec, przykładając usta do skroni Agnieszki w geście braterskiego, troskliwego pocałunku. – Kocham ciebie.

– Po co mi to mówisz?! – obruszyła się dziewczyna, próbując się wyrwać z objęć kilkuletniego braciszka.

– Żebyś wiedziała, że nie jesteś sama. – Na te słowa dziewczyna przypomniała sobie wypowiedź Marca, który upomniał ją, że właśnie dzięki posiadaniu młodszego brata przynajmniej nie jest sama w przeciwieństwie do niego, bezdomnego nieudacznika, jak siebie określił. – Nie jesteś już smutna? – zapytał chłopiec, głaszcząc siostrę po włosach.

– Nie, nie jestem. – Agnieszka podniosła się z podłogi, wycierając palcami nos. – A ty czemu nie śpisz?

– Przecież muszę iść do szkoły. – Zaśmiał się chłopiec, klaszcząc w dłonie z zadowoleniem i wyraźnym rozbawieniem. – Zapomniałaś?

– Zapomniałam. – Uśmiechnęła się Agnieszka. – To na co czekasz? – zapytała. – Zmykaj i szykuj się – dodała po chwili, nie czekając na odpowiedź.

– Ty też idziesz? – zagadnął chłopiec, biegnąc w kierunku przedpokoju.

– Idę, idę… – westchnęła z wyczuwalnym w głosie ciężarem obezwładniającej ją niechęci. – Nie mam wyjścia – dodała po chwili do siebie, spoglądając na książkę leżącą na biurku. – Jakie to wszystko jest popierdolone – westchnęła, sięgając po plecak, do którego wpychała z wyraźnym przymusem zeszyty i podręczniki oraz luzem wrzucane długopisy i ołówki. Zatrzymała się na chwilę. Podniosła książkę leżącą na biurku. Patrzyła na okładkę i żałowała, że nie poprosiła Marca o jakiś wpis dla niej, jakiś zapis złotej myśli, którą mogłaby przywoływać chwilę spotkania z bezdomnym człowiekiem, chwilę doświadczenia, którego jeszcze nie rozumiała, a które było dla niej niebywałym doznaniem wyjątkowości i czegoś… czegoś… czego nie umiała w żaden sposób opisać czy ocenić, a co powodowało budzenie się w niej światła duszy, przypominającej w ułamku owej wspominanej chwili wschód słońca – nadzieję na lepszą siebie i tym samym lepsze jutro. W obliczu owego przywoływanego spotkania z mężczyzną mieszkającym na ulicy spoglądała na siebie samą z zupełnie innej, obcej sobie dotąd perspektywy, sprawiającej jej niebanalną przyjemność. Wspominane wydarzenie pozwalało jej dostrzec we własnej osobie kogoś lepszego niż zwykła widzieć i nienawidzić z każdym dniem coraz bardziej. W ogóle nie rozumiała wymiaru oraz znaczenia wspomnianej chwili. Nie umiała w żaden sposób określić wartości słów wypowiedzianych przez Marca, które opanowały jej duszę rześką przyjemnością błogiego, wypełniającego ją spokoju.

– Co on w sobie takiego ma?… – wyszeptała, rozmyślając i wpatrując się w okładkę trzymanej w dłoni książki. – Co on w sobie takiego ma?… – powtórzyła szeptem i nagle poczuła w sercu tęsknotę za obcym, bezdomnym mężczyzną, za jego opanowanym, wyciszonym i niezwykle spokojnym tonem aksamitnego, niskiego głosu, w którego barwie ukołysane zmysły oraz emocje zdały się wyciszać. – Boże… – westchnęła, spoglądając w okno o zapłakanych deszczem szybach. – Czy zobaczę go kiedyś jeszcze?… Czy będę mogła się z nim jeszcze spotkać, porozmawiać?… – Myśli, wypowiadane półgłosem, błądziły w jej głowie niespokojne i zachłanne na urzeczywistnienie się odczuwanych pragnień…

Tymczasem z kuchni docierały do niej odgłosy przygotowywanego śniadania, a z zewnątrz hałasy budzącego się do życia ulicznego zgiełku. Wszystko wydawało się wracać do normy – szarego szablonu nudnej, niczym niewyróżniającej się codzienności, jakby wspominane spotkanie było rodzajem fikcji, jakimś pożółkłym zdjęciem wydarzenia, co do którego można byłoby mieć podejrzenia i wątpliwości,… czy w ogóle się kiedykolwiek wydarzyło, czy było raczej efektem fantazji albo marzeń sennych?

* * *

Marc poczuł ogromne zmęczenie w nogach. Przemierzył sporo kilometrów, szukając po śmietnikach czegoś wartościowego. Nie miał już najmniejszej ochoty iść dalej. Marzył tylko, by odpocząć. Niestety na szlaku obranej przez siebie drogi nie znajdował żadnego ustronnego miejsca, w którym mógłby bezpiecznie, nie wadząc nikomu, przycupnąć chociażby na chwilkę, by poczuć odprężenie w starych, schorowanych i zniszczonych stopach, wydających się płonąć bólem i pękać niczym lodowce bezwzględnym zimnem, obwiązującym pięty oraz palce i wdzierającym się do przemoczonych butów dziurami odklejonych tu i ówdzie podeszew. Widok przystanku autobusowego przyciągnął jego uwagę. Wbrew własnej woli, a pod wpływem potwornie dokuczliwego dyskomfortu podszedł do ławeczki ukrytej pod zadaszeniem przezroczystego zabudowania, w którym mógł schronić się przed siąpiącym deszczem i bezlitosnym, złośliwym wiatrem. Usiadł na końcu, wciskając się całym swym ciałem w kąt przystanku, aby nie zawadzać nikomu, aby móc stać się jak najmniej widocznym. Oparł głowę o przezroczystą ścianę zabudowania. Zamknął oczy i poczuł ciepły, przyjemny zapach chrupiącej skórki świeżego pieczywa, dopiero co wyciągniętego z buchającego płomieniami pieca, poczuł aromat lukru opływającego śnieżnobiałymi zaciekami żłobione ścianki cytrynowej babki, której smak wydawał się mu rozpływać w ustach.

O,… jakże pamiętał ten rozkoszny dla podniebienia przysmak wielkanocnego wypieku, doprawiany szczyptą kwitnących w ogrodzie tulipanów i żonkili… Pączkujące pędy jabłoni, sąsiadującej z drewnianym domem babci, zaglądały do kuchni przez pootwierane na oścież okna. Ptak wiosennego przebudzenia zawodził, stojąc na sztachecie mchem zdobionego płotu, jakby czekał tylko na zaproszenie do stołu, a jaskółki rozsypane strzeliście kółkami skrzydlatych piruetów kreśliły na niebie obręcze radości… Jakże to wszystko doskonale pamiętał… Mama wyciągała z pieca rumiane bochny wiejskiego chleba wyrabianego na zakwasie, baby cytrynowe i mazurki, a on siedział pełen ekscytacji przy stole, niecierpliwie czekając na moment, w którym zawsze mógł zdobić słodkie wypieki według własnych, szalonych pomysłów.

– Jaki ja byłem wtedy szczęśliwy… – wspomniał w duchu, nie odrywając się od rozkosznych przyjemności delektowania zmysłów aromatami, unoszącymi się w okolicznej przestrzeni i wydobywającymi się z sąsiadującej z przystankiem cukierni. – Jakiż byłem szczęśliwy…

– E! – Ktoś szturchnął go parasolką w ramię. Marc otworzył oczy i spojrzał na młodego chłopaka w eleganckim, długim, grafitowym płaszczu z szerokim kołnierzem, rozłożonym wachlarzowo wokół wciśniętej w ramiona małej i lekko szpakowatej główki. Mężczyzna uważnie się mu przyglądał z wyraźnym obrzydzeniem i niezadowoleniem. Stał naprzeciwko, szturchając Marca parasolką o metalowym, szpiczastym zakończeniu. – Ty nie masz innego miejsca, kolego? – zapytał niegrzecznie mężczyzna, wykrzywiając twarz w grymasie nieukrywanego wstrętu. – My tu chcemy normalnie i spokojnie poczekać na autobus, ale przy tobie się nie da…

– Co panu przeszkadza ten biedny człowiek? – wtrąciła się starsza, elegancka pani, wychodząca właśnie z cukierni i obładowana kilkoma kartonowymi opakowaniami, z których wydobywał się kuszący, słodki zapach niebiańsko pysznych łakoci. – Niech sobie siedzi.

– Pytał ktoś panią o zdanie? – warknął nieuprzejmie młody mężczyzna w płaszczu. – Nie czuje pani, jak on śmierdzi?!

– No wie pan?! – oburzyła się kobieta.

– To fakt! Stwierdzam – syknął z wrogością w kierunku starszej pani – stan faktyczny sytuacji. Nie ma, człowieku, miejsc – zwrócił się ponownie do Marca – w których mógłbyś się jakoś doprowadzić do porządku?! Idźże stąd, bo się wytrzymać nie da.

– Proszę pana! – krzyknęła poirytowana zachowaniem młodego mężczyzny kobieta. – Ten pan jest czysty, przecież to widać po ciuchach, że nie jest aż tak mocno zaniedbany, jak pan śmie twierdzić…

– Ale śmierdzi – wtrącił szpakowaty młodzieniec w płaszczu.

– Śmierdzi, śmierdzi… – powtórzyła drwiąco staruszka, pusząc się niczym kogut gotowy zaatakować przeciwnika w imię empatii. – Gdyby pan był przemoczony, zmarznięty, zmęczony i spocony, też byś pan śmierdział! – warknęła, nie mogąc powstrzymać wybuchu kłębiącej się w niej złości, wywołanej zachowaniem przekraczającym granice wszelkiej przyzwoitości, której świętość była dla niej czymś nienaruszalnym, a w danym momencie całkowicie zbezczeszczonym. – A jak panu przeszkadza, to idź pan… w cholerę! – krzyknęła, zaciskając nerwowo pięści.

– Ej, babcia! – syknął bojowo mężczyzna. – Nie podskakuj… – zażądał spokojnym, ale stanowczym tonem, prężąc przed staruszką mizerną, pychą napompowaną klatkę piersiową.

– Bo co?! – Nie wytrzymał Marc, podnosząc się z ławki.

– Bo gówno… – oznajmił mężczyzna, ale już ze znacznie mniejszą śmiałością, starając się mimo wszystko nie stracić obranej wcześniej pozycji kogoś niezwykle ważnego w tłumie zgromadzonych pasażerów.

– O, o! Widzicie go państwo… – zakomunikowała staruszka, machając rękoma niczym ptak skrzydłami, próbujący poderwać się do lotu. – Elegancki, młody człowiek, ale bez elokwencji i kultury…

– Przeszkadza to pani? – zapytał zaczepiony krytyką mężczyzna.

– Mnie?!… – zaszczebiotała piskliwie staruszka. – Ależ skąd! To panu powinno być niewygodnie, bo cóż z tego, że się pan pięknie wystroił, pięknie pan pachnie, jak buzia to i tak dupa, skoro z niej same gówna lecą. – Wszyscy czekający na autobus pod zadaszeniem przystanku jednogłośnie parsknęli śmiechem w reakcji na rozgrywającą się przy nich scenę przyziemnych, codziennych starć kultury i empatii z chamstwem oraz egoizmem.

– Babcia… – Wyprężył się przed staruszką młody mężczyzna, popychając kobietę lekko w tył naprężoną niczym łuk klatką piersiową.

– Drogi panie! – ostrzegawczo zakomunikował jeden z czekających na transport pasażerów, stając w obronie starszej pani. – Proszę uważać na słowa i czyny – zwrócił się po kilkusekundowej pauzie milczenia, którego obecnością pragnął zmusić napastnika do refleksji nad postępowaniem i stosunkiem wobec starszych ludzi.

– Bo? – postawił się młody mężczyzna, nie ukrywając wrzącej w nim agresji.

– Bo jest nas tu trochę i może mieć pan kłopoty. Po co to panu? – spokojnym głosem wyjaśnił obrońca starszej pani.

– Plebs! – krzyknął młodzieniec w płaszczu, machając obojętnie ręką i odchodząc od zgromadzonych pod zadaszeniem przystanku autobusowego ludzi.

– Dziękuję panu – zwróciła się do swojego wybawcy staruszka.

– Proszę się więcej nie wtrącać w takie sytuacje… – poprosił mężczyzna ze szczerą troską w głosie. – Tak będzie dla pani lepiej, bo bezpiecznie. Niech mi pani wierzy. Dziś po prostu nie warto się wtrącać…

– No wie pan… – oburzyła się starsza pani. – Tu przecież chodziło o godność człowieka…

– Ale dorosłego – dodał mężczyzna. – Poradziłby sobie – poinformował kobietę z wiarą w wygłaszaną przez siebie rację.

Starsza pani machnęła dłonią, jakby chciała definitywnie przerwać prowadzoną rozmowę, której sens wydawał się jej całkowicie uwłaczający i okrutnie egoistyczny. Rozejrzała się dookoła, szukając wśród zgromadzonych na przystanku ludzi bezdomnego człowieka. Pancerz płaszczy i kurtek, zrastających się w jedną, chroniącą się przed deszczem pod zadaszeniem przystanku grupę oczekujących na autobus pasażerów, ograniczał widoczność. Stanęła więc na palcach, starając się przebić wzrokiem przez mur zgromadzonych wokół ludzi. Spojrzała w prawo i w lewo, za siebie. Rozejrzała się kilkakrotnie z wyostrzoną uwagą i czujnością. Obróciła się wokół własnej osi, niczym w tańcu, chcąc bacznie przyjrzeć się każdej stronie otaczającego ją świata i każdemu znajdującemu się przy niej człowiekowi, aż wreszcie!… zobaczyła poszukiwanego przez siebie mężczyznę, za którym ruszyła bez chwili wahania i zastanowienia.

– Proszę pana! – krzyczała za Marciem, starając się go dogonić drobnymi kroczkami maleńkich, stukających obcasami stópek. – Proszę pana! – Marc zatrzymał się, nasłuchując w skupieniu delikatnego głosu, zlewającego się z ulicznym zgiełkiem. Następnie odwrócił się w kierunku wołającej go kobiety i czekał przywoływany przez staruszkę zmierzającą w jego stronę. – Proszę mi wybaczyć – poprosiła ciepłym tonem głosu – ale jak stałam w kolejce, w cukierni – wskazała na sklep lśniący wielką witrynową szybą pełną złocistego światła – to przyglądałam się panu i… – podała Marcowi kartonowe opakowanie z wydrukowanym na nim logo cukiernika – poczułam, że muszę to panu kupić… Był pan taki rozmarzony… – wyjaśniła z zadowoleniem kobieta, wtulając w piersi splecione palcami dłonie. – Proszę przyjąć ode mnie ten drobiazg. Proszę mi nie odmawiać.

– Co to jest? – zapytał zadowolony, ale i onieśmielony zdarzeniem Marc.

– Babka cytrynowa – oznajmiła szczebiotliwie staruszka. – Moja mamusia takie piekła, a tu są wyśmienite – wyjaśniła uszczęśliwiona prezentowanym wyznaniem i odkryciem. – W smaku dość przypominają mamusi mojej wypieki, więc chętnie je tu kupuję, i pomyślałam, że podzielę się tym wspomnieniem i smakiem z panem… – Marc wyraźnie się wzruszył. Nie umiał bowiem ukryć zaskoczenia zbiegiem okoliczności, który urzeczywistnił w tym właśnie momencie jego rozmarzony powrót do dzieciństwa pachnącego aromatem cytrynowej babki. – Zrobi mi pan ogromną przyjemność, przyjmując ode mnie ten drobniutki upominek – nadmieniła staruszka.

– Chętnie… – radośnie oznajmił Marc. – Dziękuję.

– Naprawdę? – Klasnęła w dłonie staruszka. – Jakże się cieszę – dodała. – Zaprosiłabym pana na kawę albo gorącą czekoladę, ale jestem już spóźniona… Proszę mi wybaczyć. Jadę do syna…

– Ależ rozumiem… – Marc poczuł delikatne zażenowanie. – Proszę się nie tłumaczyć.

– Będzie się martwił… – zasygnalizowała starsza pani. – Nieustannie do mnie dzwoni… – Zachichotała szczęśliwa. – Mamo, gdzie jesteś? Mamo, co robisz?… – wypowiedziała kilka kwestii, starając się dopasować barwę swojego piszczącego głosu do męskiej tonacji artykułowanych słów. – I takie tam różne… – zakończyła krótkim zwrotem sprawozdanie z rodzinnych relacji, poklepując Marca delikatnie po ramieniu. – Zatem – podsumowała – na mnie już czas, drogi panie. Życzę miłego dnia i niech pana Pan Bóg błogosławi, młody człowieku – dodała wzruszonym głosem, zaciskając drobną dłoń na Marca przedramieniu, po czym odwróciła się i poszła, wracając pod zadaszenie przezroczystej zabudowy przystanku autobusowego.

Marc stał nieruchomo i niemo w miejscu pożegnania, przyglądając się starszej pani z nieukrywaną wdzięcznością i sympatią. To przecież mogłaby być jego mama… Byłaby w podobnym wieku, więc potraktował niespodziewane spotkanie ze staruszką jako pośmiertny znak troski matki, która ciepłem rodzicielskiej miłości otaczała go w dzieciństwie, a którą stracił jako siedemnastoletni młodzieniec…

Nagle pojawił się ostry dźwięk klaksonu, hałasem wyrywający Marca z transu rozrzewnienia. Mężczyzna uniósł dłoń w geście przeprosin i odskoczył na chodnik, schodząc z ulicy, którą właśnie przejeżdżał tramwaj. Odwrócił się w kierunku przystanku autobusowego, jakby chciał raz jeszcze pożegnać starszą panią spojrzeniem pełnym szczerej wdzięczności, ale już jej nie uchwycił rozbieganym wzrokiem w tłumie zgromadzonych pod zadaszeniem ludzi, kłębiących się w grupie ukrywającej się przed kroplami coraz mocniej i obficiej padającego deszczu. Spojrzał więc na kartonowe opakowanie i wcisnął je delikatnie pod kurtkę, by papierowa osłona nie przemokła, nasączając cytrynowy wypiek nadmierną ilością wody lejącej się jesiennymi strumieniami z zachmurzonego posępnie nieba, a następnie ruszył przyspieszonym krokiem do przodu, uciekając przed zapowiadającą się ulewą. Minął zatem kilka przecznic i skręcił w bok, przecinając szybkim marszem nieduży kawałek zieleni, a następnie przeszedł przez dworzec kolejowy, przemknął niczym zając przez splecione tory i zbiegł z niewysokiego pagórka w kierunku starego, opuszczonego domu, rażącego przerażającą samotnością i pustką zniszczonych doszczętnie pomieszczeń. Przedzierając się przez pajęczynę bezlistnych gałęzi, okalających budynek murem gęstych krzaków, podszedł do wyrwanych z zawiasów drzwi, które delikatnie przesunął i przez których szczelinę przecisnął się ostrożnie do środka betonowej twierdzy, potykając się o pokruszone cegły i porozrzucane kamienie oraz puszki czy butelki.

– Marzenka! – krzyknął od progu. – Marzenko! – powtórzył, nasłuchując odgłosów rozsiewanych przytłumionym echem po pustych pomieszczeniach o brudnych, obskurnych ścianach. – Marzena?! – Zatrzymał się na moment, wsłuchując się w ciszę.

– Tu jestem! – odezwał się po chwili kobiecy, ochrypły głos, szarpany bulgoczącym w piersiach kaszlem.

Marc ruszył w kierunku usłyszanych dźwięków. Minął wąski korytarz i skręcił do pomieszczenia o oknach zabitych deskami, w którym znajdował się stary kominek płonący niedużym, ale dającym rozkoszne ciepło ogniem, pochłaniającym wrzucane w zachłanne gardło krwistozłotych płomieni kawałki drewna, kartonów czy gałęzi, a nawet bryłek skądś wykradzionego węgla.

– Serwus – przywitał się z rudowłosą, potwornie wyniszczoną kobietą o zmęczonych, zielonych oczach i twarzy zdradzającej bezwzględność jej życiowych doświadczeń i brutalność złośliwego losu. – Mogę się u was na godzinkę zatrzymać? – zapytał.

– A co masz? – Wychylił się zza kobiety potężny jak niedźwiedź mężczyzna.

– Babkę cytrynową, chleb i trochę kiełbasy. – Marc wyciągnął z torby i zza pazuchy wyliczane przez siebie przysmaki.

– To siadaj – zaproponował mężczyzna.

– Nie masz fajek? – zapytała rudowłosa kobieta o drobnej budowie ciała.

– Przykro mi, Marzenko, ale nie… – Marc usiadł wygodnie na wskazanym przez gospodarza miejscu. – A co ci się stało, Tadziu? – zapytał z nieukrywanym zaskoczeniem, widząc na prawym policzku napuchniętej twarzy mężczyzny wielką, dość głęboką szramę.

– Marzenka mi przyjebała – oznajmił gospodarz, odkręcając butelkę wyciągniętej z ukrycia wódki.

– Marzenka?! – zdziwił się Marc.

– A jak! – zatriumfowała kobieta. – Przystawiał się do tej Grubej Zośki, to mu przypierdoliłam.

– Zaraz się tam przystawiał – zirytował się mężczyzna. – Pijany byłem, tom wtulił łeb w cyc, a ona mnie kijem pysk zdzieliła i widzisz teraz, jaką mam pamiątkę…

– Pierdoli! – oburzyła się kobieta. – Ty łeb wcisnąłeś w cyc, aleś i rękę w jej gaciach trzymał, a ona w twoich, toś za to w pysk dostał!

– A – jęknął Tadeusz – było, minęło. Za zdrowie! – zaproponował, podając każdemu blaszane naczynie z rozlanym alkoholem. – Przecież wiesz, Marzenko, że ciebie i tak kocham najbardziej.

– Tak, tak… – Kobieta machnęła ręką, wciskając do ust niedopałek żarzącego się zlepku tytoniu. – Zdrowie – powtórzyła zgodnie Marzenka, mlaszcząc i nerwowo, zachłannie oblizując językiem grube, galaretowate usta. – Zdrowie – powtórzyła, opróżniając zachłannym łykiem zawartość blaszanego kubka.

Marc spojrzał na kobietę siedzącą naprzeciwko niego i łagodnie uniesionym w górę kącikiem warg, ukrytych pod gęstym, siwym zarostem, uśmiechnął się na myśl, która właśnie w tym momencie odsłaniała przed nim świadomość, że ta rudowłosa, wyniszczona, brudna i uzależniona od alkoholu uliczna brzydula była kiedyś kimś zupełnie innym… była kiedyś dziewczyną o pięknych, dużych, zielonych i promiennych oczach, pąsowych jak płatki róż ustach, gęstych, miedzianych i starannie wyczesanych włosach opadających na ramiona sprężynami grubych pukli… Życie ją jednak zniszczyło.

– Marzenko… – zagadnął po chwili zadumy. – Znamy się właściwie od kilkunastu lat, ale nigdy ciebie nie pytałem o to, z jakiego powodu tak potoczyło się twoje życie…

– Marzenka nie lubi o tym gadać – zasygnalizował Tadeusz, napełniając blaszane kubki alkoholem.

– Ale jemu mogę powiedzieć – stanowczo zakomunikowała kobieta, odgryzając kawałek kiełbasy, przeżuwany niemal bezzębnymi dziąsłami i przesuwany niezdarnie językiem z prawego policzka w lewy i odwrotnie. – Mmmm… – rozmarzyła się na chwilę, mrużąc z zadowolenia napuchnięte powieki. – Jaka dobra… Nie pamiętam, kiedy jadłam kiełbasę. Skąd masz?!

– Spotkałem życzliwego człowieka… – Marc wspomniał z rozrzewnieniem nastoletnią dziewczynę wiszącą przy moście za balustradą, stojącą na gzymsie i próbującą popełnić samobójstwo. – A nawet dwoje życzliwych ludzi – dodał po chwili, upijając alkohol z blaszanego naczynia delikatnymi łykami.

– Chciałam być architektem… – nieoczekiwanie oznajmiła Marzenka, wpatrując się sentymentalnym wzrokiem w płomienie ogniska i z rozrzewnieniem powracając wspomnieniami do dzieciństwa. – Nawet nieźle rysowałam… – Zaśmiała się dumnie. – Nauczyciele w szkole mówili, że mam dryg plastyczny… Jak ja lubiłam rysować… – rozmarzyła się. – A dziś… – Spojrzała z wyrzutem na zniszczone, zdeformowane dłonie. – Nawet nie umiem utrzymać łyżki, a co dopiero ołówka… Mamusia zginęła w wypadku – dodała po chwili zamyślenia. – W zakładzie pracy przy maszynie, czy coś… Po śmierci mamusi tatuś się chyba załamał, bo zaczął pić i oddał mnie do domu dziecka, ale nie zrzekł się praw rodzicielskich, więc nikt nie mógł mnie zaadoptować, a kiedy skończyłam osiemnaście lat, dostałam mieszkanie, wyprawkę, list gratulacyjny i… takie tam… ale!… Nie mogłam znaleźć pracy, więc nie stać mnie było na studia, z mieszkania mnie wywalili… i!… oto jestem… – Zarechotała ochrypłym głosem, przechylając kolejną porcję alkoholu, której część wąskim strumykiem popłynęła po jej brodzie, skapując na ortalionową bluzę. – O kurwa… – Zaśmiała się jeszcze szczerzej. – Marnuje się – oznajmiła, wycierając brodę rękoma.

– Ano… – dodał po chwili milczenia Tadeusz, wysłuchawszy krótkiej opowieści swej partnerki – wszyscy mamy jakąś historię za sobą, Marc… wszyscy… Ja wyszedłem z pierdla. Najpierw ojciec mnie bił, później ja wpierdoliłem ojcu, ale raz!, a dobrze, i tak skutecznie, że mnie zamknęli, a jak mnie wreszcie wypuścili… – Zakreślił palcem wskazującym wokół siebie koło, obejmujące przestrzeń zajmowanego pomieszczenia, w którym wspólnie siedzieli przy rozpalonym kominku. – To i tak mnie zamknęli… Tyle mojego, Marc… tyle mojego… Pij! Poleję ci.

– Tak… – Zamyślił się Marc, opróżniając blaszane naczynie i wypijając zawartość alkoholu jednym głębokim łykiem. – Idziecie do brata Alberta?

– Ja jestem najebana, to mnie nie wpuszczą. – Zaśmiała się kobieta, zasłaniając rękoma twarz.

– A ja Marzenki samej nie zostawię – oznajmił Tadzik, wlewając do kubków alkohol.

– Ja dziękuję, Tadziu… – Marc zasłonił dłonią blaszane naczynie. – Muszę coś zjeść na gorąco. Tydzień mnie trzymało. Muszę dziś podziękować, bo też mnie w końcu nie wpuszczą i z obiadu będą nici – Zaśmiał się serdecznie. – A jednak – wyjaśnił – z gorącym w żołądku łatwiej przetrzymać zimno.

– Co prawda, Marc, to prawda – zgodził się Tadzik. – A teraz was przeproszę na chwilę, ale muszę za potrzebą. – Mężczyzna przetoczył się chwiejnym krokiem w kierunku wyjścia, zostawiając towarzystwo siedzące przy kominku.

– Jak myślisz, Marc… – zagadnęła rudowłosa kobieta. – Ty tyle czytasz, to może będziesz wiedział… – wstydliwie wyjaśniła Marzena. – Czy jest szansa, że po śmierci będziemy mieli lepiej?… No, wiesz!… – Jej rozkołysane w chaotycznych gestach ręce zdradzały zażenowanie poruszonym tematem. – Czy trafimy do Nieba?… Ty może tak! – Zaśmiała się, nie ukrywając skrępowania. – Ale ja i Tadzik… Myślisz, że Pan Bóg zrozumie naszą samotność i wybaczy nam życie bez ślubu?

– Skąd ci to…

– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami, będąc pod wpływem ogromnego, rażąco widocznego wzruszenia. – Ostatnio jakoś często o tym myślę – dodała.

– Źle się czujesz? – zapytał troskliwie Marc. – Jesteś chora?

– Nie… – Machnęła ręką, jakby próbowała się opędzić od dociekliwych pytań. – Chyba nie… Tak tylko pytam. – Uśmiechnęła się, ale wyraźnie poruszona, po czym zasłoniła twarz blaszanym kubkiem, sącząc alkohol z widoczną próbą ukrycia łamiącego ją żalu, do którego nie miała odwagi się przyznać. – Tylko nic nie mów Tadzikowi.

– Myślę, że tak… – wyszeptał Marc.

– Co tak? – zapytała niecierpliwie.

– Myślę, że Pan Bóg zrozumie i wybaczy. On wie doskonale, jak ciężko jest żyć samemu, a zwłaszcza na ulicy… On wie…

– Naprawdę?! – ucieszyła się kobieta, szczypiąc palcami nos i rozcierając dłońmi wilgotne od łez oczy. – Chyba jestem pijana… – Starała się usprawiedliwić zdemaskowane płaczem uczucia, łkając i śmiejąc się równocześnie. – Zapomnijmy o tym – poprosiła.

– O czym? – zażartował Marc. – Ja nic nie pamiętam.

– I za to ciebie lubię, skurczybyku. – Roześmiała się serdecznie, kilkakrotnie uderzając Marca w ramię dłonią zaciśniętą w pięść.

– Przegapiłem coś? – zapytał wchodzący do pomieszczenia Tadeusz. – Marzenko, weź mi polej wodą ręce… – poprosił. – Tak się, kurwa mać!, trudno dupę liśćmi wyciera.

– Przecież masz w plecaku papier. – Zaśmiała się kobieta, podchodząc do kompana z plastikową butelką wody.

– Zapomniałem wziąć – burknął Tadeusz, myjąc dłonie pod cieniutkim strumieniem wody i kołysząc się na boki masywnym ciałem, odurzonym nadmierną ilością alkoholu. – Dobra! Starczy! Trzeba oszczędzać – oznajmił, wycierając ręce o nogawki brudnych spodni. – Mamy jeszcze coś do picia? – zapytał.

– Zobacz za kamieniami – poprosiła Marzenka, wskazując palcem miejsce służące za spiżarkę. – Tam jeszcze powinny być dwie buteleczki.

– Jak tu u was przyjemnie i ciepło – wspomniał Marc, wpatrując się w płomienie ogniska.

– Ale zostać nie możesz na zawsze – z obawą zasygnalizował Tadeusz, niosąc w dłoni butelkę alkoholu wyciągniętą ze wskazanego przez kobietę ukrycia. – Wiesz – dodał – nie to, że ciebie nie lubimy… Możesz nas odwiedzać, i to nawet często, zwłaszcza że rzadko wpadasz z pustymi rękami. – Zaśmiał się serdecznie i głośno. – Ale!… – Uniósł dłoń w geście ostrzeżenia. – Potrzebujemy z Marzenką po prostu prywatności… jak rodzina… Rozumiesz?

– Oczywiście, że rozumiem. – Uśmiechnął się Marc.

– Chłopaki. – Marzenka uderzyła dłońmi w uda. – Zaśpiewajmy coś.

– O, Marzenkę już wzięło. – Zaśmiał się Tadeusz. – Ona, jak ma już dobrze w czubie, zawsze śpiewa, zawsze. – Zachichotał, otwierając butelkę i przelewając alkohol do kubków. – Pij, Marc, pij. Najwyżej zostaniesz na noc. Pij, napij się z nami, nie pierdol… Co my, gorsi?

– A skąd! – zaoponował Marc, podnosząc blaszane naczynie pełne wódki i przebijając się głosem przez zawodzący, rozciągły śpiew pijanej kobiety, rozpływającej się w rytmach piosenki, opiewającej uroki żółtego, jesiennego liścia.

* * *

Aleks… Był to mężczyzna niebudzący zaufania, a jedynie strach albo nienawiść. Wchodząc do jakiegokolwiek miejsca czy towarzystwa, odstraszał wszystkich. Ludzie unikali go i omijali szerokim łukiem, by nie narażać się na nieprzyjemności niepożądanych starć siłowego zderzenia, będącego prowokacyjną zaczepką i wybuchem agresji, bulgoczącej w nim niczym lawa w sercu aktywnego wulkanu. Nie potrafił panować nad emocjami. Kłębiły się w nim nieodgadnione, wręcz demoniczne myśli, wywołujące agresję werbalną i fizyczną. Potrafił bez szczególnego powodu zaatakować osobę znajdującą się w zasięgu wzroku. Wydawał się bowiem balansować pomiędzy światem otaczającej go rzeczywistości a światem dzikich, drapieżnych wizji, rozdzierających jego chorą duszę na strzępy szponami mrocznych podejrzeń i lęków, kłębiących się w sercu wężowiskiem negatywnych uczuć oraz przekonań. Nie umiał w kimkolwiek dostrzec człowieka życzliwego czy przyjaznego, jedynie zagorzałego wroga, z którym bez powodu i uzasadnienia przystępował natychmiast do walki. Z tego też powodu wszystkich traktował w sposób przedmiotowy. Poruszał się krokiem pewnym siebie, stanowczym i agresywnym, zdradzając ruchami wysokiego, wątłego ciała naturę prowokatora i ulicznego chuligana. Twarzą zasłoniętą atramentem więziennych tatuaży siał wśród mijanych ludzi paraliżujący strach, wymuszając w nich obowiązek zachowania bezpiecznego dystansu. Jedynym, wiernym przyjacielem Aleksa był czarny jak heban pies, będący krzyżówką owczarka belgijskiego z dobermanem. Nie było bardziej zespolonej w całość pary jak ów odrażający wyglądem i zachowaniem mężczyzna oraz jego czworonogi towarzysz, biegnący równomiernie oraz posłusznie u jego boku bez smyczy czy kagańca, co również wywoływało w mijanych na ulicy przechodniach strach i podejrzliwość, połączone z ostrożnością i wymuszające u większości przyjęcie postawy człowieka wycofanego oraz tchórzliwego.

– O!… – zasygnalizował ostrzegawczo łysawy, garbaty mężczyzna w sztruksowej kurtce, stojący w kolejce bezdomnych i czekających cierpliwie na miejsce przy stole, przy którym zamierzali spokojnie zjeść ciepły posiłek podawany przez wolontariuszy wspierających pomocą siostry zakonne, zaangażowane w przygotowywanie śniadań i obiadów dla osób mieszkających na ulicy. – Idzie Aleks… – dodał po chwili prowokacyjnego milczenia. – Ciekawe, w jakim humorze dzisiaj? – Rozsiał dreszcz obawy owym zagadnieniem, które w obecności ulicznego chuligana dręczyło wszystkich, ale które odważnie i głośno zostało odsłonięte wypowiedzią łysawego mężczyzny.

Aleks wszedł w sznur kolejki bezdomnych i samotnych panów czekających na posiłek. Wcisnął dłonie w kieszenie kurtki, a głowę osłonił wysoko postawionym kołnierzem. Obok jego długich niczym szczudła nóg siedział pies, sapiąc i dysząc oraz od czasu do czasu oblizując nos długim, różowym i szorstkim językiem, spoglądając badawczo i wiernie na swego pana, jakby chciał się utwierdzić w słuszności podjętego właśnie warowania.

– Serwus – przywitał się dochodzący do kolejki Marc.

– Witaj. Dobrze cię widzieć. – Z serdecznością przywitał kolegę niewysoki mężczyzna o siwych, przerzedzonych mocno włosach, przykładając dłoń do gardła, w którym znajdował się aparat ułatwiający artykułowanie poszczególnych głosek. – Dawno cię nie było, Marc. – Uśmiechnął się życzliwie, wyciągając dłoń w geście powitania. – Chorowałeś?

– Tak… – oznajmił skrępowany pytaniem Marc, drapiąc się z zawstydzeniem po głowie – na pijaństwo… – dodał po chwili. – A ty jak, Pavarotti? – zagadnął kolegę z aparatem w gardle. – W porządku?

– Po japońsku, Marc, znaczy się jako tako… – Roześmiał się szczerze mężczyzna, który kiedyś był śpiewakiem operowym, a który dziś po ciężkiej chorobie nowotworowej krtani i po poważnym załamaniu nerwowym stał się jednym z wielu bezdomnych „nieudaczników”, zalewających ulice miast i miasteczek falą wykluczonych ze społeczeństwa ludzi biwakujących na ławkach, w kanałach, w ruinach czy w innych zakamarkach mniejszych albo większych aglomeracji. – Jak to mówią, raz na wozie, a raz pod wozem – dodał, przyciskając aparat dłonią i w ten sposób wydobywając z siebie ostre brzmienie wypowiadanych z wyraźnym trudem kwestii. – Od trzech dni nic nie jadłem ciepłego – rozwinął opowieść o sobie. – Grypa mnie rozłożyła czy coś… Leżałem niemal nieprzytomny pod kontenerem na śmieci za sklepem spożywczym na Marszałkowskiej… Nawet nie byłem w stanie rozpoznać, czy to dzień, czy noc?… Myślałem, że już się nie wyliżę.

– Ale się udało – westchnął Marc.

– Ano, udało się, udało… – Posmutniał mężczyzna. – Nie wiem tylko, czy to dar… czy raczej przekleństwo, Marc?

– A co to, kurwa, za różnica?! – wtrącił się do rozmowy stojący przed mężczyznami Aleks, nerwowo wymachując rękoma. – Jesteś, to jesteś, a jakbyś zdechł, to i tak nic to nie zmienia, bo nikt twojego jebanego życia ani twojej pierdolonej śmierci nie zauważy. Co to, kurwa, za filozofia?! Ja pierdolę! Wy to macie jebane dylematy. Ja pierdolę!

– Miło cię widzieć, Aleks. – Wychylił się błyskawicznie Marc z uprzejmą zaczepką, jakby chciał błyskotliwie zakończyć temat rozmowy uszczypniętej złośliwością wytatuowanego mężczyzny.

– Pierdolisz! – burknął Aleks. – Miło… – powtórzył ironicznie. – Jakbyś mnie, kurwa, nie znał. Miło… – powtórzył szyderczo. – Ja pierdolę, ale zjeb.

– Co słychać? – zapytał Marc, ignorując wulgarność poirytowanego rozmówcy.

– A co byś, kurwa, chciał wiedzieć?! – syknął Aleks, unosząc głowę w geście ostrzeżenia, sygnalizującego gotowość do ataku. – No, co byś chciał, kurwa mać!, wiedzieć?!

– Tak tylko pytam – wyjaśnił Marc – bez szczególnego powodu.

– To się, kurwa, nie pytaj tak bez szczególnego powodu! – ryknął nieuprzejmie Aleks, powtarzając wypowiedź Marca z oburzeniem i nieukrywaną wrogością. – Się, kurwa, przyjaciel znalazł. Chodź, Reks – zwrócił się do psa, wychodząc z kolejki i kierując się w stronę wyjścia. – Idziemy!, bo mnie zaraz chuj strzeli… Zaraz coś rozpierdolę! – krzyknął, uderzając pięścią w futrynę drzwi wyjściowych i rozcinając uderzeniem skórę na wystających kościach palców zaciśniętej dłoni. – Zaraz komuś przyjebię! – warknął, uderzając pięścią ponownie w futrynę wyjściowych drzwi i wychodząc na zewnątrz z wielkim hukiem zatrzaskiwanych kopnięciem drzwi.

– Widzieliście, jaki świr?!… Widzieliście?!… – zapytał podchodzący do Marca i Pavarottiego garbaty mężczyzna. – Jak to jest? Powiedzcie mi – poprosił. – Ojciec wojskowy oficer, i to w dodatku wysoko postawiony, matka nauczycielka, trzech braci na porządnych stanowiskach – wyliczał, przekładając palce jako odpowiedniki wymienianych osób – a on?!… Poprawczaki, psychiatryk, pierdel i policja, a teraz ulica. Od czego to zależy? – zastanawiał się dociekliwie, spoglądając z ostrożnością w kierunku drzwi wejściowych, w których w każdej chwili mógł pojawić się opisywany właśnie Aleks. – Od czego to zależy, panowie? – powtórzył pytanie.

– Nie ma złotego środka na sukces… – westchnął z bezradnością Marc. – Gdyby taki istniał, nie byłoby nas tutaj. – Pavarotti pokornie, w głębokiej zadumie schylił głowę, wbijając smutny wzrok w podłogę. – Jest tyle zależności, które, niczym kotwica, ściągają człowieka w dół i im mocniej się szamoczesz, tym bardziej wplątujesz się w łańcuch, który się wokół twojej duszy oplata, zaciska i zakleszcza, unieruchamiając cię w mule najgorszego syfu, więc… nie potrafisz się już ani uwolnić, ani wypłynąć… toniesz…

– Amen – wycedził garbaty mężczyzna, czując szczere, spontaniczne wzruszenie. – Ty to potrafisz to jakoś tak ująć, że aż człowieka… Ty to masz łeb, Marc… ty to masz łeb…

– Nie lepszy od waszego. – Zaśmiał się Marc. – Jedziemy w końcu tym samym wozem.

– A każdy z nas – dodał Pavarotti, przykładając dłoń do aparatu w gardle i chrapiąc ciężkim, świszczącym niemocą głosem – jak trup… jak trup…

– Może jutro będzie lepiej, panowie – zaszczebiotał radośnie i z nadzieją garbaty kompan. – Może jutro będzie lepiej – powtórzył z fałszywą wiarą w poprawę losu, jakby na łaskę koleżeńskiego pocieszenia.

– Nic innego nam nie pozostało, jak zwodzić się tym marzeniem. – Zaśmiał się Marc, delikatnie popychając Pavarottiego w stronę okienka, przy którym można było odebrać naczynia z gorącym posiłkiem. – Smacznego – rzucił w kierunku kolegi, podchodzącego ostrożnie do stołu z talerzem pełnym pachnącego apetycznie jedzenia.

– O, Marc! – Z nieukrywaną radością przywitał go stojący w okienku młodziutki mężczyzna w dużych, okrągłych okularach, zasłaniających niemal całą, pociągłą i drobniutką twarz, promieniejącą inteligencją i serdecznością. – Dawno ciebie u nas nie było – dodał. – Mam dla ciebie dwie książki. Noszę je ze sobą już od kilku dni…

– Dziękuję, Krzysiu. – Uśmiechnął się Marc, odbierając porcję parujących smakowicie potraw. – Zjem i podejdę.

– W porządku – zgodził się młodzieniec. – Mnie się nigdzie nie spieszy. Mam dziś dużo wolnego czasu.

– Zatem – zakomunikował Marc – do zobaczenia za chwilę.

– Jasne! – Machnął dłonią Krzysztof, podając naczynia z jedzeniem następnemu mężczyźnie z kolejki.

– Mogę się przysiąść? – zapytał Marc niemiłosiernie brudnego mężczyznę z czupryną kruczych, posklejanych w kołtun włosów, siedzącego samotnie przy stoliku, który na uprzejmość postawionego mu pytania podejrzliwie rozejrzał się wokół, jakby nie dowierzając, iż uchwycone zagajenie było rzeczywiście skierowane bezpośrednio do niego. – To mogę czy nie? – powtórzył Marc.

Mężczyzna niepewnie przytaknął ledwo zauważalnym skinieniem głowy, siorbiąc z łyżki gorącą zupę ogórkową, obficie doprawioną drobno pokrojoną natką pietruszki.

– Dziękuję. – Marc usiadł wygodnie, rozkładając naczynia z potrawami na blacie stołu. – Pan tu pierwszy raz? – zagadnął, próbując nawiązać rozmowę. – Nie widziałem pana tutaj wcześniej – oznajmił. – Skąd pan jest? – Mężczyzna rozejrzał się ponownie dokoła siebie, jakby sprawdzając, czy wypowiadane pytania faktycznie kierowane są do niego, a nie do kogoś siedzącego w sąsiedztwie.

– Rzadko tu bywam – wyszeptał po chwili od niechcenia. – Na ulicy mieszkam ponad trzydzieści lat. Jestem z Opola.

– O – zdziwił się Marc – to kawałek stąd.

– Ano… – stęknął mężczyzna, siorbiąc zachłannie zupę.

– Nierozmowny z pana towarzysz – zauważył Marc, łamiąc bułkę, której kawałki wrzucał do talerza parującej, apetycznie pachnącej zupy.

– Ano… – stęknął mężczyzna. – Odwykłem – wyjaśnił, nie przestając jeść. – A o czym tu gadać?! – zapytał zaskoczony, wzruszając obojętnie ramionami i wycierając kawałkiem bułki pusty już talerz. – Na ulicy jak na ulicy… dzień jak każdy inny…

– Na Towarowej jest łaźnia – zasygnalizował Marc. – Można się tam umyć, uprać sobie ciuchy albo nawet dostać nowe na zmianę.

– Nie chcę – bąknął mężczyzna. – Tak mi jest dobrze. Mam wtedy trochę prywatności – wyjaśnił, wpatrując się w Marca magnetycznie i jakby w transie niebywale błogiego spokoju. – Jesteś pierwszym, który się do mnie dosiadł – dodał po chwili, nie spuszczając z Marca wzroku. – Do tej pory nikt nie miał ani chęci, ani odwagi – wyjaśnił. – Jesteś normalny? – zapytał, dociekliwie zanurzając badawcze spojrzenie w źrenicach siedzącego obok mężczyzny.

– Mam nadzieję… – Zaśmiał się Marc. – Mam na imię Adam – przedstawił się, wyciągając w kierunku mężczyzny dłoń na powitanie. – Ale mówią na mnie Marc.

– Jurek. – Mężczyzna uścisnął rękę Marca z nieukrywaną radością. – Nie pasujesz tu – stwierdził zdecydowanym tonem.

– Jak my wszyscy, myślę… – Marc rozejrzał się po sali wypełnionej bezdomnymi mężczyznami, pochłoniętymi spożywaniem otrzymanego posiłku. – Każdy z nas mógłby być teraz w zupełnie innym miejscu…

– Ale jest tutaj i nic na to nie poradzisz – powiedział mężczyzna, składając na tacę puste naczynia. – Mogę wziąć kości z udka? – zapytał, wskazując palcem na leżące na talerzu mięso. – Mam małą suczkę, która czeka na mnie przed budynkiem. Chciałbym ją poczęstować chociaż tym…

– Jasne – radośnie zgodził się Marc, ściągając z kości porcję smażonego mięsa. – Panowie! – zwrócił się po chwili do wszystkich zgromadzonych w sali mężczyzn. – Zrzućcie, proszę, kości dla Jurka. Chłopak musi nakarmić psa.

Wtem w jadłodajni pojawił się odgłos przesuwanych krzeseł, stukających sztućców, posuwistych kroków i szelest papierowych toreb wypełnianych kośćmi, które w mgnieniu oka znalazły się na blacie przed Jurkiem, zaskoczonym przeprowadzoną akcją wsparcia bezdomnego, czworonożnego towarzysza ludzkiej niedoli.

– Dziękuję… – wyszeptał mężczyzna wzruszony serdecznością kompanów. – Dziękuję wam wszystkim! – powtórzył głośniej, rozglądając się dokoła i każdego z osobna dotykając wzrokiem szczerej, niepohamowanej w odczuciach wdzięczności. – Dziękuję w imieniu Betki. – Ukłonił się kilkakrotnie, nie kryjąc zadowolenia. – Betka będzie miała dziś iście królewską ucztę – dodał, uśmiechając się do Marca i posuwistym krokiem ciężkich, sztywnych nóg kierując się w stronę wyjścia.

Marc odniósł tacę z brudnymi naczyniami. Chusteczką wytarł tłuste od posiłku usta. Poklepał się po pełnym, rozgrzanym gorącym obiadem brzuchu, zarzucił torbę na ramię i wyszedł na zewnątrz przed budynek, gdzie stał już Krzysztof, trzymający w dłoni dwie obiecane mu książki.

– Znowu palisz to świństwo – Marc skrytykował młodzieńca ze wstrętem, widząc go z dymiącym się skrętem w ustach.

– Nie znowu, tylko po prostu palę, i nie świństwo, a dobrej jakości zioło. To na uspokojenie. Chcesz? – zaproponował hojnie Krzysztof.

– Nie, dziękuję – odmówił Marc, przyglądając się z rozrzewnieniem Jurkowi, który siedział na ławce z małym, brązowo-białym kundelkiem na kolanach, objadającym się łapczywie podawanymi mu kośćmi, wyciąganymi z papierowej torby z delikatnością i czcią godną jakiegoś świętego rytuału. – To jest miłość – westchnął, skinieniem głowy wskazując bezdomnego, który karmił swego czworonożnego pupila, całując psinę po uszach i łebku pokrytym szczeciną sterczącej, niczym szczotka ryżowa, sierści. – Miłość bezwarunkowa, szczera, oddana i wybaczająca wszystko… – opisał po chwili zadumy uchwycone spostrzeżenie. – To jest miłość… – Rozmarzył się Marc, a następnie spojrzał surowo na Krzysztofa i wtrącił stanowczo: – Nie pal tego świństwa. Student musi mieć trzeźwe myślenie! – oznajmił. – W przeciwnym razie – wyjaśnił tonem nieznoszącym sprzeciwu – nigdzie nie dojdziesz!

– Ja nigdzie nie idę – zażartował Krzysztof, uwalniając z ust smugę szarego dymu.

– Nie mędrkuj, nie mędrkuj, bo przegrasz jak ja. – Marc poklepał chłopaka po ramieniu i ruszył przed siebie. – A książki zwrócę po przeczytaniu. Tymczasem! – rzucił w kierunku Krzysztofa na pożegnanie, nie odwracając się za siebie i wolnym krokiem idąc prosto bez zastanowienia czy wahania.

– Nara! – zawołał do Marca Krzyś, zgniatając obcasem niedopałek skręta i wchodząc do budynku jadłodajni.

* * *

Agnieszka nie miała najmniejszej ochoty wchodzić do sali na zajęcia szkolne. Zamknęła się w toalecie. Usiadła na parapecie okna, wtulając głowę w chłodną szybę i obserwując tłumy licealistów rozsypanych na placu, wchodzących do budynku, gromadzących się na schodach, dyskutujących i chichoczących lub ganiających się po parkingu albo siedzących na poręczach i barierkach niewysokiego ogrodzenia niczym wróble ukryte w konarach krzewów okalających chodniki. Patrzyła na piruety wirujących w przestrzeni liści, spadających z gałęzi drzew, których palce zdawały się wrastać żebraczo w pochmurne niebo jesieni. Odgłos szkolnego zamieszania, kroków, rozmów wpadał do toalety szkolnej z korytarza w bezczelny, bo absolutnie nieoczekiwany i nieproszony sposób. Jedyną bowiem rozkoszą zmysłów, jakiej pragnęła nastoletnia, rozgniewana dziewczyna, były cisza i spokój. W osaczeniu szkolnego harmidru męczyła się jedynie poczuciem zniewolenia. Dusiła się w zgiełku rówieśników i nauczycieli. Marzyła o tym, by uciec, by wyrwać się z pęt uczniowskiego obowiązku i pobiec gdzieś hen przed siebie w kierunku horyzontu, za którym (miała nadzieję) kończy się świat i z którego mogłaby skoczyć w błękitną przepaść, by zniknąć z powierzchni Ziemi raz na zawsze i niepostrzeżenie… by móc rozłożyć szeroko ramiona niczym orle skrzydła i by spadając, wirować, wirować, wirować wolno i powoli, będąc przeszywaną na wskroś ostrzem przyjemnego, chłodnego powietrza, którego głębia pochłaniałaby jej ciało i duszę z niebywałą rozkoszą… Tak bardzo nienawidziła swojego życia i chyba nawet nie potrafiła uzasadnić powodu owej przygnębiającej ją nienawiści. Czuła się osamotniona i kompletnie nikomu niepotrzebna, co potwornie ją unieszczęśliwiało oraz męczyło. Czuła się brudna i wewnętrznie zdeformowana, chociaż wszyscy temu zaprzeczali, a wszystko wokół było przeciwne jej podświadomym wyrzutom sumienia, okazując się wspaniałomyślną formą tolerancji. Miała wrażenie bycia obserwatorem samej siebie wbrew wszelkim zależnościom, odpowiedzialnym za życie, jakby znajdowała się poza własnym ciałem i jakby z perspektywy widza oglądała zarysowującą się w rzeczywistości splotem przyczyn oraz skutków codzienność, przemijającą i niezależną od jej woli. Każdy dzień był dla niej wyzwaniem i okropną, przykrą koniecznością udawania, że radzi sobie z otaczającą ją rzeczywistością, z ludźmi, z obowiązkami spoczywającymi na barkach uczennicy, siostry, córki, przyjaciółki czy koleżanki, a tymczasem… miała ochotę jedynie wrzeszczeć, krzyczeć!, by wyrwać z piersi ogromny ciężar nużącej ją egzystencji, wieku dorastania i dojrzewania, w którym wszystkie sprawy się komplikowały, były niejasne i niezrozumiałe, wymagające i bezwzględne wobec człowieka uzależnionego jeszcze od rodziców, a pragnącego jedynie wolności w pełnym jej codziennym wymiarze, oswobadzającym z sideł społecznych ducha i ciało. Świadomość owego zaszufladkowania zadręczała ją każdej doby, wywołując coraz to większy wstręt do życia, stanowiącego jedynie spis obowiązków, rzadko i skąpo przeplatanych przyjemnościami, będącymi jej swobodnym i niczym niezakłóconym wyborem. Miała więc ochotę zamknąć oczy i zniknąć, by móc obudzić się po drugiej stronie świata, do którego zdawała się w ogóle nie pasować.

– Aga?! – W tle głębokiej refleksji odezwał się głos przyjaciółki, wchodzącej do toalety w towarzystwie dwóch koleżanek.

– O, Patrycja – z niechęcią westchnęła dziewczyna siedząca na parapecie okna i lekceważąco przyglądająca się uczennicom stojącym przed nią. – Co tam?

– Nic – odpowiedziała Patrycja, poprawiając przed lustrem makijaż. – Nie wiedziałam, że pojawisz się dziś w szkole.

– Przeszkadza ci to? – zapytała drwiąco Agnieszka.

– Nie… Dlaczego?! – Patrycja wzruszyła obojętnie ramionami. – Arek cię szuka.

– Niech się odpierdoli – oznajmiła Agnieszka, zeskakując z parapetu i podchodząc do lustra. – Wkurwia mnie ten element – dodała, stając obok Patrycji i delikatnym szturchnięciem biodrem przesuwając koleżankę w bok. – Odstąp, bazylu. – Zachichotała rozbawiona.

– Sama odstąp. – Patrycja z radością odepchnęła koleżankę od lustra w kierunku dwóch stojących niedaleko dziewczyn, które rękoma podparły lecącą w ich stronę Agnieszkę. – A tak poważnie… – dodała pretensjonalnym tonem Patrycja. – Twoi starzy do mnie dzwonili i wypytywali o ciebie.

– Wiem. Macie fajki? – zapytała Agnieszka, otwierając na oścież okno w toalecie i wychylając się na zewnątrz wsparta o parapet.

– Proszę. – Jedna z koleżanek podsunęła Agnieszce paczkę papierosów i płomień zapalonej zapalniczki. Nastolatka zaciągnęła się dymem, który przytrzymała przez kilkanaście sekund w płucach, po czym cieniutką wstążką wydychała szarą smugę palonego tytoniu na zewnątrz przez otwarte szeroko okno. – W porządku? – zapytała dziewczyna.

– Tak. – Agnieszka obojętnie wzruszyła ramionami, zaciągając się dymem palonego papierosa i wpatrując się w koleżankę lekceważącym wzrokiem. – A co ma być nie tak? – zapytała prowokacyjnie, udając, że nie rozumie troski znajomej, patrzącej na nią smutnymi, szczerze współczującymi jej oczami. – Wszystko jest w porządku – dodała, chcąc uniknąć uciążliwego drążenia niewygodnego tematu i oznak litości, które coraz bardziej doprowadzały ją do szału.

– Co zamierzasz? – zapytała Patrycja, wskakując na parapet.

– W sprawie? – zagadnęła Agnieszka, ignorując koleżanki i wpatrując się w ogołocone drzewa.

– Zdjęć – wtrąciła jedna z dziewczyn.

– Nic. – Wzruszyła ramionami Agnieszka, gasząc niedopałek papierosa o parapet i zachowując się tak, jakby w ogóle nie przejmowała się sytuacją, która w rzeczywistości bardzo dużo ją kosztowała, obarczając sumienie poczuciem winy i upokorzenia.

– Jak to?! – zdziwiła się postawą przyjaciółki Patrycja. – Zamierzasz puścić mu to płazem?!

– A co mogłabym zrobić? – zapytała spokojnie Agnieszka, wpatrując się w oczy Patrycji. – Co ty byś zrobiła?

– Nie wiem… – Zamyśliła się dziewczyna, zdradzając brak sensownego pomysłu i konstruktywnej porady.

– No właśnie – westchnęła bezradnie Agnieszka. – Wykorzystał chuj sytuację i stało się… Najchętniej bym go zabiła, ale jego pierdolona, zawszona krew na moich rękach tylko pogorszyłaby to, co już się spierdoliło, i co najważniejsze, niczego by nie rozwiązała… i w niczym by mi nie pomogła.

– Przykro mi. – Jedna z dziewczyn uścisnęła ramię Agnieszki w geście szczerego wsparcia i pocieszenia.

– Niepotrzebnie. – Zaśmiała się sztucznie dziewczyna, chcąc ukryć przed towarzystwem ból rozgoryczonej duszy. – W sumie całkiem nieźle na nich wyszłam – zażartowała w wyczuwalnie wymuszony sposób.

– Cyc masz niczego sobie. – Powabnie mrugnęła do Agnieszki Patrycja. – Niejedna kobitka mogłaby ci pozazdrościć takiego dorodnego, jędrnego biustu. – Dziewczyny zaśmiały się szczerze, obejmując skompromitowaną w internecie koleżankę. – Będzie dobrze, stara… – Patrycja ucałowała Agnieszkę w czoło. – Będzie dobrze…

– Musi być – westchnęła Agnieszka, nie ukrywając wymuszonej na potrzebę chwili ulgi.

– Dobra, moje drogie – zakomunikowała Patrycja, zeskakując z parapetu. – Chodźmy. Zaraz będzie dzwonek. Muszę poprawić ocenę z biologii. Matka się czepia. Jak nie poprawię biologii, z obozem jeździeckim będę musiała się pożegnać, a tego bym nie chciała, zwłaszcza że – rozwinęła z promiennym zachwytem – instruktor jest olśniewająco, zabójczo!, przystojny.

– No tak – wtrąciła jedna z dziewczyn szyderczym tonem. – Kto przejmie gabinecik lekarski po mamusi, jak zawalisz studia medyczne?

– No cóż… – Uśmiechnęła się Patrycja, oglądając się z dumą i z zachwytem w lustrze i poprawiając w biustonoszu piersi, eksponowane z wyraźnym zadowoleniem i bezwstydnością. – Trzeba czasami się poświęcić, moje drogie, by w życiu było łatwiej i przyjemniej. Idziesz? – zwróciła się do Agnieszki.

– Może później… – Wzruszyła ramionami dziewczyna, nie ukrywając dręczącego ją znużenia. – Idźcie. Mam ochotę posiedzieć sama…

– Trzymaj się – poprosiła jedna z koleżanek, przytulając Agnieszkę serdecznym, przyjacielskim uściskiem. – Pamiętaj, że jesteśmy z tobą.

– Pewnie – tonem pełnym ignorancji szepnęła dziewczyna, odwracając się w stronę okna. – Idźcie – poprosiła, rzucając w stronę koleżanek nieprzyjazne spojrzenie bezwstydnie widocznego zmęczenia ich (w jej odczuciu) natrętnym towarzystwem. – Idźcie już, do cholery! – syknęła, a gdy otworzyły się szeroko drzwi wyjściowe toalety, przez które koleżanki wychodziły na korytarz, Agnieszka zauważyła stojącego w progu Arka i gwałtownie, niemal automatycznie, jak w zaprogramowany sposób, odwróciła wzrok w kierunku okna, marząc, by postać chłopaka rozmyła się bezpowrotnie w tle niczym mgła przerzedzana promieniami porannego słońca.

– Unikasz mnie? – zapytał, wślizgując się do damskiej toalety i podchodząc do dziewczyny, którą zuchwale objął w pasie splecionymi rękoma.

– Odpierdol się – warknęła wrogo Agnieszka, próbując się uwolnić z sideł mocnego, męskiego uścisku. – Odpierdol się! – powtórzyła. – Czego, kurwa!, nie rozumiesz?…

– Daj spokój! – poirytował się chłopak. – O co ci chodzi?!… O te kilka fotek w necie?! – Oburzony zachowaniem dziewczyny pchnął Agnieszkę na ścianę. – Niepotrzebnie robisz raban z byle powodu… Też mi afera! Nic się takiego nie stało, a ty z byle powodu strugasz focha!

– Z byle powodu?! – zdziwiła się Agnieszka. – Z byle powodu?! – powtórzyła, zaciskając dłonie w pięści. – Ja zdjęć twojej fujary nie publikuję na portalach społecznościowych. Przegiąłeś.

– Daj spokój – poprosił Arek, opierając się plecami o ścianę i trzymając dłonie w kieszeniach spodni. – Wypiliśmy za dużo i trochę mnie poniosło, ale… dziwisz się?! – zapytał zuchwale. – Mam się kim pochwalić, to się chwalę. Poza tym wielkie gwiazdy, celebryci! – zaakcentował dobitnie, odsłaniając wzniośle wyjątkowość wspomnianej grupy społecznej. – Nie wstydzą się lansować w ten sposób, a ty robisz z tego aferę na miarę zbrodni międzynarodowej. Wyluzuj. Poza tym wszyscy uważają, że masz przepiękne ciało. – Zachichotał, podszczypując palcami to prawy, to lewy bok dziewczyny, jakby ją chciał sprowokować do zabawy w łaskotki.

– To może i swoim klejnotem się pochwal… – zaproponowała Agnieszka, uderzając rękoma chłopaka po dłoniach. – Zrób zdjęcie swojego korzenia i wklej je na Instagramie jako profilową fotkę, podpisaną twoim imieniem i nazwiskiem.

– Może i tak właśnie zrobię – żartował sobie. – Może i się pochwalę. – Uśmiechnął się chłopak, przyciągając do siebie dziewczynę oplecioną rękoma. – No chodź… chodź… No nie dąsaj się więcej… Wiesz przecież – pocałunkami zaczął obsypywać szyję i ramiona Agnieszki, łasząc się do niej i wtulając się w nią niczym kot – jak bardzo mi na tobie zależy… Nikomu tak na tobie nie zależy jak mi… Wiesz przecież… Wiesz, prawda? Stanowimy idealną parę… – Sapał, wyraźnie podniecony bliskością i ciepłem ciała dziewczyny, przylegającego do jego torsu i bioder.

– Ale ty pierdolisz głupoty. – Agnieszka uwolniła się z objęć chłopaka i zarzuciła na ramię plecak, poprawiając długie włosy i związując je gumką w niezdarną kitkę. – Ty się powinieneś na głowę leczyć. Ty jesteś pojebany.

– Nie!, pojebany – roześmiał się Arek – a zakochany, moja droga, zakochany – powtórzył dobitnie. – Oszalałem na twoim punkcie. Oszalałem!… – Chichotał bezwstydnie i głośno, rozsadzając donośnym i pustym rechotem, powtarzanym echem, całe pomieszczenie toalety szkolnej. – No chodź… – zaproponował zuchwale, przyciągając dziewczynę do siebie. – Zrobimy szybki numerek na pobudzenie krążenia i na rozpoczęcie pięknego dnia, jak za dobrych czasów… Chodź… – żebrał, wtulając się w Agnieszkę w natarczywy, natrętny sposób, od którego nie mogła się uwolnić. – Chodź… W kabinie. – Otworzył drzwi, wskakując do środka i energicznie rozpinając spodnie. – Jak kiedyś na przerwie… Chodź, tygrysico…

– Spierdalaj! – Agnieszka pchnęła chłopaka na sedes, zatrzasnęła drzwi, po czym energicznym krokiem ruszyła w kierunku wyjścia.

Wtem rozległo się w przestrzeni drażniącym dźwiękiem ostre brzmienie dzwonka sygnalizującego rozpoczynające się lekcje. Chłopak wybiegł z kabiny, zapinając w pośpiechu pasek wpleciony w szlufki dżinsowych spodni. Podbiegł do dziewczyny. Podskoczył, pocałował ją w głowę, po czym szczerze się roześmiał, w ogóle nie traktując poważnie sytuacji zaistniałej między nim a Agnieszką i będącej sensacją, którą żyła cała szkoła.

– Lubię, jak się ze mną droczysz – oznajmił wesołym, uwodzicielskim tonem. – Podnieca mnie to – dodał.

Agnieszka otworzyła drzwi toalety na oścież, skinieniem głowy wypraszając chłopaka, który leniwie ciągnął za sobą plecak, wpatrując się rozbawionym wzrokiem w dziewczynę, a następnie zatrzymał się w progu, skomląc i wykrzywiając usta w grymasie udawanego smutku.

– Małczyński! – nagle zabrzmiał surowo głos upomnienia stojącej za chłopakiem nauczycielki. – Ty nie masz lekcji?!