35,90 zł
Dla środowiska Hollywood lat 50-tych XX wieku, Lena Scott jest najgorętszą wschodzącą gwiazdą srebrnego ekranu od czasu Marilyn Monroe. Niewielu zna jej prawdziwe imię - Abra. Jeszcze węższe grono wie, jaką cenę zapłaciła, żeby w końcu poczuć się kimś.
Dla Kaznodziei Ezekiela Freemana, Abra na zawsze pozostanie małą dziewczynką, która skradła jego serce tej nocy, kiedy znalazł ją, kwilącego noworodka, pod mostem na obrzeżach miasteczka Haven. Zeke i jego syn, Joshua - najbliższy przyjaciel Abry - obserwują jak wyrasta ona na egzotyczną piękność. Jednak Zeke wie, że okoliczności towarzyszące jej narodzinom pozostawiły w jej sercu głęboką ranę, ranę, która czyni ją podatną na wdzięki niegrzecznego chłopca, który obietnicą miłości zwabia ją do "Fabryki Snów". Hollywood wydaje się być oddalone o setki mil od Haven, a naiwna Abra szybko przekonuje się, czego oczekuje się od ambitnej dziewczyny z błyskiem nadziei w oczach. Niestety sława niesie za sobą wysoką cenę. Abra spaliła za sobą wszystkie mosty, aby osiągnąć to, co wydawało się być spełnieniem jej marzeń. Teraz chciałaby tylko wrócić do domu.
Jest to przykuwająca uwagę i długo oczekiwana opowieść o pokusie, łasce i bezwarunkowej miłości. Autorka bestsellerów w rankingu New York Times, Francine Rivers przedkłada czytelnikom kolejną fascynującą powieść w wielkim wydaniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 638
Dla moich synów i wnuków
Trevora, Travisa, Richa, Brendana, Williama iLogana
W ciągu ostatnich lat wiele osób wspierało iinspirowało moją karierę pisarską. Mój mąż, Rick, zawsze zajmował czołowe miejsce na tej liście. On pierwszy zachęcał mnie, żebym zaczęła pisać, po czym nalegał, żebym wyjęła manuskrypt zszuflady izaniosła do wydawnictwa. To on pchnął mnie do tego, żebym rzuciła pracę, została wdomu zdziećmi izajęła się pisaniem. Nasze dzieci, wszystkie już dorosłe iposiadające swoje dzieci, również mnie dopingują. Nasza córka – Shannon – wrzuca posty na mój blog, przypomina mi, co należy zrobić isprawdza wiadomości na mojej stronieinternetowej.
Moja agentka, Danielle Egan-Miller, oraz jej wspólniczka, Joanna MacKenzie, zajmują się biznesową stroną mojej kariery, pozwalając mi skoncentrować się na każdym rozpoczętym projekcie. Ufam im bezgranicznie ijestem im wdzięczna za czas, który poświęcają, szukając nowych przestrzeni do publikacji: krajowych, zagranicznych icybernetycznych. Każdy mój sukces wdużej mierze zawdzięczam ich ciężkiejpracy.
Mam szczęście pracować ztym samym wydawnictwem – Tyndale House – od ponad dwudziestu lat. Wydanie książki zawsze było ibędzie wysiłkiem całego zespołu, począwszy od dyrektorów iredaktorów, przez grafików projektujących okładkę ispecjalistów do spraw marketingu oraz ekspertów moderujących moje konto na Facebooku, aż po wszystkich magazynierów. Jestem wdzięczna każdemu, kto bierze udział wprzekształceniu mojej książki zpliku na dysku przenośnym (lub poczcie elektronicznej) wwydrukowany stos kartek na sklepowych półkach wwaszych miastach czy księgarniach internetowych. Chciałabym podziękować zwłaszcza Markowi Taylorowi iRonowi Beersowi, którzy mnie wspierają isą dobrymi przyjaciółmi, odkąd stawiałam pierwsze kroki wświecie literatury chrześcijańskiej. Byli ze mną od samego początku, podnosząc mnie na duchu. Kolejną wyjątkową osobą jest Karen Watson, która zawsze zadawała właściwe pytania, skłaniając mnie tym samym do głębszych refleksji, aczasem nawet sprowadzając na zupełnie nowe tory. Mój wydawca, Kathy Olson, jest błogosławieństwem. Wie dokładnie, czego się pozbyć, aco dodać. Dostrzega zarówno całokształt, jak ikażdy drobny szczegół. Zawsze cieszę się na myśl opracy znią. Podziękowania należą się również Stephanie Broene za jej wkład, zwłaszcza wpytania do dyskusji, oraz Erin Smith za sprawdzanie opisywanych przeze mnie historycznych faktów ipomoc zmoją stroną naFacebooku.
Na swojej drodze napotkałam wielu przyjaciół, który modlili się za mnie podczas całego procesu twórczego, zwłaszcza wtych gorszych momentach, kiedy zastanawiałam się, jak wogóle przeszło mi przez myśl, że ktoś chciałby przeczytać to, co napisałam. Colleen Phillips jest moją pokrewną duszą wChile. Członkowie grupy wtorkowych wieczorny studiów biblijnych są potężnymi wojownikami modlitwy. Kiedy potrzebuję pomocy, umawiam się na burzę mózgów zmoimi genialnymi przyjaciółmi zCoeur d’Alene, którzy kochają Pana całym sercem, śpiewają niczym chóry anielskie, piszą jak prorocy isypią żartami jak zawodowi komicy. Każdego roku nie mogę się doczekać naszego spotkania zmodlitwą, planowaniem fabuły oraz dobrązabawą.
Ci, których tu wymieniłam, oraz wielu innych, których nie wspomniałam, wzbogacili moje życie niebywale. Niech Pan darzy każdego zWas swoimbłogosławieństwem.
Ty byłeś moją podporą od narodzin;
od łona matki moim opiekunem.
Ps 71:6
Napełniając płuca chłodnym październikowym powietrzem, pastor Ezekiel Freeman wyszedł na swoją poranną medytację. Trasę wyznaczył na mapie, kiedy po raz pierwszy przybył do miasta. Każdy budynek przywoływał na myśl ludzi, których przedstawiał Panu, dziękując za próby, które udało im się przejść, modląc się za wyzwania, którym muszą teraz sprostać ipytając Boga, jak on może im wtympomóc.
Skierował się wstronę szkoły im. Thomasa Jeffersona. Minął Obiady uEddiego, ulubione miejsce spotkań po szkole. Wewnątrz paliło się światło. Wdrzwiach wejściowych stanąłEddie.
– Dzień dobry, Zeke. Może filiżankękawy?
Zeke usiadł przy barze, aEddie wtym czasie przygotowywał stos mielonych do hamburgerów. Rozmawiali oszkolnej lidze futbolu io tym, kto może wygrać stypendium. Zeke podziękował za kawę irozmowę, po czym znów zapuścił się wpogrążone wmrokuulice.
Przeciął Main Street, udając się wzdłuż torów kolejowych wkierunku Hobo Junction. Zauważył ognisko, podszedł do mężczyzn siedzących wokół niego izapytał, czy może się przyłączyć. Kilku znich przebywało wmieście na tyle długo, że zdążyli już poznać Zekego. Pozostali to byli nieznajomi, wyglądający na zmęczonych iciężko doświadczonych tułaczką po kraju. Po drodze podejmowali się najróżniejszych prac, ledwo wiążąc koniec zkońcem. Jeden znich, młody człowiek, stwierdził, że podoba mu się atmosfera tego miasta ima nadzieję zabawić tu dłużej. Zeke podpowiedział mu, że wskładzie drewna wpółnocnej części miasta szukają kogoś do załadunku. Podał młodemu człowiekowi wizytówkę ze swoim nazwiskiem, adresem kościoła inumeremtelefonu.
– Wpadnij czasem. Chciałbym dowiedzieć się, jak ci sięwiedzie.
Świerszcze wwysokiej trawie ipohukująca na rosłej sośnie sowa ucichły, kiedy samochód wjechał do parku Riverfront izatrzymał się obok pomieszczeń sanitarnych. Młoda kobieta wydostała się zfotela kierowcy. Księżyc wpełni dawał jej wystarczająco dużo światła, żeby widziała, dokądzmierza.
Jęcząc zbólu, skuliła się ipołożyła rękę na nabrzmiałym brzuchu. Skurcze były coraz częstsze, co kilkadziesiąt sekund. Potrzebowała schronienia, miejsca, wktórym mogłaby się ukryć iurodzić. Potykając się wciemności, dotarła do damskiej toalety, ale drzwi ani drgnęły. Stłumiła płacz iodwróciła się wposzukiwaniu innegoschronienia.
Dlaczego pojechała tak daleko? Dlaczego nie zameldowała się wmotelu? Teraz było już zapóźno.
Rynek był kolejnym miejscem na trasie Zekego. Modlił się za każdego sklepikarza, za członków rady miejskiej, którzy dziś po południu mieli zebranie wratuszu oraz za podróżnych, którzy zatrzymali się whotelu Haven. Nadal było ciemno, kiedy szedł wzdłuż Second Street izobaczył samochód dostawczy Lelanda Dutchera zawracający na końcu alei wzdłuż Gruening’sMarket.
Wszyscy wołali na niego „Dutch”, łącznie zjego żoną, która przebywała obecnie wszpitalu, będąc wostatnim stadium raka. Zeke odwiedzał ją czasami iwiedział, że bardziej rozpacza zpowodu braku wiary swojego męża niż nadchodzącej własnej śmierci. „Ja wiem, dokąd idę. Bardziej boję się oto, co stanie się zDutchem”. Ten człowiek pracował sześć dni wtygodniu inie widział potrzeby spędzać siódmego wkościele. Prawdę mówiąc, był wściekły na Boga, więc nie chciał Mu poświęcać swojegoczasu.
Ciężarówka wydała nieznaczny pisk podczas hamowania. Dutch uchyliłokno.
– Zimny poranek jak na szwendanie się po ulicach, pastorze. Chyba że ma się wpobliżu jakąśprzyjaciółkę?
Ignorując sarkazm, Zeke włożył zmarznięte dłonie dokieszeni.
– To jest najlepszy czas namodlitwę.
– Ave piekło ialleluja, niech pastor robi swoje, aja nie przeszkadzam – odszczeknął zuśmiechem.
Zeke podszedłbliżej.
– Widziałem się wczoraj zSharon.
Dutch westchnął.
– Awięc wiesz, że nie miewa sięnajlepiej.
– Wiem.
Nie zostało jej zbyt wiele czasu itylko cud mógłby to zmienić. Byłoby jej łatwiej, gdyby tak bardzo nie martwiła się omęża, ale przypominanie otym wtej chwili pogorszyłoby już itak wrogie nastawienieDutcha.
– No, śmiało, niech mnie pastor zaprosi dokościoła.
– Przecież wiesz, że zaproszenie jest cały czasaktualne.
Dutch niecozmizerniał.
– Przez tyle lat próbowała mnie przeciągnąć na swoją stronę. Ateraz mam jedynie ochotę splunąć Bogu prosto wtwarz. Ona jest dobrą kobietą, najlepszą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Jeśli ktokolwiek zasługuje na cud, to właśnie Sharon. Powiedz mi, gdzie teraz jestBóg.
– Ciało Sharon umrze, Dutch, ale ona sama nie. – Zauważył cień bólu iwiedział, że Dutch nie jest gotowy na taką rozmowę. – Potrzebujesz pomocy przyrozładunku?
– Nie, dzięki, dam sobie radę. – Dutch wrzucił bieg, wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo iodjechał.
Dziecko przyszło na świat wchwilowym przypływie ciepła, wylewając się zjej ciała. Młoda kobieta odetchnęła zulgą. Żelazny skurcz minął idał jej moment na złapanie powietrza. Dysząc, spowita cieniem rzucanym przez most, spojrzała pomiędzy stalowe podpory wusłane gwiazdaminiebo.
Niemowlę, blade iidealne wświetle księżyca, leżało na ciemnym posłaniu ziemi. Było zbyt mroczno, żeby dostrzec, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Ale jakie to miałoznaczenie?
Drżąc wgorączce, młoda kobieta wyplątała się ze swojego cienkiego swetra iowinęła nimdziecko.
W powietrzu unosiła się chłodna bryza. Zeke postawił kołnierzyk kurtki. Przeszedł wzdłuż ulicy Mason, przeciął główną aleję iposzedł wdół ulicą McMurray. Wracając, skierował się wstronę Szpitala Dobrego Samarytanina. Pomyślał omoście, ale ten był wprzeciwnym kierunku. Wletnie miesiące często przechadzał się po parku Riverfront, zwłaszcza kiedy przylegające pole namiotowe było pełne turystów. Otej porze roku, przy coraz niższej temperaturze ispadających liściach, na polu namiotowym nie byłonikogo.
Ciemność ustępowała, choć nadal pozostawało nieco czasu do wschodu słońca. Powinien wracać do domu, ale nękała go myśl omoście. Zmienił kierunek ipodążył wstronę mostu oraz parkuRiverfront.
Chuchnął wdłonie, powinien był założyć rękawiczki, kiedy wychodził. Zatrzymał się na skrzyżowaniu, zastanawiając się, czy pójść wkierunku mostu, czy wrócić do domu. Zawsze kąpał się igolił, zanim zasiadł do śniadania zMarianne iJoshuą. Przechadzka na most będzie oznaczała, że spóźni się dodomu.
Nagle poczuł, że ktoś potrzebuje pomocy. Zajmie to tylko dziesięć minut, żeby dojść do mostu. Nawet mniej, jeśli przyspieszy kroku. Nie zazna spokoju, dopóki tego niesprawdzi.
Trzęsąc się gwałtownie, młoda kobieta zamknęła okno samochodu. Wiedziała, że nigdy nie pozbędzie się poczucia winy iżalu. Dłoń drżała jej, kiedy przekręcała kluczyk pozostawiony wstacyjce. Chciała jak najszybciej uciec ztego miejsca. Chciała zakryć głowę izapomnieć owszystkim, co się stało, owszystkim, co zrobiłaźle.
Przekręcając kierownicę, wcisnęła gaz do dechy. Samochód wpadł wpoślizg, poczuła przypływ adrenaliny przeszywający jej ciało. Szybko wyprostowała kierownicę. Obracające się koła wyrzucały niczym pociski kamienie wstronę parku. Zwolniła iskręciła wprawo, wstronę głównej drogi, patrząc przed siebie oczyma zamglonymi od łez. Pojedzie na północ, gdzie znajdzie tani motel. Następnie zdecyduje, wjaki sposób sięzabić.
Wiatr przemieścił się wdół, nad piaszczystą plażę ihulał poniżej mostu. Nie będąc już chronione ciepłem matczynego łona, porzucone dziecko poczuło przenikliwy chłód tego świata. Najpierw załkało delikatnie, anastępnie wydało zsiebie zawodzący płacz. Dźwięk niósł się nad wodą, ale wżadnym zdomów wzdłuż rzeki nie zapaliło sięświatło.
Stalowe podpory mostu sterczały ponad drzewami. Zeke przeciął koryto dawnej rzeki iwszedł na chodnik na moście. Zatrzymał się wpół drogi ioparł obarierkę. Drobne fale rozbijały się ofilary. Kilka dni temu padało, co pozostawiło plażę równą iubitą. Miejsce było zupełnieopustoszałe.
Panie, dlaczego tujestem?
Zeke wyprostował się, wdalszym ciągu zatroskany. Poczekał jeszcze chwilę iodwrócił się. Czas wracać dodomu.
Delikatne kwilenie mieszało się zszumem rzeki. Co to za dźwięk? Trzymając się poręczy, wychylił się, żeby spróbować dojrzeć coś wcieniu podpór. Iznowu ten sam odgłos. Wpośpiechu pokonał most, anastępnie przedostał się przez porośnięty trawą pagórek na parking. Czy to mały kociak? Ludzie często wyrzucają niechciane zwierzaki napobocze.
Jeszcze raz usłyszał ten dźwięk, ale tym razem go rozpoznał. Joshua brzmiał tak samo, kiedy był niemowlakiem. Dziecko? Tutaj? Przeczesywał wzrokiem cień, aserce mu łomotało. Dostrzegł ślady stóp. Zszedł niżej ku brzegowi rzeki ipodążał za śladami zostawionymi na piasku, aż do żwirowego podłoża pod mostem. Kamyki trzeszczały pod jegobutami.
Usłyszał kwilenie jeszcze raz, tym razem słabiej, ale na tyle blisko, że rozejrzał się dokładnie, zanim postawił następny krok. Przykucnął, marszcząc brwi ipodniósł coś, co wyglądało na porzucony sweter. Mój Boże... Dziecko leżało nieruchomo, takie malutkie, blade. Zastanawiał się, czy nie jest za późno. To była dziewczynka. Wsunął pod nią dłonie, ważyła tyle co nic. Kiedy wziął ją wramiona, rozłożyła rączki jak maleńki ptaszek usiłujący poderwać się do lotu iwydała zsiebie drżącypłacz.
Podnosząc się, Zeke szarpnął suwak kurtki, następnie odpiął guziki koszuli, tak aby przytulić dziecko do swojego ciała. Chuchał na jej twarz, żeby jąogrzać.
– Krzycz, kochanie; krzycz tak głośno, jak tylko potrafisz. Dasz radę. Słyszyszmnie?
Zeke znał każdy skrót wtym mieście, dlatego pojawił się wSzpitalu Dobrego Samarytanina, zanim wzeszłosłońce.
Zeke wrócił do szpitala około południa, by zobaczyć się zSharon. Był znią Dutch, który wyglądał na przygnębionego izmęczonego. Trzymał kruchą dłoń żony pomiędzy swoimi dłońmi imilczał. Zeke przemówił do nich obojga. Kiedy Sharon wyciągnęła ku niemu rękę, wziął ją imodlił się za nią izaDutcha.
Nie mógł opuścić szpitala, nie zajrzawszy na oddział dziecięcy. Nie powinien być zaskoczony widokiem Marianne stojącej przed szybą, obejmującej ramieniem pięcioletniego Joshuę. Poczuł przypływ czułości idumę rozpierającą go od środka. Ich syn miał szczupłe ramiona, długie kościste nogi zwystającymi kolanami idużestopy.
Joshua przyłożył dłoń do szyby.
– Tato, ona jest taka malutka. Czy ja też byłem takimały?
Drobniutka dziewczynka spała spokojnie wmałym szpitalnymłóżeczku.
– Nie, synu, ty byłeś ogromny. Ważyłeś cztery osiemset. – Wyraz twarzy Marianne go zaniepokoił. Wziął ją za rękę. – Powinniśmy iść do domu, kochanie.
– Dzięki Bogu, że ją znalazłeś, Zeke. Co by się znią stało, gdyby nie ty? – Marianne spojrzała na niego. – Powinniśmy jąadoptować.
– Wiesz, że nie możemy. Znajdą jej kogoś. – Starał się zabrać Marianne stamtąd, ale ona anidrgnęła.
– Kto zajmie się nią lepiej niżmy?
Joshua jejwtórował:
– Ty ją znalazłeś, tato. Znaleziona, niekradziona.
– Ona nie jest monetą znalezioną na chodniku, synu. Potrzebujerodziny.
– Jesteśmyrodziną.
– Wiesz, co mam na myśli. – Ucałował Marianne wpoliczek. – Zapomniałaś już, jak to jest zajmować się małymdzieckiem.
– Dam sobie radę, Zeke, jestem na to gotowa. Dlaczego ona nie może być nasza? – Cofnęła się. – Proszę, nie patrz tak na mnie. Jestem silniejsza, niż sądzisz. – Jej oczy wypełniły się łzami, zanim się odwróciła. – Tylko spójrz na nią. Czy nie pęka ciserce?
Spojrzał ijego serce zmiękło. Ale musiał byćpragmatyczny.
– Powinniśmy jużiść.
Marianne ścisnęła jegodłoń.
– Religijność czysta ibez skazy wobec Boga iOjcajest taka: opiekować się sierotami iwdowami.
– Nie używaj Biblii przeciwko mnie, kiedy to właśnie ciebie staram sięchronić.
Joshua spojrzał naniego.
– Przed czym chronić, tatusiu?
– Przed niczym. – Marianne rzuciła Zekemu gniewne spojrzenie. – Tatuś ubzdurał sobie coś dawno temu. Przejdzie mu. Bóg włożył ją wtwoje ramiona, Zeke. Nie mów mi, że nie. – Obdarowała go błagalnym spojrzeniem. – Mamy naszego chłopca. Dziewczynka dopełniłaby szczęścia. Czy nie takmówiłam?
To prawda. Marianne zawsze pragnęła mieć więcej dzieci, ale lekarz ostrzegł ich, że jej serce, uszkodzone wdzieciństwie przez gorączkę reumatyczną, nie było wystarczająco silne, żeby przetrwać kolejnąciążę.
Czuł, jak jego postanowienie sięulatnia.
– Marianne. Proszę. Koniectematu.
Zajęło jej miesiące, żeby dojść do siebie po urodzeniu Joshui. Zajmowanie się kolejnym noworodkiem byłoby dla niej jeszcze bardziejmęczące.
– Możemy być rodzicami zastępczymi. Weźmy ją do domu tak szybko, jak to możliwe. Jeśli to zbyt wiele... – Jej oczy nabiegły łzami. – Proszę, Zeke.
Dziesięć dni później doktor Rubenstein podpisał wypis dla małej bezimiennej dziewczynki ipodał jąMarianne.
– Będziecie świetnymi rodzicamizastępczymi.
Po pierwszych trzech nocach Zeke zaczął się niepokoić. Marianne wstawała co dwie godziny, żeby nakarmić dziecko. Ile czasu upłynie, zanim zacznie podupadać na zdrowiu? Mimo że wyglądała na wycieńczoną, nie mogłaby być szczęśliwsza. Siedząc wbujanym fotelu, Marianne tuliła dziecko wswoich ramionach ikarmiła butelką ciepłegomleka.
– Potrzebuje prawdziwego imienia, Zeke. Imienia pełnego nadziei iobietnicy.
– „Abra” znaczy matka narodów. – Wypowiedział słowa, zanim zdołał siępowstrzymać.
Marianne roześmiałasię.
– Chciałeś ją od samego początku, prawda? Nie udawaj, żenie.
Jak mógł nie chcieć? Jednak nadal czułstrach.
– Jesteśmy rodzicami zastępczymi, Marianne. Nie zapominaj otym. Jeśli to będzie dla ciebie za dużo, wezwiemy opiekę społeczną. Będziemy musieli oddaćAbrę.
– Oddać, komu? Opieka społeczna chce, żeby to się udało. Nie sądzę, żeby wmieście był ktoś, kto chciałby nam zabrać Abrę. Aty?
Peter Matthews, nauczyciel zlokalnej szkoły podstawowej, ijego żona, Priscilla, wyrazili zainteresowanie, ale mieli swoje małe dziecko, więc zgodzili się, żeby Abra została uFreemanów, jeśli sobieporadzą.
Marianne odstawiła pustą butelkę na bok ipodniosładziecko.
– Będziemy musieli odłożyć trochę pieniędzy na jeszcze jedną sypialnię. Abra nie będzie wiecznie dzieckiem. Na razie śpi wkołysce, później będzie spała włóżku. Będzie potrzebowała własnegopokoju.
Nie było sensu kłócić się zMarianne. Instynkt macierzyński obudził się wniej na dobre, ale każdy kolejny dzień przytłaczał ją coraz bardziej. Drzemki wciągu dnia pomagały, jednak kilka minut snu tu iówdzie nie wystarczało, żeby utrzymać ją wdobrym zdrowiu. Miała rozmierzwione, poszarzałe włosy icienie podoczami.
– Wyśpij się jutro rano. Zabiorę ją zsobą naspacer.
– Pociemku?
– Jest światło uliczne, apoza tym znam miasto jak własnąkieszeń.
– Będzie jejzimno.
– Opatulę ją. – Złożył koc wtrójkąt, wyjął Abrę zramion Marianne, zawiązał koc wokół pasa iszyi, iwyprostował się. – Widzisz? Przytulnie jak poczwarce wkokonie.
I blisko jego serca, dokładnie tam, gdzie znalazła schronienie od pierwszych chwil, gdy zatrzymał na niej swójwzrok.
Czasami Abra grymasiła, kiedy brał ją na swój poranny spacer iśpiewał jej pieśni religijne. Przyszedłem sam do ogrodu, na różach nadal spoczywała rosa... Spała chwilę, apotem zwykła się budzić, kiedy zatrzymywali się uEddiego lub przystawali, żeby porozmawiać zDutchem.
– Dobrze, że wzięliście tę małą. Czyż nie jest słodka ztymi swoimi rudymi włosami? – Eddie pogładził palcem policzekAbry.
Nawet oziębły Dutch uśmiechał się, kiedy wyglądał przez okno swojego samochodu dostawczego, żeby rzucić na niąokiem.
– Wygląda jak mały aniołek. – Wychylił się. – Sharon ija zawsze chcieliśmy mieć dzieci. – Powiedział to, jakby to był kolejny przytyk względem Boga. Sharon zmarła iZeke wiedział, że Dutch był pogrążony wżałobie. Kiedy małe paluszki Abry złapały za mały palec uręki Dutcha, wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać. – Kto zostawia dziecko pod mostem, na miłość boską? Dobrze, że akuratprzechodziłeś.
– To nie był przypadek, że znalazłem się tam tegoranka.
– Jakto?
Silnik samochodu Dutchapomrukiwał.
– Czułem się ponaglony. Bóg tak czasemrobi.
Dutch wyglądał naurażonego.
– Cóż, nie będę spekulował. Nie ma wątpliwości, że ta mała dziewczynka potrzebowała kogoś tego poranka, bo inaczej byłaby już martwa. – „Tak jak Sharon” – mówiły jegooczy.
– Jeśli kiedykolwiek będziesz chciał porozmawiać, Dutch, po prostuzadzwoń.
– Lepiej daj sobie ze mnąspokój.
– Sharon się nie poddała. Dlaczego ja miałbym tozrobić?
W miarę, jak rosła, Abra spała dłużej między karmieniami iMarianne też mogła się wyspać. Pomimo to Zeke nie przestał zabierać małej na swoje spacery. „Będę ją zabierał, dopóki nie będzie przesypiała całej nocy”. Budząc się co dzień przed budzikiem, ubierał się izaglądał do dziecięcego pokoju, gdzie Abra już na niego czekała zszeroko otwartymioczyma.
1941
Opieka nawet nad grzecznym dzieckiem mogła zmęczyć iZeke widział to poMarianne.
Kiedy wrócił do domu pewnego czerwcowego popołudnia, zastał Marianne śpiącą na kanapie, podczas gdy Abra, teraz już czteroletnia, zanurzała swoją lalkę wnocniku. Wiedział, że coś musi sięzmienić.
– Jesteśwykończona.
– Abra jest wstanie coś zmajstrować, zanim zdążysz powiedzieć „ele mele dudki, gospodarzmalutki”.
– Nie dasz tak dłużej rady, Marianne.
Pozostali członkowie parafii zauważyli, jak wygląda Marianne, iwyrazili swoje zaniepokojenie. Priscilla Matthews rozmawiała znimi po niedzielnym nabożeństwie. Jej mąż postawił płotek wsalonie po to, żeby ich czteroletnia Penny nie mogłauciekać.
– Cały pokój jest jednym wielkim placem zabaw, Marianne. Poddałam się ispakowałam wszystko, co może się potłuc. Dlaczego Zeke nie przyprowadzi do nas Abry popołudniami kilka razy wtygodniu? Mogłabyś odpocząć, nie martwiąc się, inikt by ci nie przeszkadzał przez paręgodzin.
Marianne stawiała opór, ale Zeke przekonywał ją, że to idealnerozwiązanie.
Zeke przyniósł drewno, gwoździe, papier ścierny oraz kamienie izaczął pracę nad budową sypialni ztyłu domu. Dziewięcioletni Joshua siedział na deskach, przytrzymując je, podczas gdy Zeke ciął. Jeden zparafian podłączył przewody elektryczne. Inny zbudował łóżko zwysuwanymi szufladami ipomógł Zekemu zamontować okna wychodzące naogródek.
Mimo iż Zeke nie podchodził zbyt entuzjastycznie do myśli, że jego syn przeprowadza się do wąskiego pokoju przerobionego ztylnego tarasu, Joshua uwielbiał swój „fort”. Jego najlepszy kumpel, Davy Upton, przyszedł do niego na noc, ale pokój był tak ciasny, że Zeke rozbił im namiot na trawniku. Kiedy wrócił do domu, osunął się nafotel.
– Fort jest zamały.
Marianne się uśmiechała, Abra wdrapała się do niej na fotel, na stole leżała otwarta książka zopowieściamibiblijnymi.
– Nie słyszałam, żeby Joshua narzekał. Ci dwaj wydawali się szczęśliwi jak skowronki, Zeke.
– Pókico.
Jeśli Joshua odziedziczył coś po swoim ojcu iwujkach zIowa, przerośnie tę przestrzeń, zanim pójdzie do szkołyśredniej.
Zeke włączył radio iprzejrzał pocztę. Wradiu nie słychać było nic prócz złych wiadomości. Ambicje Hitlera rosły. Niezaspokojony Führer wciąż wysyłał samoloty na zachód nad kanałem La Manche, by bombardować Anglię, podczas gdy wojska szturmowały rosyjskie granice na wschodzie. Charles Lydickson, miejscowy bankier, mówił, że to tylko kwestia czasu, zanim Ameryka przyłączy się do wojny. Ocean Atlantycki nie stanowił żadnej przeszkody dla przemierzających go niemieckich U-Bootów chętnych zatopić każdystatek.
Zeke podziękował Bogu, że Joshua ma dopiero dziewięć lat imomentalnie ogarnęło go poczucie winy na myśl otym, ilu ojców ma synów, którzy mogą wkrótce zostać wysłani nawojnę.
Kiedy Marianne skończyła czytać opowieść oDawidzie iGoliacie, przytuliła Abrę mocniej. Dziecko było na wpół śpiące, aMarianne wyglądała na zbyt zmęczoną, żeby ją podnieść. Kiedy tylko podjęła próbę, Zeke poderwał się zkrzesła.
– Pozwól mi dzisiaj utulić ją dosnu.
Zabrał Abrę zkolan Marianne. Dziecko rozpłynęło się wjego objęciu, zgłową na jego ramieniu ikciukiem wbuzi. Położył ją iotulił kołdrą, następnie pochylił głowę. Złożyła rączki do modlitwy, aon objął je swoimidłońmi.
– Ojcze nasz, któryś jest wniebie... – Kiedy skończyli, pochylił się iucałowałją.
– Śpijsłodko.
Zanim zdołał podnieść głowę, owinęła wokół jego szyi swojerączki.
– Kocham cię, tatusiu.
Odpowiedział, że też ją kocha. Cmoknął ją woba policzki iczoło iwyszedł zpokoju.
Marianne wyglądała mizernie. Zmarszczył brwi. Pokręciła głową zdelikatnymuśmiechem.
– Nic mi nie jest, Zeke. Jestem tylko zmęczona. Nie dzieje się nic, czego dobry sen nie mógłbyuleczyć.
Zeke zrozumiał, że to nieprawda, kiedy zaczęła się podnosić ilekko się zachwiała. Podniósł ją, żeby zanieść do sypialni, gdzie usiadł na łóżku, trzymając ją nakolanach.
– Wzywamlekarza.
– Przecież wiesz, co powie. – Zaczęłapłakać.
– Musimy zacząć robić inne plany. – Nie miał serca powiedzieć tego dosadniej, ale ona wiedziała, co ma namyśli.
– Nie oddamAbry.
– Marianne...
– Ona mniepotrzebuje.
– Ja też ciępotrzebuję.
– Kochasz ją tak bardzo jak ja, Zeke. Jak możesz wogóle myśleć, żeby jąoddać?
– Wogóle nie powinniśmy byli brać jej dodomu.
Zeke kołysał żonę przez chwilę, apóźniej pomógł jej zdjąć szlafrok ipołożył do łóżka. Pocałował ją, zgasił światło, ana koniec zamknąłdrzwi.
Omal nie potknął się oAbrę siedzącą po turecku na środku korytarza zmisiem przytulonym do piersi ikciukiem wustach. Ogarnęło go złe przeczucie. Ile mogłausłyszeć?
Wziął ją naręce.
– Powinnaś być włóżku, łobuziaku. – Kładąc ją ponownie, Zeke poklepał jej nosek. – Tym razem tu zostań. – Pocałował ją. – Idźspać.
Zatapiając się wfotelu wpokoju gościnnym, włożył głowę między dłonie. Czy źle Cię zrozumiałem, Panie? Czy pozwoliłem Marianne dać się przekonać, kiedy Ty miałeś inne plany dla Abry? Wiesz, jak bardzo kocham je obie. Co powinienem terazzrobić?
Mimo że tatuś włączył ogrzewanie, żeby było ciepło przed jutrzejszym nabożeństwem, Abra marzła wpierwszej ławce, słuchając jak mamusia ćwiczy psalmy na pianinie. Pani Mitzi powiedziała, że bez ogrzewania iwłaściwego gospodarowania wkościele czuć wilgoć igrzyb, zupełnie jak na cmentarzu. Abra powiedziała jej, że nie wie, czym pachnie cmentarz, aPani Mitzizareagowała:
– Nie patrz tak na mnie, panienko. Znajdę się tam tylko, jeśli zaniosą mnie wdębowejskrzyni.
Deszcz bębnił odach iszyby. Tatuś przeglądał notatki zkazaniem wswoim małym gabinecie. Joshua wyszedł wmundurku harcerskim sprzedawać choinki na rynku. Do Świąt zostały niecałe trzy tygodnie. Mamusia pozwoliła Abrze pomóc wpieczeniu pierników dla obłożnie chorych oraz ustawieniu stajenki na kominku. Tatuś iJoshua przyozdobili dom kolorowymi światełkami. Abra lubiła wychodzić po obiedzie na zewnątrz przed furtkę, żeby popatrzeć na oświetlonydom.
Mamusia zamknęła śpiewnik, odłożyła go na bok iwstała.
– Dobrze, kochanie. Teraz twoja kolejpoćwiczyć.
Abra wyskoczyła zławki iradośnie podbiegła do pianina. Mamusia podniosła ją, posadziła na ławce ipozwoliła jej grać. Sama usunęła się na bok, jedną rękę opierając mocno opianino, adrugą przyciskając do klatki piersiowej. Przez chwilę oddychała ciężko, po czym uśmiechnęła się zachęcająco iułożyła nuty dla początkujących nastojaku.
– Najpierw zagraj gamę, anastępnie „Cichą noc”. Daszradę?
Zwykle mamusia stała tuż obok niej, chyba że nie czuła się najlepiej. Abra uwielbiała grać na pianinie. To była jej ulubiona zabawa. Zagrała gamę iakordy, chociaż ciężko było trafić wszystkie nuty za jednym razem. Przećwiczyła „Cichą noc”, „Przybieżeli do Betlejem” i„Wżłobie leży”. Za każdym razem gdy skończyła którąś, mamusia mówiła, że świetnie sobie radzi, aAbra czuła przyjemne ciepło wśrodku.
Tatuś wszedł dokościoła.
– Myślę, że czas pójść do domu. – Objął mamusię ramieniem ipomógł jej wstać. Rozczarowana Abra zamknęła wieko pianina ipotruchtała za nimi do samochodu. Mamusia przeprosiła, że jest taka zmęczona, atatuś powiedział, że nic jej nie będzie, musi tylko odpocząć kilkagodzin.
Mamusia protestowała, kiedy tata niósł ją do domu. Usiadł znią wich sypialni na kilka minut. Następnie wszedł dosalonu.
– Abro, pobaw się cichutko, pozwólmy mamusi przespać siętrochę.
Kiedy tylko tata wrócił do samochodu, Abra wymknęła się do sypialni rodziców iwspięła się nałóżko.
– Moja dziewczynka – powiedziała mama iopatuliła jąkołdrą.
– Znowu jesteśchora?
– Cichutko. Nie jestem chora. Tylko zmęczona. – Zasnęła, aAbra została znią, dopóki nie usłyszała samochodu na podjeździe. Wymknęła się złóżka ipobiegła do salonu, wyjrzeć przez frontowe okno. Tata odwiązywał właśnie choinkę zdachu starego, szarego samochodu markiplymouth.
Piszcząc zpodekscytowania, Abra zimpetem otworzyła drzwi wejściowe izbiegła po schodach. Podskakując, klaskała wdłonie.
– Jaka onaduża!
Joshua wszedł tylnymi drzwiami, jego policzki zarumieniły się zzimna, ajego oczy błyszczały. Sprzedaż choinek poszła dobrze. Jeśli drużyna zbierze wystarczającą ilość pieniędzy wtym roku, wszyscy będą mogli pojechać na obóz do Dimond-O niedaleko Yosemite. Jeśli nie, Joshua już rozmawiał zWeirami iMcKennami, sąsiadami zkońca ulicy, którzy zatrudnią go do koszenia trawnika. Zgodzili się płacić pięćdziesiąt centów tygodniowo. Razy dwa to cztery dolary miesięcznie! Brzmiało jak sporo pieniędzy. „Zaoszczędzę wystarczająco, żeby zapłacić samemu zaobóz”.
Po kolacji mamusia nalegała, że pozmywa naczynia, atacie kazała otworzyć pudełko zozdobami izacząć ubierać choinkę. Tata rozplątał sznur światełek, które owinął wokół drzewka. Zapalił je, zanim zaczął odpakowywać ozdoby, które wręczał pojedynczo Joshui iAbrze dopowieszenia.
– Ty zajmij się górnymi gałązkami, synu, adolną część zostawAbrze.
Coś stłukło się wkuchni. Tata zerwał się na równe nogi ipobiegł dokuchni.
– Marianne? Wszystko wporządku?
Wystraszona Abra upuściła na podłogę szklaną bombkę. Pochyliła się, żeby pozbierać kawałki potłuczonego szkła, ale Joshua jąodsunął.
– Ostrożne. Ja to zrobię. Możesz się skaleczyć. – Kiedy wybuchła płaczem, przytulił ją mocno. – Już wporządku, niepłacz.
Abra przylgnęła do niego, jej serce waliło szybko imocno, kiedy słuchała, jak mama ztatą się kłócą. Starali się mówić cicho, ale Abra itak ich słyszała. Usłyszała, jak zamiatają, apotem wyrzucają coś do kosza na śmieci pod zlewem. Drzwi się otworzyły ipojawiła się mama, uśmiech znikł zjejtwarzy.
– Co sięstało?
– Stłukłabombkę.
Tata podniósłAbrę.
– Nie skaleczyłaśsię?
Pokręciła głową. Tata pogładziłją.
– Wtakim razie nie ma powodu do zmartwień. – Przytulił ją iodstawił na podłogę. – Wy dwoje skończcie dekorować drzewko, aja rozpalę wkominku.
Mama włączyła radio iznalazła program muzyczny. Siadając wfotelu, wyciągnęła robótkę zkoszyka. Abra wspięła się na fotel. Mama pocałowała ją wczoło.
– Nie chcesz zawiesić ozdób nachoince?
– Chcę posiedzieć ztobą.
Tata spojrzał przez ramię, układając drewno na rozpałkę. Jego twarz byłaponura.
Niedziela była zimna, ale deszcz przestał padać. Rodzice gromadzili się wsali spotkań ze swoimi dziećmi, przyprowadzając je na szkółkę niedzielną, podczas gdy sami wybierali się do „dużego kościoła” na nabożeństwo. Abra wypatrzyła Penny Matthews ipobiegła przed mamą. Kiedy ją dogoniła, chwyciły się za ręce irazem poszły nazajęcia.
Po szkółce niedzielnej pani Matthews przyszła odebrać Penny. Mama pomagała pani Mitzi zmywać iwycierać talerze po ciasteczkach. Tata rozmawiał zostatnimi maruderami. Kiedy już wszyscy wyszli, rodzina weszła do kościoła. Mama wyrównała stos śpiewników ipozbierała porozrzucane biuletyny. Tata odłożył błyszczący mosiężny świecznik znaczyniami liturgicznymi. Abra siedziała na ławce przy pianinie, machając nogami igrającakordy.
Drzwi kościoła otworzyły się ztrzaskiem. Wparował jakiś mężczyzna. Mama wyprostowała się zręką przyciśniętą dopiersi.
– Clyde Eisenhower, co się stało? Wystraszyłeś mnie naśmierć.
Mężczyzna zarumienił się iposmutniał.
– Japończycy zbombardowali jedną zbaz naszej marynarki wojennej naHawajach!
Jak tylko dotarli do domu, tata włączył radio. Zdjął marynarkę ipowiesił ją na oparciu kuchennego krzesła, zamiast odłożyć do szafy wsypialni, jak to miał wzwyczaju.
...Jak potwierdził prezydent Roosevelt, Japończycy zaatakowali Pearl Harbor na Hawajach zpowietrza. Zaatakowano całą amerykańską bazę floty ilotnictwa na wyspie Oahu... – oznajmił zasmucony głos wradiu.
Mama opadła na krzesło wkuchni. Tata zamknął oczy ipochyliłgłowę.
– Wiedziałem, że ten momentnadejdzie.
Mama pomogła Abrze wdrapać się na jej kolana isiedziały cicho, słuchając głosu, który nie przestawał mówić obombardowaniu, zatapianiu statków oraz ludziach, którzy płonęli żywcem. Mama zaczęła płakać, co wywołało łzy także uAbry. Mama przytuliła ją mocniej izaczęła kołysać wswoichramionach.
– Wszystko dobrze, skarbie, wszystkodobrze.
Ale Abra wiedziała, że tonieprawda.
Panna Mitzi otworzyła drzwi zuśmiechem.
– Czyż to nie moja mała ulubienica?! – Zarzuciła szal na ramię irozpostarła ręce wpowitalnymgeście.
Roześmiana Abra przytuliła się doniej.
– Jak długo mogę cię zatrzymać tymrazem?
– Tak długo, jak zechcesz – powiedziała mama, krocząc za nimi do pokojugościnnego.
Abra lubiła spędzać czas zpanią Mitzi. Cały salon wypełniony był bibelotami, aona nie miała nic przeciwko temu, żeby Abra się nimi bawiła. Czasami robiła kawę, którą nalewała Abrze do filiżanki, pozwalając jej wlać tyle śmietanki idosypać tyle cukru, ile tylkochciała.
Mitzi wyglądała nazaniepokojoną.
– Marianne, wyglądasz na potworniezmęczoną.
– Wracam do domu iutnę sobie przyjemną, długądrzemkę.
– Zdecydowanie powinnaś, moja droga. – Mitzi cmoknęła ją wpoliczek. – Nie przemęczajsię.
Mama pochyliła się, żeby uściskać Abrę. Pocałowała ją woba policzki ipogłaskała po głowie, kiedy sięprostowała.
– Bądź grzeczna, kochanie.
Mitzi uniosła podbródekAbry.
– Idź zapolować – powiedziała.
Mitzi odprowadziła mamę do przedpokoju, gdzie rozmawiały jeszcze kilka minut, podczas gdy Abra wędrowała po salonie, szukając swojej ulubionej figurki – błyszczącego porcelanowego łabędzia zbrzydkim kaczątkiem ujego boku. Znalazła go na narożnym stoliku przykrytego szalem boa zpiór.
Mitzi wróciła dosalonu.
– Tak szybko znalazłaś. – Odstawiła figurkę na kominku. – Następnym razem będę musiała znaleźć lepszą kryjówkę. – Pocierając ręce osiebie, zaplotła palce istrzeliła kostkami. – Co powiesz na małe pobrzękiwanie? – Rozsiadła się przed starym pianinem izaczęła uderzać wklawisze wrytm wesołej melodii. – Jak już nauczysz się grać Bacha, Beethovena, Chopina iMozarta, nauczę cię, jak grać fajne kawałki. Jej dłonie biegały po klawiszach. Wstała odpychając krzesło na bok, ale nadal grając odstawiła jedną nogę, by nieporadnie nią stepować naboku.
Abra śmiała się, ale naśladowała jej ruchy. Mitzi sięwyprostowała.
– To tylko mała rozgrzewka. – Zarzuciła koniec szala ponownie wokół szyi, uniosła podbródek iprzybrała surowy wyraz twarzy. – Teraz musimy być poważne. – Odsunęła się iskinęła ręką na Abrę, żeby usiadła na stołku. Abra chichocząc zajęła miejsce, podczas gdy Mitzi rozkładała nuty. – Zaczniemy od nieco uproszczonegoBeethovena.
Abra grała, dopóki zegar na kominku nie wybił czwartej. Mitzi spojrzała nazegarek.
– Pobaw się wprzebieranki przez chwilę, aja zadzwonię dokogoś.
Abra ześliznęła się zestołka.
– Mogę poprzymierzać twojąbiżuterię?
– Pewnie, że możesz, skarbie. – Mitzi wskazała na sypialnię. – Zerknij do szafy, możesz przeszukać również szuflady. Przymierz, co tylkochcesz.
Abra znalazła szkatułkę pełną błyszczących skarbów. Włożyła parę kryształowych kolczyków ikrótki naszyjnik zczerwonymi paciorkami. Dodała perły ijeszcze jeden naszyjnik, tym razem zkoralikami czarnymi jak węgiel. Podobał się jej ciężar blasku isławy wokół jej szyi. Zauważyła puderniczkę zróżem inałożyła odrobinę na oba policzki. Następnie użyła kredki do brwi. Pośród sterty małych sztyftów wybrała najciemniejszą zczerwonych szminek. Otworzyła szeroko usta, naśladując kobietę, którą widziała kiedyś wdamskiej toalecie przy kościele irozsmarowała szminkę. Sięgnęła po więcej kosmetyków iprzypudrowała policzki, pokasłując, kiedy spowił ją słodko pachnącyobłok.
– Wszystko wporządku? – Mitzi zawołała zsąsiedniegopokoju.
Wymachując rękoma przed twarzą, Abra odpowiedziała, że nic jej nie jest izadowolona podążyła wstronę garderoby Mitzi. Włożyła kapelusz zszerokim rondem oraz ogromną czerwoną kokardą. Znalazła też czarny szal zdługimi frędzlami ikwiatowym haftem. Mitzi miała całe mnóstwo butów. Abra usiadła, żeby rozsznurować swoje ciżemki, po czym wsunęła stopy wczerwoneszpilki.
– Omatko! – Mitzi podbiegła izłapała ją za rękę. – Pastor Zeke przyjdzie cię odebrać. Muszę to zciebie zmyć, zanim tu dotrze. – Śmiała się, kiedy złapała za kapelusz ijednym ruchem odesłała go zpowrotem do szafy. Rozwinęła szal. – Admirał dał mi go, kiedy śpiewałam wkabarecie wParyżu, jakieś sto pięćdziesiąt lattemu.
– Co to takiego „kabaret”?
– Och, zapomnij, że otym wspomniałam. – Mitzi rzuciła szal na różowy pled rozciągnięty na łóżku. – Ite stare naszyjniki! Dobry Boże. Ile ich na siebie włożyłaś? Jestem zaskoczona, że nie ugięłaś się pod ich ciężarem. Ateraz chodź do łazienki. – Mitzi rozsmarowała zimny krem, apotem jeszcze raz wytarła jej twarz. Zachichotała. – Wyglądasz jak mały klaun ztymi czarnymi brwiami iczerwonymi ustami. – Znowu zachichotała, szorując policzki Abry tak, że aż zaczęły jąswędzieć.
Rozległ się dzwonek dodrzwi.
– Cóż, tyle mogłam zrobić. – Odrzuciła ręcznik na bok, wyprostowała sukienkę Abry, przeczesała palcami jej włosy ipoklepała ją po policzku. – Wyglądasz świetnie, cukiereczku. – Wzięła ją za rękę izaprowadziła zpowrotem do salonu. – Zaczekaj tutaj. – Podeszła do drzwi iotworzyła je cicho. – Proszę wejść, pastorzeZeke.
Tata spojrzał na Abrę, unosząc brwi ze zdumienia. Jego usta drgnęły, gdy spojrzał kątem naMitzi.
– Hmmmm.
Mitzi zaplotła ręce ztyłu pleców iuśmiechnęła sięniewinnie.
– Cała odpowiedzialność po mojej stronie, Zeke. – Uśmiechnęła się. – Powiedziałam jej, żeby założyła na siebie, co tylko zechce, kiedy ja poszłam zadzwonić do Marianne. Zapomniałam owszelkich pokusach, jakie czekają wsypialni. Marianne wydawała się taka zmęczona, więc powiedziałam, że zadzwonię do ciebie. Nie myślałam, że zdążysz przedpiątą.
Tata wyciągnąłrękę.
– Abro, czas dodomu.
Mama spała na kanapie. Podniosła się, ale tata kazał jej odpoczywać wczasie przygotowywania przez niego obiadu. Poprosił Abrę, żeby pobawiła się cicho. Joshua wszedł tylnymi drzwiami irozmawiał ztatą. Zadzwonił telefon. Po raz pierwszy, odkąd Abra pamięta, tata gozignorował.
Kiedy wszyscy usiedli do kolacji, mama wyglądała już lepiej. Tata zmówił modlitwę. Rozmawiali otym, jak każde znich spędziło dzień. Joshua posprzątał ipozmywał naczynia. Abra próbowała mu pomóc, ale jąodegnał.
– Będzie szybciej, jak zrobię tosam.
Mama położyła się wcześniej. Tata też poszedł spać, kiedy tylko położył Abrę. Abra leżała potem, słuchając niskiego dźwięku ich głosów. Długo nie mogłazasnąć.
Abra obudziła się wciemności iusłyszała, jak zamykają się drzwi frontowe. Tata wyszedł na swoją poranną modlitwę. Pamiętała, jak zabierał ją ze sobą na te spacery iżałowała, że już tego nierobi.
Dom wydawał się zimny iciemny, kiedy go wnim nie było, mimo że mama spała wpokoju obok, aJoshua wswoim forcie. Odkryła się iwymknęła cichaczem do sypialni rodziców. Mama poruszyła się, by unieśćgłowę.
– Co się stało, kochanie?
– Bojęsię.
Abra wspięła się na łóżko iwśliznęła pod kołdrę, którą uniosła mama. Mama objęła ją ramieniem, przykryła iprzytuliła, aAbra zanurzyła się wciepłym uścisku, czując, jak ogarnia ją senność. Obudziła się, kiedy mama wydała zsiebie dziwny dźwięk, cichy jęk, po czymwymamrotała:
– Panie, nie teraz. Proszę. Nie teraz. – Jęknęła raz jeszcze, ajej ciało zesztywniało. Przekręciła się naplecy.
Abra odwróciła się doniej.
– Mamusiu?
– Idź spać, kochanie. Wracaj do łóżka – mówiła wymuszonym głosem, jakby robiła to przez zaciśnięte zęby. Załkała, następnie wypuściła powietrze irozluźniłasię.
– Mamusiu? – Kiedy nie odpowiedziała, Abra opatuliła się izwinęła wkłębek obokniej.
Budząc się nagle, Abra poczuła jak zimne, silne ręce podnoszą ją złóżka.
– Abro, wracaj do swojego łóżka – wyszeptałtata.
Zimne powietrze spowodowało, że zadrżała. Opatuliła się własnymi rękoma ispojrzała przez ramię, kiedy kierowała się wstronędrzwi.
Tata podszedł dołóżka.
– Odsypiasz, kochanie? – zapytał miękkim, kochającym głosem, kiedy pochylał się, żeby pocałować mamę. – Marianne? – Wyprostował się izapalił światło. Kiedy odrzucił kołdrę ipodniósł jej ciało, jej imię wydobyło się zjego krtani wochrypłympłaczu.
Mama zwisała wramionach taty niczym bezwładna szmaciana lalka, jej usta ioczy byłyotwarte.
Tata usiadł na łóżku, kołysząc się znią wprzód iw tył, iszlochał:
– Boże, nie... nie... nie.
Dał Pan i zabrał Pan.
Niech będzie imię Pańskie błogosławione!
Job 1:21
Joshua siedział wpierwszej ławce wkościele, patrząc na swojego ojca przez oczy zamglone łzami. Abra siedziała obok niego, ciało miała skostniałe, ałzy spływały po jej bladych policzkach. Kiedy Joshua wziął jej rękę, jej lodowate palce ścisnęły jego dłoń. Ławki za nimi były wypełnione żałobnikami, niektórzy znich cicho szlochali. Tata urwał swoje przemówienie wpół słowa, po czym wzdrygnął się, az oczu popłynęły mu strumienie łez. Stał przez moment zopuszczoną głową, milcząc. Ktoś zaszlochał iJoshua nie wiedział, czy to on, czy Abra wydała zsiebie tendźwięk.
Pan ipani Matthews przenieśli się zrzędu za nimi, by usiąść obok. Penny wcisnęła się wśrodek pomiędzy matkę aAbrę iwzięła Abrę za rękę. Pan Matthews usiał po drugiej stronie iobjął ramieniemJoshuę.
Tata spojrzał na nich, powoli unoszącgłowę.
– Ciężko jest pożegnać się zosobą, którą się kochało, nawet jeśli wiesz, że się jeszcze spotkacie. Marianne była cudowną żoną imatką. – Mówił otym, jak się poznali wdzieciństwie, kiedy mieszkali na farmie wIowa. Mówił orodzinie, której Joshua nigdy nie poznał, ponieważ mieszkali zbyt daleko. Wysłali wieniec kwiatów. Głos taty był coraz cichszy icoraz bardziej przymuszony. – Jeśli jest ktoś, kto chciałby powiedzieć kilka słów lub podzielić się historią oMarianne, bardzoproszę.
Jeden po drugim ludzie zaczęli wstawać. Mama przyjaźniła się zwieloma osobami iwszyscy mieli miłe rzeczy do powiedzenia na jej temat. Jedna zpań stwierdziła, że Marianne była wojownikiem modlitwy. Inna, że była świętą. Kilkoro starszych parafian przypomniało, że nieraz przynosiła zapiekanki idomowe wypieki. „Przychodziła zmałą dziewczynką. To mnie rozweselało”. Młoda matka zdzieckiem na rękach stanęła ipowiedziała, że Marianne zawsze znalazła sposób, by zaprosić Boga do ichrozmowy.
W kościele zapadła cisza. Nikt się nie poruszył. Wstała pani Mitzi. Jej syn, Hodge Martin, coś szepnął, ale przecisnęła się przez niego do nawy bocznej iskierowała do przodu. Po drodze wydmuchała nos, achusteczkę wepchnęła do rękawa swetra. Pokonała trzy stopnie iusiadła przy pianinie. Uśmiechnęła się do taty, który nadal stał naambonie.
– Moja kolej, Zeke.
Tata skinąłgłową.
Mitzi spojrzała na Joshuę, apotem utkwiła wzrok wAbrze.
– Kiedy po raz pierwszy Marianne przyprowadziła Abrę na lekcję gry na pianinie, zastanawiałam się, dlaczego nie uczy jej sama. Wszyscy wiemy, jak dobrze grała. Odpowiedziała, że nigdy nie nauczyła się grać niczego innego poza pieśniami religijnymi, achciała, żeby Abra umiała grać każdy rodzaj muzyki. Zapytałam, który utwór lubi najbardziej iMarianne mnie zaskoczyła. – Przymierzając ręce do klawiszy, Mitzi spojrzała wgórę. – To dla ciebie, skarbie. Mam nadzieję, że tańczysz tam na górze. – Przytupnęła nogą kilka razy, wystukując rytm izaczęła grać ragtime’ową kompozycję „Maple LeafRag”.
Hodge Martin zsunął się lekko wławce izakrył twarz dłonią. Niektórzy wyglądali na zszokowanych, ale tata się śmiał. Joshua również, ocierając łzy ztwarzy. Kiedy Mitzi skończyła, spojrzała na tatę, jego twarz złagodniała, izaczęła grać jedną zulubionych pieśni mamy. Tata zamknął oczy, po czym zacząłśpiewać:
– Jezus żyje, zNim ija! Śmierci, gdzież twej grozycienie?...
Ludzie przyłączali się po kolei, aż śpiewał całykościół:
– Jezus żyje, wiec mi da zmartwychwstanie izbawienie.
Tata zszedł po schodach, aPeter Matthews ubrany wczarny garnitur wstał, ujął Joshuę pod ramię idołączył wraz znim do pozostałych żałobników niosących trumnę. Wszyscy wierni wstali, kontynuując śpiew:
– Do swej chwały przyjmie mnie, tej ufności trzymamsię.
Joshua ujął dłoń Abry ipodążyli za tatą oraz mężczyznami niosącymi trumnę mamy do karawanu zaparkowanego nachodniku.
Trzy tygodnie po pogrzebie mamy samochód zepsuł się na podjeździe, wydając głośny huk. Tata wysiadł izajrzał pod maskę, podczas gdy Abra czekała na przednim siedzeniu. Po kilku minutach tata ze spiętą twarzą trzasnął maską. Otworzyłdrzwi.
– Chodź, Abro. Musimy iść pieszo doszkoły.
Było zimno, zust leciała para, jednak szybko zrobiło jej się ciepło, ponieważ musiała dotrzymać tempa tacie, który stawiał długie kroki. Wolałaby nie iść do szkoły. Nie musiała chodzić do szkoły przez tydzień po śmierci mamy. Kiedy już poszła, jeden zchłopców naśmiewał się zniej, że ryczy jak dziecko. Dopiero Penny kazała mu się zamknąć istwierdziła, że sam by płakał, gdyby jego mama umarła, aon by był przy tym obok niej. Wiedziała otym, bo jej mama tak powiedziała. Następnego dnia jakaś dziewczynka na placu zabaw oświadczyła Abrze, że Abra nigdy nie miała matki, apastor Zeke znalazł ją pod mostem, gdzie ludzie wyrzucają niechcianekociaki.
Abra potknęła się iprawie upadła, ale tata złapał ją zarękę.
– Mogę pójść ztobą dokościoła?
– Musisz iść doszkoły.
Nogi już ją bolały, anadal mieli kilka ulic doprzejścia.
– Będziemy musieli wrócić do domupieszo?
– Prawdopodobnie. Jeśli będziesz zbyt zmęczona, żeby iść, zaniosęcię.
– Możesz mnie terazzanieść?
Podniósł ją ioparł nabiodrze.
– Tylko jedną przecznicę. Wystarczająco, żebyśodpoczęła.
Położyła głowę na jegoramieniu.
– Tęsknie zamamusią.
– Jateż.
Tata nie puścił jej, dopóki nie byli ojedną przecznicę od szkoły. Przykucnął iprzytrzymał ją zaramiona.
– Pani Matthews odbierze cię izostaniesz dziś po południu uPenny. Przyjdę po ciebie kwadrans popiątej.
Jej ustazadrżały.
– Ja chcę dodomu.
– Nie kłóć się ze mną, Abro. – Pocałował ją wpoliczek. – Muszę robić to, co jest dla ciebie najlepsze, czy tego chcesz, czynie.
Wtedy zaczęła płakać, aon jąprzytulił.
– Proszę, nie płacz. – Brzmiał, jakby sam ledwo powstrzymywał się od łez. – Itak jest już ciężko, nie możesz cały czas płakać. – Pogładził palcem jej nosek iuniósł podbródek. – Ateraz marsz doszkoły.
Kiedy lekcje się skończyły, pani Matthews czekała już przed drzwiami do klasy, rozmawiając zmamą Robbiego Austina. Wyglądała na zasmuconą ipoważną, dopóki ich niezobaczyła.
– Są imoje dziewczynki! – Cmoknęła wpoliczek najpierw Penny, później Abrę. – Jak wam minąłdzień?
Penny opowiadała bez końca wdrodze dosamochodu.
– Wskakujcie obie. – Pani Matthews pozwoliła im obu usiąść zprzodu, Abra na środku. Penny nie przestawałatrajkotać.
W domu pachniało świeżo upieczonymi ciastkami. Pani Matthews nakryła stół kuchenny na przyjęcie przy herbatce. Popijały sok jabłkowy ijadły ciasteczka. Abra poczuła się niecolepiej.
W pokoju Penny na poddaszu stało łóżko zbaldachimem przykryte różową narzutą ibiała komoda, aściany pokryte były tapetą wróżowo-białe kwitnące kwiaty. Pod oknem znajdowało się wyściełane siedzenie, zktórego można było wyglądać na ogród przed domem. Wczasie, kiedy Penny przeszukiwała pudełko zzabawkami, Abra usiadła przy oknie ipatrzyła na trawnik zbiałym, otaczającym go płotkiem. Przypomniała sobie, jak wlecie czerwone róże przykrywają pergolę. Mama kochała róże. Abra poczuła, jak klucha rośnie jej wgardle.
– Pokolorujmy! – Penny rozsypała kolorowanki na kwiecistym dywanie iotworzyła pudełko po butach wypełnione kredkami. Abra się przyłączyła. Penny gadała igadała, podczas gdy Abra nasłuchiwała, kiedy zegar po dziadku stojący na dole wybije piątą. Później czekała już tylko na dzwonek do drzwi. Wreszcie zadzwonił. Tatuś przyszedł po nią, tak jakobiecał.
Penny jęknęłagłośno.
– Nie chcę, żebyś szła! Tak dobrze się bawimy! – Poszła za Abrą do przedpokoju. – Chciałabym, żebyś była moją siostrą. Wtedy mogłybyśmy bawić się razem przez cały czas. – Tata ipani Matthews stali wprzejściu, rozmawiając szeptem. – Mamusiu? – zapytała Penny błagalnym głosem. – Czy Abra może zostać na noc? Prooooszę?
Penny odwróciła się ochoczo doAbry.
– Możemy zagrać wchińczyka iposłuchać „One Man’s Family” wradiu.
Tatuś stał niżej zkapeluszem wdłoni ipatrzył na Abrę. Widać było, że jestzmęczony.
– Nie ma pidżamy ani ubrań na jutro doszkoły.
– To akurat żaden problem. Penny iAbra noszą ten sam rozmiar. Mamy nawet dodatkową szczoteczkę dozębów.
– No to świetnie! – Penny podskakiwała radośnie. – Chodź, Abra. Pobawimysię!
Abra podbiegła do taty, złapała go za rękę iprzytuliła się. Chciała iść do domu. Tata odsunął ją, pochylając się kuniej.
– Do domu kawał drogi, Abro. Myślę, że to dobry pomysł, żebyś przenocowała tutaj. – Kiedy zaczęła protestować, położył jej palec na ustach. – Nic ci niebędzie.
Zeke zerknął do Joshui, zanim wyszedł na poranny spacer. Abra spędziła ostatnie trzy noce urodziny Matthewsów. Zamknął drzwi, położył klucz pod doniczką iposzedł wstronę Main Street. Kierował się nią na północ, aż do obrzeży miasta, dopóki nie dotarł do cmentarza. Był na grobie Marianne już tyle razy wciągu ostatnich kilku tygodni, że mógłby odnaleźć drogę nawet bez światła księżyca. Biały marmurowy nagrobek rzucał blask wciemności.
Jego serce pragnęło jej obecności. Mieli wzwyczaju rozmawiać każdego ranka wkuchni, zanim dzieci wstały. Aon teraz właśnie potrzebowałrozmowy.
Włożył ręce dokieszeni.
– Pani Welch przyszła wczoraj dokościoła.
Pracownica opieki społecznej złożyła kondolencje, zanim zaczęła zadawać pytania. Przełknął ślinę, powstrzymującłzy.
– Przepraszam, że byłem taki samolubny, Marianne. Przepraszam, że dałem się przekonać, żeby wziąć Abrę do domu, mimo iż wiedziałem, że adopcja jest wykluczona ze względu na twoje zdrowie. Poddałem się, bo wiedziałem, jak bardzo pragnęłaś drugiego dziecka. – Zamknął oczy ipotrząsnął głową. – Nie. To nieprawda. Poddałem się, ponieważ ja też ją kochałem. – Przez moment nie mógł mówić. – Pracuję cały dzień, każdego dnia, Marianne. Wiesz, jakie są wymogi posługi duszpasterskiej. Izawodzę na całej linii. Zawiodłem, bo cię nie ochroniłem. Zawodzę jako ojciec. Zawodzę jako pastor. Jestem tak pogrążony we własnym żalu, że czuję się przytłoczony problemami innych. – Uśmiechnął się ponuro. – Wiem, że sam mówiłem to już setki razy tym, którzy przechodzą kryzys, ale jeśli jeszcze jedna osoba powie mi, że wszystko się poukłada, to... – Poczuł, jak ściska mu się gardło. – Abra ma zaledwie pięć lat. Potrzebuje matki. Potrzebuje też ojca, którego nikt nie wzywa wśrodku nocy, bo makryzys.
Nie było łatwego rozwiązania. Zeke położył rękę na usypanejziemi.
– Porozmawiam dzisiaj zPeterem iPriscillą na temat adopcji Abry. Wiesz, że chcieli ją od samego początku, aodkąd odeszłaś, zaoferowali się pomóc wkażdy możliwy sposób. Wiem, że chętnie przyjmą ją do swojej rodziny. – Zeke powstrzymywał łzy, patrząc daleko przed siebie. – Pani Welch nie jest pewna, czy to się uda. Myśli, że Abra łatwiej przystosowałaby się wzupełnie nowym miejscu. Może to samolubne, ale chcę, żeby była blisko, nie gdzieś daleko, winnym mieście iz zupełnie obcymiludźmi.
Czy podejmował kolejną decyzję, której będzie żałował? Nie żeby kiedykolwiek żałował pięciu lat spędzonych zAbrą. Marianne była takaszczęśliwa.
– Marianne, wiesz, jak bardzo ją kocham. Boli mnie, że muszę ją oddać. Mam nadzieję, że postępuję słusznie. – Usiadł, całe jego ciało drżało wkonwulsyjnym płaczu. – Ona nie zrozumie. – Otarł twarz. Pozwolił łzom płynąć. – Wybacz mi, proszę. Wybaczmi.
Jeśli pani Welch zmieni zdanie, Abra zostanie mu odebrana wmniej subtelny sposób iumieszczona gdzie indziej. Nie wiedziałby, gdzie jest. Nie mógłby widzieć, jakdorasta.
Zeke wrócił na Main Street. Samochód dostawczy Gruening’s Market podjechał, żeby zaparkować przed wejściem. Dutch otworzył okno izaczekał naniego.
– Jak się pastormiewa?
– Trzymam się. Ledwie.
– Wiem, co masz na myśli. Wsiadaj. Podrzucę cię domiasta.
Zeke wspiął się na miejscepasażera.
– Dziękuję.
Dutch przekręcił kluczyk ipołożył nogę nagazie.
– Siedziałem przy grobie Sharon irozmawiałem znią każdego dnia przez kilka tygodni, później przychodziłem raz na kilka dni, potem raz wtygodniu. Teraz odwiedzam ją wjej urodziny inasze rocznice. Chciałaby, żebym żył własnym życiem. – Rzucił okiem na Zekego. – Zajęło mi trochę czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że jej już nie ma. To znaczy jest. Ale jej nie ma. Ty mi to powiedziałeś. Aja nie chciałem wierzyć. – Wymamrotał jakieś niewielkie przekleństwo. – Próbuję cię pocieszyć iidzie miżałośnie.
– Nie przejmujsię.
Dutch sięuśmiechnął.
– Powiedziałeś mi kiedyś, że wniebie nie ma łez. – Patrzył prosto przed siebie. – Mamy ich za to mnóstwo tu, na ziemi, co nie? Wiem, że teraz to wszystko boli jak cholera. – Zmienił bieg izwolnił. – Ale przeprawisz się przez ból iznajdziesz się na drugim brzegu. – Zwolnił, żeby zatrzymać się na rogu. – Tak jakja.
Zeke wyciągnąłrękę.
– Dziękuję, Dutch.
Mężczyzna miał silny uściskdłoni.
Zeke wyskoczył zkabinysamochodu.
– Co powiesz na kawęczasem?
Zeke spojrzał na Dutcha. Czyżby po tych wszystkich latach wkońcu otwierały siędrzwi?
Dutch spojrzałnieśmiało.
– Mam wiele pytań. Sharon pewnie mi na nie odpowiedziała, ale kiedy mówiła oreligii, zatykałemuszy.
– Co powiesz na bar UBessie jutro rano, kiedy skończysz pracę? Kwadrans posiódmej?
– Nie ma sprawy. Do zobaczenia. – Dutch uniósł rękę, odpalił silnik iskręcił wprawo.
Zeke uśmiechnął się zlekka, patrząc na samochód znikający zarogiem.
Słońce już wschodziło. Zeke zamknął oczy na chwilę, próbując nie myśleć odniach, które są przed nim. Panie, pozwól mi przetrwać te dni. Przepraw mnie przez cały ten ból ipomóż mi wyjść na drugibrzeg.
Abra płakała przez całe popołudnie. Tatuś już jej nie chciał, ponieważ to była jej wina, że mama umarła. Słyszała, jak tatuś mówił, że mamusia ma przy niej za dużopracy.
Pani Matthews siedziała znią wpokoju Penny, gładząc ją po plecach imówiąc jej, jak bardzo ją kochają imają nadzieję, że ona nauczy się kochać ich. Abra nie mogła otworzyćoczu.
Obudziła się, kiedy Penny wróciła do domu iwbiegła po schodach. Ojciec zawołał ją, zanim złapała za klamkę. Abra wstała iusiadła przyoknie.
Drzwi otworzyły się kilka minut później iweszła cała rodzina. Przyszli do Abry, Penny usiadła obokniej.
– Mamusia itatuś mówią, że teraz będziemy siostrami. – Kiedy łzy spływały Abrze po policzkach, Penny poczuła się niepewnie. – Nie chcesz być mojąsiostrą?
Usta Abrydrżały.
– Chcę być twojąprzyjaciółką.
Pani Matthews położyła ręce na głowie każdej znich igładziła ichwłosy.
– Teraz możecie być isiostrami, iprzyjaciółkami.
Penny przytuliłaAbrę.
– Powiedziałam mamusi, że chcę, żebyś była moją siostrą. Powiedziała mi, żebym się oto modliła. Modliłam się imodliłam, iteraz dostałam dokładnie to, czego zawszechciałam.
Abra zastanawiała się, co się stanie, jeśli Penny zmieni zdanie. Tak jaktatuś.
Po obiedzie wradiu leciało „One Man’s Family”, następnie nadszedł czas na bajki. Abrę położono spać razem zPenny. Pani Matthews pocałowała każdą znich, zgasiła światło izamknęła drzwi. Penny trajkotała, dopóki nie usnęła wpółzdania.
Abra rozbudzona gapiła się wkoronkowybaldachim.
Mama mówiła, że będzie ją zawsze kochała, ateraz umarła. Mówiła, że Bóg jej nie zabierze, ale zabrał. Tatuś mówił, że ją kocha, ale później powiedział, że nie może znim już dłużej mieszkać. Musiała tu zostać imieszkać zrodziną Matthewsów. Powiedział, że pan ipani Matthewsowie chcą być jej tatusiem imamusią.
Dlaczego nie miało znaczenia to, czego chceAbra?
Deszcz stukał odach, kilka kropli przyspieszyło irozległo się ciężkie bębnienie. Penny odwróciła się, mówiąc coś przez sen. Abra wstała, odepchnęła kołdrę iusiadła na parapecie. Objęła nogi rękoma, apodbródek oparła okolana. Światła ulicznych latarni wyglądały na rozmyte wdeszczu. Trzasnęła bramka. Na wietrze brzęczałydzwonki.
Przecznicę dalej wyłonił się zza rogu mężczyzna idący chodnikiem. Tatuś! Może zmienił zdanie ichce ją zpowrotem!
Uklękła iprzykleiła ręce doszyby.
Spojrzał raz wgórę izwolnił, kiedy przechodził obok białegoogrodzenia.
Czy ją widział? Stukała wokno. Wiatr szarpał gałęziami trzech brzóz rosnących wrogu ogrodu. Stał przed bramką. Kiedy Abra zastukała mocniej, jej sercezałomotało.
Nie spojrzał wgórę ani nie wszedł przez bramkę. Stał bez ruchu, ze spuszczoną głową, wsposób, jaki robił to za każdym razem, kiedy się modlił. Kiedy tak robił, mamusia zawsze mówiła, żeby zaczekać, bo rozmawia zBogiem. Abra usiadła zpowrotem na piętach, pochyliła głowę, splotła mocnoręce.
– Proszę, Boże, proszę, proszę, niech tatuś zabierze mnie do domu. Proszę. Będę grzeczna. Obiecuję. Nie będę nikogo męczyć ani nie sprawię, że zachoruje. – Otarła łzy. – Chcę wrócić dodomu.
Pełna nadziei podniosła się iwyjrzała przezokno.
Tatuś już odszedł. Patrzyła, jak znika zarogiem.
Peter iPriscilla mówili szeptem. Czasami wyglądali na zmartwionych. Później na ich twarzach pojawiał się promienny uśmiech iudawali, że wszystko jest wporządku. Radość Penny zposiadania siostry minęła. Stało się to jasne, kiedy Priscilla uszyła nowy strój dla Abry, ale nie uszyła nic dlaPenny.
– Myślałam, że to dla mnie! – zawodziłaPenny.
– Ty masz już kilka takich strojów, aAbrażadnego.
Penny płakała jeszczegłośniej:
– Chcę, żeby poszła dodomu!
Peter wychylił się zza rogu kuchennej wnęki, gdzie oceniałprace.
– Dość tego, Penny. Idź do swojegopokoju!
Poszła, ale najpierw pokazała Abrze język. Peter powiedział Priscilli, że muszą przeprowadzić kolejną rozmowę zPenny, więc poszli we dwoje zPriscillą na górę. Zamknęli drzwi do pokoju Penny ibyli tam już tak długo, że Abra nie wiedziała, co zrobić. Wkońcu poszła na podwórko iusiadła na huśtawce. Czy powinna pójść do domu? Gdzie wtedy zabierze ją tatuś? Do innejrodziny?
Kręciła się na huśtawce, dopóki łańcuchy się nie zaplątały. Później podniosła nogi ikręciła się wkółko. Penny zawsze będzie najważniejsza, najważniejsza, najważniejsza. Penny jest ich prawdziwą córką, prawdziwą córką, prawdziwą córką. Kręciło jej się wgłowie, ale zrobiła to jeszcze raz. Lepiej będę grzeczna, będę grzeczna, będęgrzeczna.
Abra podsłuchała, jak Peter rozmawiał zPriscillą rano wkuchni.
– Nie widziałem, żeby uśmiechnęła się choć raz przez ostatnie trzy miesiące, Priss. Była taką szczęśliwą małądziewczynką.
Priscilla mówiła wyciszonymgłosem:
– Marianna ją ubóstwiała. Pewnie nadal by żyła, gdyby nie wzięli Abry, amy nie mielibyśmy teraz tychproblemów.
Peter nalał sobie filiżankękawy.
– Mam nadzieję, że sytuacja się poprawi wkrótce, inaczej nie wiem, co ztymzrobimy.
Abrę ogarnął strach. Mówili otym, żeby się jejpozbyć.
– Abra! – Peter zawołał smutno. Wybiegł przez tylne drzwi. Zeskoczyła zhuśtawki, aon odetchnął zulgą. – Tutaj jesteś. Chodź do środka, kochanie. Chcemy ztobąporozmawiać.
Dłonie Abry były mokre. Jej serce biło szybciej, kiedy podążała za Peterem do salonu. Czy chcieli odesłać ją do jakichś nieznajomych? Priscilla iPenny siedziały na kanapie. Peter położył rękę na ramieniuAbry.
– Penny ma ci coś dopowiedzenia.
– Przepraszam, Abra. – Twarzy Penny była spuchnięta od płaczu. – Cieszę się, że jesteś moją siostrą. – Jej głos był ponury; jej oczy mówiłyprawdę.
– Dobra dziewczynka! – Priscilla przycisnęła ją bliżej ipocałowała wczoło.
Abra nie ufała żadnemu znich.
Priscilla przyciągnęła do siebie też Abrę iobjęła ją ramieniem, przytulając Penny mocno zjednej, aAbrę zdrugiejstrony.
– Jesteście teraz obie moimi małymi dziewczynkami. Cieszymy się, że mamy dwiecórki.
Tata nadal przychodził co kilka dni. Joshua nigdy znim nie przyszedł. Widywali się tylko po szkółce niedzielnej każdego tygodnia, ale wtedy stali ipatrzyli na siebie, nie wiedząc, copowiedzieć.
Kiedy tylko Abra słyszała głos taty, zbiegała po schodach wnadziei, że tym razem przyszedł zabrać ją do domu. Priscilla brała ją za rękę ipochylałasię.
– Nie nazywaj go tatusiem, Abro. Powinnaś nazywać go „wielebny Freeman”, tak jak to robią inne dzieci. Kiedy będziesz starsza, będziesz mogła mówić do niego „pastorze Zeke”. Twoim tatą jest terazPeter.
Zasypiała zpłaczem każdej nocy po tych wydarzeniach, czasami nawet miała koszmary. Wołała tatusia, ale on jej nie słyszał. Próbowała pobiec do niego, ale jakieś ręce ją powstrzymywały. Krzyczała: „Tatusiu, tatusiu!”, ale on się nieodwracał.
Priscilla budziła ją iprzytulała.
– Wszystko będzie dobrze, Abro. Mamusia jest przytobie.
Ale mamusi nie było. Mamusia była wskrzyni podziemią.
Nieważne, ile razy to mówili, Abra nie wierzyła, że Peter iPriscilla ją kochają. Wiedziała, że adoptowali ją tylko dlatego, że Penny chciała mieć siostrę. Jeśli Penny zmieni zdanie, Peter iPriscilla ją oddadzą. Gdzie wtedy pójdzie? Dokogo?
Pewnego razu, kiedy przyszedł tatuś, Peter przywitał go na ganku, gdzie rozmawiali przez długi czas, apóźniej wszedł sam do środka. Abra starała się do przedostać do taty, ale Peter przykucnął izłapał ją zaramiona.
– Nie zobaczysz pastora Zekego przez jakiś czas, Abro.
Myślała, że chodzi mu oto, że nie zobaczą go aż do następnej niedzieli wkościele, ale tej niedzieli Peter pojechał inną drogą. Na pytanie Penny, dokąd jadą, Peter odpowiedział, że będą chodzić do innego kościoła. Kiedy Penny zaczęła marudzić irobić awanturę oto, że nie zobaczy swoich przyjaciół, Peter przekonywał ją, że zmiana dobrze im zrobi. Abra wiedziała, że to jej wina, że już nie chodzą do kościoła wielebnego Freemana ijej ostatnia nadzieja umarła. Teraz nie będzie mogła zobaczyć nawet Joshui. Penny skrzyżowała ręce nadąsana. Priscilla spojrzała na nią smutno ipowiedziała, że muszą poczekać izobaczyć, jak się sprawyułożą.
1950
Mitzi otworzyła drzwi irozejrzała się. Nie miała makijażu, ajej włosy byłynieuczesane.
– Czy tośroda?
Zaprosiła Abrę do środka izamknęła drzwi. Miała na sobie czerwony szlafrok oraz wytarte niebieskie satynowe pantofle zpiórkami.
Abra przyglądała sięjej.
– Powiedziałaś, że mogę tutajćwiczyć.
– Obietnica to obietnica. – Kapcie spadały jej znóg, kiedy szła do salonu. – Cieszę się, że tu jesteś, cukiereczku. Tylko nie mów nikomu, że nie byłam ubrana otrzeciej po południu. Inie mów nikomu, że paliłam. – Zgasiła papierosa wmałej kryształowej popielniczce. – Hodge uważa, że to mi szkodzi na zdrowie. – Złapała popielniczkę iwzięła ją do kuchni, gdzie wyrzuciła dowód swojego niecnego uczynku do śmieci. – Co powiesz na szklankę kakao, zanim zaatakujemy ten kawałek Beethovena, który cizadałam?
Abra usiadła na krześle wkuchni iwyjrzała na podwórko. Syn Mitzi, Hodge, mieszkał obok. Abra widziała, jak jego żona, Carla, krząta się wkuchni.
– Zaciągnij zasłonkę. – Mitzi skinęła ręką, sama stojąc poza zasięgiem wzroku. – Nie, zaczekaj. Lepiej nie. Carla pomyśli, że coś nie tak iHodge przyjedzie tutaj, ibędzie chciał wiedzieć, dlaczego jestem nadal wszlafroku wśrodkudnia.
Abra zachichotała wobec oporu Mitzi, zastanawiając sięgłośno:
– Awłaściwie dlaczego nadal jesteś wszlafroku wśrodkudnia?
– Ponieważ jestem starą, zmęczoną kobietą iczasem nie mam ochoty na całe to zamieszanie związane zmakijażem, fryzurą imyśleniem, co na siebie włożyć. Wyglądanie dobrze to duże przedsięwzięcie wymagające szpachelki oraz wiadra podkładu. Och! Wreszcie! Uśmiech! – Wsypała kakao do mleka podgrzanego na piecu. – Jak tam życie, cukiereczku?
– Penny nie cierpi, kiedy gram napianinie.
– Ponieważ nie ma słuchu ani talentu muzycznego. – Wyraz twarzy Mitzi się zmienił. – Aty zaraz zapomnisz, że kiedykolwiek coś takiego powiedziałam. – Podała jej rękę iwystawiła mały paluszek, żeby przypieczętowaćugodę.
– Umowa stoi – potwierdziłaAbra.
Carla Martin zauważyła Abrę ipomachała jej zza kuchennego okna. Abra wymusiła szeroki uśmiech, odwzajemniającgest.
– Mogłabyś ćwiczyć na fortepianie wkościele, kiedy tylko zechcesz, wiesz otym? Pastor Zeke nie miałby nicprzeciwko.
– Dlaczego miałabym chcieć tam pójść? – Abra ponownie wyjrzała przezokno.
– Tak tylko pomyślałam... – Mitzi wyłączyła gaz irozlała kakao do dwóch kubków. – Chodźmy do salonu. – Wręczyła Abrze kubek iudała, że przemyka się niepostrzeżenie. – Nie ma sensu machać czerwoną chustą Carli przednosem.
Trzymając ciepły kubek pomiędzy dłońmi, Abra rozłożyła się na fotelu iwyciągnęłanogi.
– Dziękuję, Mitzi. – Jeśli usiadłaby tak wdomu Petera iPriscilli, Priscilla kazałaby jej usiąść jak dama. – Lubię to miejsce bardziej niż jakiekolwiekinne.
Uśmiech Mitzi ukazywałczułość.
– Lubię, kiedy tu przychodzisz. – Usiadła na sofie, zrzuciła pantofle, abose stopy położyła na stoliku kawowym. – Więc oni wszyscy zmówili się przeciw tobie, tak? Próbują zdusić wzarodku twój kwitnącytalent?
Mitzi czasami potrafiła być irytująca. Abra upiła łyk kakao ipostanowiła byćszczera.
– Męczy ich słuchanie, jak gram wkółko ten sam kawałek, aja muszę grać, dopóki nie zagram go dobrze. Priscilla ma bóle głowy, Peter chce słuchać wiadomości wradiu, aPenny wydaje zsiebie paskudnypisk.
– No wiesz – Mitzi starała się dobrać słowa – prawdziwy kłopot to dwie trzynastolatki mieszkające pod jednym dachem. Jednego dnia jesteście najlepszymi przyjaciółkami, następnego rzucacie się sobie dogardeł.
– Zatem mówisz, że byłoby lepiej, gdyby Peter iPriscilla mieli tylko jednącórkę.
Mitzi wyglądała nazszokowaną.
– Zupełnie nie to mam na myśli. Mówię tylko, że obie dorośniecie iwyrośniecie wkońcu ztychokropności.
– Niejeden ma takąnadzieję.
– No cóż, możesz przychodzić do mnie, żeby grać na pianinie, jak często zechcesz. Może izawyję, jeśli uderzysz wzłą nutę, ale nie pozwolę cizrezygnować.
– Może radosna rodzinka 3 x P rozchmurzy się, az radości pobiega po salonie. – Abra bujała nogami iteż położyła stopy na stoliku. Lubiła przychodzić do Mitzi. Nie musiała gryźć się wjęzyk za każdym razem, kiedy chciała powiedzieć to, co naprawdę myślała. Nie żeby Mitzi pozwoliła jej plotkować albo narzekać. Nie miała cierpliwości do żadnej ztych czynności. Ale tutaj Abra czuła się bardziej wdomu niż „usiebie” wdomu.
– Nie tak szybko, panienko. – Mitzi spojrzała na Abrę znad kubka. – Pod jednym warunkiem. Będziesz grała na niedzielnychnabożeństwach.
– Co? – Abra poczuła, że cała przyjemność iciepło opuszczają jej ciało. – Nie! – Odłożyła kubek na stoliku. Już na samą myśl robiło jej sięniedobrze.
– Tak. Ichcę żebyśzaczęła...
– Powiedziałam: „Nie”.
– Podaj mi choć jeden powód, dlaczegonie.
Szukała jakiejkolwiekwymówki.
– Ponieważ nie chcę robić niczego dla wielebnego Freemana. Ot co. Oddał mnie. Pamiętasz?
Ciemne oczy Mitzi błyszczały, odłożyła stopy napodłogę.
– Wierutne bzdury. Apoza tym czy słyszałaś, żeby pastor Zeke cię prosił? Nie robisz tego dla niego. Robisz to dla mnie. A