Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Francine Rivers ponownie powraca na Dziki Zachód, a dokładniej na pogranicze Kalifornii, gdzie snuje romantyczną opowieść w scenerii westernu.
Jest rok 1875. Do Calvady – maleńkiej górniczej osady położonej w górach Sierra Nevada, przybywa Kathryn Walsh. Wygnana z Bostonu przez bogatego ojczyma, ma przejąć spadek po nieznanym wuju: domek, będący równocześnie siedzibą niewydawanej po jego śmierci gazety, oraz bezwartościową kopalnię. Poruszona niedolą miejscowych górników i ich rodzin, Kathryn postanawia wznowić dzieło wuja, przez co wchodzi w konflikt z najpotężniejszymi obywatelami miasteczka. Właściciel lokalnego hotelu, Matthias Beck, który rozpoznaje w pięknej, wygadanej rudowłosej damie słynny upór Walshów, aż za dobrze zdaje sobie sprawę, jak potrafi być on niebezpieczny. Chociaż Kathryn ma rację co do problemów Calvady, jej prawość może ściągnąć na nią śmiertelne zagrożenie. W rozwijającej się gwałtownie, pełnej bezprawia Calvadzie każdy marzy o żyle złota i bogactwie. Jednak w ostatecznym rozrachunku ocalić ich wszystkich może tylko miłość – cenniejsza niż złoto.
Francine Rivers napisała ponad dwadzieścia bestsellerowych powieści i otrzymała wiele nagród za twórczość literacką, w tym nagrodę Critic’s Choice Award, przyznawaną przez Amerykańskie Stowarzyszenie Powieści Kobiecej (RWA) nagrodę RITA w latach 1995, 1996 i 1997, wraz z włączeniem do ekskluzywnej Hall of Fame – grupy największych sław tej organizacji, a także Złoty Medal Amerykańskiego Stowarzyszenia Wydawców Chrześcijańskich ECPA. Jest autorką takich bestsellerów, jak Most przeznaczenia, Potęga nadziei, Potęga marzeń, Potęga miłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 557
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rickowi Riversowi,mojemu najlepszemu przyjacielowi i największej miłości.Nasze życie jest niekończącą się przygodą.
Religijność czysta i bez skazy wobec Boga i Ojca wyraża sięw opiece nad sierotami i wdowami w ich utrapieniachi w zachowaniu siebie samego nieskalanym od wpływów świata.
jk 1,27
Północna Kalifornia, 1875
Kathryn chwyciła się mocno, gdy dyliżans ponownie wjechał na wyboisty odcinek drogi. Była cała obolała i miała zapuchnięte oczy. Wcześniejsza podróż drugą klasą kolei transkontynentalnej była o niebo wygodniejsza od tej nużącej wyprawy w nieznaną przyszłość. Dwa dni dręczenia przez wstrząsy, dwie noce w przydrożnych hotelikach na drewnianych płytach zamiast łóżka, jeden mocno wytarty koc, coś w rodzaju gulaszu na obiad – właściciele nie chcieli jej zdradzić, z jakiego mięsa – i prosta owsianka na śniadanie.
Może lepiej było spędzić te kilka dni w Truckee, gdzie wysiadła z pociągu, zamiast ruszać pospiesznie w ostatni odcinek podróży. Miała jednak do wyboru wsiąść od razu do dyliżansu albo czekać tydzień na następny, a dłuższy pobyt w tym dzikim mieście, gdzie więcej było knajp niż hoteli, mógł się okazać za drogi. Poza tym widok tego miejsca był dla niej szokiem – lokalna ludność składała się głównie z górników, drwali i kolejarzy, za to kobiet było jak na lekarstwo. Nigdy wcześniej nie widziała na oczy Chińczyków, jedynie czytała o tym, jak tysiącami przemierzali Pacyfik, by pracować za niskie pensje przy niebezpiecznym wysadzaniu i drążeniu tuneli na potrzeby kolei w kamiennych górach Sierra Nevada. Teraz, gdy ten gigantyczny projekt został ukończony, wzgardzeni imigranci szukali innych sposobów na życie. Kilku podeszło do Kathryn, jak tylko wysiadła z pociągu, więc zleciła jednemu z nich, by zaniósł jej kufer do odpowiedniego lokum. Mężczyzna, choć niski i żylasty, wrzucił jej bagaż na rozklekotany wózek i odjechał w takim tempie, że ledwie była w stanie go dogonić.
W biegu Kathryn omijała parujące sterty końskiego łajna i kałuże. Stresowało ją zainteresowanie, jakie wzbudzała. Mężczyźni gapili się na nią. Dostrzegła tylko kilka kobiet, z których żadna nie była ubrana tak wytwornie jak ona, i one też się gapiły. Kathryn dogoniła w końcu swojego tragarza, gdy wchodził do hotelu nad rzeką. Kiedy przekroczyła próg, w holu pełnym mężczyzn zapadła cisza. Zignorowała ją jednak i ruszyła prosto do recepcji, gdzie zameldowała się, złakniona odosobnienia, kąpieli, dobrego posiłku i łóżka. Spędziła siedem dni w wagonie pasażerskim, gdzie jej uszy nieustannie wypełniał stukot kół na żelaznych torach. Z buchającego żarem komina lokomotywy sypały się przez okno popiół i żużel, wypalając dziurki w jej ciemnozielonym, batystowym kostiumie podróżnym. Pociąg zatrzymywał się tylko po węgiel i wodę do lokomotywy, przez co ledwie miała czas zjeść coś w pobliskich knajpkach.
Chiński tragarz wtaszczył jej kufer na piętro i postawił go w małym pokoiku wyposażonym w łóżko, stół i dzbanek wody. Gorzko rozczarowana, ale zbyt zmęczona, by wracać na dół i prosić o lepszy pokój, Kathryn rozwiązała wstążki, zdjęła kapelusz i wyciągnęła się na łóżku. Śniło jej się, że jest z powrotem w Bostonie, w posiadłości Hylandów-Pershingów, i stoi w drzwiach apartamentu na piętrze. Jej promieniejąca szczęściem matka grucha nad swym nowo narodzonym synem, a ojczym Kathryn siedzi na brzegu łóżka z baldachimem, z dumnym uśmiechem na zwykle pochmurnej twarzy. Kiedy Kathryn powiedziała coś do nich, nikt jej nie usłyszał. Stała tak, ich niedawno wydziedziczona córka, i przyglądała się ich radości. Czy już o niej zapomnieli?
Obudziła się zapłakana w blasku wschodzącego słońca. Na wpół przytomna i zdezorientowana, usiadła w pomiętym ubraniu i z rozpuszczonymi włosami. Burczenie w brzuchu przypomniało jej, że od wczoraj nic nie jadła. Nalała lodowatej wody do miski i obmyła twarz. Och, jak bardzo tęskniła za kąpielą, ale ile by kosztowało wniesienie na górę wanny z gorącą wodą? Zdjęła i złożyła swój kostium podróżny, po czym włożyła suknię od Dolly Varden, którą otrzymała na krótko przed wiadomością, że zostaje wysłana do Kalifornii.
Hotelowa jadalnia była otwarta i prawie pusta. Kathryn zamówiła jajecznicę na bekonie, smażone ziemniaki i ciastka z dżemem. Najedzona, ucięła sobie pogawędkę z recepcjonistą i dowiedziała się, że usługę, której szuka, może znaleźć w sąsiedniej łaźni. Kiedy jednak ujrzała kolejkę czekających przed nią mężczyzn, stwierdziła, że to nie jest zbyt bezpieczne miejsce dla damy. Przygnębiona udała się z powrotem na dworzec kolejowy poszukać transportu do Calvady. Przed stacją stał zaprzęgnięty w konie dyliżans.
– Calvada? – Kasjer pokręcił przecząco głową. – W życiu nie słyszałem.
Kathryn poczuła przypływ paniki.
– Mają tam urząd pocztowy.
– W górach Sierra może być ze sto górniczych miasteczek, panienko. Niektóre nawet nie mają nazw. Calvada brzmi jak osada przy granicy, ale musi pani wiedzieć, czy to na północy, czy na południu.
List przewodni, który otrzymała wraz z testamentem wuja Caseya, wspominał o dwóch innych miastach. Wręczyła go kasjerowi, a ten przejrzał go szybko i skinął głową.
– To na południu, a podróż tam zajmie trzy dni, o ile nie będzie po drodze wypadków. Ma pani szczęście. Dyliżans odjeżdża za godzinę. Jeśli pani na niego nie zdąży, to na kolejny trzeba będzie czekać tydzień.
Dyliżans znowu podskoczył i Kathryn uderzyła obolałym już siedzeniem o ławkę. Powoził zwalisty brodacz imieniem Cussler, wzrostu około sześciu stóp, który po drodze górskim szlakiem ciskał przekleństwa na swoich sześć gniadych koni. Zastanawiała się, co czeka na nią w Calvadzie.
Wśród całego tego potrząsania i kołysania Kathryn wróciła myślami do ostatniego wieczoru przed wyjazdem z Bostonu. Jej matka i ojczym poszli z przyjaciółmi do teatru, a Kathryn jadła w kuchni obiad ze służbą. Pożegnanie z ludźmi, których kochała, łamało jej serce. Wszelka nadzieja, że matka zmieni zdanie, umarła następnego ranka, kiedy sędzia podszedł do niej w głównym holu i oznajmił, że odprowadzi ją na pociąg, by ją pożegnać. Sprawiał wrażenie, jakby chciał się upewnić, że na pewno wsiądzie do niego i odjedzie.
Lawrence Pershing nie odezwał się do niej, dopóki nie dotarli pod stację. Tam wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza kopertę.
– Ten dokument przenosi prawa spadkowe twojej matki na ciebie. Wszelki majątek, jaki twój wuj posiadał w chwili śmierci, jest teraz twoją własnością. Ale wątpię, by było tego dużo. Dołożyłem wystarczająco dużo pieniędzy, by zapewnić ci dobry start. O ile będziesz mądra i oszczędna – dodał z nutą sarkazmu. – Trochę potrwa, zanim znajdziesz odpowiedni zawód. Zapłaciłem za twój przejazd do Truckee, ale sama musisz znaleźć sposób, by stamtąd dostać się do Calvady.
Zawód. Co by to miało być? Miała lepsze wykształcenie niż większość kobiet, głównie dzięki zakradaniu się do biblioteki sędziego i podbieraniu mu książek. Ale nic z tego, czego się nauczyła, nie wystarczy jej do pracy.
Dyliżans podskoczył gwałtownie i sprowadził Kathryn z powrotem do rzeczywistości. Przez chwilę poczuła powietrze między sobą a ławką, po czym wylądowała z głuchym „klap”, co wyrwało z niej wybitnie nieeleganckie chrząknięcie. Cussler rzucał bluźniercze obelgi pod adresem koni i trzaskał z bicza. Kiedy pojazd się chwiał, Kathryn musiała mocno się trzymać. Jej granatowa spódnica i żakiet były szare od kurzu, a w zębach trzeszczał piach. Swędziała ją głowa, mimo że przykryła włosy kapeluszem. Ile czasu do następnego postoju? Zaschło jej w gardle i starała się nie myśleć o tym, jak cudownie smakowałaby szklanka zimnej, czystej wody.
Pierwszego dnia jechało z nią jeszcze czterech innych pasażerów, lecz wszyscy jeden po drugim wysiadali po drodze. Henry Call, trzydziestoparoletni dżentelmen w okularach, wsiadł do dyliżansu na ostatnim przystanku i przyłączył się do niej podczas posiłku, którym był podejrzany gulasz. Właściciel przysięgał, że to kurczak, ale Cussler twierdził, że smakuje jak grzechotnik. Kathryn wolała nie drążyć. I tak była zbyt głodna, by się tym przejmować. Po posiłku pan Call odprowadził ją do dyliżansu, gdzie obydwoje zamilkli, świadomi, że wszelka próba rozmowy może zakończyć się jedzeniem kurzu. Otworzył torbę i wyciągnął z niej jakąś teczkę. Od czasu do czasu zdejmował i czyścił okulary.
Cussler zawołał: „Prrr” i dyliżans zatrzymał się. Krzyczał coś jeszcze, używając nieznanych Kathryn słów, na dźwięk których twarz pana Calla oblała się czerwienią.
– Ty idioto! Co ty sobie wyobrażasz, że tak wtarabaniasz się na drogę?
Odpowiedział mu ochrypły, rozbawiony głos.
– A jak inaczej mam sobie zapewnić przejażdżkę?
– Kup bilet, jak wszyscy!
– Weźmiesz mnie ze sobą, czy zostawisz na przynętę dla niedźwiedzi?
Kathryn spojrzała ze strachem na pana Calla.
– Tu są niedźwiedzie?
– Tak, proszę pani. W tych górach roi się od grizzly.
Jakby niedobór kobiet nie był wystarczającym zmartwieniem! Ma się jeszcze obawiać okolicznych zwierząt?
Drzwi dyliżansu otworzyły się i wsiadł mężczyzna w wytartym, poplamionym kapeluszu. Uniósł swą brodatą, pokrytą szarymi smugami twarz i zobaczył Kathryn.
– O święty Jehoszafacie! Toż to dama! – Na jego ogorzałej, pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech. Wciąż schylony, zdjął kapelusz. – Cóż, nie spodziewałem się zobaczyć kogoś takiego!
Kathryn mogłaby powiedzieć to samo.
Dyliżans ruszył ponownie i staruszkiem szarpnęło gwałtownie do tyłu. Upadł bezwładnie obok pana Calla i wyrwał mu się brzydki wyraz, który w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin usłyszała ze sto razy od Cusslera. Wytknął głowę przez okno.
– Hej, Cussler, kiedy nauczysz się powozić? Chcesz mnie zabić?
– Powinienem był cię rozjechać i zostawić twoje truchło na drodze – odkrzyknął Cussler.
Nowo przybyły roześmiał się, bynajmniej nie urażony, i usadowił z powrotem na miejscu.
– Najmocniej panią przepraszam, nie miałem nic złego na myśli. Znamy się z Cusslerem od dawna.
Kathryn posłała mu zbolały uśmiech i zamknęła oczy. Dokuczała jej głowa, a także inne części ciała. Na ostatnim postoju musiała się mocno powstrzymywać, by po wyjściu z dyliżansu nie rozmasować sobie pośladków.
Mężczyzna podrapał się po brodzie.
– Zawsze łapię okazję, zanim droga zrobi się niebezpieczna. Raz próbowałem ją przejść pieszo i musiałem uciekać na drzewo, bo inaczej by mnie rozjechali.
Kathryn wyjrzała przez okno i odsunęła się zszokowana.
– Jeśli spojrzy pani w dół urwiska przy następnym zakręcie, to zobaczy tam pani dyliżans. Woźnica zbytnio się spieszył. Zdarza się raz na jakiś czas.
Cussler ponownie strzelił z bata i pogonił konie do szybszego galopu. Kathryn przełknęła ślinę.
– Nigdy się nie wie, kiedy przyjdzie umrzeć – uderzył w filozoficzny ton staruszek. – A czy nam się uda, to zależy.
– Od czego? – ośmieliła się zapytać Kathryn.
– Ile Cussler wypił na ostatnim postoju.
Kathryn spojrzała na Henry’ego Calla, ale ten tylko wzruszył ramionami. Co było w tym wielkim kuflu, który zarządca stacji podał Cusslerowi? Chwyciła się mocno oparcia, podczas gdy dyliżans pokonywał kolejny zakręt. Nie mogła się powstrzymać i spojrzała w dół urwiska. Dyliżans przechylił się gwałtownie i drzwiczki otworzyły się, a Kathryn wychyliła się za nie z krzykiem. Poczuła, jak ktoś chwyta ją za spódnicę i wciąga z powrotem do środka. Staruszek zatrzasnął drzwiczki. Cała trójka siedziała i wpatrywała się w siebie nawzajem. Kathryn nie wiedziała, komu podziękować i bała się zgadywać.
Henry Call odchrząknął.
– Mówiono mi, że Cussler to najlepszy woźnica na szlaku, więc nie mamy się czego obawiać.
Stary prychnął i wetknął sobie coś za policzek. Szczęki pracowały mu jak u żującego muła, gdy badawczo lustrował Kathryn, począwszy od jej trzewików z guzikami, aż po kapelusz z mnóstwem wstążek i dwoma zakurzonymi piórami.
– Z jakiego ptaka są te pióra?
– Ze strusia.
– Z czego?
– Ze stru-sia. To taki ptak afrykański.
– Pewnie sporo kosztowały. – Wychylił się przez okno i wypluł strumień brązowego soku.
Kathryn niemal się zakrztusiła. Staruszek jeszcze nie skończył jej się przyglądać. Zirytowana, sama zlustrowała go uważnie, poczynając od brudnego kapelusza, przez znoszoną koszulę w kratę, wytarty skórzany płaszcz i płócienne niebieskie spodnie, aż po zakurzone buciory. Mężczyzna śmierdział jak piżmak albo przynajmniej tak, jak według jej przekonania śmierdzi piżmak. Ale z drugiej strony, kim była, żeby zadzierać nosa? Sama od wyjazdu z Bostonu nie wzięła pełnej kąpieli. Cały czas chodziła w zaciśniętych fiszbinach i co gorsza, swędziała ją pod nimi skóra, a turniura u podstawy kręgosłupa ciążyła jej jak kamień.
Dyliżans sunął gładko i Kathryn odprężyła się, aż nagle Cussler krzyknął:
– Trzymajcie się, ludzie! Przed nami droga jak tara!
Zanim zdążyła zapytać, co ma na myśli, staruszek położył swoje brudne buciory na krawędzi siedzenia obok niej i złapał się mocno oparcia. Dyliżans wystrzelił wysoko do góry, a Kathryn razem z nim. Tylko ozdobny kapelusz uchronił ją przed rozbiciem czaszki. Wylądowała na siedzeniu z bolesnym łupnięciem i „uffff”. Jedno podbicie zamieniło się w całą serię. „Aj… aj... aj… aj...” Przywarła do futryny drzwiczek i zbierała regularne lanie w pośladki. Udręka zakończyła się równie gwałtownie, jak się zaczęła.
Strusie pióra zawisły jej między oczami, a turniura wielkości kurzej klatki osunęła się w dół. Kathryn przesunęła się na siedzeniu, ale to tylko pogorszyło jej sytuację.
Obaj mężczyźni zapytali, czy wszystko w porządku.
– Tak, oczywiście. O której dotrzemy do Calvady?
– Niedługo, jak sądzę. W każdym razie przed zachodem słońca. Cussler ma dobre tempo.
Zrezygnowana Kathryn pogodziła się z cierpieniem. Henry Call odłożył swoje papiery.
– To długa podróż jak na samotną, młodą damę, panno Walsh. Z pewnością tęskni pani za Bostonem.
– W rzeczy samej.
Jak do tej pory ta podróż jedynie przypominała jej, ile kosztuje wierność swoim przekonaniom. Staruszek się rozpromienił.
– Boston! Wiedziałem, żeś pani ze wschodu. Masz wokół siebie tę aurę wspaniałości. Nie mamy tu zbyt wielu dam. – Przyklapnięte i połamane strusie pióra jakby go zahipnotyzowały. – Mamy za to mnóstwo kobiet innego rodzaju.
Henry Call chrząknął znacząco. Staruszek zerknął na niego i nagle zrozumiał, co powiedział.
– No co, przecież sama się przekona, prawda? – Ponownie odwrócił się do Kathryn. – Po co pani tam jedzie?
– Dopilnować rodzinnych spraw, sir.
Przy okazji, on mógłby pilnować swoich. Staruszek uniósł brwi i przyjrzał jej się ponownie.
– Nikt w życiu nie nazwał mnie sir. Różnie mnie nazywano, ale nie tak. Nie, z pewnością nie ma w Calvadzie nikogo takiego jak pani. Proszę się nie obrażać, że tak mówię, to czysty komplement.
– Tam, skąd pochodzę, też nie ma wielu takich jak pan, panie…
– Żaden „panie”. Wiley jestem. Wiley Baer.
Pan Call zdjął okulary, wyczyścił je i wetknął do kieszonki na piersi.
– Czy ma pani rodzinę w Calvadzie, panno Walsh?
– Miałam wuja. Zmarł i zostawił po sobie spadek.
– W Calvadzie? – prychnął Wiley. – To życzę powodzenia. – Spojrzał na nią zmrużonymi oczami. – Jeśli ma jakąś wartość, to ktoś już się o niego upomniał.
– Może będę w stanie pomóc – wtrącił Call. – Jestem prawnikiem. Jeśli będzie pani potrzebowała pomocy w dochodzeniu prawa własności, bez wahania proszę przyjść do mnie.
– To bardzo miło z pana strony, panie Call.
Wiley wetknął sobie kolejną szczyptę tytoniu za policzek i przyjrzał się uważnie Henry’emu.
– Równie dobrze możesz pan od razu zawrócić, zamiast marnować czas na wieszanie szyldu w Calvadzie. Mamy tam więcej prawników niż pcheł. I są tam równie potrzebni.
– Mam już pracę, Wiley. Zostanę w Calvadzie najwyżej kilka miesięcy, a potem wracam do Sacramento.
– Dla kogo pracujesz? Dla Morgana Sandersa? – Wiley ponownie oparł bucior o ławkę. – Tego wrednego… – tu spojrzał na Kathryn – psa myśliwskiego?
– Nie mogę powiedzieć.
– Cóż, w Calvadzie jest tylko dwóch mężczyzn, którzy mają pieniądze na sprowadzenie sobie fikuśnego prawnika z Sacramento, czy skąd tam pan pochodzisz. Sanders albo Beck, i nie chciałbym się wtrącać między tych dwóch.
– Kim oni są, Wiley? – Kathryn chciała się dowiedzieć czegoś więcej o mieście, które miało stać się jej domem.
– Morgan Sanders to właściciel kopalni Madera. Wynajmuje chaty swoim pracownikom i prowadzi sklep firmowy, gdzie muszą kupować najpotrzebniejsze towary. Beck przybył niedawno, wszedł w spółkę z Paulem Langnorem. Dobry był człowiek z tego Langnora. Nigdy nie rozwadniał swojej whisky. Odkąd Langnor umarł, Beckowi dobrze idzie w knajpie i kasynie. Postawił sobie hotel. Beck słonia zobaczył1i miał dosyć brykania tygrysa2. Był wystarczająco sprytny, by znaleźć sobie inne zajęcie i dorobić się na nim fortunki.
– Słonie i tygrysy? – Kathryn poczuła, jak jej niepokój narasta.
Henry Call uśmiechnął się.
– Zobaczyć słonia oznacza dostać ciężką lekcję życia, panno Walsh. Brykanie tygrysa to potoczna nazwa gry karcianej w faro. Ta gra powstała w Europie i używano w niej kart z wizerunkami egipskich faraonów na odwrocie.
– Gram w nią, odkąd przybyłem na zachód w tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym roku – pochwalił się Wiley.
– Chcesz powiedzieć, że uprawiasz hazard. – Kathryn zrozu-miała teraz, dlaczego sprawiał wrażenie, jakby miał w życiu tylko jedno znoszone ubranie i wydarte buty.
– Życie to hazard, prawda? We wszystkim jest ryzyko – rzekł mędrzec Wiley Baer.
– Co może mi pan powiedzieć o Calvadzie?
– Cóż, że to na pewno nie Boston! – parsknął śmiechem. – Tyle mogę pani powiedzieć.
– Pracujesz w kopalni Madera, Wiley?
– Robić dla Sandersa? Głupi nie jestem. Kto raz zejdzie w te szyby, już z nich nie wychodzi. Mam kopalnię w górach, w której sam pracuję. Na podstawie aktu własności aż z tysiąc osiemset pięćdziesiątego drugiego roku. Mam dokumenty na potwierdzenie. To dobrze, bo biuro rejestrowe spłonęło dwa lata później. I jeszcze raz w pięćdziesiątym ósmym. Kopię tyle, ile potrzebuję, by przetrwać. W ten sposób rudy starczy mi do końca życia. – Spojrzał podejrzliwie na Henry’ego Calla. – I nikt poza mną nie wie, gdzie ona jest. – Pomyślał przez chwilę i znowu splunął przez okno. – Od czasu do czasu facet musi pojechać do większego miasta. – Puścił oko do Henry’ego. – Problem w tym, że chyba mam wszy…
– Wszy? – Na samą myśl Kathryn już zaswędziało.
– Jak nic. Niektóre wielkie na cal.
Pan Call pokręcił głową.
– Naciągana bujda, panno Walsh.
– Kto tak twierdzi? – Wiley Baer spojrzał gniewnie na Calla, po czym uśmiechnął się niewinnie do Kathryn. – Uwierzy pani prawnikowi czy uczciwemu człowiekowi, który mieszka w tych górach od ponad dwudziestu lat? Mówię pani, mamy kleszcze, które można siodłać i ujeżdżać. Komary noszą pod skrzydłami nietoperze, żeby im żądła ostrzyły. Ale proszę się nie martwić, jest sprawdzony sposób, żeby się ich pozbyć. Ja rysuję sobie linię na brzuchu, na wysokości pasa, golę wszystkie włosy po jednej stronie, drugą polewam naftą i podpalam zapałką. Paskudy uciekają na gołą stronę, a wtedy dźgam je moim nożem myśliwskim. – Wyciągnął jeden z pochwy przy pasie i podniósł go tak, by mogła zobaczyć dziewięciocalowe ostrze.
Rzuciła mu rozbawione spojrzenie.
– To lepiej, żebyś dobrze trafiał.
Wiley się roześmiał.
– No pewnie. – Znowu puścił oko, tym razem do niej.
– Czy w Calvadzie jest wiele kobiet, Wiley?
– Kobiet? O tak, paniusiu, sądzę, że około dwudziestu, jeśli nic się nie zmieniło. Mamy jednak niewiele dam, a na pewno żadnej takiej jak pani. – Przyjrzał się jej ponownie. – A pani wolna czy zajęta?
– Przepraszam? – Kathryn zarumieniła się, zaskoczona, że zadał jej tak osobiste pytanie.
– Jest pani zaręczona albo zamężna? – Podniósł głos, jakby nie usłyszała jego pytania wśród brzęku uprzęży i tętentu kopyt.
– Nie.
– W takim razie ta dobra wiadomość rozniesie się lotem błyskawicy. – Wyszczerzył zęby. – Jeśliby pani chciała męża, to może go znaleźć jeszcze przed zmrokiem.
Czyżby to były oświadczyny w stylu kalifornijskim?
– Nie, dziękuję.
– Tutejsi mężczyźni tęsknią za żonami, a pani mi wygląda na pierwszorzędną kandydatkę.
Uznała, że miał to być komplement, ale poczuła się jak soczysty stek na talerzu.
– Nie przyjechałam tu szukać męża, tylko przejąć spadek i mieć władzę nad swoim życiem.
– To będzie pani potrzebowała ochrony.
Czyżby on ją oferował?
– Kupię sobie broń.
Dyliżans szarpnął ostro i Kathryn chwyciła się ramy okiennej. Każdy mięsień w jej ciele wołał o wytchnienie.
– Ludzie, pobudka! – krzyknął Cussler. – Calvada za zakrętem.
Pan Call sprawdził swoją teczkę.
– Czy ktoś po panią wyjdzie, panno Walsh?
– Po przyjeździe mam się skontaktować z panem Neumannem.
Wiley wypluł przez okno kulkę tytoniu.
– Herr Neumannem?
– Tak. Znasz tego dżentelmena?
– To golibroda. Omal nie odciął mi ucha, kiedy ostatnio byłem u niego w zakładzie.
Sądząc po długości włosów Wileya, było to kilka lat temu.
– Kiepski golibroda, ale poczciwy człowiek. Jak jest trzeźwy. Jeśli nie będzie go w zakładzie, to znajdzie go pani w knajpie u Becka.
Rozległy się odgłosy huku i Kathryn aż się wzdrygnęła.
– Czy to były strzały?
– Zgadza się. – Wiley podrapał się po brodzie. – Brzmi jak Smith & Wesson. W Calvadzie strzelaniny są na porządku dziennym. Mężczyźni robią się nieco agresywni po paru kolejkach whisky. – Wychylił się przez okno dyliżansu, gdy wjeżdżali w zakręt. – Nie widać żadnych ciał na ulicy. – Usiadł z powrotem. – Mogło być gorzej. Raz widziałem, jak sześciu facetów goniło psa po Chump Street. Byli tak pijani, że żaden z nich nie trafił, a kulkę w łeb zarobił oczywiście Bogu ducha winny klient w pasmanterii.
Kathryn nie wiedziała, czy mu wierzyć, czy nie. Henry Call tym razem nie skomentował, że to naciągana bujda. Co to za miejsce ta Calvada?
– Czy szeryf aresztował tych mężczyzn?
– Nie ma szeryfa.
– Z pewnością istnieje jakieś prawo...
– Owszem. Mężczyźni zebrali się w knajpie i obgadali sprawę. Uznali, że śmierć tego biedaka była zrządzeniem Bożym. Szkoda mi go, ale każdy musi kiedyś odejść.
Kathryn wlepiła w niego oczy.
– I tylko tyle zrobili w sprawie tego zmarłego?
– No nie, wypili jeszcze kilka drinków ku jego pamięci, zrobili zbiórkę i następnego dnia zorganizowali mu pochówek w nowiutkim garniturze.
Kathryn już miała to skomentować, ale nagle poczuła smród tak obrzydliwy, że aż się zakrztusiła. Zakryła sobie usta i nos.
– Co to, u diabła, za fetor?
Na wpół uśmiechnięty Wiley Baer posmutniał.
– Jak już mówiłem, Calvada to nie Boston. Za kilka dni przyzwyczai się pani do tego zapachu.
Dyliżans zatrzymał się z szarpnięciem, po czym rozległy się trzy kolejne strzały. Czyżby zbłąkana kula trafiła Cusslera lub jednego z koni? Wiley otworzył drzwiczki i zeskoczył na ziemię. Rozejrzał się i zajrzał z powrotem do środka.
– Znowu padało. Błoto po kostki, więc lepiej niech pani wyjdzie po drugiej stronie. W mieście są tak głębokie dziury, że czasami mężczyźni w nie wpadali i zostawali w nich jako łata na drodze.
Powietrze było ciężkie od „perfum” z kanału, błota i końskiego łajna. Rozległ się kolejny strzał, dźwięk tłuczonego szkła i męskie krzyki. Brzmiało to tak, jakby w szynku po drugiej stronie ulicy wybuchła awantura. Wiley brodził przez błoto.
– Dobiegło z knajpy Becka, ale wygląda na to, że strzelanina się skończyła.
Pan Call wysiadł z dyliżansu, stanął na bocznym chodniku z desek i podał rękę Kathryn. Drżąca, na miękkich kolanach zeskoczyła na deski, gdzie Wiley Baer stał i zeskrobywał sobie z buciorów kawały oślizgłego, cuchnącego błota. Po drugiej stronie ulicy otworzyły się wahadłowe drzwi i wyleciał przez nie jakiś facet. Spadł tyłem z drewnianego chodnika prosto na środek błotnistej drogi. Za nim przez drzwi wyszedł wysoki, barczysty mężczyzna o ciemnych włosach.
– A ten bawół to Matthias Beck. Właśnie sieje postrach.
Kathryn patrzyła, jak siłacz schodzi z drewnianego chodnika na środek drogi i wywleka wyrzuconego klienta z błota. Wzdrygała się za każdym razem, gdy wymierzał biedakowi ciosy: jeden, drugi, i jeszcze jeden, zanim go puścił. Z knajpy wybiegli inni mężczyźni i ustawili się na deskach chodnika, by go dopingować. Beck chwycił swoją ofiarę za kołnierz, zawlókł ją do koryta dla koni i wrzucił do środka. Klient wynurzył się na powierzchnię, wypluwając fontannę wody, ale Beck wepchnął go tam z powrotem. Nieszczęśnik to się wyrywał do góry, to znowu szedł pod wodę, zupełnie jakby Beck robił pranie.
Kathryn patrzyła przerażona.
– Z czego ci ludzie się śmieją? Czy ktoś nie powinien powstrzymać tego bandyty, zanim utopi biedaka?
Henry Call pokręcił głową.
– Najlepiej trzymać się z dala od takich sytuacji, zwłaszcza gdy nie wiadomo, co się wydarzyło.
Spojrzała na Wileya, ale ten tylko uniósł ręce do góry.
– Proszę na mnie nie patrzeć, ja się tam nie ładuję.
– Ludzie! – krzyknęła zirytowana Kathryn, robiąc krok ku krawędzi drewnianego chodnika. – Przestańcie natychmiast! Zostawcie go w spokoju!
Mężczyźni spod knajpy popatrzyli w jej stronę, ale Beck w ogóle się nie zatrzymał, ani nawet na nią nie spojrzał. Okładany biedak młócił rękami powietrze, gdy Beck ponownie wepchnął go pod wodę, po czym wyciągnął go i przerzucił za krawędź koryta. Topielec zawisł głową w dół i zaczął wymiotować, a kiedy już opróżnił żołądek, Beck chwycił go za przód koszuli i coś do niego syknął, patrząc mu prosto w oczy.
Biedak zdołał wyczołgać się z koryta, ale poślizgnął się i ponownie upadł w błoto jak długi. Przeturlał się na brzuch i poczołgał w kierunku chodnika, a Beck odwrócił się i spojrzał prosto na Kathryn.
Masz ci los. Przełknęła ślinę.
– O nie! – jęknął Wiley. – On tu idzie. Powodzenia i miło było panią poznać. – Zarechotał, zeskoczył na błotnistą ulicę i pobiegł pomagać jakiemuś młodzianowi wyprzęgać konie.
Serce Kathryn biło szybciej z każdym krokiem, który Matthias Beck robił w jej stronę. Cofnęła się instynktownie, kiedy wszedł na deski chodnika. Przypomniała sobie, że w ciągu ostatnich lat wielokrotnie wdawała się w konflikt z sędzią Lawrence’em Pershingiem. Beck się nie odzywał. Po prostu na nią patrzył. Poczuła, jak ściska ją w płucach i położyła dłoń na brzuchu. Zaniepokojona dziwnymi doznaniami odwróciła się pośpiesznie w poszukiwaniu swojego kufra.
– No, Henry, proszę, proszę – odezwał się Beck, zaciągając głębokim, południowym akcentem. – Nie wspominałeś mi, że przywieziesz damę.
Zesztywniała Kathryn odwróciła się i spojrzała w górę.
– Nie jestem jego damą.
– To jeszcze lepiej. – Uśmiechnął się tak, że miała ochotę uderzyć go w twarz, zwłaszcza że ten uśmiech wzbudził w jej ciele fale gorąca.
Henry odchrząknął.
– Matthiasie, to jest panna Kathryn Walsh. Przyjechała, aby się tu osiedlić…
– Jestem pewna, że pana Becka ani trochę nie interesują moje sprawy.
– Ależ interesuje mnie wszystko, co pani dotyczy.
Kathryn zignorowała tę uwagę.
– Pochodzi z Bostonu – wyrwał się Wiley.
– I na taką wygląda. – Beck zlustrował ją od stóp do głów i zatrzymał wzrok na strusich piórach, dyndających przed jej twarzą. Ledwie się powstrzymała, by nie zerwać kapelusza i nie zdzielić go nim.
– Dostała list od Herra o jakimś spadku – wygadał znowu Wiley.
– Wileyu Baerze! – zaprotestowała. Dlaczego jej towarzysze z dyliżansu uważają, że o jej sprawach należy informować Becka?
– Obawiam się, że Herr Neumann nie jest w stanie rozmawiać teraz o interesach ani o niczym innym – oznajmił Beck.
Kathryn uniosła podbródek.
– A skąd pan to wie, sir?
– Bo zemdlał w moim barze godzinę temu i kazałem zanieść go do domu. Do rana odeśpi. W międzyczasie może ja mógłbym w czymś pomóc? – zapytał poważnym tonem.
– Dziękuję, ale nie sądzę.
– Wygląda na to, że jaśnie pani mnie nie akceptuje.
Tą „jaśnie panią” zagrał jej na nerwach.
– Wiem o panu tyle, że jest pan właścicielem przybytku po drugiej stronie ulicy, że pobił pan tego biednego człowieka i niemal utopił go w korycie.
– Bo zachciało mu się świętować wygraną przy stoliku do faro i zaczął strzelać. Na szczęście nikogo nie zabił.
Ta informacja zmieniła obraz sytuacji, ale Kathryn wciąż nie pochwalała reakcji w postaci publicznego łomotu.
– Czy nie lepiej byłoby przekazać go w ręce konstabla za zakłócanie spokoju?
– Myśli jak w Bostonie – westchnął Wiley. – Macie już szeryfa, Matthiasie?
– Jeszcze nie.
Wiley podrapał się po klatce piersiowej.
– Miło było się z panią przejechać, panienko, ale teraz sprawię sobie mocnego drinka, kąpiel, porządny posiłek i przejdę się do Domku dla Lalek. – Odwrócił się i ruszył do knajpy Becka.
Kathryn zmarszczyła brwi. Domek dla lalek?
– Walsh. – Beck zmarszczył brwi. – Czy jest pani może kuzynką City’ego Walsha?
Kathryn spojrzała na niego.
– City? Mój wuj nazywał się Casey Teague Walsh.
Casey Teague. Inicjały „C.T.” w wymowie brzmią zupełnie jak „City”. Być może ci ludzie znali go jako „City’ego”.
Ostatni promyk dobrego nastroju zniknął z twarzy mężczyzny.
– Proszę wybaczyć, że to powiem, ale na końcu tej tęczy nie znajdzie pani garnka ze złotem.
Zamrugała oczami i poczuła dziwny ciężar w żołądku. To by było na tyle, jeśli chodzi o wielkie marzenia, nie żeby jakieś snuła. Sędzia nie przekazałby jej przecież kopalni złota.
– Cóż, cokolwiek otrzymam w spadku, będzie musiało wystarczyć. – Skinęła głową w stronę Henry’ego. – Miło było pana poznać, panie Call. Panowie, proszę wybaczyć.
Weszła do biura przy stacji dyliżansów i zapytała, czy może przechować kufer w ich przechowalni bagażu oraz gdzie znajdzie hotel.
– Mój hotel, ten po drugiej stronie ulicy, jest najlepszy w mieście – rzucił Beck za jej plecami.
Jej puls przyspieszył gwałtownie. Nie odrywała wzroku od zawiadowcy stacji.
– Musi być jakiś inny hotel...
– Hotel Sanders znajduje się kilka przecznic stąd po prawej stronie, ale nie poleciłbym go takiej damie jak pani. – Beck stanął w drzwiach.
– Ale uważa pan, że pańska knajpa jest odpowiednia?
– Knajpa jest na parterze, jaśnie pani. Pokoje są na piętrze, w pełni umeblowane, każdy z zamkiem w drzwiach. Pod moim dachem będzie pani bezpieczna.
Żar w jego oczach sprawił, że pomyślała coś zgoła odwrotnego.
– Nie, dziękuję panu, panie Beck. – Wzięła swój sakwojaż i skierowała się do drzwi. Beck ani drgnął.
– Dopilnuję, żeby Herr wytrzeźwiał, zanim pani się zadomowi.
Głośno zaburczało jej w brzuchu, aż się zarumieniła. Drgnął mu kącik ust.
– I wskażę pani dobry lokal na posiłek.
– Proszę się odsunąć, sir.
Twarz mu stężała.
– Nie pójdzie pani do hotelu Sandersa.
Jej ojczym często używał wobec niej władczego tonu i zawsze drażnił tym jej ognisty temperament. Posłała mu mocno sztuczny i ironiczny uśmiech.
– Czy w ten sposób nakręca pan swój biznes, panie Beck? Nagabując kobiety w przechowalni bagażu?
Beck odsunął się i pokłonił przed nią szyderczo. Gdy ostrożnie go mijała, czuła żar bijący od jego ciała.
– Lepiej pani będzie w domu wuja – mruknął za nią, gdy zrobiła kilka kroków.
Rozbłysła w niej nadzieja.
– Jest jakiś dom?
– No nie do końca.
– Czy mógłby mi pan uprzejmie powiedzieć, dokąd mam iść?
– Och, z przyjemnością. – Skinął podbródkiem. – Prosto tą ulicą i dom jest kilka budynków dalej, po lewej. Między knajpą Łeb Niedźwiedzia a klubem fandango Barrery.
Spojrzała na niego, przełknęła konwulsyjnie ślinę i skinęła lekko głową.
– Dziękuję, panie Beck. – Czuła na plecach jego wzrok, gdy szła zgodnie z jego wskazówkami.
– Proszę pozdrowić ode mnie Scribe’a – zawołał za nią.
Kathryn zatrzymała się i odwróciła.
– Scribe’a?
– Chłopak pracował dla pani wuja. Mieszka tam od śmierci City’ego. Nie miał dokąd pójść. Proszę mu powiedzieć, żeby przyszedł do mojej knajpy. – Odwrócił się do Henry’ego, szepnął mu coś cicho na ucho i oddalił się z nim ulicą.
Kathryn wyprostowała się i ruszyła drewnianym chodnikiem. Od tutejszego smrodu skręcało ją w żołądku. Wyczerpana i obolała, po drodze rzucała wokół siebie ukradkowe spojrzenia. To miasto miało być jej nowym domem. O Panie, dopomóż mi. Może po dobrze przespanej nocy spojrzy na tę sytuację z lepszym nastawieniem.
Połamane pióra podskakiwały jej przed twarzą, gdy mijała sklep obuwniczy. Po drugiej stronie ulicy znajdowały się trzy knajpy: Kruk, Żelazny Koń i Wykopki. Dostrzegła chwytliwy szyld sklepowy Mydło i Po(w)idło, biuro rzeczoznawcy i mały domek z czerwoną latarnią w oknie. Gdy szła, minął ją jeździec na koniu, który tak się na nią zapatrzył, że wjechał w dwóch mężczyzn przechodzących przez ulicę. Rozpętała się bójka. Kiedy mijała knajpę Łeb Niedźwiedzia, usłyszała, jak ktoś znęca się nad fortepianem i zajrzała do środka. Lokal był pełen. Dostrzegł ją jakiś facet.
– O Święty Jehoszafacie! Spójrzcie tylko! – I spojrzeli, po czym natychmiast odsunęli krzesła od stolików i zadudnili obcasami po drewnianej podłodze niczym stado bizonów po równinie.
Kathryn ruszyła pospiesznie dalej, próbując zignorować odgłos otwieranych wahadłowych drzwi i dobiegające ją męskie głosy.
– A ta skąd się tu wzięła?
– Dobre nieba!
– Może Fiona sprowadziła nową lalunię.
– Cody, ty ptasi móżdżku, przecież to dama jest.
Tuż za Łbem Niedźwiedzia znajdował się niski, zniszczony budynek ze zbitych poziomo desek. Jego dwa frontowe okna były tak brudne, że Kathryn nie widziała niczego w środku. Drzwi na szczęście wyglądały solidnie. Nerwowe spojrzenie do tyłu upewniło ją, że na chodniku rośnie tłum mężczyzn, którzy się na nią gapią i szemrają coś między sobą. Czuła się jak lis tropiony przez stado ogarów gotowych do pościgu. Zapukała trzy razy, modląc się, żeby chłopak szybko otworzył drzwi i by mogła wskoczyć do środka.
Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Ani odgłosów życia ze środka.
– On tam jest! – zawołał jakiś mężczyzna.
Inni mężczyźni przechodzili przez ulicę, żeby zobaczyć, o co to całe zamieszanie. Kathryn poczuła gwałtowny przypływ paniki i ponownie zapukała, tym razem w tempie dzięcioła kującego dziurę w drzewie. Przyłożyła ucho do drzwi i prawie przez nie wpadła, gdy raptownie się otworzyły. Wyprostowała się i stanęła twarzą w twarz z chłopcem o kilka lat od niej młodszym, za to o kilka cali wyższym. Był patykowaty, miał pierwszy, młodzieńczy zarost na twarzy, brązowe, przekrwione oczy i stanął przed nią chwiejnie, ubrany tylko w czerwone kalesony. Rozdziawił usta ze zdziwienia, zamrugał, potarł się po twarzy, po czym znowu jej się przyjrzał.
– Pan Scribe? – spytała słabo.
– A kim pani jest?
– Też chcielibyśmy wiedzieć! – krzyknął jakiś facet z tłumu.
Już mocno zirytowana, Kathryn odwróciła się i spojrzała na zgromadzonych.
– Wracajcie do baru, chłopcy, i pozwólcie mi zająć się swoimi sprawami.
– Dama, jak nic…
Większość mężczyzn zawróciła.
Kathryn wzięła oddech i stanęła przed młodym mężczyzną, rumieniąc się na widok jego negliżu.
– Może mógłby pan włożyć coś bardziej stosownego?
Poczerwieniał na twarzy.
– Och! Przepraszam! – Chwycił parę zmiętych ogrodniczek i wepchnął jedną nogę do środka. Oparł się o biurko, wcisnął obie nogi w spodnie i podciągnął je. Kiedy próbował zapiąć szelki, jedna odpięła się jak napięta sprężyna i tak go uderzyła, że niemal zwaliła z nóg.
Przerażona Kathryn zdała sobie sprawę, że obserwuje cały ten spektakl bez mrugnięcia okiem.
Scribe wykonał zamaszysty gest powitania.
– Proszę wejść i powiedzieć mi, kim pani jest, kiedy tu przybyła, skąd pani pochodzi i co mogę dla pani zrobić.
– Jestem Kathryn Walsh, siostrzenica Casey’a Teague’a Walsha. Zostałam tu wysłana z Bostonu, aby przejąć spadek.
Scribe wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym jego ramiona jakby się zapadły.
– Cóż, oto on. Dorobek życia City’ego zmarniał do szczętu. – Wskazał szerokim gestem wszystko dookoła, a z jego przesiąkniętego alkoholem ciała wyzierała rozpacz. – To wszystko należy do pani, panno Walsh.
Kathryn weszła, robiąc krok nad stłuczoną butelką po whisky i niewielką kałużą tego, co z niej wcześniej wyciekło. Znowu zebrało jej się na mdłości. W domku cuchnęło whisky, męskim potem i pełnym nocnikiem. Pod jedną ze ścian znajdowały się skrzynki po jabłkach pełne jakichś papierów. W pomieszczeniu stała kanapa z pomiętym kocem, masywne, dębowe biurko, proste, sosnowe krzesło i spluwaczka. W kącie z tyłu dojrzała jakiś pokaźnych rozmiarów przedmiot, przykryty płachtą płótna, a w ścianie otwarte drzwi do drugiego pokoju, zapewne małego mieszkania. To miał być jej dom? Chwyciła mocniej swój sakwojaż, jakby w poszukiwaniu punktu oparcia.
– Jakie przedsiębiorstwo prowadził mój wuj?
– Teraz to bez znaczenia, to i tak nie jest zawód dla kobiety. – Scribe wskazał głową w kierunku otwartych drzwi. – Chce pani zobaczyć resztę domku? Tam w mieszkaniu jest cały majątek City’ego.
Kathryn podążyła za nim do zimnego, wilgotnego i zakurzonego pokoju o zapachu whisky i tytoniu. Nadzieja w jej sercu ożyła na widok regału pełnego książek. Łóżko było w nieładzie i nie było na nim żadnej pościeli, tylko kilka indiańskich kocy, a spod materaca wyzierał wsunięty nocnik, na szczęście przykryty szczelną pokrywką. W szafie z grubo ciosanych desek wisiała skromna kolekcja męskich koszul i spodni, ciężki płaszcz, zdarte buty i stara, tweedowa czapka. Z pyzatego piecyka nie dobywała się ani krztyna ciepła, zresztą i tak był pełen popiołu. Przy małym stoliku z rozłożonym pasjansem stały dwa proste krzesła. Na brudnym blacie piętrzyły się zatłuszczone patelnie i blaszane talerze, a przy tylnych drzwiach stało puste wiadro na wodę.
– Kazałem pochować City’ego w jego najlepszym, wyjściowym garniturze i porządnych butach. – Oczy Scribe’a wypełniły się łzami i odwrócił wzrok, pocierając nos wierzchem dłoni. Odchrząknął. – Zatrzymam sobie jego czapkę, jeśli nie ma pani nic przeciwko.
Kathryn wyjęła ją z szafy i wręczyła mu uroczyście. Starała się zachować spokój, rozglądając się po ponurej kawalerce, która miała stać się jej domem. Nawet mimo obecności Scribe’a pokój wydawał się pusty. Będzie tu mieszkać sama. Jej oczy wypełniły się piekącymi łzami.
– Wygląda pani na wykończoną, panno Walsh. – Scribe przysunął jej krzesło. – Może pani usiądzie?
Usiadła, upuszczając sakwojaż na podłogę. Chwilę zajęło, zanim zdołała się odezwać.
– Pracowałeś dla mojego wuja?
– City przygarnął mnie, gdy miałem siedem lat. To on wszystkiego mnie nauczył.
– Ile masz lat, Scribe?
– Szesnaście. – Spojrzał na nią. – A pani nie wygląda na dużo starszą.
Uśmiechnęła się blado, nie mając zamiaru zdradzać mu swojego wieku.
– A co się stało z twoimi rodzicami, jeśli wolno zapytać?
– Nie mam nic do ukrycia. Mama zmarła na jakąś gorączkę, a ojciec zginął w wypadku w kopalni.
Sierota – a ona miała go wyrzucić z jedynego domu, jaki znał. Czy może być jeszcze gorzej?
– Przykro mi.
Dlaczego jej wuj nie zapisał Scribe’owi tego domu?
– To było dawno temu. Ledwie ich pamiętam – dodał z nieobecnym wyrazem twarzy Scribe.
Znowu odwrócił wzrok i zacisnął usta. Nie musiał mówić nic więcej. Kathryn widziała smutek wyryty na jego młodym obliczu. Wuj, którego nigdy nie poznała, był dla tego młodzieńca jedyną rodziną, jaką miał.
– Czy Scribe to twoje prawdziwe imię?
– Jedyne, pod jakim mnie znają.
– Jak Wiley – mruknęła.
Scribe zaśmiał się zaskoczony.
– Gdzie pani spotkała tego głupiego dziada?
– W dyliżansie. Pan Cussler zabrał go po drodze.
– Ma tu gdzieś kopalnię. – Chłopak wyglądał na chorego i zmęczonego.
– Powinnam była poczekać do jutra, zamiast nachodzić cię dzisiaj. – Kathryn wstała i chwyciła szylkretową rączkę swojego sakwojażu – Zamelduję się na noc w hotelu i wrócę rano. – Przygryzła wargę, dławiona poczuciem winy. – Nie chcę być niemiła, ale...
– Ale nie mogę już tu mieszkać – dokończył za nią.
Zamrugała, próbując powstrzymać łzy.
– Pan Beck powiedział, że możesz zatrzymać się w jego hotelu.
– Mam nadzieję, że da mi też pracę.
– Tak mi przykro, że muszę to robić, Scribe.
Wyprostował się.
– Proszę się o mnie nie martwić, poradzę sobie.
Zatrzymała się w drzwiach i spojrzała ponownie na młodego chłopaka stojącego samotnie w biurze.
– Proszę, mów mi Kathryn. Właściwie to jesteśmy rodziną. Mam nadzieję, że będziemy mogli usiąść i porozmawiać o moim wuju, gdyż nigdy nie miałam okazji go poznać. Możesz mi wszystko o nim opowiedzieć.
Nie wiedziała nawet, że ma wuja, dopóki sędzia nie poinformował jej o nieoczekiwanym spadku.
Scribe spojrzał na nią posępnie.
– Wiem tylko tyle, co wszyscy. Mężczyźni przeważnie nie mówią o tym, gdzie się podziewali, zanim przybyli do Kalifornii. Wiem tylko, że City przybył tu w tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym roku w poszukiwaniu złota, jak tysiące innych. Pracował przez kilka lat nad strumieniami, szukał drobinek złota, płucząc piasek na sicie. Mówił, że nie podobał mu się ten samotny styl życia, w wiecznie schylonej pozycji, więc otworzył tu sklep. Uważał, że człowiek musi mieć jakiś cel, bo inaczej jest nic niewart. – Zaśmiał się łagodnym, urywanym śmiechem. – City z pewnością kochał mieć cel w życiu, a wraz z nim porządną walkę.
Kathryn uśmiechnęła się. Chyba miała coś wspólnego z Citym Walshem. Podbródek Scribe’a zadrżał.
– Byłem tego dnia w sklepie wielobranżowym, kupowałem jakieś jedzenie i wdałem się w gadkę z jednym z przyjaciół. Kiedy wróciłem, znalazłem City’ego na podłodze, o tam. – Skinął głową w kierunku biura w pomieszczeniu od frontu.
– W takim razie to była nagła śmierć.
– Tak nagła, jak to bywa w przypadku morderstwa.
– Morderstwa? – Kathryn przyłożyła rękę do gardła.
– Nie wiedziałaś? – Zaklął cicho. – No tak, niby skąd. Przepraszam, że tak mi się wyrwało. – Na jego twarzy pojawiły się iskry emocji: żalu, złości, frustracji i strachu.
– Czy złapali tego, kto to zrobił?
– Nie. – Jego młoda twarz stężała od gniewu. – Gdybym wiedział, kto to robił, sam bym go dorwał! – Posmutniał i na powrót przybrał minę małego chłopca. – Nikt już nawet o tym nie mówi. City narobił sobie trochę wrogów. Pod koniec życia miał kogoś na celowniku, ale nigdy nie zdradził, kogo. Powtarzał, że musi poznać wszystkie fakty, zanim zacznie mówić.
Kathryn była równie zdenerwowana co Scribe, choć nigdy nie poznała City’ego Walsha.
– Powinny istnieć prawo i porządek…
– Tak, jasne, City powtarzał to samo, ale to jakoś nie nadchodzi. Ludzie domagali się sprawiedliwości przez jakiś tydzień. Wielu zadawało pytania, ale nikt nie znał odpowiedzi ani nie widział, by ktoś tu wchodził lub wychodził. – Scribe przeczesał palcami swoje brudne, zmatowiałe włosy. – Większość miasta i tak przed zmierzchem jest pijana… – Usiadł w przygarbionej pozycji. – Spakuję się i do rana sobie pójdę. Nie będę ci się naprzykrzał.
Kathryn bynajmniej nie chciała wystawiać tego biednego chłopaka za drzwi, ale jaki miała wybór? Miała nadzieję, że Matthias Beck okaże się wiarygodny.
– Dziękuję, Scribe. – Wyszła na zadaszony, drewniany chodnik, cicho zamykając za sobą drzwi.
Z knajpy Łeb Niedźwiedzia dobiegały dźwięki fortepianu i męskie rozmowy. Kathryn wyprostowała się i przygotowała na ostrzał ludzkiej uwagi.
*
Matthias zaprowadził Henry’ego Calla do knajpy i posadził go przy stoliku pod frontowym oknem. Wczoraj nie mógł się doczekać jego przyjazdu, tak bardzo chciał zacząć opracowywać projekt, o którym rozmawiali w Sacramento. Połączyło ich przypadkowe spotkanie i wspólne niezadowolenie, jak to dwóch wojennych weteranów. Ale teraz bardziej interesowało go to, co planuje siostrzenica City’ego. Dał znak Brady’emu, swojemu barmanowi, a potem wyjrzał przez okno.
– Przyciągnęła tłumy – zauważył Henry. – Nie jestem pewien, czy to jest bezpieczne miejsce dla dziewczyny pokroju panny Walsh.
– Bo nie jest.
Brady postawił przed nimi butelkę whisky i dwie szklanki. Pochylił się i wyjrzał przez okno. Gwizdnął pod nosem.
– Byłem ciekaw, na co się gapicie. – Zauważył spojrzenie Matthiasa i szybko wrócił za bar.
Przed oczami mignął im Scribe w samej bieliźnie. Matthias roześmiał się krótko, przekonany, że panna Walsh się wycofa. Zamiast tego stała niewzruszona. Odwróciła się i powiedziała coś do mężczyzn. Cokolwiek to było, sprawiło, że większość z nich wróciła do Łba Niedźwiedzia.
– Wygląda na to, że panna Walsh potrafi o siebie zadbać – stwierdził Henry.
– Wątpię. – Matthias patrzył, jak wchodzi do małego domku. – Co o niej wiesz?
– Mniej więcej tyle, co ty.
– Nie rozmawiała z tobą podczas jazdy?
Henry roześmiał się.
– Byliśmy zbyt zajęci obawą o swoje życie. Wypytywała Wileya Baera o Calvadę, a po przyjeździe była dość mocno zszokowana. Strzelanina, ty wymierzający sprawiedliwość na ulicy…
Drzwi biura City’ego otworzyły się, ale nie stanął w nich Scribe. Kathryn Walsh wyszła z domku i ruszyła w kierunku stacji dyliżansów. Kiedy ją minęła i poszła dalej, Matthias zaklął pod nosem.
– Pójdziesz za nią?
– Zaoferowałem jej bezpieczne schronienie. – Nalał sobie whisky. – Niektórzy ludzie muszą się uczyć na własnej skórze. – Z knajp wychodzili mężczyźni i gapili się na nią. Niby czemu nie? Przecież on też się gapił. Była piękna i równie nie na miejscu, co rasowa klacz pośród stada mustangów. – Założę się o pięć dolarów, że jutro rano wróci do stacji dyliżansów i kupi sobie bilet do domu.
Henry pokręcił głową.
– Nie sądzę, żeby szybko wyjechała.
– Czemu tak mówisz?
– To tylko przeczucie. Podejrzewam, że nie przyjechała tu z własnej woli, lecz została wysłana.
– Jeden telegram i rodzina każe jej wracać do domu. Pewnie sądzili, że City miał hotel i kopalnię złota.
– Ale dlaczego wysłali tu kobietę?
I w dodatku kobietę bez opieki. Tak się nie postępuje. To sprawiło, że Matthias zaczął się zastanawiać.
Henry obserwował ją.
– Nie jestem tu zbyt długo i nie miałem zbytnio szansy się rozejrzeć, ale myślę, że Calvadzie przydałaby się taka dama jak panna Walsh.
– Może kiedyś, ale nie teraz. Calvada to taki rozbudowany wokół kopalni obóz i wiedzie się tu raczej nędzne życie. – Matthiasa zaciekawiło, co ta dama znalazła w domku City’ego. Scribe od jego śmierci był w żałobie, a ktoś dostarczał mu whisky na topienie smutków. Wyobraził sobie wyraz jej twarzy, gdy weszła do tej rudery. W duchu widział, jak te niesamowite, zielone oczy rozszerzają się, kremowa skóra blednie jeszcze bardziej, a gwałtowne rozczarowanie wygina te słodkie usta w podkówkę. Jeśli nawet nocleg w hotelu Sanders jej nie przerazi, to kilka nocy w tym małym domku między knajpą a klubem fandango już na pewno. Sprzeda wszystko, byle tylko wydostać się z tej piekielnej dziury. Matthias marzył tylko o jednej rzeczy z majątku City’ego i był gotów zaoferować Kathryn Walsh pokaźną sumę, za którą będzie mogła przenieść się do Sacramento lub San Francisco, gdzie ożeni się z nią jakiś obrotny przedsiębiorca.
Kathryn Walsh odeszła na tyle daleko, że nie mógł jej dojrzeć bez wychodzenia na zewnątrz. Wypił whisky i został na swoim miejscu. Była uparta, zupełnie jak jej wuj, lecz obudziła w nim ciekawość. City nigdy nie wspominał o żadnej rodzinie, nie mówiąc już o siostrzenicy z Bostonu. Jak to możliwe, że irlandzko-katolicki imigrant był spokrewniony z protestancką braminką z wielkiego miasta na wschodnim wybrzeżu? W każdym razie wyglądała na taką, sądząc po jej trzewikach na guziki i drogim kostiumie podróżnym. I do tego ten śmieszny kapelusz, który zapewne kosztował ponad roczną pensję jednego z górników Sandersa. Musiał jednak przyznać, że była uderzająco podobna do jego przyjaciela. A więc City i ta dziewczyna byli spokrewnieni? Kryła się za tym jakaś historia, której szczegóły znała tylko jej królewska wysokość panna Walsh. Teraz jednak zmierzała do miejsca, w którym trudno było przewidzieć, co ją czeka.
Matthias podniósł się, lecz po chwili znowu usiadł. Przecież powiedziała „nie”. Już wyrobiła sobie o nim opinię. Widywał wcześniej spojrzenia tego rodzaju. Mięsień zadrżał mu w szczęce, gdy patrzył na paradę mężczyzn sunących drewnianym chodnikiem, lecz zdusił w sobie budzący się instynkt opiekuńczy. Nie odpowiadał za nią. Z drugiej strony, City był jednym z jego najbliższych przyjaciół. Musiałby pobiec, by ją dogonić, ale co potem? Przerzuci ją sobie przez ramię i przyniesie tutaj?
Henry zachichotał.
– Zaintrygowała cię, co? – Spoważniał. – Czy hotel Sanders rzeczywiście jest taki podły?
– Zapewne spotka się z właścicielem zaraz po zameldowaniu.
Sanders był kawalerem, jak dziewięćdziesiąt pięć procent populacji Calvady, i w wieku, w którym szuka się już pięknej, młodej żony, która zapewniłaby dziedzica imperium. Może dobrze jej się powiedzie w tym miejscu, jeśli Sanders w miarę szybko dowie się o jej przybyciu. A Matthias był pewien, że tak się stanie.
Henry pociągnął łyk whisky i uniósł brwi.
– Porządny burbon z Kentucky.
– Polewam ludziom to, za co płacą, a nie te podłe mieszanki, „krzywy piorun” czy „lakier do trumien”3. To również dzięki temu tak dobrze sobie radzę. – Skinął głową w stronę baru, gdzie mężczyźni, stojąc w długiej kolejce, kupowali drinki. Stoliki do faro i pokera były w pełni zajęte. – Najlepsza whisky, uczciwe stoły, porządne zakwaterowanie.
– Potrzebujesz jeszcze tylko restauracji.
– Poważnie się nad tym zastanawiałem, ale porzuciłem ten pomysł.
Lokal Ronyi Vanderstrom ucierpiałby, gdyby on otworzył własny, a jadał u niej, odkąd przyjechał do miasta sześć lat temu. Dobrym kobietom należy pomagać, a nie utrudniać im życie niepotrzebną konkurencją.
Cokolwiek otrzymam w spadku, będzie musiało wystarczyć. Co Kathryn Walsh chciała przez to powiedzieć? To nie brzmiało jak rzucona od niechcenia uwaga kogoś, kto ma w zanadrzu inne rozwiązania. Jak dziewczyna jej pokroju zarobi na życie w takim mieście? Wybór zawodów dla kobiet był ograniczony. W mieście mieszkała tylko garstka dzieci, więc nowa nauczycielka nie była im potrzebna, gdyż wszystkie uczyła żona pastora.
Gdyby Herr coś wiedział, Matthias usłyszałby o tym w barze.
Jednego Matthias był pewien: City Walsh nigdy nie zapisałby swojej firmy młodej kobiecie. Zastanawiał się, dlaczego City nie pozostawił wszystkiego Scribe’owi – w końcu chłopak był mu bliski jak rodzony syn. Ale z drugiej strony, City zawsze miał swoje motywacje.
Matthias marzył o jednej rzeczy z majątku City’ego – i zamierzał kupić ją jutro. Dopił swojego burbona i odstawił szklankę na stół.
– Chodź, Henry, zamelduję cię w pokoju. Później zjemy kolację, a jutro porozmawiamy o interesach.
Matthias poszedł na drugą stronę ulicy, by sprawdzić, co u Scribe’a. Chłopak otworzył drzwi po drugim pukaniu. W środku panował rozgardiasz gorszy, niż Matthias się spodziewał. Wysprzątanie tego lokum mogło okazać się zbyt trudne dla dziewczyny, która bardziej wyglądała na przywykłą do wydawania służącym poleceń niż do wykonywania ich pracy. To dobrze.
– Po prostu zostaw wszystko tak, jak jest i chodź. Mam dla ciebie pokój i pracę.
– Dzięki – odrzekł Scribe, bardziej zrezygnowany niż wdzięczny.
– Czy panna Walsh mówiła coś o twoim talencie do prowadzenia domu?
– Nie, ale wspomniała, że właściwie to jesteśmy rodziną.
Chłopak już się zakochał w tej dziewczynie.
– Nie rób sobie nadziei. – Matthias otworzył drzwi i wskazał głową na zewnątrz. Chodźmy, Lothario4.
*
Południowa dzielnica Calvady okazała się nie lepsza niż północna. Kathryn mijała jedną knajpę za drugą, ale na szczęście również sklep wielobranżowy, warzywniak, łaźnię, sklep kolonialny, biuro wysyłkowe, drogerię, sklep z artykułami żelaznymi i targ rzeźny. Uniosła spódnicę i przeszła przez błotnistą ulicę do hotelu Sanders. Z grymasem na twarzy otarła swoje trzewiki z błota, po czym weszła do środka. Po lewej stronie znajdował się bar, nad którym wisiał ogromny obraz kobiety, ubranej tylko w prowokacyjny uśmiech. Pod nim siedziały dwie młode dziewczyny, odziane w szokująco krótkie – bo do kolan – sukienki z głębokimi dekoltami. Kathryn oblała się płonącym rumieńcem i szybko odwróciła wzrok. Przez chwilę żałowała, że nie przyjęła oferty pokoju od Matthiasa Becka, ale szybko założyła, że jego lokal nie różniłby się zbytnio od tego.
Młody recepcjonista z bródką, oniemiały, wlepił w nią wzrok, gdy podeszła do kontuaru.
– Czy ma pan wolny pokój, sir?
– Owszem. – Przyjrzał się jej od stóp do głów. – Trzy dolary za noc. I dolar za obiad. – Obrócił kajet i przysunął jej pióro i kałamarz.
Była zbyt zmęczona i przygnębiona, by spierać się o ceny.
– Czy w waszych pokojach są wanny?
– Nie, proszę pani, ale możemy zlecić przyniesienie. Podgrzanie wody trochę zajmie i będzie dodatkowo kosztować.
– Ile?
Spojrzał na nią ponownie.
– Dolara.
Po tygodniu spędzonym w pociągu i trzech dniach w dyliżansie pragnęła bardziej kąpieli niż jedzenia. A poza łaźnią publiczną w mieście zamieszkanym głównie przez mężczyzn, jaki miała wybór? Jak tylko Scribe wyprowadzi się z jej skromnego domku, a ona się tam przeniesie, to kupi sobie wannę w sklepie wielobranżowym.
Recepcjonista przeczytał jej nazwisko.
– Walsh! – Zaskoczony uniósł brwi. – Czy jest pani rodziną City’ego Walsha?
– Siostrzenicą.
Zaśmiał się, jakby powiedziała jakiś świetny dowcip.
– Siostrzenica City’ego Walsha nocuje tutaj? Pan Sanders będzie chciał zapewnić pani najlepszy pokój w hotelu. I pewnie zejdzie, by powitać panią w naszym mieście. – Wskazał głową na lewo. – Restauracja jest za tymi drzwiami, ale otwiera się dopiero o szóstej. Ma pani bagaż? – Pstryknął palcami i pojawił się mały, ciemnoskóry chłopiec, który zabrał jej sakwojaż.
„Najlepszy pokój w hotelu” nie miał kominka – tylko łóżko, komodę, lampę naftową i krzesło pod oknem, za którym rozciągał się mało zachęcający widok na główną ulicę Calvady. Dostrzegła, jak chłopak przebiega prędko przez ulicę i wbiega na wzgórze, na którym stało kilka obszernych domów – najwyraźniej nawet Calvada miała swą zamożną dzielnicę. Kathryn zaciągnęła zasłony, podciągnęła spódnicę i halki, rozwiązała wstążki i zdjęła turniurę. Jej powyginana, metalowa siatka była nie do naprawienia.
Kiedy przyniesiono wannę, okazała się taka mała, że ledwie mogła w niej usiąść. Dwa parujące wiadra wody zapełniły ją tylko do połowy. Nie dostrzegła ręcznika ani mydła, więc zeszła na dół, by o nie poprosić. Recepcjonista policzył jej ćwierć dolara za szorstki, spłowiały ręcznik i dziesięć centów za mocno zużytą kostkę bezzapachowego mydła. Zanim wróciła do pokoju, woda była już zimna. Szczękając zębami, stanęła w wannie i szybko się umyła. Nieco odświeżona, przebrała się w czyste niewymowne5, spódnicę i bluzkę. Nawet smród dochodzący z ulicy nie zdołał zagłuszyć jej głodu.
Przy stoliku w kącie restauracji na dole siedział jakiś dobrze ubrany dżentelmen. Wstał, jakby czekał właśnie na nią.
– Panno Walsh, nazywam się Morgan Sanders. Będzie to dla mnie zaszczyt, jeśli pozwoli mi pani ugościć się dziś wieczorem. – Odsunął dla niej krzesło.
Zaskoczona jego pewnością siebie już chciała odmówić, ale ciekawość wzięła górę i podeszła. Był równie wysoki co Matthias Beck, lecz mniej umięśniony. Wydawał się bliżej czterdziestki niż trzydziestki, miał ciemne oczy i piaskowobrązowe włosy z siwizną na skroniach. Jego pewność siebie zakrawała na arogancję i przypominała jej innych przystojnych (i młodszych) mężczyzn, których poznała w Bostonie. Odrzuciła kilka propozycji małżeństwa, ponieważ tego rodzaju postawa napawała ją odrazą.
– Powiedziano mi, że jest pan właścicielem tego hotelu i kopalni Madera.
– Zgadza się, jak również innych firm w tym mieście. – Jego kąciki ust uniosły się sardonicznie. – A ja słyszałem, że zaraz po przyjeździe spotkała pani Matthiasa Becka.
– Tak, ale to nie pan Beck opowiedział mi o panu. – Nie wspomniała o Wileyu, kiedy Sanders przysuwał jej krzesło. – Czy każdego gościa podejmuje pan z taką hojnością?
– Nie, nie każdego. – Wykonał lekki gest ręką i pojawił się kelner. – Szampana. Z lodem. – Uśmiechnął się do niej, gdy kelner wyszedł. – To na cześć pani przybycia. Siostrzenica City’ego Walsha! Dostrzegam rodzinne podobieństwo. Był bardzo szanowany w naszym mieście. – Przybrał poważny wyraz twarzy. – Przykro mi z powodu pani straty. To musiała być wielka tragedia dla państwa rodziny.
– Nigdy go nie spotkałam. – Ani o nim nie słyszałam, dodała w duchu.
– W takim razie to jeszcze większa strata.
– Domyślam się, że był pana przyjacielem.
– Bardziej przyjaznym przeciwnikiem niż przyjacielem. Nie zawsze się zgadzaliśmy, ale darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem. Uważał się za człowieka z ludu, a ja zarządzam ogromną kopalnią, gdzie zatrudniam stu ludzi. Prowadzę również sklep wielobranżowy, a także inne intratne przedsięwzięcia. Zapewne przypominałem pani wujowi imperialistycznych Anglików, którzy narzucili Irlandii supremację. City przybył do Kalifornii w tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym roku. Ja przyjechałem później, w sześćdziesiątym piątym.
– Walczył pan na wojnie?
Zawahał się.
– Nie, ale dostarczałem oddziałom Unii niezbędne towary.
Wyczuła, że za tym stwierdzeniem kryje się coś więcej.
– Sporo pan tu osiągnął, panie Sanders.
– To prawda. Głównie dzięki szczęściu i umiejętnościom, które nabyłem z upływem czasu. I świadomości, czego chcę w życiu.
Kathryn widziała już kiedyś to spojrzenie. Mężczyźni zawsze mierzyli wartość kobiety jej urodą.
– Jest pani wyjątkowo uroczą młodą kobietą, panno Walsh. Podejrzewam, że przyciąga pani sporo uwagi, odkąd tylko wysiadła pani z dyliżansu. – Kelner wrócił, odkorkował szampana i napełnił dwa kryształowe kieliszki, po czym włożył butelkę do wiaderka z lodem. Na lekki ruch podbródka Sandersa odszedł bez słowa. Sanders uniósł kieliszek w geście toastu. – Witamy w Calvadzie, panno Walsh.
– Dziękuję, sir. – Przezornie pociągnęła tylko maleńki łyczek.
– W moim mieście nie ma takiej kobiety jak pani.
W jego mieście?
– A jaką kobietą pana zdaniem jestem, panie Sanders?
– Damą z klasą i ogładą. Prawdopodobnie wykształconą, przyzwyczajoną do lepszych rzeczy w życiu. Chociaż zastanawiam się, dlaczego taka młoda kobieta została wysłana bez opieki do Calvady, aby przejąć spadek po wuju, którego nigdy nie poznała.
Jak na obcą osobę, wiedział o niej bardzo dużo. Nie miała zamiaru mówić mu nic więcej. W końcu jej sprawy to jej sprawy.
Odczekał chwilę, po czym się uśmiechnął.
– A także energiczną. Ma pani rude włosy po wuju. I być może również jego gorący temperament. – Uniósł brew. – City miał żarliwość i silne przekonania, ale nie zawsze zdrowy rozsądek.
– Czy to dlatego został zamordowany?
Jej pytanie jakby go zaskoczyło. Pociągnął łyk szampana.
– Nikt nie wie, dlaczego został zabity. Nie on pierwszy padł ofiarą tragicznej śmierci w Calvadzie. I obawiam się, że nie ostatni.
– Zważywszy, ile pan prowadzi przedsiębiorstw, w pana najlepszym interesie leży zaprowadzenie tu ładu i porządku.
Sanders się roześmiał.
– City mówił to samo. Nie jesteśmy w Sacramento ani Placerville, panno Walsh. Ale nie jesteśmy też w Bodie. W tych okolicach niewielu chce zostać szeryfem. Prawo i porządek nie są popularne wśród mężczyzn w miastach takich jak nasze. Ale najczęściej zwycięża sprawiedliwość.
– Jak rozumiem, nie zwyciężyła w przypadku mojego wuja.
– To smutne, ale prawdziwe. – Ponownie wezwał kelnera i zamówił dziczyznę.
– Nigdy wcześniej nie jadłam dziczyzny – powiedziała Kathryn, zirytowana, że dokonał wyboru za nią. Zapewnił, że jej zasmakuje, lecz jego stwierdzenie brzmiało bardziej jak rozkaz niż zaufanie do jej gustu.
Potrawa nie była przyrządzona na poziomie Hylandów ani Pershingów, ale zdołała zaspokoić jej głód. Dostała nawet kawałek ciasta na deser. Morgan mówił o wielu rzeczach, ale o żadnej dogłębnie. Za każdym razem, gdy proponował jej dolewkę szampana, odmawiała. Pod koniec posiłku skończył butelkę, ale wyglądało na to, że alkohol nie wywarł na niego większego wpływu.
– To miasto nie wydaje się odpowiednie dla damy o pani wrażliwości, Kathryn. Jestem gotów zaoferować uczciwą cenę za majątek City’ego, jeśli planuje pani wyjechać.
A gdyby się zgodziła, to dokąd wyjedzie? Z powrotem do Truckee? Czy dalej, do Sacramento lub San Francisco? Bóg zesłał ją w sam środek tego dzikiego i rozpasanego miasta. Być może Calvada była pokutą za zrobienie z siebie „publicznej kompromitacji” w oczach ojczyma. Słuszność sprawy, która wpędziła ją w tak wielkie kłopoty, nie miała znaczenia. Czy gdyby mogła cofnąć czas, podjęłaby te same decyzje?
Jej matka miała rację. Była porywcza i zapalczywa.
Panie, udziel mi mądrości. Naucz mnie, jak mówić prawdę w miłości, zamiast w gniewie.
– Dziękuję za pańską ofertę, panie Sanders, ale zanim podejmę jakąkolwiek decyzję, chciałabym dowiedzieć się więcej o moim wuju.
Chciała wiedzieć, dlaczego Casey Teague Walsh pozostawił wszystko jej matce, kobiecie, która nim wzgardziła.
Morgan Sanders wstał.
– W takim razie mam nadzieję, że będziemy mogli lepiej się poznać. – Odsunął jej krzesło i odprowadził ją do schodów, gdzie życzył jej udanego odpoczynku.
Noc bynajmniej nie okazała się spokojna. Drzwi do pokoju obok regularnie otwierały się i zamykały. Deszcz dudnił po dachu. Zmarznięta Kathryn otuliła się szczelnie kocami, naciągając je pod samą szyję i przypomniała sobie kominek w swojej sypialni w rodzinnym domu. Jeden ze służących zawsze rozpalał go wcześniej, więc kiedy Kathryn wchodziła, w pokoju zawsze było ciepło. Tutaj nie było kominka. Ani żadnych kojących dźwięków trzaskającego ognia. Kiedy w końcu zasnęła, śniło jej się, że zwisa nad urwiskiem, trzymając się drzwi dyliżansu.
Autorka bestsellerów „New York Timesa” Francine Rivers przez kilka lat odnosiła sukcesy na świeckim rynku wydawniczym, zanim stała się nowo narodzoną chrześcijanką. Jako wyznanie swojej wiary napisała Potęgę miłości, parafrazę biblijnej historii Gomer i Ozeasza, której akcja rozgrywa się w czasie kalifornijskiej gorączki złota. Potęga miłości jest obecnie powszechnie uważana za klasyczne dzieło literatury chrześcijańskiej i rok po roku jest jednym z najlepiej sprzedających się tytułów w branży.
Od czasu Potęgi miłości Francine opublikowała wiele powieści o tematyce chrześcijańskiej, z których każda stała się bestsellerem i nadal zdobywa zarówno uznanie branży, jak i lojalność czytelników na całym świecie. Jej chrześcijańskie powieści były nagradzane lub nominowane do wielu wyróżnień, a w 1997 r., po zdobyciu trzeciej nagrody RITA za inspirującą powieść, Francine została wprowadzona do Alei Sław Amerykańskich Autorów Romansów. W 2015 r. otrzymała nagrodę za całokształt twórczości Award od American Christian Fiction Writers (ACFW).
Powieści Francine zostały przetłumaczone na ponad trzydzieści języków i w wielu krajach uzyskały status bestsellerów.
Francine i jej mąż mieszkają w północnej Kalifornii, gdzie chętnie spędzają czas z dorosłymi dziećmi i wnukami. Francine używa swojej twórczości, by przybliżać czytelników do Pana, i pragnie przez swoją pracę czcić i wywyższać Jezusa za wszystko, czego dokonał i nadal dokonuje w jej życiu.
Zachęcamy do odwiedzania jej strony internetowej francinerivers.com i nawiązania z nią znajomości na Facebooku (facebook.com/FrancineRivers) oraz Twitterze (@FrancineRivers).
Potęga nadziei
Potęga nadziei, pierwsza z dwóch części sagi Francine Rivers przedstawia trudne relacje pomiędzy matką i córką. Na początku dwudziestego wieku pełna temperamentu Marta Schneider opuszcza Szwajcarię w poszukiwaniu lepszego życia, zdeterminowana, by spełnić nadzieje swojej matki. Jej bogata w doświadczenia podróż prowadzi ją przez Europę do Kanady, gdzie poznaje przystojnego Niclasa Walterta.
Nie jest jednak w pełni przygotowana ani do poświęceń, jakie musi ponieść, ani do małżeństwa czy macierzyństwa. Wbrew temu, o czym zawsze marzyła, przychodzi jej zamieszkać pośród kanadyjskiej prerii, a następnie w suchej kalifornijskiej dolinie, gdzie w pełni poświęca się rodzinie. Marta ma nadzieję zapewnić lepsze życie swoim dzieciom, ale doświadczenie nauczyło ją, że szansę przetrwania mają tylko najsilniejsi.
Jej trudna miłość jako matki jest często źle odbierana, szczególnie przez najstarszą córkę Hildemarę Rose, która desperacko zabiega o jej akceptację.
Pośród dramatu drugiej wojny światowej dorosła już Hildie przeżywa swoją wielką miłość i sama zakłada rodzinę. Jednak nieoczekiwane i tragiczne wydarzenia zmuszają matkę i córkę do stawienia czoła własnym niedoskonałościom i pogłębiającej się między nimi przepaści, która grozi rozłąką na zawsze.
Potęga marzeń
Kiedy mama Carolyn przechodzi okres kwarantanny po przebytej gruźlicy, zamknięta w swojej sypialni, córka nawiązuje szczególnie mocną więź ze swoją babcią Martą, która przeprowadza się do ich domu. Relacja mamy i babci jest źródłem ciągłych konfliktów. Napięcia w rodzinie nie ułatwiają młodej dziewczynie dorastania.
College oferuje Carolyn możliwość odnalezienia siebie. Dziewczyna odcina wszelkie więzy i przesiąka upojną subkulturą San Francisco. Życiowe turbulencje zmuszają ją do powrotu, tym raz z córeczką May Flower Dawn.
Historia zatacza koło. Wnuczka lepiej dogaduje się z babcią, powodując jeszcze jedną szczelinę między pokoleniami. Kiedy jednak Dawn stara się uniknąć błędów, jakie zostały popełnione przez poprzednie pokolenia, przysięga sobie, że w pewien sposób stanie się pomostem między najważniejszymi kobietami w jej rodzinie, zamiast murem, który rozdzieli je na zawsze.
Potęga marzeń to druga po Potędze nadziei część sagi rodzinnej na temat poświęceń matki na rzecz córki oraz prawdziwej natury bezwarunkowej miłości. Rozciągająca się od 1950 roku do czasów współczesnych powieść, stanowi emocjonalną i niezapomnianą lekturę.
Potęga miłości
Rzecz dzieje się w krainie złota, w Kalifornii, w roku 1850. To czasy, w których mężczyźni gotowi byli sprzedać swoją duszę za torbę złota, a kobiety sprzedawały swoje ciała, żeby znaleźć dach nad głową.
Według Angel, od mężczyzn nie można było oczekiwać niczego innego, jak tylko oszustwa i zdrady. Sprzedana w dzieciństwie do domu publicznego, teraz żyła podsycaną ciągle nienawiścią. Najgorętszą niechęć żywiła do mężczyzn, bo to oni wykorzystywali ją i porzucali, zostawiając w jej wnętrzu przerażające poczucie pustki. Wtedy spotkała Michała Ozeasza. Michał we wszystkim pragnął postępować zgodnie z