Mroczna przyszłość - Anna Kowalczyk - ebook + książka

Mroczna przyszłość ebook

Anna Kowalczyk

3,8

Opis

Nazywam się Karina Wilga, przyjaciele mówią mi Kara, i mam 27 lat.

 

Jest rok 2052, a zmiany klimatyczne widać już gołym okiem. Dosłownie można je odczuć na własnej skórze. Nie stało się to oczywiście z dnia na dzień, postępowało jednak dużo szybciej, niż przewidywali naukowcy. Początki były przerażające.

 

Nauczyliśmy się z tym żyć… Ale nie wszyscy…

 

Jak bardzo może zmienić się psychika ludzi żyjących w izolacji?

Do czego może doprowadzić odcięcie od dobrodziejstw cywilizacji?

A może potwory ze starego świata przetrwały i nadal niosą zniszczenie?

Czy znalezienie miłości w świecie zdziesiątkowanym przez głód i choroby jest możliwe?

Odpowiem na te pytania.

Przeżyłam to.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (41 ocen)
14
13
6
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka, szczerze polecam
10
barbara4636

Dobrze spędzony czas

Może nie rewelacja ale.przeczytałam z przyjemnością Jednak wyższą.zdecydowanie ocenę daję Ucieczce od świata
00
karolciadr

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest tak dobra, ze czuje pustke po jej przeczytaniu. Troche zbyt idylliczna, ale dobra, trzymająca w napięciu, ciekawa. Chetnie przeczytałabym kontynuację.
00
annnask17

Całkiem niezła

Pomysł bardzo ciekawy, początkowo wciągajaca, niestety z czasem miałam wrażenie że czytam opowiadanie dziecka z podstawówki. Mam nadzieję że z czasem autorka poprawi warsztat.
00
Moni_123

Z braku laku…

Jedno jest pewne, ta książka nie jest mroczna. To sielankowa opowieść o czasach po katastrofie klimatycznej napisana jak dla 5 latka. Kubuś Puchatek przy tym gniocie to sztos. Nie polecam.
00

Popularność




Copyright © by Anna Kowalczyk, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: © by vicnt/iStock

Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-441-3

Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rok później

Podziękowania

Rozdział 1

Trudne złego początki

Obudziłam się jak zawsze przed piątą rano. Niezależnie od pory roku mój organizm już tak się zaprogramował i nie potrafiłam spać dłużej. W domu było gorąco, otworzyłam więc okna i drzwi, żeby choć trochę ochłodzić wszystkie pomieszczenia. Chociaż „ochłodzić” to było pojęcie względne w naszym nowym świecie, gdyż w czerwcu temperatura nie spadała poniżej trzydziestu stopni nawet w nocy.

Zaparzyłam sobie kubek kawy – zbożowej, bo prawdziwej nie widziałam już od lat – i usiadłam na ławce przed domem. Robiłam tak co rano – jeśli tylko pogoda pozwalała – żeby ułożyć plan na dzień. Nie drukowali już kalendarzy, ale za przykładem mamy prowadziłam swój kalendarz w grubym zeszycie, codziennie zapisując kolejną datę dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. Rok po roku.

Uf. Był czwarty czerwca, czyli moje urodziny. Skończyłam dwadzieścia siedem lat. Nie wiedziałam, czy powinnam się czuć młodo, czy staro, nie obchodziłam urodzin od śmierci rodziców, czyli od dziesięciu lat. Dziś też nie będzie to wyjątkowy dzień.

Nazywam się Karina Wilga, przyjaciele mówili mi Kara i, jak już wspomniałam, miałam dwadzieścia siedem lat. Sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, długie do pasa, rude włosy – nie piękne miedziane loki, tylko tak rude, że marchewki mi zazdrościły – które zawsze zaplatałam w warkocz, oraz zielone oczy.

Był rok dwa tysiące pięćdziesiąty drugi, a zmiany klimatyczne widać było już gołym okiem. Dosłownie można było je odczuć na własnej skórze. Nie stało się to oczywiście z dnia na dzień, postępowało jednak dużo szybciej, niż przewidywali naukowcy. Każdego roku zimy były coraz dłuższe i ostrzejsze, a latem wysokie temperatury wysuszały ziemię. Obecnie mieliśmy właściwie tylko dwie pory roku, czyli zimę i lato. Zima zaczynała się we wrześniu i trwała do końca kwietnia, czasami do połowy maja, następnie temperatury gwałtownie się podnosiły i już po tygodniu lub dwóch mieliśmy upały. Koniec lata był podobny, temperatura nagle zaczynała spadać i za tydzień mieliśmy śnieżyce, które trwały prawie miesiąc bez przerwy. Później następowały już tylko długie miesiące trzydziestostopniowych mrozów. Początki były przerażające. Wszystko bardzo dobrze pamiętałam, chociaż byłam jeszcze mała. Może dlatego, że moi rodzice niczego przede mną nie ukrywali. Rozmawiali przy mnie otwarcie o tym, co się działo na świecie, i uczyli mnie wszystkiego, co pomagało przetrwać te gwałtowne zmiany.

Miałam pięć lat i chodziłam właśnie do zerówki, kiedy rządy wszystkich krajów świata uznały, że ziemia jest przeludniona i trudno wyżywić dwanaście miliardów ludzi, więc wprowadzili kontrolę urodzeń.

Wtedy tego nie rozumiałam. Bardzo płakałam, kiedy rodzice mi tłumaczyli, że nie będę starszą siostrą – marzyłam o tym, odkąd Beata z mojej klasy pochwaliła się, że ma małego braciszka – ale tata wyjaśnił, że to byłoby okrutne, bo jedzenia ledwo wystarczało dla nas. Mama uważała, że kontrolę urodzeń powinni byli wprowadzić co najmniej dziesięć lat wcześniej, może wtedy nie doszłoby do tej katastrofy tak szybko.

Ograniczenie przyrostu ludzkości nie mogło już niczego zmienić, było za późno na cokolwiek poza walką o przeżycie. Rodzice opowiadali o tym, jak ludzie protestowali przeciw wycince lasów, zanieczyszczeniom środowiska, spalaniu paliw kopalnych. Były to jednak tylko krople w wielkim oceanie chciwych, bogatych ludzi, którzy chcieli być jeszcze bogatsi.

Moja szkolna kariera skończyła się na drugiej klasie podstawówki – nie byłam jednak imbecylem, mama uczyła mnie w domu – kiedy niedożywione dzieci zaczęły chorować na grypę. Zaczęło się na jesieni i do wiosny mieliśmy pięć epidemii różnych mutacji grypy i covidu. Wielu ludzi umarło tamtej zimy. Przeważnie dzieci i starcy.

Mieszkaliśmy wtedy w niewielkiej miejscowości pod Lublinem, w domu z trzema pokojami i ogrodem, w którym mama uprawiała warzywa i owoce. Za ogrodem było pole, na którym tata uprawiał pszenicę i ziemniaki. Mama pracowała w szkolnej bibliotece aż do zamknięcia szkoły, później dorabiała, piekąc ludziom chleb i robiąc sery. Tata miał etat w pobliskiej przetwórni, dzięki czemu mieliśmy w domu zapas mrożonych owoców i warzyw.

Moi rodzice byli najwspanialszymi ludźmi na świecie. Bardzo się kochali i nigdy nie okłamywali, a jeśli w jakiejś kwestii mieli inne zdanie, dyskutowali o tym otwarcie. Mama była niska, miała sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, miała rude włosy i zielone oczy. Tatko natomiast był wysoki i miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, był szczupły ale silny, miał blond włosy i niebieskie oczy. Właśnie z takiego połączenia wyszłam ja – wysoki i silny rudzielec.

Kiedy tamtego roku przyszło lato i epidemie się skończyły, ludzie odetchnęli z ulgą. Lato jednak przyniosło tylko suszę i wyniszczające burze z gradem, co spowodowało duże niedobory żywności. Zima zbliżała się wielkimi krokami, w sklepach brakowało jedzenia, z pól nie bardzo było co zbierać, a ludzie z rządu powtarzali tylko „pomożemy najbiedniejszym” i „ przetrwamy to”. Zima okazała się wyjątkowo mroźna i nie wszyscy przetrwali. Ludzie umierali z głodu i zimna.

Dwa kolejne lata były walką o przeżycie, z których pamiętam głównie to, że rodzice wiele dyskutowali o przyszłości. Tatko był człowiekiem praktycznym i już po pierwszej wielkiej suszy zaopatrzył się w poradniki dla survivalowców, myśliwych i wszelkie książki typu „zrób to sam”. Cała nasza trójka czytała te tomy, aż nauczyliśmy się, jak sprawić jelenia, rozpalić ognisko w deszczu, nie zamarznąć na trzydziestostopniowym mrozie i która broń jest najlepsza na polowanie. Mama za to odznaczała się wyjątkową pomysłowością i potrafiła ugotować fantastyczny obiad z byle czego; może trochę wyolbrzymiałam, ale zupę z mrożonych czereśni z lanymi kluskami uwielbiałam. Mimo że nie mieliśmy za dużo pieniędzy, tata kupił dwie strzelby myśliwskie, amunicję i łuk bloczkowy, co pomogło nam i naszym sąsiadom przetrwać te dwa lata.

Wiosną dwa tysiące trzydziestego czwartego roku rodzice zastanawiali się, skąd wziąć nasiona na tegoroczny siew, kiedy odwiedził nas urzędnik z gminy. Sprzątaliśmy właśnie po śniadaniu, gdy usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Tatko poszedł otworzyć i po chwili wrócił do kuchni z niskim, łysym człowieczkiem w kaloszach i grubym palcie.

– Dzień dobry państwu. Nazywam się Piotr Kołacz i jestem w urzędzie gminy kimś w rodzaju rzecznika w kontakcie z mieszkańcami. – Pogrzebał w czarnej teczce i wyjął z niej jakieś papiery. – Państwo Adrian i Alina Wilga?

– Adrian Wilga. – Tato wyciągnął rękę do pana urzędnika. – A to moja żona Alina i córka Karina.

– Miło mi państwa poznać. Czy możemy gdzieś usiąść i porozmawiać chwilę?

– Zapraszamy do stołu. Napije się pan herbaty?

– Dziękuję bardzo, ale nie chcę państwu zabierać czasu, a i mnie czeka jeszcze spacer do kilku domów.

Usiedliśmy wszyscy przy stole.

– Nie muszę państwu tłumaczyć, jakie mamy czasy i jak trudno teraz zdobyć jakąkolwiek żywność.

– Przepraszam – przerwała urzędnikowi mama – ale czy chodzi o to, że nie dostaniemy z gminy żadnych nasion w tym roku?

– Och, nie. Nasiona są do odebrania w magazynie gminy. Każdy chętny może się zgłosić. Problemem nie jest, co siać, tylko gdzie siać – westchnął pan Kołacz.

– Nie rozumiem. – Mama zaczęła się denerwować.

– Może wyjaśnię po kolei. Jak państwo wiedzą, nasz region położony jest na wyżynie, przez co ziemia jest tu wyschnięta i nieurodzajna. Są jednak miejsca w Polsce, które mają ziemię urodzajną, niedotkniętą przez suszę w takim stopniu jak tutaj. Szukamy rodzin chętnych do przeprowadzki w tamte regiony, aby uprawiać zboże i warzywa, które gmina od nich odkupi, by wykarmić ludzi z miast. – Podał tacie kilka kartek. – Będą mogli państwo wybrać sobie z tej listy, w której wsi chcą zamieszkać. My pomożemy w przeprowadzce, lecz tylko w formie darmowego paliwa. Ten dom oczywiście pozostanie państwa własnością, niczego nie zabieramy. Dom i ziemia w nowym miejscu byłyby u państwa w dzierżawie na czas nieokreślony. Czy mają państwo pytania?

– Tak. Dwa. – Tatko zamyślił się przez chwilę i westchnął. – Czy dom, w którym mielibyśmy mieszkać, został komuś odebrany?

– Nie, w żadnym razie. Domy należały do ludzi, którzy zmarli w ostatnich latach i nie mieli spadkobierców.

– Ile mamy czasu na zastanowienie się?

– Mamy początek kwietnia, więc nie za wiele. Rozumie pan chyba? Chcielibyśmy, żeby przed zasiewami rodziny były już na miejscu.

– Czy za dwa dni możemy dać odpowiedź?

– Oczywiście. – Pan Kołacz uśmiechnął się i wyciągnął rękę do taty. – Proszę też przyjechać po nasiona. Wpiszę państwa na listę.

– Dziękuję bardzo. – Tata uścisnął podaną dłoń. – Na pewno się zgłoszę.

Urzędnik pożegnał się i wyszedł.

Rodzice długo dyskutowali na temat przeprowadzki, wymieniali za i przeciw, przeglądali listę wsi, odnajdując je na mapie. Nawet mnie pytali o zdanie, jakby dziewięciolatka miała pojęcie, co będzie najlepsze dla rodziny. Tata uznał, że jeśli jestem dość duża, żeby uczyć się polować, to jestem dość dorosła do podejmowania decyzji, od których zależy nasza przyszłość. Zrezygnowaliśmy z pracy na dziś, ugotowałyśmy tylko z mamą gulasz z królika na obiad, a tata odwiedził sąsiadów, żeby zapytać, co o tym sądzą. Po obiedzie decyzja o przeprowadzce była już podjęta, pozostało nam tylko wybrać dokąd.

Resztę dnia spędziliśmy przy komputerze, przeglądając wszystko, co było w Internecie o wsiach z listy. Wieczorem mieliśmy już własną listę miejsc położonych niezbyt blisko dużych miast i w okolicy lasów, gdyż dzięki polowaniom nie musieliśmy walczyć o te resztki mięsa, które czasami można było dostać w sklepie. Następnego dnia byliśmy już zdecydowani, więc tatko pojechał do gminy po nasiona i papiery potrzebne do zajęcia domu w nowym miejscu, a my z mamą wzięłyśmy się do pakowania. Ubrania, sprzęty kuchenne, bez których mama nie mogła się obejść, broń oczywiście i całe pudło książek. Trochę marudziłam, kiedy tata powiedział, żeby spakować wszystkie nasze poradniki.

– Tatku, przecież wszystko to już znamy na pamięć. Choćbym nie wiem, ile razy je czytała, niczego nowego tam nie znajdę.

– Dziecinko, a jeśli tam, gdzie zamieszkamy będą ludzie, którzy zechcą się nauczyć tego, co ty umiesz? Chyba łatwiej będzie pożyczyć im książkę, niż recytować tekst godzinami, no nie? – Tata uśmiechnął się i mrugnął do mnie – A poza tym na starość dużo się zapomina, więc może będę musiał uczyć się od nowa.

– Tatku, ty nigdy nie będziesz stary!

Wszyscy roześmialiśmy się i wróciliśmy do pakowania. Wieczorem pożegnaliśmy się z sąsiadami – oni też zdecydowali się przeprowadzić, ale nie tam gdzie my – a rano wyruszyliśmy w drogę; zajechaliśmy jeszcze tylko do magazynu gminy po obiecane darmowe paliwo do samochodu. I tak oto trafiliśmy do naszego nowego domu, wsi o nazwie Domostawa, położonej w województwie podkarpackim, po południowej stronie Lasów Janowskich. Wybraliśmy nieduży dom z dwoma pokojami i wielką kuchnią – tata uznał, że mniejszy dom łatwiej ogrzać w zimie – dużym podwórkiem i murowaną stodołą. Wiele rodzin już się wprowadzało w okolicy, niektóre miały jeszcze dojechać, ale było też kilku stałych mieszkańców.

Pierwszy rok był mniej więcej taki, jak nam obiecano. Dostaliśmy siedem hektarów ziemi, więc tata posiał po dwa hektary pszenicy, kukurydzy i ziemniaków. Na pozostałej ziemi posadził drzewka owocowe. Duży ogród kwiatowy mama przerobiła na warzywnik, a w stodole urządziła kurnik i zagrodę dla kóz. Połowa stodoły była wypełniona sianem i słomą, więc mieliśmy spory zapas dla zwierząt. Tutejsza gmina dała nam dwadzieścia kur, dwa koguty, cztery kozy i koziołka. Za darmo. Mówili, że to inwestycja na przyszłość. Rodzice jednak doszli do wniosku, że zwierzęta zostały po zmarłych tutejszych gospodarzach, a urzędasy nie wiedzieli, co z nimi począć, więc je rozdawali. Przysłali nam nawet nauczycielkę, która urządziła w swoim domu szkołę; we wsi była szkoła, ale dla osiemnaściorga dzieciaków nie opłacało się jej otwierać.

Tak więc kiedy rodzice pracowali na polu i przy zwierzętach, ja musiałam chodzić do szkoły. Pani Karolina podzieliła nas na dwie grupy. Maluchy – od piątego do dziesiątego roku życia – i starszaki – od jedenastego do szesnastego. Rano miały lekcje starszaki, a my przychodziliśmy po obiedzie. Po pierwszym tygodniu nie wytrzymałam. Oświadczyłam mamie, że więcej tam nie idę i pokazałam jej zeszyt, żeby zobaczyła, czego muszę się uczyć. Mama tylko westchnęła i powiedziała, że się tym zajmie. Nie wiedziałam, co zrobiła, ale od następnego tygodnia pani Karolina uczyła głównie pięcio- i sześciolatki; oraz te dzieci, które nie uczyły się w domu jak ja. Reszta miała tak zwaną szkołę życia. Obowiązkowo chodziliśmy do większych gospodarstw pomagać w pieleniu chwastów albo przy obrządku zwierząt. Raz w tygodniu tata prowadził zajęcia strzeleckie, mama i dwie inne sąsiadki dawały lekcje gotowania, a pewne starsze małżeństwo uczyło nas wszystkiego o jadalnych roślinach i grzybach w pobliskich lasach. Mieliśmy we wsi też zapalonego wędkarza, który zabierał chętnych nad rzekę na naukę łowienia ryb. Niestety w pełni lata rzeka niemal zupełnie wyschła i ryby się skończyły.

Lato było bardziej upalne od poprzedniego, upał dał się wszystkim we znaki, a jednak zbiory udały się niemal tak dobrze jak tata miał nadzieję. Gmina odkupiła trzy czwarte zebranej pszenicy i kukurydzy oraz połowę ziemniaków, więc mogliśmy pojechać do miasta na większe zakupy. Najpierw zrobiliśmy zapas niezbędnych w zimie lekarstw i witamin, a także amunicji do broni myśliwskiej i strzał do łuku. Dostałam też własny łuk i strzały pod warunkiem, że sama będę o niego dbała. Potem odwiedziliśmy sklep odzieżowy, by kupić ubrania na zimę – głównie dla mnie, bo podobno ze wszystkiego strasznie wyrosłam – i spożywczy, by zaopatrzyć się w towary, których sami nie mogliśmy wyprodukować. Zostało jeszcze trochę pieniędzy, więc tata kupił kilka kanistrów paliwa na czarną godzinę. Zapas drewna na opał zrobiliśmy przez lato, tak jak i całą spiżarnię przetworów, więc można było powiedzieć, że byliśmy gotowi na przyjście zimy.

Zima okazała się mroźniejsza i dłuższa niż poprzednia. W październiku śnieg padał niemal bez przerwy, potem chwycił mróz poniżej dziesięciu stopni i trzymał do połowy marca, aż nagle temperatura podniosła się gwałtownie i całe te zwały śniegu zaczęły topnieć. Ziemia była nawodniona, w rzece znowu było mnóstwo ryb, drzewa owocowe zaczęły gwałtownie kwitnąć, a jednak plony w kolejnym roku były o połowę mniejsze. Kolejna zima była mroźniejsza, a lato krótsze i gorętsze od poprzedniego. Coraz więcej ludzi umierało z zimna lub głodu, niektórzy wyjeżdżali w inne rejony kraju z nadzieją, że tam będzie lepiej. Ale my wiedzieliśmy, że lepiej nie będzie. Będzie tylko gorzej z każdym rokiem i trzeba było nauczyć się żyć w tym nowym świecie i przetrwać.

W dwa tysiące trzydziestym siódmym roku nikt nie przyjechał po zbiory. Telefony nie działały już od dawna, zresztą tak jak Internet, i tylko sporadycznie jakąś lokalną stację radiową można było złapać.

We wsi pozostało już tylko pięć zamieszkanych domów, w tym nasz i naszego najbliższego sąsiada, pana Szymona. Tata postanowił pojechać do gminy, żeby sprawdzić, co powoduje opóźnienia w odbiorze ziarna i ziemniaków. Ja i pan Szymon pojechaliśmy z nim. Ja, bo mama uznała, że przydam się tacie, a pan Szymon chciał kupić sobie nowe buty na zimę.

Kiedy dojechaliśmy do miasta, zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Na ulicach nie było ludzi. Jarocin nie był co prawda wielkim miastem, ale tutaj nie było kompletnie nikogo. Pojechaliśmy do urzędu gminy, lecz i tam nikogo nie było. Drzwi były otwarte, więc weszliśmy. Po przeszukaniu kilku biurek mieliśmy już jakieś pojęcie, co się dzieje na świecie. W papierach były informacje o tym, że już trzy lata temu liczba ludności w Polsce zmniejszyła się o ponad połowę, a obecnie było nas już tylko niecałe dziesięć milionów i każdego roku umierało coraz więcej ludzi. W innych częściach świata było jeszcze gorzej. Południowa półkula nie nadawała się już do zamieszkania ze względu na wysokie temperatury i wyniszczające susze. Azja zaliczyła najwyższą śmiertelność ze względu na gęstość zaludnienia. Z dokumentów wynikało, że ludzka populacja zmniejszyła się do około dwóch miliardów na całym świecie. Data na dokumencie była jednak z wiosny tego roku, więc nie mieliśmy najświeższych informacji. Tato rzucił papiery na biurko i machnął ręką.

– To i tak nam w niczym nie pomoże. Lepiej rozejrzyjmy się po mieście. Zima może się zacząć lada dzień, a my potrzebujemy wielu rzeczy.

– Tylko czy sklepy nie będą pozamykane, skoro nie ma ludzi? – Pan Szymon wyraźnie się zmartwił tą sytuacją. – Przecież nie możemy się tak po prostu włamywać i brać tego, czego chcemy.

– Najpierw zbadamy sytuację, a potem zdecydujemy, co dalej robić.

Szczęście nam dopisało i nie musieliśmy chodzić po mieście. Przed wejściem do budynku czekał na nas starszy mężczyzna.

– Zobaczyłem was z okna i przyszedłem powiedzieć, co i jak, bo wyglądacie na zagubionych. – Wyciągnął rękę do pana Szymona. – Nazywam się Stanisław Zdunek.

Pan Szymon przedstawił nas wszystkich, podaliśmy sobie ręce i wskazał mojego tatę jako przywódcę naszego małego stada.

– Opowie nam pan, co tu się stało? – zapytał tatko.

– Opowiem oczywiście, ale najpierw pójdziemy do mojego domu. Żona robi gorącą herbatę, rano upiekła świeże bułki, siądziemy i porozmawiamy w cieple. Na dworze już czuje się nadchodzący śnieg. Zapraszam.

Pani Zosia Zdunek okazała się przemiłą kobietą, która cały czas się uśmiechała, mimo że w oczach miała smutek. Chyba była tak samo niepewna przyszłości jak my.

Poczęstowała nas herbatą oraz bułeczkami z konfiturą malinową domowej roboty. Usiedliśmy wygodnie przy kominku i pan Stanisław zaczął opowiadać.

– Moja Zosia pracowała jako sekretarka w urzędzie gminy, więc wiemy, kiedy to się zaczęło. Już w zeszłym roku w mieście było niewielu mieszkańców. Ludzie głodowali i umierali z zimna, prąd nam wyłączali, czasami nawet na długie tygodnie. Ostatnia zima była najgorsza, ponieważ nie dostaliśmy przydziałowych ziemniaków i zboża. Wciskali ludziom kłamstwa, że plony, które zbieracie wy i ludzie z innych wsi, padły w czasie suszy. My wiedzieliśmy, że tak nie było, ale mimo to musieliśmy kupować wszystko w sklepie, w którym też niewiele już było. Na wiosnę Zosia dowiedziała się, że wszystko, co im sprzedaliście, wywieźli do stolicy, dla ludzi z rządu. Wszyscy urzędnicy wyjechali razem z rodzinami. Mieszkańcy, którzy jeszcze tu byli, zaczęli uciekać na zachód. Ktoś puścił plotkę, że tam zimy są łagodniejsze, chociaż to nie ma najmniejszego sensu. Właściciele tutejszych sklepów zabrali część towarów, resztę zostawili, więc jeśli czegoś potrzebujecie, to nie krępujcie się i bierzcie śmiało.

Słuchając, zastanawiałam się, jak ludzie mogą być tak okrutni dla innych. Moi starsi towarzysze chyba myśleli bardziej trzeźwo, bo tata tylko westchnął i pokręcił głową, a pan Szymon prychnął i stwierdził, że to nic nowego.

– A czemu wy tu zostaliście? – zapytał tata.

– No cóż, właściwie nie planowaliśmy tu zostać. Pomyśleliśmy, że przyłączymy się do jednej z pobliskich wiosek. Odwiedziliśmy kilka na południu, ale wszystkie były opuszczone. Do waszej też mieliśmy pojechać, lecz nie robiliśmy sobie zbyt wielkich nadziei.

– Serdecznie zapraszamy do nas. Naprawdę będzie nam miło, jeśli przeniesiecie się do naszej osady. Niewielu już nas tam zostało, tylko pięć domów jest zamieszkanych i bardzo chętnie powitamy nowych mieszkańców.

– Chcę, żebyście wiedzieli, że nie będziemy darmozjadami – wtrąciła się nieśmiało pani Zosia. – Zabierzemy całe nasze zapasy przetworów. Do tego moją maszynę do szycia i materiały ze sklepu dziewiarskiego, więc będę mogła szyć ciepłe kołdry dla wszystkich.

– A ja chciałbym zabrać kilka sprzętów ze sklepu, w którym pracowałem – dodał z uśmiechem pan Stanisław. – Jest to sklep rzemieślniczy i są tam takie rzeczy jak maselnice, młynki do mielenia ziarna na mąkę i kołowrotki do przędzenia wełny. Mam przeczucie, że to wszystko może się nam teraz przydać.

– Fantastycznie! – ucieszył się tata. – Chciałbym zobaczyć, co jeszcze jest w tym sklepie. No i my też potrzebujemy wielu rzeczy, więc powinniśmy się wybrać na zakupy. Tylko że do tego będziemy potrzebować większego samochodu albo dwóch.

– Przy magazynie gminy stoi kilka busów dostawczych z kluczykami w środku – uspokoiła go pani Zosia. – A i kilka kanistrów paliwa jeszcze powinno tam być. Tylko że za kilka godzin zrobi się ciemno. Może poczekać do jutra z tą przeprowadzką? No i musimy się przecież spakować.

– Oczywiście, tak będzie najlepiej – odparł tata. – Przyjadę jutro z Krzyśkiem i Adamem, przecież kierowcy też będą potrzebni. Przyjedziemy rano zaraz po śniadaniu i pomożemy w pakowaniu.

– Ja mogę pomóc – zaproponowałam. – Mogłabym zostać i pomóc w pakowaniu. Proszę, tatku!

– A nie miałyście z Elizą w planach jakiejś pracy?

– Wczoraj uszczelniłyśmy wszystkie kurniki, a dynie mogą poleżeć na polu jeszcze kilka dni. Proszę, tatku, chciałabym pomóc. – Wyszczerzyłam zęby w wielkim uśmiechu, aż wszyscy zaczęli się śmiać.

– No dobrze. Jeśli państwo Zdunek się zgodzą, możesz zostać do pomocy.

– Oczywiście, że może zostać. Pomoc jest zawsze mile widziana. Może przejdziemy się też do sklepu z materiałami po zapasy.

Pani Zosia się ucieszyła. W jej oczach nie było już smutku, tylko wyraźne ożywienie.

– W takim razie my już ruszamy. Zajedziemy jeszcze do obuwniczego po buty i sprawdzimy, czy te busy są na chodzie. – Tata uścisnął mnie mocno i pocałował w czoło. – Weź swój łuk z samochodu i pamiętaj, żeby zabierać go ze sobą, kiedy wychodzisz na ulicę. Wilki mogą się kręcić po pustym mieście.

Przeprowadzka udała się nadspodziewanie dobrze. Tata przywiózł ze sobą sąsiadów – oprócz Adama i Krzyśka przyjechał jeszcze pan Tomek, tata Elizy – więc załadowaliśmy trzy busy, samochód państwa Zdunków i nasz.

Sprzęty ze sklepu rzemieślniczego, chemia i kosmetyki, lekarstwa, buty i ubrania w różnych rozmiarach. Miło nas zaskoczył magazyn przy supermarkecie, gdyż było w nim mnóstwo konserw, ryżu, makaronów i zup w proszku. A przede wszystkim całe palety wody butelkowanej. Po krótkiej naradzie dorośli zdecydowali, że zrobią kilka kursów w najbliższych dniach i przewiozą wszystkie produkty z magazynu do naszej wsi. Ja ze swojej strony zaproponowałam, że razem z Elizą wysprzątamy jeden z domów i zrobimy z niego spiżarnię. W innym zrobiliśmy składzik odzieżowy, gdzie trzymaliśmy zapas ubrań i butów na każdą porę roku. Wpadłyśmy na ten pomysł z panią Zosią, po odwiedzeniu kilku sklepów z ubraniami.

Sklep z bronią też nas nie zawiódł. Znaleźliśmy tam nie tylko strzelby i łuki, ale również pistolety. Było też kilka karabinków, mnóstwo amunicji i rozmaite akcesoria do broni. Teraz łuk i strzelba były w każdym zamieszkanym domu, a reszta zamknięta w wielkiej szafie w naszym domu.

Zdunkowie zajęli dom tuż obok rodziny Elizy, a spiżarnię urządziliśmy w jednym z większych, gdyż zapasy okazały się na tyle duże, że zajęły aż cztery pokoje. Byliśmy zachwyceni własnym młynarzem panem Stanisławem, a konfitury i pikowane kołdry pani Zosi pokochali wszyscy. Ta zima jednak przyniosła też wiele smutku.

W lutym zaczęło brakować drewna, więc tata, pan Tomek, Krzysiek i Adam pojechali do lasu. Krzyśkowi drzewo przygniotło nogi. Złamania były zbyt poważne. Zmarł po kilku dniach. Adam i jego żona postanowili wyjechać na wschód, do jego rodziców. To jednak wydarzenia zbliżającego się lata niemal mnie złamały, a na pewno zmieniły sposób, w jaki patrzyłam na ludzi.

Pierwsze promienie słońca zaświeciły mi prosto w oczy, dzięki czemu otrząsnęłam się ze wspomnień. Nie chciałam teraz o tym myśleć. Czas było wziąć się do roboty. Dopiłam zimną już kawę, wypuściłam kury, żeby dziobały sobie trawę, nakarmiłam i wydoiłam kozy. Moby przyczłapał do mnie z miską w zębach, jakby uznał, że mogę zapomnieć nakarmić i jego, więc nasypałam mu suchej karmy.

Moby był owczarkiem podhalańskim, którego uratowałam od śmierci sześć lat temu. Imię dostał po wielorybie z książki Hermana Melville Moby Dick, gdyż jak ten wieloryb był wielki, biały i trudny do okiełznania. Teraz był moim najlepszym przyjacielem i wielkim obrońcą.

Wyprowadziłam ze stodoły wózek z długą rączką – tatko zrobił go dla mnie, kiedy jeszcze miałam za mało siły na dźwiganie baniek z mlekiem, ale nadal go używam – załadowałam na niego bańki z mlekiem dla Maliny i worki na mąkę od Stanisława. Odkąd dorosłam, starsi mieszkańcy nakazali mi, żebym mówiła im po imieniu. Tylko do pana Szymona zwracam się, jakbym nadal była małą dziewczynką.

Zapięłam pas z bronią na biodrach, na plecy zarzuciłam łuk, a czapkę z daszkiem na głowę. Pozamykałam wszystkie okna i zaciągnęłam zasłony, żeby upał nie wdzierał się do domu, zamknęłam drzwi na klucz i mogłam ruszać w drogę.

Moby truchtał obok mnie.

Pan Szymon jak zawsze rano robił obchód wśród swoich uli. Staruszek miał już dobrze ponad siedemdziesiąt lat, całkiem białe włosy i był wysoki. Zauważyłam jednak, że wiek trochę pochylał go ku ziemi. Kiedy mnie zobaczył, pomachał ręką, żebym się zatrzymała.

– Dzień dobry, panie Szymonie!

– Cześć, Karo! Idziesz może do pań Okońskich? – zapytał pan Szymon.

– Tak, mam mleko dla Maliny. I mąkę od Stana muszę przywieźć, bo dziś dzień pieczenia chleba.

– Poczekaj sekundkę. – Podniósł duży koszyk i postawił na wózku. – To dla Mirelli, wosk i pokrzywy ścięte z samego rana, jak prosiła.

– Czym różnią się pokrzywy ścięte rano od ściętych o innej porze dnia? – zapytałam zdezorientowana. – Zresztą nieważne. Chyba nie chcę wiedzieć, co za eliksir z tego upichci.

– Tak, ja też. – Pan Szymon zachichotał. – Ale muszę przyznać, że te jej ziołowe nalewki przepędzą każdą grypę. Przekaż Mirelli, że przyjdę później po lekarstwo na ból pleców. – Puścił do mnie oko i wrócił do swoich uli.

– Jasne, nie ma sprawy – odparłam i ruszyłam w dalszą drogę, z wiernym psem u boku.

Siostry siedziały na ławce przed domem, piły poranną herbatę i żywo o czymś rozmawiały.

Malina i Mirella miały po pięćdziesiąt osiem lat i były bliźniaczkami. Obie miały młodzieńcze usposobienie, często się uśmiechały i próbowały mnie wyswatać z każdym wolnym mężczyzną, który pojawił się w naszej osadzie. Malina miała krótko ścięte siwe włosy, ubierała się skromnie, w męskie koszule w kratę i ogrodniczki. Zajmowała się przerabianiem mleka od moich kóz i krów Jacka na pyszne sery, jogurty i masło. Mirella natomiast była jak kolorowy kwiat. Długie włosy często farbowała jakimiś ziołami na różne kolory i ubierała się w różnobarwne sukienki. Dzięki jej pracy mieliśmy zapasy leków ziołowych na każdą zimę oraz pyszne suszone grzyby.

– Cześć, dziewczyny! – zawołałam – Dary przywiozłam.

– Witaj, słoneczko! – krzyknęły obie naraz. – Co dla nas masz?

– Świeże mleko dla Maliny oraz wosk i pokrzywy dla Mirelli. – Widząc podniesioną lewą brew Mirelli, dodałam: – Ścięte dziś o świcie przez pana Szymona.

– Cudownie – powiedziała z uśmiechem Mirella. – Ugotuję dziś pyszny chłodnik z pokrzyw na kolację dla wszystkich.

– Chłodnik? – zapytałam. – Myślałam, że zrobisz z nich jakiś syrop na kaszel albo maść na bolące kolano. Czy to nie dlatego miały być ścięte o świcie?

Mirella spojrzała na mnie srogo i pogroziła palcem.

– Czy ty mnie masz za jakąś czarownicę? Lekarstwa, które robię z ziół, to czysta nauka. A co do pokrzyw to chyba nie chciałabyś jeść zupy ze zwiędłych liści? – odparła z uśmiechem, który mnie rozbroił.

– Rozumiem, przepraszam. – Podniosłam dłonie w obronnym geście, jednocześnie starając się ukryć rozbawienie. – Upiekę kilka dodatkowych chlebów i ugotuję jajka na twardo. Przyniosę wszystko po południu.

– Fantastycznie – wtrąciła rozradowana Malina. – Jacek w nocy wędził kiełbasy, a ja zrobię kozie serki z miętą. Urządzimy sobie dziś wieczorem ucztę. Skoro i tak trzeba zrobić zebranie, to można przy tym dobrze zjeść.

– Czy stało się coś, co wymaga głosowania? – zapytałam trochę spięta. – Wczoraj wieczorem było spokojnie, kiedy robiłam obchód.

– Och, nie, słonko. Nic się nie stało. – Mirella zdawkowo machnęła ręką. – Chodzi o tych dwoje, co dziś w nocy przyjechali. Przecież zawsze wspólnie decydujemy, czy przyjąć nowych do naszego grona.

– Ktoś nowy jest tutaj? Kiedy przyjechał? – Starałam się stłumić zdenerwowanie, ale chyba mi to nie wychodziło, bo obie siostry zauważyły, co się ze mną dzieje.

– Wiemy tylko, że koło północy przyjechał samochód z dwojgiem młodych ludzi, podobno rodzeństwo. Mikołaj ich przywitał i pozwolił zanocować w jednym z domów bliżej głównej drogi. Nie wiemy nawet, czy będą chcieli tu zostać. Może chcieli tylko odpocząć w czasie podróży. – Malina próbowała mnie uspokoić.

Obie siostry dobrze wiedziały, dlaczego nie lubiłam obcych i jak trudno przychodziło mi zaufanie nowym ludziom. Były świadkami wydarzeń, które zmieniły mnie na zawsze.

– No tak. Chyba zatem zajdę do Mikołaja i dowiem się, co i jak. – Zauważyłam, że bliźniaczki posmutniały, więc z uśmiechem dodałam: – A pomysł ze wspólną kolacją jest wspaniały. Przekażę wiadomość dalej. Może pan Szymon ma jeszcze trochę tej pysznej nalewki miodowej.

– Byłoby wspaniale – ucieszyła się Mirella. – A jajkami to ty się nie zajmuj, my same ugotujemy. Tylko przyślij nam tu Nikolę z dwoma tuzinami, jak nie będzie ci już potrzebna.

– No to do wieczora, dziewczęta.

– Do wieczora, kochaniutka!

Zebrały z wózka swoje produkty i pobiegły do domu, a ja ruszyłam do Stanisława po mąkę. Musiałam też koniecznie wypytać Mikołaja o tych obcych, inaczej nie będę mogła skupić się na pracy.

Stan i Zosia wiedzieli już o kolacji i obiecali przyjść. O przyjezdnych nie wiedzieli nic, za to Marcel, który mieszkał obok kowala i pomagał Stanowi w młynie, opowiedział co nieco.

– Przyjechali koło północy. Wyszedłem na dwór, bo obudził mnie samochód. Widziałem kolesia mniej więcej w moim wieku, a w aucie siedziała młoda dziewczyna. Raczej nastolatka. Nie widziałem wyraźnie, bo było za ciemno. Mikołaj wskazał im dom, w którym mogą przenocować, i powiedział, że pogadają po południu.

– Siostry mówiły, że to rodzeństwo – mruknęłam i westchnęłam, po czym dodałam już głośniej z uśmiechem. – Może nie ma się czym martwić. No nic, pójdę już. Muszę wstąpić jeszcze do kowala z zamówieniem na groty do strzał. Do zobaczenia wieczorem.

– Poczekaj, dziecko – sapnął Stanisław, wrzucając worki z mąką na mój wózek. – Marcel też tam idzie, po części do młynka, to ci pociągnie ten wózek trochę. – Puścił do mnie oko i wrócił do pracy, a my ruszyliśmy do kowala.

Marcel i jego mama Barbara dołączyli do nas cztery lata temu. Wcześniej mieszkali w jakiejś wsi w Bieszczadach, po śmierci ojca Marcel uznał jednak, że łatwiej im będzie żyć z dala od gór. Spakował więc graty swoje i mamy, załadował wszystko do samochodu – nie było to łatwe, gdyż Basia była niepełnosprawna i jeździła na wózku – i ruszyli na północ. Mijali kilka osad po drodze, ale żadna im się nie spodobała. Aż trafili do nas. Basia miała pięćdziesiąt pięć lat, była przemiła i uwielbiała rozmawiać o książkach. Zajmowała się robieniem na drutach, więc we wsi mieliśmy swetry, szaliki i czapki zrobione przez nią. Marcel miał dwadzieścia sześć lat, sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i wielkie mięśnie, jakby od urodzenia podnosił ciężary. Nie był zbyt gadatliwy i nie lubił siedzieć bezczynnie, dlatego oprócz pomagania w młynie uczył się pszczelarstwa u pana Szymona i pomagał w gospodarstwach przy zwierzętach.

Niektórzy w osadzie mieli nadzieję zrobić z nas parę, my jednak od pierwszej chwili wiedzieliśmy, że będziemy raczej jak brat i siostra.

Niedawno Marcel zwierzył mi się, że ma zamiar poprosić Nikolę o rękę, jak tylko dziewczyna skończy osiemnaście lat. Oczywiście cała wieś wiedziała, że mają się ku sobie, ale wszyscy udawali, że niczego nie widzą. Kiedyś może tak duża różnica wieku byłaby nie do pomyślenia, teraz jednak nie miało to znaczenia.

– Martwisz się tym obcym? – przerwał ciszę Marcel. – Wiesz, że jak będzie do ciebie podskakiwał, to mu tyłek skopię, nie?

– Wiem, wiem – westchnęłam. – Raczej martwię się o Nikolę, jej musisz pilnować. Ja sobie poradzę. No i jest jeszcze Moby – dodałam z uśmiechem. – Mój obrońca.

Spojrzeliśmy na psa, który warczał właśnie na kretowisko i oboje wybuchnęliśmy śmiechem.

Z daleka było słychać stukanie młotka o kowadło, co znaczyło, że nasz kowal jest w swojej kuźni. Mikołaj Arczewski przybył do naszej osady wraz ze swoją czteroletnią wówczas córką, trzynaście lat temu. Jego żona zmarła trzy miesiące po porodzie na zapalenie płuc. Mieszkali wtedy w Rzeszowie, w centrum miasta, dzięki czemu łatwiej mu było zająć się niemowlakiem, gdyż w sklepach można było jeszcze dostać mleko i inne produkty potrzebne małym dzieciom. Kiedy jednak sklepy zaczęły świecić pustkami, postanowił poszukać lepszego miejsca dla siebie i córki.

Z moim tatą polubili się od razu, gdyż byli do siebie bardzo podobni, obaj podchodzili do świata bardzo praktycznie. Mikołaj zdecydował, że nauczy się kowalstwa, wyruszyli więc na poszukiwanie odpowiednich książek i z pomocą Stanisława zbudowali kuźnię. Z jednej ze swoich wypraw przywieźli CB-radia, które zainstalowali w każdym zamieszkanym domu, oraz krótkofalówki, potrzebne podczas wypadów po zapasy. Tak samo było z panelami słonecznymi, dzięki którym do tej pory mieliśmy prąd w domach, czego nie można było powiedzieć o innych osadach. Wiele innych udogodnień zyskaliśmy dzięki temu duetowi. Ja w tym czasie zajmowałam się małą Niko, i to chyba dzięki niej udało mi się zapomnieć, jak bardzo brakowało mi Elizy. Teraz Mikołaj miał czterdzieści pięć lat i był dla mnie trochę jak starszy brat.

Nikola wybiegła z domu, zanim podeszliśmy do furtki. Ona chyba nigdy nie chodziła normalnie, jakby ciągle gdzieś się spieszyła. Miała w sobie tyle energii, że czasami wystarczyło na nią popatrzeć, żeby się zmęczyć. Była prawie tak wysoka jak ja, tylko drobniejszej postury i miała czarne, proste, długie włosy z równo przyciętą grzywką. A jej oczy były tak bardzo brązowe, że prawie czarne. Nic dziwnego, że Marcel się zakochał.

– Hej, Kara, zaraz będę gotowa, tylko powieszę pranie! – krzyknęła, po czym już spokojnie i z uśmiechem dodała: – Cześć, Marcel.

– Cześć, Nikola – odpowiedział Marcel z głupawym uśmiechem. – Ja do twojego taty, po części.

– Tato! – wrzasnęła na całe gardło Nikola. – Marcel do ciebie!.

Mikołaj wyszedł z kuźni z kartonowym pudełkiem w rękach, zobaczył ich rozanielone spojrzenia i zgasił je natychmiast.

– Niko, uprałaś już moje kalesony? – zapytał i mrugnął do mnie porozumiewawczo.

– Tato! Jak możesz? – odparła zgorszona zachowaniem ojca, po czym zwróciła się do mnie. – Zaraz przyjdę, tylko powieszę jego gacie – prychnęła jeszcze i uciekła do domu.

– Pożartować nie można? – zapytał rozbawiony Mikołaj. – Co tam, Marcel? Po części przyszedłeś?

– Tak, pan Stanisław mnie przysłał – mruknął Marcel czerwony jak burak.

– Trzymaj. – Wręczył mu pudełko i dodał: – Słyszałem, że siostry planują dziś kolację dla wszystkich. Przekaż mamie, że przyjdę po nią. Bo ty, mam nadzieję, idziesz z Niko?

– Oczywiście, proszę pana – odparł Marcel uszczęśliwiony.

– Kiedy wreszcie zaczniesz mi mówić po imieniu, młody? – westchnął kowal.

– Po ślubie z pańską córką, chyba – wykrztusił Marcel, po czym pomachał nam i ruszył w drogę powrotną do młyna.

– Uwielbiam tego chłopaka, ale jest uparty jak osioł – zwrócił się do mnie Mikołaj. – Co tam Karo? Przyszłaś wypytać o tych dwoje obcych?

– Właściwie i tak chciałam do ciebie zajść, bo skończyły mi się groty do strzał, ale faktycznie chcę się dowiedzieć, co to za ludzie. Czemu nie powiadomiłeś mnie przez radio, że ktoś przyjechał? – zapytałam lekko obrażona.

– Pomyślałem, że nie ma sensu cię budzić. Dobrze cię znam, nie zasnęłabyś już do rana, rozmyślając i denerwując się – tłumaczył się Mikołaj. – Przyjechali po północy, chłopak padał ze zmęczenia, pokazałem im, w którym domu mogą przenocować, i z groźną miną wytłumaczyłem, co się może stać osobie, która będzie się włóczyła po osadzie w nocy. Chyba naprawdę byli wykończeni, bo do tej pory żadne nie wyszło z domu.

– No dobrze już, dobrze – uspokoiłam go. – Masz rację. Może niepotrzebnie panikuję.

– Och, nie. Karo, ja się z tobą całkowicie zgadzam – odparł szybko. – Przecież nie bez powodu co pół godziny zachodzę pod tamten dom i sprawdzam, czy coś nie kombinują. Nie było mnie tu czternaście lat temu, ale twój ojciec opowiedział mi o tamtych wydarzeniach. Musisz jednak przyznać, że nie wszyscy, którzy tu trafili, okazali się łajdakami.

– Tak, wiem o tym – przyznałam mu rację. – I prawdopodobnie ta dwójka też będzie w porządku, ale uspokoję się chyba dopiero, kiedy ich poznam.

– Może zrobimy tak: idźcie z Niko piec chleb, czy co tam macie zaplanowane, a ja będę tu monitorował sytuację. Zaniosę im trochę jedzenia, jak już wstaną, i powiadomię o wieczornym spotkaniu. Gdyby cokolwiek mnie zaniepokoiło, dam ci znać przez radio – zaproponował Mikołaj.

– Okej, niech tak będzie – zgodziłam się. – Nie wiesz przypadkiem, u kogo siostry planują wydać tę kolację?

– Z tego, co wiem, to w swoim ogrodzie, bo tam drzewa dają najwięcej cienia po południu. Rafał z Kamilem mają się zająć stołami i ławkami.

– A ja się zgłosiłam do nakrywania tych stołów i kelnerowania – dodała z uśmiechem Nikola, która właśnie podeszła do nas. – Jestem gotowa do pracy. Idziemy? – zapytała mnie.

– Jasne – odparłam i pożegnałam się z Mikołajem. – No to do wieczora.

– Bawcie się dobrze, dziewczyny. – Pomachał nam i wrócił do kuźni.

Obie pociągnęłyśmy wózek, dzięki czemu dwadzieścia kilogramów mąki nie wydawało się ciężkie. Szłyśmy przez kilka minut w ciszy, po czym nie wytrzymałam i zapytałam Nikolę.

– Co wiesz o tych obcych?

– No już myślałam, że nie zapytasz! – rzuciła podniecona. – Tata nie pozwolił mi wyjść z domu, kiedy przyjechali, ale i tak podglądałam. Facet jest superprzystojny, mniej więcej w twoim wieku, ma jasne włosy i jest bardzo uprzejmy. Przeprosił za późną porę, podziękował za gościnę, no i jak się zajął siostrą. Widziałam, jak wniósł ją na rękach do domu. Mówił, że jest bardzo zmęczona, nawet nie wysiadła z samochodu, kiedy on rozmawiał z tatą. Czy to nie cudowne, że będziemy mieli nowych sąsiadów?

– Jeszcze nie wiadomo, czy tu zostaną – przystopowałam ją. – Może wcale nie będą chcieli tu mieszkać. A to, że koleś jest przystojny i miły dla siostry, nie znaczy, że jest dobrym człowiekiem.

– Przecież wiem – odparła z uśmiechem. – Dlatego trzeba wieczorem zrobić bardzo szczegółowy wywiad. Mam nadzieję, że zostaną. Fajnie byłoby mieć takiego przystojniaka w sąsiedztwie.

– Hej! A co Marcelem? – spytałam oburzona. – Marcel też jest przystojny. Myślałam, że jesteś w nim zakochana?

– Oczywiście, że jestem. Mój Marcel jest bezdyskusyjnie najprzystojniejszy na świecie i wyjdę za niego. Ale dla ciebie też musimy znaleźć męża, na którego da się patrzeć.

– Dziękuję bardzo – zaoponowałam. – Mnie małżeństwo nie interesuje. Za dużo z tym zachodu. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.

– Niby jakie? – zapytała. – Bieganie po lesie za jeleniami? Czy brodzenie w błocie ze świniami?

– Nikola! – warknęłam.

– Wiem, przepraszam – powiedziała ze smutkiem. – Wszystko, co robisz, jest bardzo ważne, ale chciałabym, żebyś i ty miała kogoś, z kim byłabyś szczęśliwa.

– Jestem szczęśliwa. Mam bardzo dużą rodzinę. – Uśmiechnęłam się i dodałam: – A teraz musimy dla tej rodziny upiec dużo chleba. Obiecałam bliźniaczkom kilka dodatkowych bochenków na dzisiejszy wieczór, więc bierzmy się do roboty.

Doszłyśmy właśnie do mojego domu, podeszłam więc prosto do studni i wyciągnęłam wiadro świeżej, zimnej wody. Moby po zaspokojeniu pragnienia położył się spać w cieniu na ganku, a my zabrałyśmy się do pracy.

Zaczyn na chleb nastawiłam wczoraj wieczorem, więc miałyśmy teraz gotowy. Po zagnieceniu ciasta podzieliłyśmy je na porcje, uformowałyśmy bochenki i zostawiłyśmy, aby wyrosły. Zazwyczaj piekłyśmy dwadzieścia trzy bochenki, po jednym na każdego mieszkańca, wliczając małe dzieci. Tym razem zrobiłyśmy trzydzieści sztuk.

Wysłałam Nikolę do kurnika, żeby zebrała jajka, a ja zabrałam się do rozpalania w piecu chlebowym. Kiedy się tu wprowadziliśmy, w domu już był taki piec. W lecie jednak nie dało się wytrzymać tego gorąca w kuchni, więc tata wybudował dodatkowy piec na dworze, połączony z paleniskiem do gotowania i wędzarnią. Był rewelacyjny, bo w lecie nie lubiłam gotować w domu.

Właśnie wkładałyśmy chleby do pieca, kiedy przyszedł pan Szymon.

– Cześć, dziewczęta, jak idzie praca?

– Właściwie już skończyłyśmy – odparłam. – Akurat miałam prosić Nikolę, żeby wracając do domu, zaniosła jajka, które obiecałam Mirelli.

– To cudownie, bo i ja się do niej wybieram, po lekarstwo – ucieszył się pan Szymon. – Później idę do Basi, będziemy czytać książki. Zostanę tam już do kolacji, więc dopilnuj, proszę, żeby Dima też tam dotarł. Co prawda obiecał, że przyjdzie, ale przy tych psach zapomina, co się dzieje dookoła.

– Oczywiście, nie ma sprawy. – Podałam Nikoli wytłaczanki z jajkami. – Zanieś to, proszę, Mirelli i pędź już do domu szykować się na wieczór. Chleby i resztę jajek przywiozę później. Dima mi pomoże.

– Okej, no to do wieczora. Ubierz się ładnie.

Puściła do mnie oko, wzięła pana Szymona pod rękę i ruszyli w drogę.

Południe już minęło, chleby niedługo będą gotowe, poszłam więc przegonić kozy do zagrody pod wiatą, żeby miały trochę cienia i zielonej trawy. Kurom sypnęłam nieco mielonej kukurydzy do dziobania i policzyłam jajka. Jajka, mleko i chleby zawoziłam do domu, w którym dawno temu zrobiliśmy spiżarnię. Ze spiżarni każdy brał sobie to, czego akurat potrzebował. Wstawiliśmy tam kilka chłodziarek zabranych z supermarketu. Podłączone do paneli słonecznych działały prawie bez przerwy, z wyjątkiem tych kilku tygodni, kiedy mieliśmy śnieżyce, ale wtedy włączaliśmy generator. Mięso, mleko, sery i wszystko, co uzyskiwaliśmy z naszych gospodarstw, przechowywaliśmy w tych lodówkach. Do spiżarni zwoziliśmy także warzywa uprawiane w tunelach Wiktorii i owoce z mojego sadu. W naszej osadzie dzielimy się wszystkim. Pola z kukurydzą, pszenicą i ziemniakami uprawialiśmy wspólnie. Nie było tu osoby, która nic nie robiła, nawet dzieci pomagały w tym, do czego już dorosły.

Spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że czas wyjąć pieczywo i zjeść jakiś obiad. Poukładałam chleby na stole do stygnięcia, wyjęłam z lodówki wędzone żeberko dla psa i po kawałku kiełbasy oraz sera dla siebie. Usiadłam w cieniu, pod orzechem i żułam powoli jedzenie. Mimo że nie byłam głodna, wiedziałam, że muszę coś zjeść. Moby pogryzał swoje żeberko, a ja zanurzyłam się we wspomnieniach.

Rozdział 2

Nie zapomnij oddychać

Latem dwa tysiące trzydziestego ósmego roku we wsi było nas tylko dziewięcioro. Ja z rodzicami, pan Szymon, Zofia i Stanisław Zdunkowie oraz Eliza i jej rodzice, Tomasz i Monika Mrozowie. Państwo Mrozowie przybyli do Domostawy tego samego roku co my. Z Elizą zaprzyjaźniłam się od razu, ponieważ byłyśmy w tym samym wieku. Podczas gdy ja byłam wysoka i ruda, Eliza była małą blondyneczką o niebieskich oczach. Wszystko robiłyśmy razem. Strasznie się cieszyłyśmy, kiedy w lipcu do wsi wprowadziły się siostry Okońskie. Uwielbiałyśmy do nich chodzić, bo nas rozpieszczały. Zaraz potem do jednego z gospodarstw sprowadziła się nowa rodzina. Paweł i Tamara Kaczmarkowie, pracowali wcześniej w ośrodku jeździeckim w Janowie Lubelskim. Zajmowali się końmi, mimo że nikt już nie odwiedzał ośrodka. Sprowadzili do nas wszystkie konie i założyli hodowlę. Lekcje jazdy konnej były rewelacyjne, Tamara zaś bardzo się cieszyła, że ich dwuletni synek Rafał ma opiekę, kiedy ona pomaga przy zwierzętach.

W połowie sierpnia do osady zajechał samochód. Zbliżał się akurat wieczór i jak co dzień zabraliśmy się wszyscy, żeby obgadać plan pracy na jutro. Nie znałam się na samochodach bogatych ludzi, ale Mirella powiedziała, że tamten był „wypasiony”. Wysiadło z niego trzech mężczyzn. Jednym z nich był grubas w drogim garniturze i z tupecikiem na głowie. Nie patrzył na ludzi, tylko oglądał wszystko dookoła, jakby oceniając, czy warto tu osiąść. Pozostali dwaj byli łysi i napakowani, palili papierosy i taksowali wzrokiem każdego po kolei.

Grubas nawet się nie przedstawił, powiedział tylko, że jest nowym sołtysem i mamy się do niego zwracać „panie Sołtysie”. Pozostałą dwójkę przedstawił jako swoich ochroniarzy, którzy teraz mieli odpowiadać za porządek i bezpieczeństwo w „jego” wsi. Byczki kazały się nazywać „Mnich” i „Riko”. Nie mieliśmy pojęcia, który jest który ani skąd takie przezwiska, ale dla nas to było nieważne. Wszyscy dorośli codziennie powtarzali mi i Elizie, że mamy się trzymać od nich z daleka. Nie miałyśmy nic przeciwko temu, bo strasznie przeklinali i śmierdzieli papierosami. Zdarzały się wieczory, kiedy chodzili po osadzie pijani, wybijali okna w domach i kradli zapasy ze spiżarni.

Sołtys zajął największy dom w okolicy. Willę, którą kiedyś wybudował tu jakiś bogacz jako wiejski domek na wakacje. Nikt mu nie mówił, że taki dom będzie trudno ogrzać, bo każdą sugestię dotyczącą pracy, zapasów jedzenia czy opału zbywał zwrotem „ja tu rządzę”. Jego rządzenie sprowadzało się jednak do tego, że brał ze spiżarni, co chciał, i całymi dniami siedział w willi. Jego zbiry też nic nie robiły, poza piciem alkoholu, który chyba przywiozły ze sobą, bo u nas nie było niczego takiego.

Pewnego wieczora wybraliśmy się z tatą na spacer. Przechodziliśmy obok spiżarni i zobaczyliśmy, że siedzą przed drzwiami na schodach i zajadają konserwy prosto z puszek.

– Co się, kurwa, gapisz, ruda gówniaro? – warknął jeden z nich.

– Proszę się tak nie wyrażać przy dziecku – poprosił tato.

– Bo co mi, kurwa, zrobisz? – odezwał się drugi. – Spierdalać do domu, wieśniaki. Wy tu jesteście, żeby zapierdalać, a nie szczekać! – Zaczął wyć jak wilk, a drugi do niego dołączył.

Tata wziął mnie za rękę i pociągnął w stronę domu.

– Idziemy, kochanie – szepnął mi do ucha. – Szybko i nie oglądaj się za siebie.

Długo słyszeliśmy ich śmiech. Dotarliśmy do domu w milczeniu. Tata pozamykał drzwi i okna, przyniósł ze zbrojowni – tak nazywaliśmy jego szafę na broń – kilka rewolwerów i położył je na stole wraz z zestawem do czyszczenia. Pierwszy raz w życiu widziałam w jego oczach strach.

– Pomożesz mi, dziecinko? – zapytał mnie, siadając przy stole – Musimy porozmawiać.

– Jasne, tatku. – Usiadłam na drugim krześle. – Nie chciałeś się z nimi kłócić, prawda?

Mama nie pytała, co się stało. Usiadła obok nas, zaczęła rozkładać jeden z pistoletów i słuchała.

– Nie, kochanie. Oni też nie chcieli się kłócić – odpowiedział tata. – Oni szukali powodu do bójki. Gdybym zaczął z nimi dyskutować, znaleźliby taki powód, a ja nie mogłem cię na to narażać. A teraz zapamiętaj to, co ci powiem. Nigdy, pod żadnym pozorem, nie wychodź z domu bez broni. Nawet jeżeli idziesz zebrać jabłka do sadu czy po jajka do kurnika. Jeżeli ich zobaczysz, omijaj z daleka. Nie zawsze jest to możliwe, ale staraj się nie chodzić nigdzie sama. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Uczyłem cię strzelać, żebyś mogła polować i żebyś umiała się bronić przed wilkami. Nigdy dotąd nie musiałaś się bronić przed ludźmi i mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała. Jeżeli jednak poczujesz się zagrożona, nie wahaj się. Tacy ludzie jak ci dwaj są zdolni do różnych rzeczy. Muszę mieć pewność, że rozumiesz, o co cię proszę.

– Gdyby zdarzyła się taka sytuacja jak dzisiaj, mam odejść szybko jak najdalej – powiedziałam spokojnie, czyszcząc kolejne części broni. – Gdyby jednak stali się agresywni, mam użyć broni. Tak jak z wilkami. Strzał ostrzegawczy w powietrze, a jeśli nie odpuszczą, strzelić w nogę.

– Właśnie tak. To samo powiedz Elizie – poprosił tata. – Przez kilka dni ja, Tomek, Paweł i Stanisław będziemy wyjeżdżać do lasu po drzewo, będziecie same w domu. Weźmiemy krótkofalówki, więc gdyby coś się stało, wezwijcie nas. Musicie pilnować się nawzajem.

– Będziemy, tatku – uspokoiłam go, po czym sprawnie złożyłam glocka, którego czyściłam. – Obiecuję, że będę ostrożna i zaopiekuję się innymi.

Tata przytulił mnie mocno.

– Wiem, skarbie – szepnął. – Wiem.

Tej nocy rodzice długo rozmawiali przyciszonymi głosami. Wiedziałam, że martwi ich sytuacja w osadzie. Postanowiłam, że zrobię wszystko, co możliwe, żeby unikać kłopotów. Wypracowałam sobie nawet pewien system. Kiedy mężczyźni byli w lesie, przez lornetkę obserwowałam okolicę, szukając zagrożenia, czyli dwóch łysych zbirów. Jeżeli było czysto, przez radio przekazywałam informację, że droga wolna. Większość dni spędzałyśmy na polu i w sadzie, ponieważ był to czas zbiorów, więc trzymałyśmy się razem.

Trzeciego dnia było tak samo. Przekazałam, że droga jest czysta. Na wszelki wypadek pan Szymon, który jako jedyny z mężczyzn został we wsi, siedział przy oknie ze strzelbą. Przyszły wszystkie kobiety poza Elizą i jej mamą.

– Pójdę po nie – zdecydowałam. – Może zaspały albo radio im padło i nie słyszały sygnału.

– Ja pójdę, kochanie – zaproponowała mama. – Tak będzie chyba lepiej.

– Mamo, to tylko cztery domy dalej – odparłam szybko. – A jakby co, to ja szybciej biegam – dodałam i ruszyłam w stronę domu Elizy, zanim mama zdołała zaprotestować.

Nie chciałam, żeby mama tam szła. Mimo ćwiczeń nadal nie nauczyła się celnie strzelać, a ja miałam złe przeczucia. Eliza na pewno nie zaspała. Wstawała tak wcześnie jak ja i codziennie sprawdzała baterie w radiu. Im bliżej domu Mrozów byłam, tym wolniej szłam, a serce biło mi coraz mocniej. Wiedziałam, że pan Szymon mnie obserwuje, bo wyszedł na drogę z lornetką i strzelbą, co dodało mi trochę otuchy.

Drzwi były otwarte. Chwyciłam glocka w spoconą dłoń i ruszyłam do środka.

W domu było cicho, tylko z kuchni dochodziły przyciszone męskie głosy.

Nie wiedziałam, czego się spodziewałam, wchodząc tam, ale na pewno nie tego, co zobaczyłam. Na kuchennym stole leżała Eliza, była naga i się nie ruszała. Jeden z łysych zaciskał ręce na jej szyi. Nie zastanawiałam się nad tym, co robię, tylko wyciągnęłam rękę z bronią i strzeliłam w chwili, w której na mnie spojrzał. Reszta potoczyła się bardzo szybko. Mężczyzna padł z dziurą w głowie. Kątem oka zobaczyłam, jak drugi podnosi się z podłogi za stołem, z wielkim, zakrwawionym nożem w ręce i rusza w moją stronę. Strzeliłam drugi raz, lecz ręce strasznie mi się trzęsły i trafiłam go tylko w ramię. Zerwałam się do ucieczki. Przez kila sekund nie mogłam się zorientować, gdzie są drzwi, ale już po chwili byłam przy nich. Na schodach potknęłam się i spadłam kilka stopni. Usłyszałam strzał. Zbir padł obok mnie z przestrzeloną głową.

Następne godziny były wielkim chaosem, z którego zapamiętałam tylko krótkie sceny. Smutek w oczach pana Szymona i mamę, która z płaczem dziękowała mu za uratowanie mi życia. Mirellę zmuszającą mnie do wypicia jakichś śmierdzących ziółek i szlochającą panią Zosię. Pamiętałam krzyki pana Tomka. Nigdy nie słyszałam niczego bardziej rozdzierającego.

Tata zaniósł mnie na rękach do domu i długo przepraszał, że nie było go przy mnie, kiedy go potrzebowałam. Rodzice próbowali ze mną rozmawiać, ale ja tego nie pamiętałam. Mówili potem, że chyba byłam w szoku. Do wieczora nie reagowałam na nic, aż w końcu tama pękła i zaczęłam płakać. Tato siedział ze mną do rana, a ja płakałam i powtarzałam w kółko, że Elizy już nie ma. Kiedy było bardzo źle, tata tulił mnie i szeptał do ucha.

– Oddychaj, dziecinko. Oddychaj.

Jego cichy głos mnie uspokajał.

– Wiem, że to teraz trudne, ale musisz wytrzymać. Dlatego nie zapomnij oddychać. Oddychaj, dla mnie i mamy. Oddychaj dla Elizy.

Tata jeszcze niejedną noc spędził przy mnie, powtarzając te słowa, aż po jakimś czasie nauczyłam się panować nad tym. Właściwie to mama mi w tym pomogła, opowiadając, co się zdarzyło po strzelaninie. Tamara zawiadomiła mężczyzn przez krótkofalówkę. Zostawili wozy w lesie i przyjechali konno jak najszybciej. Pan Tomek się załamał. Tamara z Maliną i Mirellą zajęły się ciałami Elizy i jej mamy, a Paweł ze Stanisławem wywieźli ciała zbirów daleko od osady i spalili. Grubasa zamknęli w piwnicy willi, uznając, że później zdecydują, co z nim zrobić.

Następnego dnia odbył się pogrzeb, z którego niewiele pamiętałam.

Po nim tata wziął konia od Pawła i strzelbę, a potem wygonił grubasa z piwnicy. Oświadczył mu, że zostaje wygnany ze wsi i jeśli pojawi się tu kiedykolwiek, skończy jak jego ludzie. Potem pogonił go parę kilometrów w głąb lasów i tam zostawił. Nigdy więcej o nim nie słyszeliśmy. Dzień po pogrzebie pan Tomek zniknął. Zostawił tylko kartkę z wyjaśnieniem, że nie może tu zostać.

Po tych wydarzeniach tata zorganizował zebranie wszystkich mieszkańców, na którym zostały ustalone pewne zasady, które stosowaliśmy do dzisiaj. Pierwsza i najważniejsza zasada dotyczyła noszenia broni. Tata codziennie przez godzinę prowadził lekcje strzelania dla tych, którzy tego nie umieli. Każdy musiał nosić przy sobie jakąś broń, nieważne, czy to pistolet, łuk czy zwykły nóż. Druga zasada dotyczyła przyjmowania nowych mieszkańców. Nowo przybyli ludzie mieli być wypytani o przeszłość i zamiary przez każdego, kto miał na to ochotę, a zostać mogli tylko, jeżeli wszyscy wyrazili na to zgodę. Trzecia zasada też była bardzo istotna. Mimo że nie było nas dużo, postanowiliśmy trzymać warty. Kiedy inni pracowali, jedna osoba obserwowała okolicę. W nocy zmienialiśmy się co kilka godzin.

Nasza osada nie była duża, nie było możliwe jednak zbudowanie ogrodzenia, gdyż zamieszkane gospodarstwa rozrzucone zostały na przestrzeni około półtora kilometra wzdłuż drogi. Przez kolejne lata dołączyło do nas kilkoro nowych ludzi i parę osób – w tym moi rodzice – zmarło.

W dwa tysiące trzydziestym dziewiątym roku zamieszkali tutaj Mikołaj i Nikola, dzięki której odzyskałam uśmiech, oraz Jacek i Milena Górscy. Górscy zajęli jedno z większych gospodarstw, w którym zajmowali się hodowlą świń na mięso i krów mlecznych. Obecnie mieli trzyletnią córkę Olę. Rok później dołączyli do nas Andrzej i Kasia Wolscy z synem Kamilem – teraz już czternastoletnim – a także Wiktoria i Mateusz Bielan. Andrzej był stolarzem, a Kasia wraz z Wiktorią zajmowały się uprawą warzyw w szklarniach. Mateusz był lekarzem. W dwa tysiące czterdziestym drugim roku nowym mieszkańcem został Dima Sawczenko. Przyjechał do nas z Ukrainy i prowadził hodowlę psów pod zaprzęg. Tego samego roku zmarli moi rodzice.

Pięć lat temu Tamara urodziła bliźniaki, Nadię i Miłosza, a Wiktoria synka Karola. Cztery lata temu Marcel z mamą przenieśli się do nas. Niestety w zeszłym roku straciliśmy Mateusza i Karolka, co było strasznym ciosem dla Wiktorii.

Tak więc było nas teraz dwadzieścia troje, a taką gromadkę nakarmić nie było łatwo. Mieliśmy jednak już w tym wprawę i już się cieszyłam na wspólną kolację. Takie zebrania mieszkańców robiliśmy przynajmniej dwa razy w miesiącu, przeważnie łączyliśmy je z posiłkiem i zawsze były to bardzo miłe chwile. Zimą było o wiele trudniej, co nie znaczyło, że trzydziestostopniowy mróz mógłby nam w tym przeszkodzić.

Z rozmyślań wyrwało mnie warczenie psa. Rozejrzałam się i zobaczyłam człowieka idącego drogą z zachodniej strony. Wstałam i ruszyłam na ganek, gdzie zostawiłam lornetkę, zastanawiając się jednocześnie, kto to może być. Z tej strony mieszkał tylko Dima, ale to nie mógł być on, bo Moby go znał. Na wschodzie droga była w fatalnym stanie, nikt właściwie tędy nie jeździł. Przynajmniej nikt z miejscowych. Mógłby to być ktoś z osady nad stawami, ale to było mało prawdopodobne, bo oni tu nie przychodzili. Wzięłam lornetkę i przyjrzałam się przybyszowi. Wysoki, czarne włosy, koło trzydziestki. Wyraźnie się zataczał, co znaczyło, że padał z gorąca i pragnienia. Chyba że był pijany, ale raczej nie, bo picie alkoholu w takiej temperaturze to samobójstwo.

Westchnęłam, zapięłam pas z bronią i wzięłam łuk do ręki.

– Moby, woda – nakazałam psu, który natychmiast złapał w pysk wojskową manierkę z wodą, którą zawsze miałam pod ręką, i poczłapał ze mną na drogę.

Czekając, aż podejdzie bliżej, nałożyłam strzałę na cięciwę, i zaczęłam głęboko oddychać. Gdzieś z tyłu głowy słyszałam głos mojego taty, który powtarzał mi „Nie zapomnij oddychać”.

Rozdział 3

Jeszcze więcej pytań

Przypomniałam sobie wskazówki, które tatko dawał mi, kiedy mieliśmy rozmawiać z obcymi. Osoba uczciwa, o dobrych zamiarach, w czasie rozmowy patrzyła w oczy. Kłamca i oszust raczej oglądał wszystko dookoła. Oczywiście były wyjątki od tej reguły, a wtedy trzeba było mieć wyczucie.

Napięłam łuk.

– Zatrzymaj się i stój spokojnie, pies poda ci wodę – odezwałam się, kiedy mężczyzna był dziesięć metrów od nas. – Moby, ruszaj.

Pies podszedł do niego i podał mu manierkę. A facet zwyczajnie wziął od niego wodę i jeszcze mu podziękował. Mało mi szczęka nie opadła, ale się opanowałam, kiedy zobaczyłam, jak mój wielki, groźny pies macha ogonem szczęśliwy.

– Moby, wracaj – wydałam komendę, a gdy psisko usiadło koło moich nóg, dodałam ciszej. – Miałeś straszyć obcych, a nie kumplować się z nimi.

– To nie jego wina – odparł nieznajomy, po czym napił się trochę wody.

– Słucham? – zapytałam, udając, że nie wiem, o co mu chodzi.

– To jest owczarek podhalański – stwierdził.

– Tak, wiem, jakiej rasy jest. Mam go od szczeniaka – warknęłam zirytowana.

– Owczarki podhalańskie są z natury przyjacielskie. Są psami stróżującymi, szkolonymi głównie do pilnowania owiec. Nie są agresywne. – Mężczyzna się zachwiał. – Przepraszam, czy mógłbym usiąść na chwilę w cieniu? Od rana słońce mi dopieka.

– Moby, prowadź – poleciłam psu, wskazując podwórko. – Proszę iść za nim pod drzewo. Tam porozmawiamy.

– Czy ten łuk jest konieczny? – zapytał, spoglądając na broń w moich rękach.

– To zależy od pana.

– To znaczy?

– Usiądzie pan teraz pod drzewem, pokaże mi, co ma w plecaku, a wtedy zdecyduję, czy odłożyć łuk – odpowiedziałam.

Nawet się nie zdziwił, po prostu usiadł pod drzewem, rozpiął plecak i wysypał wszystko na trawę. Bluza, pusta butelka po wodzie, dwa batony mocno pogniecione i gruby notes związany sznurkiem.

Westchnęłam i zdjęłam strzałę z cięciwy.

– Zaraz przyjdę – mruknęłam na tyle głośno, żeby usłyszał, po czym szepnęłam do psa. – Moby, pilnuj.

Poszłam do domu, odłożyłam łuk i lornetkę. Byłam zirytowana. I to nie jego zachowaniem, tylko tym, że nie czułam się w jego obecności zagrożona. Może dlatego, że Moby go zaakceptował. Wyjęłam z lodówki kawałek kiełbasy i sera, ukroiłam pajdę, położyłam to na tacy. Po namyśle dodałam jeszcze kubek mleka i żeberko dla psa.

Kiedy wyszłam z domu, mężczyzna siedział oparty o drzewo z zamkniętymi oczami i głaskał kudłaty łeb mojego psa. Ubrany był w podkoszulek, bojówki i buty trekkingowe. Był kilka centymetrów wyższy ode mnie i miał zielone oczy. Podeszłam i postawiłam tacę z jedzeniem na trawie.

– Częstuj się – zachęciłam go do jedzenia, usiadłam i podałam żeberko pupilowi. – Mam na imię Karina, Moby’ego już znasz. Teraz twoja kolej.

– Jestem Alex – przedstawił się. – Dziękuję za jedzenie, ale nie powinnaś oddawać mi swoich zapasów. Nie mam nic w zamian.

– Okej, zrobimy tak – westchnęłam. – Opowiem ci coś o tym miejscu, żebyś zrozumiał panujące tu zasady, a potem ja zadam ci kilka pytań. Może tak być? – zapytałam.

– Oczywiście – powiedział, napił się mleka i zrobił wielkie oczy. – To mleko jest zimne.

– Panele. – Wskazałam na dach domu. – Mamy też generatory, ale używamy ich tylko w nagłych wypadkach, bo paliwo trudno dostać.

– Super – odparł z uśmiechem. – No to opowiadaj.

– Mamy dwie główne zasady dotyczące obcych. – Uważnie mu się przyglądałam, żeby widzieć jego reakcje. – Jeżeli jesteś w potrzebie, pomożemy ci. Dostaniesz jeść i pić oraz dach nad głową. Ten, kto chce tu zamieszkać, musi przejść dodatkową weryfikację w postaci maglowania przez wszystkich chętnych mieszkańców. Nie jest to prosty test, bo pytania może zadawać każdy, łącznie z trzyletnią Olą. – Widząc jego uśmiech, kontynuowałam ostrzejszym tonem. – Jeżeli jednak będziesz chciał kogoś skrzywdzić, my skrzywdzimy ciebie. Dupków i złodziei tylko wypędzamy. Mordercy i gwałciciele kończą gorzej. Każdy mieszkaniec powyżej piątego roku życia nosi broń i umie jej używać.

– Mieliście już takich gości? – zapytał Alex po chwili milczenia.

– Tak – odpowiedziałam – Czternaście lat temu. Zanim wprowadziliśmy zasady weryfikacji i obowiązkową naukę strzelania. Chcesz jeszcze o coś zapytać?

– Tak. – Wskazał na psa. – Dlaczego nazwałaś go Moby?

Spojrzałam na niego zdezorientowana. Ten facet ciągle mnie zaskakiwał.

– Właśnie powiedziałam, że cię zabiję, jeśli kogoś skrzywdzisz, a ty pytasz mnie o imię mojego psa?

– Nie mam zamiaru nikogo krzywdzić, więc ta kwestia nie podlega dyskusji – odpowiedział. – A imię twojego psa mnie intryguje. Jeszcze takiego nie słyszałem.

– No cóż, moja mama była dawniej bibliotekarką – wyjaśniłam cierpliwie. – Dzięki niej pokochałam książki. Kiedy znalazłam tego psa, był jeszcze szczeniakiem, ale już wtedy był wielki, no i jest biały. A do tego był zdziczały i trudny do okiełznania. Od razu skojarzył mi się z wielorybem z Moby Dicka. Chociaż w tym momencie nie poznaję go. Normalnie nie przytula się tak do obcych. Dlaczego przy tobie zachowuje się inaczej?

– Mam dobre podejście do zwierząt – odpowiedział i wzruszył ramionami. – Mój ojciec był weterynarzem, od dziecka pomagałem mu w lecznicy. Później, kiedy wszystko szlag trafił, leczył głównie krowy i świnie. Byłem jego asystentem do dwudziestego czwartego roku życia. Może nie skończyłem szkoły, ale potrafię więcej niż niejeden weterynarz.

– Mnie mama uczyła w domu, dlatego potrafię czytać i pisać – odparłam z lekkim uśmiechem na wspomnienie lekcji z mamą. – No i piekę najlepszy chleb w okolicy. A tatko nauczył mnie reszty.

– Kim był twój tata? – zapytał Alex.

– Opowiem ci o nim dopiero, kiedy odpowiesz na moje pytania.

– Okej. Pytaj.

– Po pierwsze, zauważyłam, że nie jesteś głupi, więc jakim cudem łazisz po okolicy bez broni?

– Och, miałem broń w samochodzie – odpowiedział. – Miałem też zapas wody i jedzenia. Niestety wczoraj w pewnej mieścinie na zachód stąd zatrzymali mnie jacyś ludzie i zabrali auto. Normalnie może bym oponował, ale pięć strzelb wycelowanych w moją głowę przekonało mnie, że nie warto. Byli tak wspaniałomyślni, że pozwolili mi wziąć jedną rzecz z samochodu. Dlatego mam plecak.

– To musieli być Malcziki – powiedziałam po chwili zastanowienia. – Nie wiem, skąd taka nazwa. Kiedyś próbowali nas okraść. Miałam wtedy chyba piętnaście lat.

Zaczęłam się śmiać, a Alex spojrzał na mnie jak na wariatkę.

– Zgraja facetów chciała was okraść, a ty się z tego śmiejesz? – zapytał.

– Bo to było nawet zabawne. Pan Szymon zobaczył ich z daleka i nas zawiadomił – mówiłam, śmiejąc się. – Kiedy dojechali do naszego domu, staliśmy tutaj już wszyscy, uzbrojeni. Żebyś widział ich miny, kiedy wysiedli z samochodów i ujrzeli naszą gromadę. Kobiety z łukami, mężczyźni ze strzelbami, trzy starsze panie z glockami, pięciolatka z procą i ja z karabinkiem. Za ten karabinek musiałam potem czyścić zagrody świń, ale było warto. Facetom opadły szczęki.

– I tak po prostu odjechali? – zapytał osłupiały Alex.