Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Największa łódzka dzielnica – Bałuty – od dziesiątek lat to miejsce pełne kontrastów. Eleganckie domy Julianowa, a na drugim biegunie kamienice Starych Bałut.
Taka scenografia tworzy niebanalne klimaty. Właśnie w nich rozegrało się wiele ciekawych, choć niezbyt grzecznych historii. Dostrzegł je i wyłuskał te najlepsze – Jerzy Krzywik Kaźmierczyk – oczywiście mieszkaniec tej dzielnicy.
Wehikuł czasu przenosi do bałuckich knajp, do przybytku zwanego „Javna Kuća” i „gabinetów” Mojsze Pojta. Autor wyjaśnia, dlaczego okrągły kiosk z gazetami przy Bałuckim Rynku nieoczekiwanie zmienił swój wygląd, opowiada o nietypowej funkcji, którą pełnił saturator stojący przy kinie Zachęta. Czy skarb zwany Złotem Bałut istniał naprawdę i dlaczego pewna pani nosiła ksywkę „Żelazko” – o tym wszystkim można się przekonać, delektując lekturą tej książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 196
Opieka redakcyjna:
Magdalena Jarnotowska
Redakcja i korekta:
Weronika Wodzińska
Projekt okładki i rysunki:
Dariusz Romanowicz
Skład:
Paweł Szewczyk
© Copyright by Księży Młyn Dom Wydawniczy, Łódź 2016
Drogi Czytelniku
Książka, którą trzymasz w dłoni, jest efektem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego, grafików i wydawcy. Prosimy, abyś uszanował ich pracę.
Nie kopiuj większych fragmentów, nie publikuj ich w internecie. Cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści i podawaj źródło ich pochodzenia.
Dziękujemy.
ISBN 978-83-7729-750-6
KSIĘŻY MŁYN Dom Wydawniczy Michał Koliński
90-345 Łódź, ul. Księży Młyn 14
tel./faks 42 632 78 61, 42 630 71 17, 602 34 98 02
infolinia: 604 600 800 (codziennie 8-22, także sms), gg 414 79 54
www.km.com.pl; e-mail: [email protected]
Konwersja : Julita Tomczak
Łódź 2016. Wydanie 1
Spis treści
Kokolobolo 6
Bal na Aleksandryjskiej 14
Bar Lunch 22
Javna Kuća 26
Fałszownicy 34
Szał uniesień 40
Trafika pana Ziutka i psa Azorka 44
Trzej Królowie 50
Mojsze śliniak 56
Kupcowa Szprynca 60
Majówka na dołku 65
Bomby 72
Sacharyna 76
Policjant w kalesonach? 81
Pożar na ulicy berka Joselewicza 85
Ostatnia taka zabawa na bałutach 89
Bałucka złotówka 96
Granda w hotelu grand 104
Oblężenie 120
Złoto Bałut 124
Za polskie dolary 134
Koniki 140
Z bębnem w tle 147
Hakuna Matata 152
Zocha Żelazko 160
Śnieżne wrota 165
Fotografia 171
Na Bałutach gryzą psy 180
Drzwi 190
Kokolobolo
Na rogu ulic Piłsudskiego i Pomorskiej, chyba już od początków dwudziestego wieku, stała drewniana budowla sprawiająca wrażenie, jakby stworzona była specjalnie na wyszynk i to takiego rozmiaru, na jaki zasługuje rozwijające się miasto. Duży szyld namalowany na blasze obwieszczał trochę koślawymi literami, że tu jest: „Piwiarnia z prawem wyszynku” i nazywa się: „KOKOLOBOLO”. Nikt nie wiedział, co to znaczy. Domysłów było wiele i nawet sam właściciel, pan Icek Leipcygier nie znał powodów, dlaczego tę knajpę tak nazwano. Może wiedział, ale jakoś zawsze wymigał się od odpowiedzi, uśmiechając się przy tym dość tajemniczo. Oczywiście, że tak dziwna nazwa wyszynku zawsze wzbudzała ciekawość i nawet prasa łódzka dociekała w licznych rozmowach z czytelnikami, skąd taka nazwa – może ktoś wie? Nie wiedzieli, chociaż jeden czytelnik wiedział, że było to tak…
Otóż w tym miejscu, na pustym placu, ale blisko centrum budującego się miasta, niedaleko Nowego Rynku1 odbywały się różnego rodzaju zabawy ludowe. Stawiały swoje namioty nieduże cyrki i dawały przedstawienia różne wędrowne trupy artystów wagabundów. Bardzo dużym powodzeniem u miejscowej ludności cieszyły się cotygodniowe występy trupy śmiesznych klaunów. Było ich trzech: KOKO, LOLO i BOLO. Tu, na tym placu, trzej klauni postawili wesoły dom, w którym można było wypić i zamącić sobie w głowie, śpiewając przy tym: „(…) najlepiej w głowie mieć szum…”.
Czy tak naprawdę było? Może. W końcu, czy to takie ważne? Wyszynk stał sobie latami, pojąc spragnionych, a nazwa na blaszanym szyldzie oznajmiała, że tu jest właśnie „KOKOLOBOLO”.
Od tego miejsca, od placu, na którym stał budynek piwiarni z wyszynkiem Kokolobolo, tak naprawdę zaczynały się Bałuty. Tutaj właśnie zbiegały się jakby dwa światy. Ten szybko rozwijający się – świat nowoczesnej kultury maszyn, ale i bezwzględnego wyzysku ludzi przy nich pracujących, oraz świat, który stawał się miejscem osiedlania każdego rodzaju nieudaczników, mętów społecznych z wrodzonymi inklinacjami do wszelkiego zła. Bałuty miały właśnie spełniać taki cel. Już okupant pruski to przewidział i w tej byłej wsi nie planowano żadnej infrastruktury przemysłowej. I tak już zostało. Na Bałutach nie ma fabryk i nie powstała klasa robotnicza. Osiedlano tu ludzi zbytecznych.
Kokolobolo było jakby granicą między dwoma światami: złym i jeszcze gorszym. Dla tych z Bałut, oznaczało miejsce, gdzie ulicę dalej zaczynał się inny świat, bogatszy pod każdym względem, gdzie stały duże domy, z których wychodzili bogaci ludzie ubrani w futra. Dla tych z ulicy Piotrkowskiej, tuż za Kokolobolo zaczynała się dzielnica nędzy i powszechnego zła – Bałuty.
Piwiarnia z wyszynkiem Kokolobolo była zakałą tej części miasta, zaczynającego się dosłownie za rogiem. Tuż obok znajdował się plac Wolności, który stawał się centralnym miejscem Łodzi. Piwiarnia była wrzodem na młodej tkance miasta, zbiornikiem ścieków ludzkich wypływających z jego plugawych zaułków. Gromadziła najgorsze szumowiny wielkomiejskie, ale i bandziorów z okolicznych wsi. Tu spotykali się wszelkiego rodzaju złodzieje, różnej maści oprychy, alfonsi i tacy, co za sto złotych urżnęliby głowę każdemu, kogo wskazałby płatnik.
Nie obronił się nawet wielkolud „Przytulnik”, który dawał sobie radę z wieloma w bójce na sali, jak też i w zaułkach miasta. Przy szynkwasie w Kokolobolo szajka rudowłosego Rubina zaciukała go nożami. Tuż przy drzwiach wejściowych do piwiarni we wrześniu 1929 roku najsławniejszy gangster Łodzi, król podziemnego świata machlojek wszelakich, sam Menachem Bornsztajn o ksywie „Ślepy Maks”, strzałami z rewolweru pozbawił życia – też plugawego – bandziora Karmę Srula Balbermana. Zastrzelił też policjanta, który polował na Bornsztajna. Pomógł mu serdeczny kolega, znany nożownik, Staszek Poneta, który dźgnął policjanta nożem. Maks zabrał stójkowemu rewolwer i po prostu go dodatkowo zastrzelił.
W Kokolobolo spotykali się najsławniejsi, najgorsi, absolutni królowie zła wszelakiego. Nie przesiadywali w tej spelunie dłużej niż wymagała tego sprawa. Ten spotkał się z tym, aby tamtego wycwancykować. Od spotkań towarzyskich były na Bałutach lokale wprost wykwintne, chociaż nie na miarę tych na ulicy Piotrkowskiej. Na Bałutach miał swoje lokale Mojsze Pojto, bałucki bogacz, ale i pierwszej wody gangster. Wpadał tutaj, aby pogrozić łobuzowi psującemu jego interesy, niejakiemu Pejsachowi Mamylukowi.
– Pejsach – mówił Pojto. – Ja ci, gnoju, ucho oderżnę, jak będziesz mnie moje kurwy straszył i myto pobierał. Pamiętaj, Pojto ci to mówi. Ty jesteś Mendełe „Bękart”, ty mi nie podskakuj i już widzę ciebie bez jednego ucha. Ty mi nie strasz kupców i sklepikarzy. Ci nie wolno tak robić. Pobieranie za opiekę to jest mój grosz i won mi z tego podwórka – to powiedziawszy, Mojsze Pojto zapłacił i wyszedł, nawet nie ruszył zamówionego piwa z dolewką wódki.
Pan Leipcygier, stojący za swoim szynkwasem, kilka razy bardzo nisko kłaniał się wychodzącemu. Szaja „Bokser” z wielkim uznaniem obserwował całą scenę z Mendełe i już gotów był walnąć w łeb tego łobuza Mendełe za to, że chciał pana Pojta oszwabić. Już kilka razy pomagał szefowi w takich sprawach. Zawsze pan Pojto był zadowolony.
Nawet wielki bogacz i właściciel kasyna gry wraz z burdelem, i to w samym centrum miasta, przy ulicy Piotrkowskej 48, pan Fajwel Najfeld vel Bucik czasami zjawiał się w tym obskurnym drewniaku, zamawiał najdroższe piwo, w którym gasił wypalane trzy kubańskie cygaretki, płacił, nie odbierając reszty i wychodził. Bywał, bo jego człowiek rekrutował tu panienki do interesu pana „Bucika“. Umówione przychodziły, czekały na zewnątrz, ażeby już z pracodawcą udać się w tajemne miejsce w celu sprawdzenia towaru. Sędziwy – bo dożył pięćdziesięciu lat – gangster imieniem Bezmak, specjalista od włamów wszelakich, bardzo po cichu zapytał pana Leipcygiera, dlaczego na Fajwela mówiono „Bucik”.
– Było ich paru braci i mieli taki fason, że nosili takie same buty. Poszli na włam i wrócił tylko jeden, właśnie Fajwel i odtąd kumple dali mu ksywę „Bucik”.
Wielkim świętem i ogromnym zaszczytem dla Icka, właściciela piwiarni, było zebranie dintojry2 bałuckiej. Najważniejsi zbierali się, pili piwo, które oczywiście fundował właściciel, i uradzali, co i jak, oraz kogo ukarać. Od tego sądu nie było odwołania. Przez ten sąd ukarany został śmiercią sławny bandyta Feliks Świtała vel Trupia Główka. Kradł i mordował, i do tego jeszcze swoje ofiary torturował. To już przekraczało zwyczaje bandyckiego fachu. Dintojra ostrzegała, ten jednak dalej robił swoje. Mordował i torturował. Dintojra wydała wyrok. Któregoś dnia Świtałę znaleziono we własnym łóżku, przy czym jego głowa leżała na stole.
Bardzo szacownym gościem w Kokolobolo bywał pan Szaja Zylberszac vel Magnat. To był bogaty pan, bo posiadał na Bałutach duży dom, ale przede wszystkim był najlepszym kumplem samego „Ślepego Maksa“. Bywał tu rzadko, ale jeżeli już, to zawsze w doborowym towarzystwie – Jaśka Orzecha – znanego bandziora i okrutnika dla winnych. Nawet jako goj był wykonawcą poleceń bałuckiej dintojry. Przy jednym stole pan Szaja pijał piwo z bardzo szacownym włamywaczem, działającym nawet w Warszawie, panem Witkowskim. Zawsze bardzo uprzejmie witał się z mecenasem Kalickim, który tu właśnie rozmawiał ze swoimi klientami. Rozmawiał, co nie znaczy, że była to relacja prawnik – klient. Kalicki po prostu omawiał z chłopakami, jak wykonać robotę, aby Temida w razie wpadki była bardziej łaskawa.
Historia życia pana Zylberszaca zakończyła się tragicznie. Mimo możliwości i usilnej namowy „Ślepego Maksa“, aby uciekał z Łodzi i w ogóle z Polski, Szaja nie przewidział takiego losu, jaki hitlerowcy zgotowali Żydom. Zawsze mówił: „Ja się z każdym dogadam“. Niestety nie z doktryną „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, jaką zaplanował Hitler. Szaja Zylberszac znalazł się w getcie łódzkim. Taki człowiek z takim charakterem nie nadawał się do sytuacji, w jakiej kazali mu żyć. Szaja „Magnat” Zylberszac podjął samotną walkę z tymi, którzy nie pozwolili mu żyć po swojemu. Zginął od kuli oficera SS.
Któregoś dnia już od rana do piwiarni schodzili się faceci. Właściciel pan Icek, wielce zadowolony wszystkim nalewał piwo. Pianę, która w nadmiarze wystawała ponad kufel, zręcznym ruchem stalowej łopatki zdejmował, podrzucając ją do góry. Śmieszny widok. Pan Icek Leipcygier cały był w pianie. W pewnej chwili do wnętrza piwiarni weszło kilku gości. Takich i to jednocześnie tu nigdy nie było i już na pewno nie będzie. Na czele sam „Ślepy Maks“, a z nim Fajwel, Szmul, Poneta i Szaja. Maks zabrał głos:
– Dzisiaj piwo za darmochę. Pijcie koledzy na zdrowie.
Pan Leipcygier wiedział, że grupa, która go odwiedziła, uratowała własną skórę po nieudanym ataku na wagony kolejowe armii pruskiej, przewożące dobra materialne. Nie udało się, bo sypnął ich Aaron Goldberg. Za całe wypite piwo w tym dniu zapłacił z góry „Ślepy Maks“.
Było w życiu tej spelunki kilka bardzo ważnych dni, wartych zapamiętania. Widok kraciastej serwety na obskurnym stole zapierał dech w piersiach nawet u największych łapserdaków. Tak było tego dnia. Przy takim stoliku siedział Natan vel Ksiądz. Dziwne, ale co pewien czas na przemian dosiadały się różne indywidua. Rozmawiali, Natan coś im tłumaczył, kiwali głowami, odchodzili, a na ich miejsce przychodzili inni. Było w tym coś ze spowiedzi i to tej wielkanocnej. Pan Leipcygier miał proste wytłumaczenie:
– To, proszę pana, jest egzamin. Tak jest. Natan im tłumaczył, a teraz odpytuje, jak powinien każdy z nich traktować swój zawód i jak go wykonywać zgodnie z zasadami sztuki i honoru przestrzeganego przez dintojrę. Proszę pana, Natan był kiedyś zakonnikiem i nawet księdzem. Talent jednak miał do złodziejskiego rzemiosła, a że z gruntu był człowiekiem uczciwym, uczył innych, jak takim być, nawet w takiej robocie, jaką aktualnie wykonują. Natan vel Ksiądz był też nauczycielem Menachema Bornsztajna vel Ślepego Maksa.
Dzisiaj już nie ma obskurnej budy, w której pito piwo i zakąszano kwaszonymi ogórkami i śledziami w marynacie cebulowej. Nie ma już bałuckich bandziorów, którzy tu do tej pijalni mieli najbliżej. Zresztą Kokolobolo zawsze uważali za swoją melinę i wszyscy okoliczni to wiedzieli.
Kiedy do Łodzi w roku 1960 powrócił Menachem Bornsztajn vel Ślepy Maks, to Łódź była już innym miastem. Powrócił, ale już nie było Żydów i nie miał kim rządzić. Bałuty, najbardziej zniszczona część miasta, budowały się na nowo. Zniknęły zapyziałe domy i ulicami płynące ścieki. To już nie była dzielnica patologicznej biedy. „Ślepy Maks” został pracownikiem fabrycznej straży przemysłowej. Teraz stał i pilnował, czy robotnicy aby nie za dużo wynoszą produktów państwowych na użytek własny.
Nikt nie wierzył, że Maks pracując tu i teraz, nie robił interesów i zadowalał się pensją strażnika przemysłowego w zakładzie spółdzielczym. Rzeczywiście nikt nie wierzył.
Na rogu ulic Pomorskiej i Wschodniej trwa dalej pusty plac, na którym kilku meneli zarabia „na chleb”, niby to pilnując parkujące tam samochody.
– Popilnować szanownemu dyrektorowi autka?
Pozycja zawodowa lub społeczna właściciela auta była kwalifikowana w zależności od marki i klasy samochodu. Znali kilka: prezesowi, szefowi, panu inżynierowi, doktorowi i nawet profesorowi, gdy auto było klepane i powinno już parkować na stałe gdzie indziej.
– Ale jesteście, panowie, w stanie wskazującym, że już dzisiaj skonsumowaliście za dużo tego chleba w płynie. Ukradną was razem z autem.
– Nie! My dzisiaj zarabiamy na odwyk. Pilnujemy ze zdwojoną uwagą.
1 Nowy Rynek – w latach 1918 (1919) –1939 i od 1945 plac Wolności.
2 Dintojra – krwawa zemsta, sąd w środowisku przestępczym. Dintojra rozstrzygała kwestie sporne między gangsterami i karała tych, którzy łamali zasady.
Bal na Aleksandryjskiej
Opowiadał pan Kluska, klarnecista, rocznik 1890
Dwa razy do roku pan Icchak Berła Kacenelenbogen, właściciel zajazdu przy ulicy Aleksandryjskiej3 urządzał bal. Oczywiście i przede wszystkim musiał zgodzić orkiestrę. Pan Icchak bardzo dbał, aby orkiestra dobrze grała, to znaczy grała głośno i… wyraźnie. Tę ostatnią umiejętność spełniała ta, która już parę razy grała dla gości tego zajazdu. Zgodzona kapela grała „wyraźnie”, bo w pierwszym rzędzie siedziało dwóch trębaczy oraz muzykant grający na wielkiej trąbie, czyli tubie. Ma się rozumieć była i harmonia pedałowa, grał też skrzypek i klarnecista, no i ogromny bęben obwieszony różnymi bębenkami i blaszanymi talerzami, za którym siedział facet… przemalowany na murzyna. Ten to był artysta. Wywijał pałeczkami, jakby nimi żonglował i robił przy tym takie miny, że wszystkie panie pękały ze śmiechu. To była właściwa orkiestra doborowa na taki bal.
Główna sala nadawała się na tego rodzaju imprezy. Podobnej o takiej wielkości tak naprawdę na Bałutach nie było. Wiedział to organizator i dyktował ceny, jakby to był bal u Klukasa4. Zresztą, aby być na tym balu, należało mieć specjalne zaproszenie, bardzo widowiskowo przy wejściu sprawdzane wraz z głośnym anonsem, kto właśnie wszedł. Wszyscy ważni na Bałutach chcieli tu być i usłyszeć przy wejściu swoje nazwisko. Właściciel pan Icchak Berła Kacenelenbogen taki bal kiedyś widział. Miał chyba dziewięć lat; stał przed wejściem i czyścił buty wchodzącym gościom. Już wtedy wiedział, że kiedyś on – Berła będzie miał taki lokal i buty to jemu będą czyścić.
Salę restauracyjną przygotowano tak, aby było gdzie tańczyć. Stoliki ustawiono dookoła sali oraz kilka w przyległym korytarzu. Orkiestra ustawiona była na małej scenie i przysłonięta jakby kurtyną z… sieci rybackiej. To na wszelki wypadek, bo bywało, że w orkiestrę rzucano wszystkim, co było pod ręką. Sala nie była też udekorowana jakimiś tam lampionami czy bibułkowymi serpentynami podwieszonymi do sufitu. Nie było co podpalać w czasie rozhulanej zabawy. Nawet żyrandol zwisający ze środka sufitu, ozdobnie był ukryty za metalową siatką. Taka surowa prymitywność sali była uzasadniona przede wszystkim bezpieczeństwem biesiadników. Nie dało się czegoś urwać, wyrwać ze ściany i rzucić w sąsiada. Nawet krzesła były zrobione z wikliny.
Ozdabianie na co dzień obskurnej sali byłoby kwiatkiem do kożucha, czyli nie robiąc nic, sala stawała się gotowa na przyjęcie balowiczów. Bo tak naprawdę zajazd był dość obskurną meliną i powolutku staczającą się na poziom piwiarni z wyszynkiem Kokolobolo na rogu Pomorskiej i Wschodniej. Miał też ten lokal i chwile sławy. Przecież tu, na tej sali odbyło się wesele Menachema Bornsztajna vel Ślepego Maksa z Gołdą Goldberg, zaznaczone w annałach bałuckich faktem, że tegoż wieczora – podobno na polecenie Maksa – ktoś dźgnął nożem ojca panny młodej – Arona Goldberga. Najgorszy wróg umarł, a Maks przejął cały majątek tatusia. Tak to było.
Nadszedł ten wieczór. Pan Icchak stał przy wejściu razem z „Grubym Grzesiem”, groźnym i wielkim łobuzem z ulicy Wąskiej5, znanym z odporności na ciosy wszelakie. Kiedyś uderzony gazrurką w głowę, nabrał takiego wigoru, że tych czterech, co go napadli, pobił do nieprzytomności. Przychodzili pierwsi goście. Pan Icchak wiedział, jak to będzie wyglądało. Na początek przychodzili ci z samego dołu ważności w hierarchii zawodowej. Kilku łejkechów6, złodziejaszki bielizny suszonej na strychach czynszowych kamienic, ci, co kradli drób wszelaki na obrzeżach miasta, później pojawiali się oszukańcy z Bałuckiego Rynku i z co pomniejszych targowisk. Przyszedł też znany foter Maliniak, czyli stary, wytrawny złodziej, taki profesor dla giten husenów7, godnie zastępujący Fajfela, który był już fajntug8 za wypadek przy robocie – zabił człowieka. Kiedy pojawiali się prawdziwi doliniarze, pan Icchak już głośniej zapowiadał przybyłego gościa. Ci najważniejsi specjalnie opóźniali swoje wejście. Czekali, aby była już pełna sala i najwięcej ludzi mogło usłyszeć, że to właśnie oni już przyszli. Ci „oni” to rzeczywiście była już elita bałuckich obywateli.
Właśnie wszedł wraz z małżonką pan Pejsach Mamyluk, początkujący bandzior i sutener, oczywiście za zgodą i z pomocą żony prowadzący kurewski interes. Pan Icchak zapowiedział:
– Pani Manda i Pejsach.
Nazwiska były zbyteczne i tak wszyscy je znali. W tej parze bardziej ważna była pani Manda. Weszła jak dama. Wielki kapelusz na głowie przykuwał uwagę pozostałych kobiet. Sukienka z dużym kołnierzem z jakiegoś futrzaka, na biodrach spięta była ozdobnym sznurem zakończonym złotymi kutasami. Jeszcze tak niedawno obsługiwała panów w knajpie u Wolfa, tej przy ulicy Kowalskiej. Trochę urody z tamtych lat jeszcze gdzieniegdzie jej zostało. Wielu panów we wspomnieniach było przez chwilę z Mandą – jak za dawnych lat.
Nowy gość. Pan Icchak zapowiada:
– Pan Wieczorkowski z żoną.
Czyli już sama góra towarzystwa. Pan W. – bo tak nazywano tego superwłamywacza – był dość oryginalny. Nosił cienkie rękawiczki – zawsze.
Poruszenie na sali. Właśnie wszedł pan Fajwel Najfeld vel Bucik i to z dwiema panienkami. Ten robił w interesie „dupnym”, jak sam mówił. Teraz to już miał własny burdel przy ulicy Marysińskiej, ale też w śródmieściu Łodzi, przy ulicy Piotrkowskiej. Oczywiście, że na początku swojego dorosłego życia był groźnym bandziorem w specjalizacji – włamy. Później doszedł do wniosku, że interes z panienkami jest bardziej opłacalny.
Wszedł właśnie wysoki pan nienagannie ubrany według najnowszej warszawskiej mody. Pan Icchak głęboko się ukłonił i sam osobiście zaprowadził gościa do stołu, tego najważniejszego. Bal odwiedził sam Natan vel Ksiądz, wielki autorytet wśród towarzystwa. Perfekcyjny złodziej dzieł sztuki.
Wejście na salę pana Szaji Zylberszaca, zwanego „Magnat”, przyciszyło zebranych. Szaja to był wielki pan na Bałutach. Był właścicielem dużego domu i miał licznych lokatorów płacących bez szemrania wcale niemałe czynsze. Kiedyś był to znany gangster i stały udziałowiec w bandyckiej firmie Dardanele, którą prowadził „Ślepy Maks”. Przyszedł z żoną, która jakby nie pasowała do tej sali ani też do towarzystwa. Chowała się skromnie za plecami męża.
Po chwili gospodarz zapowiada:
– Pan Mojsio Pojto z żoną.
Rozległo się dzwonienie widelcami w kieliszki, co było oznaką dużego uznania. Pojto to był groźny i bezwzględny bandzior. Chciał się wybić na niezależność w grupie. „Ślepy Maks” obciął mu ucho i Pojto zrozumiał, że najważniejszym tu i teraz jest „Ślepy Maks” i on tu rządzi. Pojto dobandycił się własnego domu uciech, czyli Sali Tańca przy ulicy Pomorskiej. Jako ostatni pojawił się w drzwiach sam Menachem Bornsztajn, czyli „Ślepy Maks”. Obok niego stał jego wierny przyjaciel Staszek Poneta, fenomenalny nożownik, który w młodości uratował go od niechybnej śmierci.
Byli już wszyscy, co mieli być. Brzęczały kieliszki, rozlewano wódkę i to do dużych szklanek Sinalco. Z półmisków znikały półgęski litewskie i pulardy z pieczarkami. W zajeździe pana Kacenelenbogena preferowano kuchnię staropolską, ale pierwsze rozlania sznapsów zakąszano rolmopsami i kiszonymi ogórkami w ostrej zalewie czosnkowej. Oczywiście były też dania kuchni żydowskiej, ma się rozumieć koszerne, czyli zatwierdzone przez rabina do spożywania przez Żydów. Nęciły talerze napełnione kulkami gefilte fish. Ale najpierw należało zjeść rosół z knedlami z macy. Parował z dużych misek sławny i powszechnie na Bałutach spożywany czulent. Obok na półmiskach leżały holiszkes, czyli takie polskie gołąbki. Dalej knyszes, czyli pyzy nadziewane cebulą, ziemniakami i wątróbką. Oczekiwano na cymes. Czy ten słodki gulasz będzie tak dobry, jak u starego Cetela w barze przy ulicy Szopena9? Jaki będzie kugel, czyli deser? Tak czy owak, w zajeździe obowiązywało prawo koszeru, czyli jak mówili Żydzi, wszystkie dania musiały być pareve. Nie jadać jednocześnie potraw mlecznych z mięsem. Jeżeli macę, to tylko ze szpinakiem. Dla gojów też była kuchnia i wielu bogatych mieszkańców Bałut chętnie jadało u pana Kacenelenbogena.
Zabawa się rozkręcała, a panowie podzieleni na grupki zawzięcie dyskutowali. Wiadomo było, że ustalano, kto i gdzie będzie „pracował”, aby nie było sporów. Panie wyraźnie się nudziły. Tęsknym okiem spozierały na przystojniaków, siedzących za stołem, ale oni dyskutowali. Powodzenie miał „Gruby Grzesio”. Panie bez zbędnych konwenansów brały Grzesia do tańca i piszczały, kiedy potężny młodzieniec podrzucał je do góry. Na taki widok mężowie siedzący przy stole też się świetnie bawili i nawet bili Grzesiowi brawo.
Orkiestra złożona z najlepszych klezmerów miasta Łodzi grała wszystko to, co grać należało. Dla każdej grupy społecznej i narodowościowej. Wiedzieli cwaniacy, za jaki kawałek co chwila jakiś młodzian wrzucał do kapelusza na scenie nawet i pięć złotych. Panie posyłały gońca do orkiestry, żeby grała Ingełe i Majgełe, romantyczny walczyk o miłości tych dwojga. Wszyscy na stojąco klaskali i śpiewali Hawa nagila i Shalom aleichem. Gdy zagrano Bei Mir Bist Du Schejn, panowie, którzy dotychczas żarliwie na siedząco dyskutowali, teraz porywali panie do tańca i jak szaleni tańczyli. Orkiestra grała też niemieckie stimmungi dla lodzermenschów, którzy na Bałutach też mieli swoje interesy. Oczy Czarne śpiewali już wszyscy, nawet „Gruby Grzesio”, choć nie znał słów. Wszystko było piękne i radość wspólnej zabawy na ten moment połączyła wszystkich w miłości wzajemnej i pokoju. Po prostu: „Kochajmy się”, jak mówił wieszcz narodowy w poemacie Pan Tadeusz.
Nagle brzęk tłuczonego szkła i rumor wywracanego stołu wraz z całą zastawą, wypełnioną jedzeniem wszelakim, przerwał mir wspólnego biesiadowania. To żona doliniarza Mareckiego ciągnęła za włosy jedną z panienek pana Fajwela „Bucika”. Dociągnęła ją do drzwi i powiedziała:
– Ty wywłoko obgniła! Będziesz mi mojego starego do swojego kurewskiego wyra namawiała. Ty ździro za pół grosza. Wypieprzaj stąd, a swoją dupę wyrzuć na śmietnik, bo tyle jest warta.
W tym momencie drugie dziewczę pana „Bucika”, który burdel miał przy ulicy Piotrkowskiej, jak też i na Bałutach, rzuciła się na żonę doliniarza Mareckiego i też chwyciwszy ją za włosy odciągała od swojej napadniętej koleżanki. Widok był tragiczno-śmieszny. Trzy panie ciągnęły się za włosy. Zza stołu zerwała się Szprynca, znana kupcowa warzywna, a że bardzo wyrywna była, nakryła półmiskiem pełnym czulentu wyondulowaną głowę kobiety samego Walaszczyka, okrutnika z ulicy Rybnej, bo dobrze pamiętała, jak tamta nazwała ją wsiową dupą. Walaszczyk nie namyślając się wiele i mając w pamięci urazę do Millera, też niezłego zbója z Łagiewnickiej, walnął go pustą butelką od piwa. Pokazała się pierwsza krew, no i się zaczęło. „Ślepy Maks” spokojnie rozejrzał się po sali i powiedział:
– Panowie, nie wiem jak wy, ale ja spierdalam.
3 Obecnie: ulica Bojowników Getta Warszawskiego.
4 Klukas – w latach 1904–1945 hotel nazywany potocznie „Klukas” od nazwiska właściciela Fryderyka Klukasa.
5 Ulica Wąska – od 1946 roku ulica Lewarowa.
6 Łejkech – okradacz pijanych.
7 Giten husen – dyletant.
8 Fajntug – skazany na dożywocie.
9 Ulica Szopena – w latach 1933?–1940; natomiast od 1945 roku ulica Chopina.
Bar Lunch
Z nazwą tej spelunki zawsze były kłopoty. Jedynie bardzo młody – chyba najmłodszy – dorożkarz bałucki mówił: „lancz”. Tak mu kazał wymawiać bardzo mądry pan, który w bogatym palcie z puszystym kołnierzem kazał się zawieźć do tego baru. Mówił jeszcze, że jedzie spotkać się z Antkiem „Brzytwą” i jest dziennikarzem. Młody dorożkarz już odtąd wiedział, jak się mówi ten wyraz i często go powtarzał, bo bardzo mu się to podobało. Starzy dorożkarze machali tylko rękoma na gadanie młodego i dalej mówili: „lunch”.
Bar Lunch przy ulicy Brzezińskiej10 pod numerem 4 mieścił się na parterze w murowanej kamienicy, wyróżniającej się z okolicznych zabudowań tym, że była wyższa od sąsiednich. Miała chyba cztery piętra, ale wąska była. W gęstej zabudowie mniejszych budynków wystawała widocznie ponad dachy. Na dole z wejściem od ulicy był Bar Lunch.
Nikt w okolicy nie wiedział, jak też nikt nie pytał, co to jest „lunch”. Słowo „bar” znali, bo przecież tu się piło wódkę pod wspaniałe śledzie w najróżniejszych kombinacjach – zawsze pyszne. Można było też oprócz zakąszania coś zjeść. Dla przykładu flaki były wprost nadzwyczajne. Po setce czystej, podanej w wysokim szkle, miseczka flaków ze sławnym, bałuckim chlebem była wprost ukojeniem na wszelkie zło. Kaszanka na ciepło z cebulką pod zimne piwo Monachijskie od Anstadta11. Czy było coś lepszego na świecie?
Na całych Bałutach nie było prawdziwej restauracji. Zapytany mieszkaniec ulic Garbarskiej, Marcina czy Blacharskiej nawet nie wiedział, co to jest. Chyba nie słyszał nigdy o hotelu Manteuffel12 z luksusową restauracją wewnątrz. Nazwę sławnej restauracji Versailles przy ulicy Piotrkowskiej 47, nie potrafiłby nawet wymówić. Bo i po co miałby gadać takie pierdoły bez potrzeby. Bo to on, bałuciarz z krwi i kości, będzie tam pił wódkę i jadał jakieś potrawy, których nie da się ludzkim językiem nazwać? Nie! I tak już Bar Lunch był bardzo eleganckim lokalem i jak się do niego szło, to kobita musiała uprasować jedyną koszulę. Tak tu było fest! Na wprost duży szynkwas, a za nim kredens zastawiony butelkami z wódką. Wielki, mosiężny kran wystawał nad szynkwasem i kusił pienistym piwem, raz po raz nalewanym przez barmana do ogromnych kufli. Co za widok! Można było zasiąść na wysokich stołkach przy barze, ale były też na sali cztery stoliki obstawione krzesłami, żeby wygodnie coś zjeść, no i wypić naturalnie też!
To było dobre miejsce na taki lokal. Ulica Brzezińska to przecież główna oś miasta. Pod numerem 24 był bardzo znany w mieście punkt rozrywki z paniami w tle. Obok, plac Kościelny, ważny punkt miasta. Tuż za zakrętem – ulica Łagiewnicka ze sławnym placem Pilcera13, ale też z gabinetami Mojszego Pojta, gdzie dziewczynki tylko czekały na fajnych gości.
Bar Lunch był też miejscem częstych chatraków14, gdzie bałuccy kimiarze15 spotykali się, aby ustalić, gdzie i jak nakryć kapuśniaka16. Nie drygali nawet policjanta w cywilu, starszego posterunkowego pana Chojnę. Znali go, on ich też i zawsze był poinformowany, gdzie i kto z nich wykluczył się z ferajny17 i poszedł na mokry18 włam po wosk19.
Bar Lunch miał też swoją panienkę. Nazywała się „Miss Baby“, bo tak życzyła sobie, by ją nazywać. Kłopoty miał bogaty i częsty bywalec przy nalewaku piwnym, niejaki