Na morfinie - Anna Zacharzewska - ebook + książka

Na morfinie ebook

Anna Zacharzewska

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ola, 29-latka po burzliwym rozwodzie trafia do powtórnego obiegu na rynku randkowym. Zmieniony przez erę cyfrową świat konfrontuje ją z rzeczywistością, w której znane z przeszłości prawdy i przepisy na życie nie obowiązują, a romantyczne rojenia o partnerze doskonałym, ekscytującym seksie i szczęśliwym ever after okazują się niczym więcej niż pensjonarską naiwnością. W nowym wspaniałym świecie mężczyźni mają działanie odurzające, ale nie gaszą pragnienia. Kobiety walczą o przetrwanie – głównie z własną frustracją. A nudna pozornie normalność jest nagrodą tylko dla prawdziwie wytrwałych.

Cięta, inteligentna proza o skrywanych skrzętnie tajemnicach i codziennej walce o utrzymanie się na fali. O udawanych życiowych sukcesach, wstydliwych romantycznych porywach i dręczącym przekonaniu, że przyznanie się do słabości jest ostatnim gwoździem do życiowej trumny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 204

Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Anna Zacharzewska

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Tytuł: Na morfinie

Autor: Anna Zacharzewska

Redakcja: Zuzanna Klim, Ewa Kosiba

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Aleksandra Zimoch

Redaktor kreatywna: Magda Mazur

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

Zdjęcia na okładce: Anna Karolewska

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2015

ISBN 978-83-7642-593-1

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Dro­gi Czy­tel­ni­ku,

ni­niej­sza hi­sto­ria zo­sta­ła w ca­ło­ści opar­ta na ma­rze­niach sen­nych i kosz­ma­rach. Wszyst­kie za­peł­nia­ją­ce ją du­chy, zmo­ry, de­mo­ny, upio­ry, strzy­gi i zja­wy są cał­ko­wi­cie uro­jo­ne, więc nie oba­wiaj się spo­tka­nia z nimi w opusz­czo­nych do­mach, na ame­ry­kań­skich bez­dro­żach czy w mrocz­nych za­ka­mar­kach wła­snej sy­pial­ni.

Je­śli czy­ta­jąc tę książ­kę, od­kry­jesz po­do­bień­stwa opi­sa­nych tu wy­da­rzeń i po­sta­ci do zna­nych Ci ze świa­ta re­al­ne­go, sprawdź, czy nikt za Tobą nie stoi, a na­stęp­nie spluń dwu­krot­nie przez lewe ra­mię. To zwy­kle od­czy­nia urok. Je­że­li to nie wy­star­czy, od­mów zdro­waś­kę i skrop so­bie czo­ło, naj­le­piej świę­co­ną wodą.

Nie do­szu­kuj się rów­nież po­do­bieństw po­mię­dzy mną a głów­ną bo­ha­ter­ką. Za­pew­niam Cię, że je­dy­ne, co nas łą­czy, to prze­ni­kli­wa in­te­li­gen­cja, wy­bit­na uro­da oraz ze­staw cnót, przy­mio­tów i za­let, o ja­kim się fi­lo­zo­fom nie śni­ło.

Au­tor­ka

They’ve pro­mi­sed that dre­ams can come true. Just for­got to men­tion that ni­ght­ma­res are dre­ams, too.

Oscar Wil­de

2005

War­sza­wa po­grą­żo­na była w zi­mo­wym otę­pie­niu nie­dziel­ne­go po­po­łu­dnia. Chod­ni­ki na Żu­ra­wiej po­kry­wa­ła błot­ni­sta maź, któ­ra przy­wie­ra­ła do zdar­tych fle­ków i przy­dłu­gich no­ga­wek prze­chod­niów i roz­peł­za­ła wraz z nimi po są­sied­nich uli­cach. Po świą­tecz­no-kar­na­wa­ło­wych świa­tłach nie było już śla­du, ale po­wie­trze nie za­po­wia­da­ło jesz­cze przed­wio­śnia. Na­brzmia­łe wil­go­cią twa­rze pie­szych mia­ły nie­zdro­wy, mo­ro­wy od­cień, a brud na sa­mo­cho­dach mie­szał się z bia­ły­mi wy­kwi­ta­mi soli, któ­ra z da­le­ka wy­glą­da­ła jak roz­le­wa­ją­ce się po ka­ro­se­riach li­sza­je ple­śni. Było wil­got­no, po­nu­ro i de­pre­syj­nie. Jak za­wsze o tej po­rze roku.

Za­pa­ro­wa­ne okna ka­wiar­ni da­wa­ły po­czu­cie, że je­ste­śmy w miej­scu cie­płym i bez­piecz­nym, lecz była to tyl­ko ilu­zja kom­for­tu. Com­pa­gnia del Sol to nie miej­sce, któ­re wy­bra­ła­bym na spo­tka­nie z przy­ja­ciół­ką. Kan­cia­ste drew­nia­ne sto­li­ki i twar­de krze­sła nie skła­nia­ły do zwie­rzeń, a ruch, ty­po­wy dla miej­skie­go bi­stra, od­bie­rał szan­se na ja­ką­kol­wiek in­tym­ność. A jed­nak z ja­kichś ta­jem­ni­czych dla nas obu po­wo­dów to wła­śnie tu­taj spę­dza­ły­śmy z sobą każ­dą nie­dzie­lę. Kil­ka świą­tecz­nych go­dzin, któ­re Gra­ży­na wy­ry­wa­ła co­dzien­nej ru­ty­nie, pod­rzu­ca­jąc dzie­ci na ro­sół do mat­ki. Czas od­mie­rza­ny co­raz bar­dziej ner­wo­wy­mi spoj­rze­nia­mi na tar­czę ze­gar­ka i wes­tchnie­nia­mi, gdy nie­ubła­ga­nie zbli­ża­ła się sie­dem­na­sta – go­dzi­na po­wro­tu do roli ko­bie­ty z ba­ga­żem.

Nie­dziel­ne obia­dy były na­szym ry­tu­ałem, kul­ty­wo­wa­nym upar­cie i wbrew wszyst­kie­mu. Je­dy­nym spo­so­bem na za­ko­twi­cze­nie Gra­ży­ny w rze­czy­wi­sto­ści i uchro­nie­nie jej przed pa­ra­no­ją. W za­sa­dzie nie by­łam pew­na, czy ta te­ra­pia dzia­ła. Nie­któ­re nie­dzie­le były cu­dow­ne i peł­ne chi­cho­tów, inne – jak ta dzi­siej­sza – po­sęp­ne i prze­ra­ża­ją­ce. Gra­ży­na po­ja­wia­ła się wte­dy w swo­im skó­rza­nym krwi­sto­czer­wo­nym płasz­czu i wiel­kiej fu­trza­nej cza­pie z lisa, z za­ci­śnię­ty­mi moc­no usta­mi i dia­bo­licz­nym spoj­rze­niem. Ryt­micz­ny stu­kot jej ob­ca­sów przy­wo­dził na myśl od­głos sza­tań­skich ko­py­tek i bu­dził kel­ne­rów z le­tar­gu. Dla re­stau­ra­cji dni złe­go na­stro­ju zna­czy­ły jed­no – ob­słu­ga ma mil­czeć, a ku­charz szy­ko­wać da­nia o pod­wyż­szo­nej ka­lo­rycz­no­ści. Gra­ży­na–wal­ki­ria gar­dzi­ła kel­ner­ski­mi umi­zga­mi i die­te­tycz­ną żyw­no­ścią. Spa­ghet­ti car­bo­na­ra, woj­sko­wy dryl i po­ko­ra za­ła­twia­ły spra­wę.

To był je­den z tych dni. Sie­dzia­ła po­chy­lo­na nad wy­peł­nio­nym ma­ka­ro­nem ta­le­rzem i świ­dro­wa­ła mnie wzro­kiem, któ­ry przy­pra­wiał o gę­sią skór­kę i wzma­gał nie­pew­ność. W koń­cu, od­chy­la­jąc się nie­co do tyłu, za­pre­zen­to­wa­ła uśmiech Jo­ke­ra i rzu­ci­ła:

– Chcia­ła­bym, że­byś coś dla mnie zro­bi­ła.

Po­czu­łam, jak kęs sta­je mi w prze­ły­ku, i za­mar­łam w ocze­ki­wa­niu. Mo­głam się spo­dzie­wać wszyst­kie­go – od proś­by o szpie­go­wa­nie jej męża, z któ­rym roz­wo­dzi­ła się już pią­ty rok, po­przez fał­szy­we ze­zna­nia w są­dzie, aż po żą­da­nie, bym ra­tu­jąc jej me­ne­dżer­ski bu­dżet, za­ku­pi­ła ja­kąś kosz­tow­ną po­ra­dę praw­ną. „Chcia­ła­bym, że­byś coś dla mnie zro­bi­ła” nie po­zo­sta­wia­ło pola do dys­ku­sji. Nie było w tym ła­sze­nia się, mięk­ko­ści ani proś­by, lecz je­dy­nie uję­ty w tryb przy­pusz­cza­ją­cy roz­kaz.

– Chcia­ła­bym, że­byś umó­wi­ła się z jed­nym fa­ce­tem.

Wciąż mia­ła ten sam dziw­ny wy­raz twa­rzy i bły­ski agre­sji w oczach. Czar­na grzyw­ka i cie­nie pod ocza­mi do­da­wa­ły jej spoj­rze­niu nie­bez­piecz­nej mrocz­no­ści. Odło­ży­ła wi­de­lec i przy­su­nę­ła się z krze­słem bli­żej sto­li­ka, co za­wsze ozna­cza­ło, że szy­ku­je się wła­śnie do ja­kie­goś – dra­ma­tycz­ne­go w jej oce­nie – wy­zna­nia.

– Dam ci na­mia­ry na nie­go. Wy­star­czy, że na­pi­szesz. Na pew­no się z tobą umó­wi. Pój­dziesz na spo­tka­nie, a po­tem wszyst­ko mi opo­wiesz. Pest­ka.

– Mam na­pi­sać do ob­ce­go męż­czy­zny i za­pro­po­no­wać mu spo­tka­nie?

– Tak. – Się­gnę­ła po­now­nie po wi­de­lec, za­mie­sza­ła nim wpraw­nie w ta­le­rzu i wsu­nę­ła do ust uty­tła­ną se­ro­wym so­sem por­cję ma­ka­ro­nu. – Na­pi­szesz i umó­wisz się na rand­kę.

Po­trzą­snę­łam gło­wą, wy­su­wa­jąc do przo­du pod­bró­dek i spoj­rza­łam na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Prze­pra­szam, ale o czym ty mó­wisz?

– Umó­wisz się z tym fiu­tem i po­ka­żesz mu, gdzie jego miej­sce.

Po­pa­trzy­łam na nią z na­pię­ciem i za­cie­ka­wie­niem, sta­ra­jąc się ze­trzeć z twa­rzy ewen­tu­al­ne śla­dy roz­ba­wie­nia i ma­łost­ko­we­go wścib­stwa. Do tej pory „fiut” – po­dob­nie jak cały ka­ta­log in­nych pe­ni­so­po­dob­nych okre­śleń – za­re­zer­wo­wa­ny był dla jej eks­mę­ża. Uży­cie go w kon­tek­ście in­ne­go męż­czy­zny mo­gło ozna­czać tyl­ko jed­no: zra­nio­ną ko­bie­cość i żą­dzę krwi.

– No do­brze – mruk­nę­łam ugo­do­wo, li­cząc, że dzię­ki po­ko­rze wy­drę z niej ja­kiś mrocz­ny, wy­uz­da­ny se­kret, nad któ­rym cu­dow­nie bę­dzie roz­my­ślać w dłu­gie zi­mo­we wie­czo­ry. – Opo­wiedz od po­cząt­ku.

Za­wa­ha­ła się przez mo­ment, jak­by zwie­rze­nie, któ­re mia­ło na­stą­pić, mo­gło ją na­ra­zić na od­po­wie­dzial­ność kar­ną, co zresz­tą w naj­mniej­szym stop­niu by mnie nie za­sko­czy­ło. W koń­cu wes­tchnę­ła z re­zy­gna­cją, na­chy­li­ła się lek­ko nad kon­fe­sjo­na­łem na­sze­go sto­li­ka i hi­ste­rycz­nym szep­tem wy­zna­ła:

– Spo­ty­ka­łam się z nim przez ja­kiś czas i na­gle, nie wia­do­mo dla­cze­go, prze­stał dzwo­nić.

– Jak to spo­ty­ka­łaś się z nim przez ja­kiś czas?! Nic mi nie mó­wi­łaś!

Gra­ży­na od­no­to­wa­ła moje pod­eks­cy­to­wa­nie z przy­jem­no­ścią, jaką z wra­że­nia wy­wo­ły­wa­ne­go na oto­cze­niu czer­pać mogą wy­łącz­nie ko­bie­ty pięk­ne, po­żą­da­ne i ta­jem­ni­cze. Po­ru­szy­ła się lek­ko w fo­te­lu w spo­sób ty­po­wy dla speł­nio­nych sek­su­al­nie sa­mic i uśmiech­nę­ła z wy­raź­ną bło­go­ścią. Przez mo­ment była Matą Hari – fa­scy­nu­ją­cą, eg­zo­tycz­ną i za­gad­ko­wą ko­bie­tą po­ru­sza­ją­cą mę­skie go­na­dy i wy­obraź­nię. Bo­ha­ter­ką fil­mo­wych dra­ma­tów, ak­tor­ką pierw­szo­pla­no­wą i gwiaz­dą. Mrocz­nym obiek­tem mę­skie­go po­żą­da­nia. Jej sil­nie za­ry­so­wa­na szczę­ka roz­cią­gnę­ła się w sze­ro­kim uśmie­chu, na­pi­na­jąc po­zba­wio­ne więk­szo­ści po­żar­ni­czej szmin­ki war­gi i od­sła­nia­jąc nie­po­ko­ją­cą li­nię dra­pież­nie wil­got­nych zę­bów. Się­gnę­ła po szklan­kę z wodą, de­lek­tu­jąc się ostat­nią chwi­lą przed wy­ja­wie­niem ta­jem­ni­cy, prze­płu­ka­ła usta i z wy­raź­nym ocią­ga­niem prze­łknę­ła ko­lej­ny łyk.

Ob­ser­wo­wa­łam ją z na­pię­tą uwa­gą na­ukow­ca, dla któ­re­go ułam­ki se­kund są dro­go­cen­ną na­gro­dą za dłu­gie lata ocze­ki­wa­nia. Na­pię­cie mię­śnio­we, któ­re od kil­ku lat nie scho­dzi­ło z jej twa­rzy, te­raz prak­tycz­nie za­ni­kło. Bruz­dy wo­kół ust zła­god­nia­ły, a roz­pro­szo­ne zi­mo­we świa­tło uśmie­rzy­ło na mo­ment bo­le­sną te­atral­ność jej prze­sad­ne­go ma­ki­ja­żu. Przez krót­ką chwi­lę twarz Gra­ży­ny – miesz­czą­ca się zwy­kle w ka­no­nie uro­dy nie­ba­nal­nej – na­bra­ła cie­płej mięk­ko­ści i ko­bie­co­ści. Nie­spre­cy­zo­wa­ne­go pod­skór­ne­go lśnie­nia, któ­re pa­mię­ta­łam w niej z daw­nych, lep­szych cza­sów, gdy wciąż jesz­cze wie­rzy­ła w nie­ro­ze­rwal­ną siłę swo­je­go mał­żeń­stwa i wier­ne od­da­nie by­łe­go już te­raz męża. Z cza­sów gdy była ko­bie­tą spo­koj­ną, speł­nio­ną, bez­piecz­ną. Ko­bie­tą nie­zna­ją­cą sma­ku mę­skiej zdra­dy i po­rzu­ce­nia, go­ry­czy plo­tek i sa­mot­nie prze­pła­ka­nych nocy. Wol­ną od wstręt­ne­go, nie­da­ją­ce­go się ze­trzeć z ust po­sma­ku upo­ko­rze­nia. Te­raz, przez oka­mgnie­nie, znów była ład­na. A ja chcia­łam po­wstrzy­mać falę jej zwie­rzeń, by chwi­la ta trwa­ła, dać jej – i so­bie – jesz­cze mo­ment na na­cie­sze­nie się tym nie­spo­dzie­wa­nym po­wro­tem do nie­gdy­siej­szej świet­no­ści. Lecz nie zdą­ży­łam. Gra­ży­na na­pię­ła czo­ło, sku­pi­ła się i po­wró­ci­ła do swej nie­god­nej rze­czy­wi­sto­ści.

– Ma trzy­dzie­ści sześć lat. Jest ka­wa­le­rem. Stu­dia po­dy­plo­mo­we z fi­nan­sów. MBA. Pra­cu­je jako do­rad­ca za­rzą­du w gru­pie fun­du­szy in­we­sty­cyj­nych. Am­bit­ny fa­cet, coś jak mój sta­ry.

Za­czę­ła wy­rzu­cać z sie­bie in­for­ma­cje z wdzię­kiem ce­ka­emu Schwarz­lo­se. W spo­sób, w jaki na­uczy­ła się ostat­nio re­fe­ro­wać swo­je roz­wo­do­we prze­ży­cia i mniej­sze do­mo­we trau­my. Szyb­ko, bez­re­flek­syj­nie, gwał­tow­nie. W je­dy­ny zna­ny jej w mia­rę bez­piecz­ny spo­sób na szyb­kie po­zby­cie się nad­mier­ne­go ba­la­stu.

– Spo­ty­ka­li­śmy się przez trzy mie­sią­ce. Było okej. Gdy był w szpi­ta­lu, wy­sy­łał mi SMS-y. Kie­dy za­czę­łam wy­bie­rać szko­łę dla mło­dej, za­pro­po­no­wał, że pój­dzie ze mną na spo­tka­nie. Wiesz, to nie wy­glą­da do­brze, jak baba przy­cho­dzi sama. Zwłasz­cza w tej ka­to­lic­kiej. Wspo­mnia­łam mu o tym, a on się sam za­ofe­ro­wał. Ja­koś tak się wszyst­ko to­czy­ło, że by­łam pew­na, że to jest wła­ści­wy fa­cet. Opo­wia­dał mi o śmier­ci ojca, o ma­mie, o dzie­ciń­stwie. Wy­da­wał się opie­kuń­czy. No i za któ­rymś ra­zem już się nie ode­zwał.

Za­trzy­ma­ła na mo­ment po­tok słów, przy­mknę­ła oczy i po­cią­gnę­ła ko­lej­ny łyk wody.

– Nie wie­dzia­łam, co jest gra­ne. Po dwóch ty­go­dniach za­dzwo­ni­łam. Umó­wi­li­śmy się na kawę. Jak gdy­by ni­g­dy nic. Wło­ży­łam ten nowy ło­so­sio­wy płasz­czyk. Cie­li­ste poń­czosz­ki, ró­żo­wa spód­nicz­ka z fal­ban­ką, za­mszo­we bu­ci­ki. Fran­cja-ele­gan­cja. Sam seks. Po­tem od­pro­wa­dził mnie do sa­mo­cho­du i znów nie za­dzwo­nił.

Lśnie­nie zga­sło. Znów była sobą: za­hi­ber­no­wa­ną w uszy­tej z nie­szczę­ścia gar­son­ce, zde­wa­sto­wa­ną ży­ciem Gra­ży­ną. Znów mia­ła wory pod ocza­mi, zje­dzo­ną wraz z ma­ka­ro­nem po­mad­kę i reszt­ki be­ko­nu mię­dzy zę­ba­mi. Jej pal­ce zro­bi­ły się krót­kie i krę­pe, fry­zu­ra stra­ci­ła swą lek­kość, a ma­ki­jaż wa­rzył się jak kil­ka mi­nut wcze­śniej. Prze­żu­wa­ła ko­lej­ne kęsy z po­nu­rą re­zy­gna­cją.

– Po­wiedz, co jest ze mną nie tak?

Po­pa­trzy­ła na mnie z in­ten­syw­ną bo­le­ścią głod­ne­go psa, a mnie za­la­ła fala rzad­ko od­czu­wa­ne­go współ­czu­cia i wy­rzu­tów su­mie­nia z po­wo­du mo­jej chwi­lo­wej, zoo­lo­gicz­nej wręcz fa­scy­na­cji jej pio­ru­nu­ją­cą prze­mia­ną.

– Prze­cież sama mó­wi­łaś, że to głu­pek...?

– Ja­kiś ko­lej­ny za­kom­plek­sio­ny! Jak mój sta­ry. Ty­tu­ły, za­rzą­dy, ban­kie­ty, ka­rie­ra! A naj­le­piej czu­je się w to­wa­rzy­stwie sprzą­tacz­ki, bo przy ko­bie­cie, któ­ra coś sobą re­pre­zen­tu­je – ele­ganc­kiej, za­dba­nej i na sta­no­wi­sku – po pro­stu mu nie sta­je!

Na samą myśl o by­łym mężu za­chły­sty­wa­ła się peł­ną go­ry­czy nie­na­wi­ścią. Od pię­ciu lat nie po­tra­fi­ła się upo­rać z my­ślą, że zo­sta­wił ją dla in­nej ko­bie­ty. Szpie­go­wa­ła go, po­szu­ku­jąc przy­czy­ny, i wra­ca­ła trium­fal­nie z do­nie­sie­nia­mi o nie­po­ma­lo­wa­nych pa­znok­ciach, bra­ku ma­ki­ja­żu czy roz­cią­gnię­tym pod­ko­szul­ku ry­wal­ki. Jeź­dzi­ła pod jej biu­ro, spraw­dza­ła mar­kę ko­stiu­mu, wy­so­kość szpi­lek i war­tość służ­bo­we­go sa­mo­cho­du. W po­ży­czo­nym płasz­czu cho­wa­ła się za skle­po­wym re­ga­łem, by w pod­słu­cha­nej roz­mo­wie ko­chan­ków de­ma­sko­wać pierw­sze symp­to­my kry­zy­su, do­strzec cień wza­jem­nej nie­chę­ci, od­naj­dy­wać po­twier­dze­nie dla wiesz­czo­ne­go roz­pa­du ich wy­na­tu­rzo­ne­go, cho­re­go, nie­zro­zu­mia­łe­go dla niej związ­ku. Wy­ła­nia­ła się zza pro­mo­cyj­ne­go sto­su pu­szek z grosz­kiem, by ze­psuć im so­bot­nie przed­po­łu­dnie wi­do­kiem swo­ich co­raz in­ten­syw­niej uszmin­ko­wa­nych, ka­pią­cych ja­do­wi­tym ko­men­ta­rzem ust i krwa­wych pa­znok­ci za­ci­ska­ją­cych się na rącz­ce wóz­ka. W koń­cu, wy­ko­rzy­stu­jąc ze­bra­ny przez de­tek­ty­wa ma­te­riał, uda­ła się w po­dróż. Na spo­tka­nie z pierw­szym mę­żem ko­bie­ty-po­two­ra. Była pew­na suk­ce­su. Trium­fal­ne­go alian­su z za­szy­tym w schlud­nej pro­sto­cie ubo­giej ka­wa­ler­ki męż­czy­zną. Rów­nie moc­no jak ona upo­ko­rzo­nym, po­rzu­co­nym i – jak wie­rzy­ła – rów­nie żąd­nym krwi. Wró­ci­ła po­ko­na­na błę­ki­tem jego ta­nich dżin­so­wych ubrań i bez­bron­nym uśmie­chem, z ja­kim bez gnie­wu i roz­ża­le­nia mó­wił o swo­jej by­łej żo­nie. Nie mo­gła po­jąć, jak to moż­li­we, że on nie ży­czył im śmier­ci. Że swo­ją eks­żo­nę wspo­mi­nał ze smut­kiem, lecz bez nie­na­wi­ści. Kie­dy do­tar­ło do niej jego peł­ne współ­czu­cia spoj­rze­nie, po­czu­ła się jesz­cze go­rzej. Oce­niał ją. Śmiał sza­co­wać jej tra­ge­dię i osą­dzać bru­tal­ność słów, w ja­kich nie prze­bie­ra­ła, mó­wiąc o zwy­rod­nia­łym ro­man­sie tych dwoj­ga. Nie do­ce­niał bez­kre­su jej ura­żo­nej dumy i nie ro­zu­miał sto­ją­ce­go za po­rzu­co­ną żoną i mat­ką dra­ma­tu. Chciał ją po­cie­szyć, nie po­móc, więc ze­braw­szy reszt­ki sił, zdys­kre­dy­to­wa­ła go po­gar­dli­wym prych­nię­ciem i na­zwa­ła cie­ciem. Przy­pię­ła mu łat­kę pro­stac­twa, spo­łecz­nych ni­zin i wy­sta­ją­cej z bu­tów sło­my. Nie zna­la­zł­szy po­mo­cy w wen­de­cie, prze­łknę­ła ta­niość jego miesz­ka­nia i za­spo­ko­iła się po­czu­ciem wła­snej wyż­szo­ści. Prze­ko­na­niem o prze­wa­dze swo­je­go po­cho­dze­nia i wpi­sa­nych skru­pu­lat­nie we wła­sne CV cer­ty­fi­ka­tów. Prze­wa­dze ujaw­nio­nej w ta­nio­ści ku­po­wa­nych przez cie­cia dżin­sów.

Pa­trząc na nią te­raz, za­sta­na­wia­łam się, jak uda­ło jej się przejść przez choć­by kil­ka spo­tkań z ja­kim­kol­wiek męż­czy­zną. Ukryć całą roz­sza­la­łą we­wnątrz roz­pacz, prze­ko­nać do sie­bie i utrzy­mać przez ko­lej­ne ty­go­dnie. Jak to się sta­ło? I co z nim było nie tak, że zro­zu­mie­nie jej sta­nu za­ję­ło mu aż trzy mie­sią­ce?

– Opo­wiedz, jak go po­zna­łaś.

– To bez zna­cze­nia. Po­zna­łam.

– W pra­cy?

– Nie.

– To jak ja mam go po­znać? Po­wiesz mi, gdzie mogę go spo­tkać, czy...

Spoj­rza­ła na mnie ze świ­dru­ją­cą trzeź­wo­ścią i na­chy­la­jąc się zno­wu nad sto­li­kiem, wy­chry­pia­ła kon­spi­ra­cyj­nym pół­gło­sem:

– On ma kon­to na S. Nie py­taj, skąd wiem. Wiem, że ma. Nick: Escri­meur. Na­pi­szesz do nie­go i się umó­wisz.

– Na S?

– Ci­szej! Tak, na S. Za­ło­żysz so­bie kon­to i do nie­go na­pi­szesz. Po­wiem ci co, żeby się zła­pał.

Po­czu­łam, jak ogar­nia mnie roz­cza­ro­wa­nie i nie­smak. Por­tal rand­ko­wy? Są­dzi­łam, że wy­śle mnie ra­czej w któ­reś z jego ulu­bio­nych miejsc; do ja­kiejś ka­wiar­ni, na okre­ślo­ną ław­kę w par­ku, do ga­le­rii. Gdzieś, gdzie niby przy­pad­kiem będę go mo­gła spy­tać o dro­gę, go­dzi­nę lub ogień do pa­pie­ro­sa. Nie wy­obra­ża­łam so­bie sie­bie na por­ta­lu rand­ko­wym. Sama myśl o tym cuch­nę­ła naf­ta­li­ną i de­spe­ra­cją biu­ra ma­try­mo­nial­ne­go. Przy­wo­dzi­ła sko­ja­rze­nia z dep­ta­kiem w Cie­cho­cin­ku, sa­na­to­ryj­nym dan­cin­giem i za­krę­co­ny­mi pod fry­zjer­skim heł­mem lo­ka­mi. Była uwła­cza­ją­ca w oczy­wi­sto­ści za­mia­ru, upo­ka­rza­ją­ca wy­sta­wia­niem się na in­ter­ne­to­wej au­kcji ko­biet do wzię­cia, nie­zno­śna do­słow­no­ścią w po­szu­ki­wa­niu part­ne­ra.

Spoj­rza­łam na nią i w ca­łej ja­skra­wo­ści do­strze­głam po­py­cha­ją­cą ją w ob­ję­cia in­ter­ne­to­wych szer­mie­rzy de­spe­ra­cję. Roz­pacz ko­bie­ty po­rzu­co­nej przez męża, odar­tej z resz­tek pew­no­ści sie­bie, po­szu­ku­ją­cej po­twier­dze­nia swo­jej ko­bie­co­ści w za­in­te­re­so­wa­niu in­nych, choć­by wir­tu­al­nie obec­nych fa­ce­tów. Spoj­rza­łam i nie po raz pierw­szy, za to sil­nie jak ni­g­dy do­tych­czas, po­czu­łam za­le­wa­ją­cą mnie falę współ­czu­cia.

– No do­brze – wes­tchnę­łam. – Umó­wię się z nim. I co da­lej?

– Pój­dziesz, a po­tem mi wszyst­ko opo­wiesz.

– Ale co ci mam opo­wie­dzieć?

– Czy się z tobą spo­tkał.

– Gra­ży­na! – Em­pa­tia za­czę­ła ustę­po­wać znie­cier­pli­wie­niu. – Prze­cież sama mó­wisz, że się spo­tka!

– No tak... Dziw­karz je­den! Za­kom­plek­sio­ny zła­mas!

Przez mo­ment pa­trzy­ły­śmy na sie­bie w mil­cze­niu. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, w któ­rym mo­men­cie po­ja­wi­ła się w niej ta wul­gar­ność. Skie­ro­wa­na prze­ciw­ko męż­czy­znom, cuch­ną­ca pseu­do­fe­mi­ni­zmem wro­gość. Kie­dy z po­god­nej, cie­płej ko­bie­ty prze­obra­zi­ła się w or­dy­nar­ną, pro­stą babę? I czy roz­wód był je­dy­ną przy­czy­ną, czy może tkwi­ło to w niej już wcze­śniej, uśpio­ne bra­kiem pre­tek­stu? Bo prze­cież nie za­wsze taka była. Pa­mię­ta­łam ją z cza­sów, gdy mia­ła w so­bie mięk­kość i – nie­mod­ną już może i nie­ade­kwat­ną do cza­sów, ale tym bar­dziej przez to po­cią­ga­ją­cą – zwy­kłą, ko­bie­cą do­broć. Z cza­sów, gdy była za­ab­sor­bo­wa­na mę­żem, dzieć­mi i do­mem. Usta­wicz­nie za­ję­ta i wiecz­nie uśmiech­nię­ta. Za­wsze po­god­na.

Na­wet te­raz mie­wa­ła jesz­cze do­bre okre­sy. Chwi­le, gdy wra­ca­ło w nią daw­ne sy­cy­lij­skie cie­pło. Mo­men­ty, gdy za­po­mi­na­ła o prze­szło­ści, o trau­mie sądu, o pu­stym łóż­ku i gorz­kich sa­mot­nych wie­czo­rach. Mi­nu­ty, gdy za­ab­sor­bo­wa­na ja­kąś my­ślą, za­czy­na­ła się śmiać jak daw­niej. Gdy zmarszcz­ki roz­go­ry­cze­nia pro­sto­wa­ły się, a z oczu zni­ka­ła sta­lo­wa bez­względ­ność za­wie­dzio­nej ko­bie­ty. Gdy spod za­sko­ru­pia­łe­go pod ma­ki­ja­żem nie­szczę­ścia wy­glą­da­ła jesz­cze daw­na bez­tro­ska Gra­ży­na. Już daw­no jej ta­kiej nie wi­dzia­łam, ale mie­wa­ła je na pew­no.

Dzio­biąc wi­del­cem po ta­le­rzu, za­czę­łam się za­sta­na­wiać nad ca­łym po­my­słem.

– Jak on wy­glą­da?

– Kto? – Spra­wia­ła przez mo­ment wra­że­nie, jak­by do­pie­ro co się ock­nę­ła.

– Ten cały Escri­meur. Jak on wy­glą­da? Masz ja­kieś zdję­cie?

– Nie, nie mam. Wy­glą­da nor­mal­nie. Prze­cięt­ny fa­cet na wy­so­kim sta­no­wi­sku.

– My­ślisz... – Za­wa­ha­łam się przez mo­ment. – My­ślisz, że może być w moim ty­pie?

– Nie wiem. Nie jest po­dob­ny do Mar­ka.

– Wiesz, by­ło­by sła­bo, gdy­by mi się spodo­bał.

Spoj­rza­ła na mnie za­sko­czo­na. Oczy­wi­ście, nie bra­ła tego pod uwa­gę. Po­dob­nie jak przed wi­zy­tą u po­rzu­co­ne­go męża ko­chan­ki eks­mał­żon­ka, tak i te­raz nie prze­szło jej na­wet przez myśl, że to spo­tka­nie może się za­koń­czyć czymś in­nym niż jej wła­sną sa­tys­fak­cją. W ide­al­nym sce­na­riu­szu zła­mas tra­cił dla mnie gło­wę i ze zwie­rzę­cym sko­wy­tem cier­piał męki od­rzu­ce­nia. Inne wer­sje wy­da­rzeń nie były prze­wi­dzia­ne.

– Mu­sisz się tak na­sta­wić, żeby ci się nie spodo­bał!

– To­bie się po­do­bał.

– Ale ja nie wie­dzia­łam, że jest za­kom­plek­sio­nym fa­ce­tem z ma­łym fiut­kiem!

Na­gle do­tar­ło do mnie coś, cze­go wcze­śniej w ogó­le nie bra­łam pod uwa­gę. Coś, co wy­da­wa­ło mi się kom­plet­ną abs­trak­cją i nie­moż­li­wo­ścią.

– Słu­chaj... Prze­pra­szam, że py­tam, ale czy ty...?

Po­pa­trzy­ła na mnie spło­szo­na i za­ru­mie­ni­ła się ze zde­ner­wo­wa­nia.

– Nie.

W za­sa­dzie nie by­łam za­sko­czo­na. Nie na­le­ża­ła do ko­biet, któ­rym seks przy­cho­dził z ła­two­ścią. W naj­bar­dziej na­wet nie­win­nych roz­mo­wach z męż­czy­zna­mi za­wsze ema­no­wa­ła z niej sek­su­al­na nie­pew­ność. Krę­pu­ją­ce za­wsty­dze­nie, dziew­czę­ca nie­śmia­łość, nie­li­cu­ją­ce z wie­kiem zmie­sza­nie. Na­wet Ma­rek tak na nią dzia­łał, mimo że prze­cież by­wa­ła u nas na tyle czę­sto, by w koń­cu przy­zwy­cza­ić się do jego mru­ko­wa­tej mę­sko­ści. A jed­nak, gdy tyl­ko wcho­dził w za­sięg jej wzro­ku, pło­szy­ła się i za­ci­na­ła, cze­ka­jąc w na­pię­ciu, aż wyj­dzie i zo­sta­wi nas same. Pierw­szy raz z no­wym męż­czy­zną mu­siał być dla niej mę­czar­nią. By­łam prze­ko­na­na, że leży wte­dy w bez­ru­chu, prze­ży­wa­jąc udrę­kę wła­snej na­go­ści i nie ma­jąc od­wa­gi go do­tknąć. Może na­wet mia­ła tak za­wsze? Może każ­dy fi­zycz­ny kon­takt z męż­czy­zną był dla niej stre­sem?

Pa­trzy­łam cza­sem, jak idzie uli­cą w swo­ich przy­krót­kich sze­ro­kich spodniach i so­lid­nych bu­tach. Jej ob­fi­te bio­dra fa­lo­wa­ły cięż­ko, przy­wo­dząc na myśl ste­ra­ną ży­ciem księ­go­wą. Krót­kie ma­syw­ne nogi tra­ci­ły reszt­ki wdzię­ku w nie­fo­rem­nych, się­ga­ją­cych po­ło­wy łyd­ki no­gaw­kach, a ko­tur­ny nada­wa­ły jej kro­kom ocię­ża­łość plat­fu­sa. Nie­wiel­kie­go biu­stu moż­na się było je­dy­nie do­my­ślać pod ob­szer­ny­mi, po­zba­wio­ny­mi kształ­tu bluz­ka­mi i ża­kie­ta­mi o dzi­wacz­nie marsz­czo­nych rę­ka­wach. Cięż­kie i nie­fo­rem­ne płasz­cze były prze­ra­ża­ją­co prak­tycz­ne w swo­ich zi­mo­wych wa­to­wa­niach i bu­rych ko­lo­rach, a tan­det­ne tor­by ze skó­ry eko­lo­gicz­nej, zbyt ma­syw­na bi­żu­te­ria i czap­ki-myc­ki do­peł­nia­ły dra­ma­tu. Gdy pró­bo­wa­ła się od­sta­wić w nie­zwy­kle ko­bie­ce, jej zda­niem, róże, było jesz­cze go­rzej, bo kar­ko­łom­nie. Nie mia­ła w so­bie cie­nia lek­ko­ści ani wdzię­ku. Nie była ko­bie­tą, któ­ra przy­cią­ga­ła­by mę­skie spoj­rze­nia i roz­bu­dza­ła na­mięt­no­ści. Była mat­ką, go­spo­dy­nią, ko­le­żan­ką z pra­cy, żoną. Te okre­śle­nia ją de­fi­nio­wa­ły i przez wie­le lat wy­peł­nia­ły tre­ścią. Prze­mia­na z sy­cy­lij­skiej mat­ki, ubra­nej w dłu­gą, suto marsz­czo­ną spód­ni­cę, w atrak­cyj­ne­go ko­cia­ka była po pro­stu nie­moż­li­wa. Sek­sa­pil Gra­ży­ny za­my­kał się w mat­czy­nej tro­sce, z jaką po­chy­la­ła się nad swo­imi dzieć­mi, w miesz­ka­niu pach­ną­cym ho­do­wa­ną na pa­ra­pe­cie ba­zy­lią, w świe­żo wy­kroch­ma­lo­nej po­ście­li i aro­ma­cie cia­sta mar­chew­ko­we­go. Był nie­wi­docz­ny dla mi­ja­ją­cych ją na uli­cy prze­chod­niów, a na­wet zna­ją­cych ją nie­co le­piej ko­le­gów z pra­cy. Za­re­zer­wo­wa­ny na in­tym­ne do­mo­we chwi­le w oswo­jo­nym gro­nie naj­bliż­szych. Do­stęp­ny wy­łącz­nie dla męża.

Ni­g­dy nie roz­ma­wia­ły­śmy o sek­sie. Nie było ko­bie­cych zwie­rzeń ani żar­tów. Je­dy­ne, co się po­wta­rza­ło, to rzu­ca­ne przez nią w prze­strzeń py­ta­nia o to, co ta dziw­ka może mieć mię­dzy no­ga­mi. Krót­kie mo­no­lo­gi, w któ­rych roz­wa­ża­ła nowe ży­cie sek­su­al­ne swo­je­go eks­mę­ża. Bru­tal­ne uwa­gi na te­mat do­mnie­ma­nych umie­jęt­no­ści ta­nie­go kur­wisz­cza i wąt­pli­wej kon­dy­cji jej sta­re­go.

Przez mo­ment po­czu­łam się win­na z po­wo­du za­da­ne­go py­ta­nia. Po­win­nam się była do­my­ślić, że uwa­ga na te­mat roz­mia­ru pe­ni­sa ma wy­łącz­nie cha­rak­ter hi­po­te­tycz­no-ozdob­ny. Po­win­nam była wie­dzieć.

– Całe szczę­ście! – wy­krzyk­nę­łam fał­szy­wie, sta­ra­jąc się ukryć nie­zręcz­ność.

– Tak. Całe szczę­ście. – Spoj­rza­ła na mnie po­nu­ro. – Jesz­cze bym się, nie daj Boże, za­ko­cha­ła.

– Wła­śnie! – przy­tak­nę­łam gor­li­wie, czu­jąc na su­mie­niu pie­ką­cy cię­żar dzie­lo­ne­go z nią kłam­stwa.

– Jesz­cze by miał sa­tys­fak­cję! – Po­wo­li wra­ca­ła do swej nor­mal­nej wo­jow­ni­czej chwac­ko­ści.

– Słu­chaj... – Uśmiech­nę­łam się, po­chy­la­jąc w jej kie­run­ku. – Je­śli chcesz się na nim ode­grać, zro­bi­my tak: umó­wię się z nim i pój­dę na spo­tka­nie. Przy­go­tu­jesz mnie, że­bym do­brze wy­pa­dła, okej? – Po­ki­wa­ła en­tu­zja­stycz­nie gło­wą. – Żeby chciał się jesz­cze raz spo­tkać. Po­tem umó­wię się dru­gi raz. I trze­ci. Do trze­cie­go razu po­wi­nien być chy­ba go­to­wy? – Przy­tak­nę­ła. – A za trze­cim ra­zem... Za trze­cim ra­zem po­wiem ci, gdzie się z nim spo­ty­kam. Przyj­dziesz tam, niby przy­pad­kiem, a ja cię przed­sta­wię jako moją naj­lep­szą przy­ja­ciół­kę.

Przez mo­ment mia­łam wra­że­nie, że ele­ganc­ka sub­tel­ność pla­nu może nie przy­paść jej do gu­stu. Że za­żą­da cze­goś znacz­nie bar­dziej krwa­we­go i spek­ta­ku­lar­ne­go. Cze­goś, co za­gwa­ran­tu­je jej trwa­ły efekt ka­stra­cyj­ny. Nie­ocze­ki­wa­nie uśmiech­nę­ła się jed­nak i sma­ku­jąc wi­zję przy­pad­ko­we­go spo­tka­nia, rzu­ci­ła:

– Tak! Od­sta­wię się w push-up i su­kien­kę z de­kol­tem! Pój­dę do fry­zje­ra i do ma­ni­kiu­rzyst­ki. Zo­ba­czy, co stra­cił!

Szan­sa, że w oczach przy­naj­mniej jed­ne­go z po­rzu­ca­ją­cych ją męż­czyzn do­strze­że roz­go­ry­cze­nie z po­wo­du stra­ty, na­dzie­ja na re­kom­pen­sa­tę i ode­gra­nie się za całą do­zna­ną go­rycz wy­raź­nie po­pra­wi­ły jej na­strój i ape­tyt. Z uśmie­chem wpa­ko­wa­ła do ust ko­lej­ną por­cję spa­ghet­ti i – jak za daw­nych cza­sów – pu­ści­ła w moją stro­nę fi­glar­ne per­skie oko. Uśmiech­nę­łam się. Per­spek­ty­wa zo­ba­cze­nia jej w wy­de­kol­to­wa­nej kiec­ce i nie­gdy­siej­szej for­mie była wła­ści­wą ceną za pod­ję­cie idio­tycz­ne­go tru­du przej­ścia przez por­tal rand­ko­wy i wy­lą­do­wa­nia na rand­ce z nie­zna­jo­mym fa­ce­tem o bar­dzo pre­ten­sjo­nal­nym nic­ku.

* * *

Ry­tu­ał nie­dziel­nych obia­dów z Gra­ży­ną za­czy­nał mnie przy­gnę­biać. Wra­ca­jąc z nich na­wet w ta­kie dni jak dzi­siaj, gdy uda­wa­ło mi się w koń­cu wy­szar­pać ją po­nu­rej rze­czy­wi­sto­ści, mia­łam wra­że­nie, że moje wło­sy i ubra­nia prze­siąk­nię­te są za­pa­chem go­ry­czy i naf­ta­li­ny. Do­pa­da­ło mnie przed­wcze­sne zdzia­dzie­nie. Po­wo­du­ją­ca przy­spie­szo­ne wiot­cze­nie po­ślad­ków men­tal­na ciot­ko­wa­tość. I strach, że po pię­ciu la­tach od roz­sta­nia z Mar­kiem będę rów­nie jak ona zgorzk­nia­ła, a męż­czyź­ni – za­miast z ma­gicz­ny­mi chwi­la­mi po or­ga­zmie – ko­ja­rzyć mi się będą z kla­wia­tu­rą lap­to­pa.

We­szłam do domu i usia­dłam przed kom­pu­te­rem. Ni­g­dy przed­tem nie za­glą­da­łam na ża­den z ser­wi­sów rand­ko­wych. Wpi­sa­łam ad­res i od razu po­czu­łam nie­smak. Na­chal­na try­wial­ność lay­outu i na­tar­czy­wa tan­de­ta za­chę­ca­ją­cych do uczest­nic­twa ba­ne­rów były nie do znie­sie­nia. Por­tal ude­rzał fa­jer­wer­ka­mi po­ma­rań­czu i błę­ki­tu i za­miesz­czo­ny­mi na stro­nie głów­nej zdję­cia­mi użyt­kow­ni­ków. Na pierw­szy rzut oka przy­wo­dził sko­ja­rze­nia z fir­ma­mi sprze­da­ży bez­po­śred­niej, w któ­rych fał­szy­wy en­tu­zjazm spo­tkań in­te­gra­cyj­nych pro­wa­dzić miał do ro­sną­cej w nie­skoń­czo­ność akwi­zy­cji.

Klik­nę­łam na wy­świe­tlo­ne na pierw­szej stro­nie zdję­cie ko­bie­ty i obej­rza­łam jej pro­fil. Nick, wiek, znak zo­dia­ku, miej­sce za­miesz­ka­nia, wy­kształ­ce­nie, za­wód, cel po­szu­ki­wań. Kil­ka zdań try­wial­ne­go opi­su, kil­ka słów o wy­ma­rzo­nym part­ne­rze. Jar­marcz­na gra­fi­ka i zbli­żo­ny po­zio­mem tekst. Wró­ci­łam do głów­nej stro­ny por­ta­lu i prze­ska­no­wa­łam za­miesz­czo­ne tam in­for­ma­cje. Po­nad mi­lion użyt­kow­ni­ków. Re­la­cja z ostat­nie­go spo­tka­nia „mi­łych i sym­pa­tycz­nych”. Sek­cja po­świę­co­na szczę­śli­wie za­ko­cha­nym. Hu­ra­op­ty­mizm i sło­dycz wy­wo­łu­ją­ca nad­wraż­li­wość zę­bów.

Przej­rza­łam zdję­cia z ostat­nie­go sa­ba­tu sa­mot­nych. Ekran wy­peł­nia­ły na­pię­te de­spe­ra­cją uśmie­chy i peł­ne fał­szy­we­go luzu ta­necz­ne pozy. Ca­łość zo­sta­ła okra­szo­na en­tu­zja­stycz­ny­mi ko­men­ta­rza­mi re­dak­to­ra ser­wi­su i za­pew­nie­nia­mi, że ko­lej­ny zjazd „mi­łych” jest już w przy­go­to­wa­niu. Re­la­cja tchnę­ła ener­ge­tycz­ną eu­fo­rią wo­dzi­re­ja i pod­skór­nym na­pię­ciem wie­czor­ku za­po­znaw­cze­go z cza­sów Fun­du­szu Wcza­sów Pra­cow­ni­czych.

W czę­ści po­świę­co­nej szczę­śli­wie za­ko­cha­nym kró­lo­wa­ły roz­ło­żo­ne na king size beds suk­nie-bezy i za­pew­nie­nia o do­zgon­nej mi­ło­ści. Wdzięcz­ni użyt­kow­ni­cy opo­wia­da­li o po­cząt­kach swo­je­go uczu­cia w re­gla­men­to­wa­nych li­nij­kach po­dzie­lo­nych na role opo­wie­ści. Ona-on-ona-on. Aż do peł­ne­go fa­jer­wer­ków, płat­ków róż i we­sel­ne­go ryżu hap­py endu, po któ­rym miej­sca star­cza­ło już tyl­ko na du­szą­ce wy­lew­no­ścią po­dzię­ko­wa­nia dla ani­ma­to­rów tej wie­czy­stej szczę­śli­wo­ści – wła­ści­cie­li ser­wi­su.

Przy­gnę­bio­na sier­mięż­ną po­ety­ką od­cho­dzą­cych w bla­sku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca po­łó­wek jabł­ka za­czę­łam re­je­stra­cję. O sko­rzy­sta­niu z uży­wa­ne­go za­zwy­czaj nic­ka nie było mowy. Sama myśl o tym, że ktoś ze zna­jo­mych mógł­by mnie od­na­leźć po­mię­dzy wie­rzą­cy­mi w cud prze­zna­cze­nia go­rą­cy­mi lwi­ca­mi i po­szu­ku­ją­cy­mi mi­ło­ści we­so­ły­mi chło­pa­ka­mi, przy­pra­wia­ła o ciar­ki. Przez mo­ment za­sta­na­wia­łam się go­rącz­ko­wo nad swo­im no­wym wir­tu­al­nym imie­niem. W koń­cu wy­bra­łam naj­bar­dziej oczy­wi­ste i naj­mniej sek­su­al­ne, ja­kie przy­szło mi do gło­wy: Te­stU­ser. Prze­szłam przez li­stę py­tań i wkle­iłam zro­bio­ne ko­mór­ką zdję­cie. Jesz­cze tyl­ko płat­ność kar­tą i mail od ad­mi­ni­stra­to­ra gra­tu­lu­ją­cy do­łą­cze­nia do gro­na „prze­mi­łych”.

Na­gle, po­zor­nie bez związ­ku z wy­ko­na­ną wła­śnie czyn­no­ścią, przy­po­mnia­ły mi się dłu­gie go­dzi­ny spę­dza­ne kil­ka lat wcze­śniej pod czuj­nym okiem na­uczy­ciel­ki hisz­pań­skie­go. Lek­cje, na któ­rych prze­ra­bia­ły­śmy nie­koń­czą­ce się cią­gi przy­miot­ni­ków. Ko­lum­ny przy­war, kom­ple­men­tów i sty­li­stycz­nych za­pchaj­dziur prze­wi­dzia­nych dla tych, o któ­rych nic do­bre­go nie moż­na było po­wie­dzieć. I la­ty­no­ski, chra­pli­wy, nie­po­ha­mo­wa­ny śmiech Pau­li, gdy tłu­ma­czy­ła mi, że hisz­pań­skie muy sim­páti­co za­re­zer­wo­wa­ne jest dla brzyd­kich i głu­pa­wych.

* * *

W po­nie­dział­ki biu­ro bu­dzi­ło się jesz­cze póź­niej niż zwy­kle. Usia­dłam przed mo­ni­to­rem, nie ma­jąc naj­mniej­szej ocho­ty na po­pra­wia­nie ko­lej­nej umo­wy i roz­le­wa­ją­ce się po skrzyn­ce pocz­to­wej beł­ko­tli­we roz­wa­ża­nia o de­ge­ne­ra­cji zna­ku to­wa­ro­we­go. Nuda. Kom­plet­na nuda.

Gme­ra­jąc le­ni­wie w sie­ci, uświa­do­mi­łam so­bie, że za­kła­da­jąc kon­to na ser­wi­sie rand­ko­wym, nie obej­rza­łam na­wet wy­sta­wio­nej mi przez Gra­ży­nę zwie­rzy­ny. Dziw­ne, że o tym nie po­my­śla­łam – osta­tecz­nie mia­łam prze­cież dojść z tym męż­czy­zną do kry­tycz­ne­go pro­gu trze­ciej rand­ki.

Pro­fil roz­cza­ro­wy­wał bra­kiem zdję­cia. W za­sa­dzie nie tyle roz­cza­ro­wy­wał, ile nie­po­ko­ił. Prze­cięt­ny męż­czy­zna na wy­so­kim sta­no­wi­sku? Na oce­nie Gra­ży­ny nie mo­głam w naj­mniej­szym stop­niu po­le­gać – osta­tecz­nie, jej po­do­ba­ły się fry­zu­ry w kształ­cie heł­mo­fo­nu, to­reb­ki z der­my i fa­ce­ci o fi­gu­rze Mi­sia Uszat­ka. Za­miesz­czo­ne na stro­nie pod­sta­wo­we dane też nie da­wa­ły po­czu­cia kom­for­tu. Metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, bu­do­wa nor­mal­na, oczy piw­ne, wło­sy ciem­ny blond. Za­re­je­stro­wa­łam w mó­zgu ob­li­ga­to­ryj­ność…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

2015

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Podziękowania

Dzię­ku­ję Mi­cha­elo­wi, któ­ry spra­wił, że za­czę­łam pi­sać tę książ­kę, Mać­ko­wi, dzię­ki któ­re­go po­mo­cy mia­łam szan­sę ją skoń­czyć, oraz Ani, bez któ­rej nie by­ła­by taka pięk­na.