Witaj w domu kochanie - Anna Zacharzewska - ebook + książka

Witaj w domu kochanie ebook

Anna Zacharzewska

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W sidłach stalkera
Anna, kobieta sukcesu, kupuje luksusowy dom w podwarszawskiej miejscowości. Jej wymarzone miejsce na ziemi okazuje się jednak pułapką… Z przerażeniem odkrywa ślady cudzej obecności – puszki po sardynkach w garażu, ślady opon na śniegu, perłowe balony w ogrodzie i ten niepokojący napis: Witaj w domu, kochanie.
Kto naruszył jej azyl? Żona kochanka, zazdrosny przyjaciel, sprzedawca domu? Dziwny mężczyzna poznany przypadkowo w parku?
Poczucie bezpieczeństwa zmienia się w panikę: ktoś bacznie obserwuje jej najintymniejsze chwile. Anna nie wie już, komu ufać.  W pełnej napięcia grze walczy o najwyższą stawkę –prawo do własnego życia. Lecz czy niewidzialnego wroga da się pokonać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 350

Oceny
3,6 (12 ocen)
4
1
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Anna Zacharzewska

Stalking a polskie prawo karne © Copyright by Tomasz Rudyk

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Redakcja: Ewa Kosiba

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: ilustria | studio grafiki

Zdjęcia na okładce: Anna Karolewska

Redaktor prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2016

ISBN 978-83-7642-847-5

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Dro­gi Czy­tel­ni­ku,

za­nim za­sią­dziesz do czy­ta­nia tej książ­ki, za­sta­nów się do­brze, czy je­steś go­to­wy na praw­dę. Opi­sa­na w niej hi­sto­ria jest bo­wiem opar­ta na au­ten­tycz­nych zda­rze­niach, któ­re u wraż­li­we­go od­bior­cy mogą wy­wo­łać strach przed sar­dyn­ka­mi w pusz­kach, per­ło­wy­mi ba­lo­na­mi oraz śla­da­mi opon na śnie­gu.

Imio­na i na­zwi­ska czę­ści bo­ha­te­rów, jak rów­nież ich ce­chy cha­rak­te­ry­stycz­ne zo­sta­ły zmie­nio­ne, a dia­lo­gi i nie­któ­re wy­da­rze­nia udra­ma­ty­zo­wa­ne. By­naj­mniej nie dla­te­go, by uczy­nić lek­tu­rę tej po­wie­ści przy­jem­niej­szą dla Cie­bie, lecz z tro­ski o bez­pie­czeń­stwo i spo­kój lu­dzi mi bli­skich. Za­rów­no tych, któ­rzy zma­ga­li się z opi­sa­nym tu­taj kosz­ma­rem, jak i tych, któ­rzy prze­szli przez nie­go nie­świa­do­mi to­czą­cych się wo­kół wy­da­rzeń.

Au­tor­ka

W śmiertelnym niebezpieczeństwie strach nie dopuszcza do głosu litości.

Juliusz Cezar, Caii Iulii Caesaris Commentarii de bello gallico et civili, tom 1, tłum. Wiktor Sobolewski

Zje­cha­ła sa­mo­cho­dem z dro­gi i usta­wi­ła go przo­dem do bra­my. Pi­lot za­mru­gał zie­lo­nym świa­tłem i cięż­ka, me­ta­lo­wa kon­struk­cja ru­szy­ła po­wo­li, od­sła­nia­jąc stop­nio­wo kil­ku­set­me­tro­wą, po­kry­tą gra­ni­to­wą kost­ką dro­gę, po któ­rej obu stro­nach sta­ły no­wo­cze­sne, ele­ganc­kie la­tar­nie, wy­zna­cza­ją­ce gra­ni­cę po­mię­dzy pod­jaz­dem a po­kry­tym sta­ro­drze­wem ogro­dem. Wiel­kie pla­ta­ny, ro­bi­nie i dęby mie­sza­ły się z czer­wo­ny­mi wi­śnia­mi, zło­ty­mi ci­sa­mi i wy­bar­wia­ją­cy­mi się na wszyst­kie ko­lo­ry krze­wa­mi ber­be­ry­su. Ca­łość zda­wa­ła się non­sza­lanc­ka w swo­im po­zor­nym zdzi­cze­niu i je­sien­nej fe­erii barw, ale żad­na z po­sa­dzo­nych tu ro­ślin nie była przy­pad­ko­wa. Sta­no­wi­ły sta­ran­nie do­bra­ną kon­ste­la­cję ko­lo­rów, kształ­tów i fak­tur, nad któ­rą ze­spół ogrod­ni­ków pra­co­wał przez ostat­nie dwa lata. Od chwi­li, gdy eki­pa bu­dow­la­na za­koń­czy­ła pra­cę nad fun­da­men­ta­mi domu, a te­ren zo­stał ogro­dzo­ny dwu­me­tro­wym drew­nia­nym par­ka­nem, hur­tow­nie ogrod­ni­cze zwo­zi­ły tu­taj naj­więk­sze z po­sia­da­nych w ofer­cie drzew, a męż­czyź­ni o sil­nych ra­mio­nach i sze­ro­kich ba­rach sa­dzi­li ro­śli­ny pod czuj­nym okiem naj­lep­sze­go ar­chi­tek­ta zie­le­ni. Wspie­ra­ni przez osiem ma­łych ko­pa­rek i set­ki sze­ro­kich par­cia­nych taśm, któ­ry­mi usi­ło­wa­li wy­po­zio­mo­wać dwu­dzie­sto­let­nie drze­wa, na­pi­na­li z wy­sił­kiem mię­śnie pod cię­ża­rem po­tęż­nych pni i ka­le­czy­li dło­nie o ostre igły ro­bi­nii i cier­nie ber­be­ry­sów, klnąc na czym świat stoi wła­ści­cie­la po­se­sji, któ­ry nie­ustan­nie wy­ma­gał, by pra­co­wa­li szyb­ciej, le­piej i spraw­niej. Któ­ry urzą­dzał kar­czem­ne awan­tu­ry o każ­dy nie dość pro­sty pień czy wy­sta­ją­cą po­nad zie­mię bry­łę ko­rze­nio­wą oraz żą­dał po­pra­wek, gdy na­sa­dze­nia choć odro­bi­nę od­bie­ga­ły od pla­nu. Kie­dy cały hek­tar zo­stał już po­kry­ty drze­wa­mi, za­czę­ło się sa­dze­nie tuj. Kil­ka­set pię­cio­me­tro­wych ży­wot­ni­ków wy­ro­sło w cią­gu dwóch dni wo­kół ca­łej par­ce­li, od­gra­dza­jąc ją szczel­nie od wścib­skich oczu ewen­tu­al­nych zbłą­ka­nych prze­chod­niów.

Praw­da była taka, że nikt tędy ni­g­dy nie cho­dził, a ruch sa­mo­cho­do­wy na­le­żał do moc­no umiar­ko­wa­nych, Woź­niak był jed­nak prze­wi­du­ją­cy. Plan za­go­spo­da­ro­wa­nia prze­strzen­ne­go prze­wi­dy­wał prze­zna­cze­nie ca­łej oko­li­cy na za­bu­do­wę jed­no­ro­dzin­ną, a tuż za ogro­dze­niem, wzdłuż po­łu­dnio­wej gra­ni­cy dział­ki, mia­ła prze­bie­gać dro­ga do­jaz­do­wa do ma­ją­cych po­wstać w przy­szło­ści re­zy­den­cji. Ma­rek nie lu­bił in­tru­zów, a jego swo­bod­ny styl ży­cia ozna­czał, że na ta­ra­sie wła­sne­go domu chciał móc się prze­cha­dzać nago. Dys­kre­cja, swo­bo­da i luk­sus były prze­cież naj­waż­niej­sze. Za­kła­dał, że nie tyl­ko dla nie­go.

Ro­zej­rza­ła się wko­ło i uśmiech­nę­ła w uzna­niu dla jego per­fek­cjo­ni­zmu i ży­cio­wej mą­dro­ści. Miał styl, gest i nie ża­ło­wał pie­nię­dzy. Na­wet je­śli za­kła­dał, że in­we­sty­cja zwró­ci się w koń­cu z na­wiąz­ką, jego po­dej­ście było bez pre­ce­den­su. Wszyst­kie domy, któ­re wcze­śniej oglą­da­ła, były albo ty­po­wy­mi pro­duk­ta­mi oszczęd­nych de­we­lo­pe­rów, albo wy­na­tu­rzo­ny­mi dzieć­mi me­to­dy go­spo­dar­czej. W jed­nych i dru­gich kró­lo­wa­ły: ta­nia ar­ma­tu­ra, tan­det­ne wy­koń­cze­nia i mi­kro­sko­pij­ne, przy­po­mi­na­ją­ce roz­mia­rem chust­ki do nosa ogród­ki, w któ­rych ku­pio­na w szkół­ce le­śnej drob­ni­ca świer­ków z tru­dem prze­bi­ja­ła się z prze­ro­śnię­tych, za­chwasz­czo­nych traw­ni­ków. Dom ofe­ro­wa­ny przez Mar­ka był na tym tle czymś ab­so­lut­nie wy­jąt­ko­wym. Za­pro­jek­to­wa­nym od po­cząt­ku do koń­ca bez cie­nia kom­pro­mi­su i po­ku­sy, by za­osz­czę­dzić. Naj­lep­si ar­chi­tek­ci stwo­rzy­li pro­jekt, do­sto­so­wu­jąc układ domu do usy­tu­owa­nia dział­ki, tak aby słoń­ce gra­ło od­po­wied­nio w gi­gan­tycz­nych prze­szkle­niach ścian, wpa­da­ło przez okna da­cho­we, oświe­tla­jąc pod od­po­wied­nim ką­tem an­tre­so­lę, i rzu­ca­ło sto­sow­ne cie­nie na ka­mien­ne bia­łe po­sadz­ki. Co nie­zwy­kłe w cza­sach po­wszech­ne­go uwiel­bie­nia dla sty­li­sty­ki pol­skie­go dwor­ku, bry­ła domu była oszczęd­na, no­wo­cze­sna i wy­raź­nie na­wią­zy­wa­ła do sty­lu Bau­hau­su oraz dzie­dzic­twa Mie­sa van der Rohe. Na­wet je­śli Woź­niak nie zda­wał so­bie z tego spra­wy, na­wet je­że­li bra­ko­wa­ło mu od­po­wied­nie­go wy­kształ­ce­nia, by roz­po­zna­wać te sty­li­stycz­ne ana­lo­gie, a jego wy­bór był in­stynk­tow­ną pró­bą stwo­rze­nia cze­goś od­mien­ne­go od ofer­ty ta­nich in­we­sto­rów, jego od­wa­ga i bez­kom­pro­mi­so­wość w do­pro­wa­dze­niu tego pro­jek­tu do koń­ca były im­po­nu­ją­ce. Ogród osza­ła­miał, zwłasz­cza na tle roz­cią­ga­ją­cej się po ho­ry­zont, wciąż po­ro­śnię­tej ka­pu­stą pust­ki. Wy­ra­stał na pust­ko­wiu jak ta­jem­ni­cza, nie­zwy­kła oaza i miał do­kład­nie ten wa­lor, o jaki Mar­ko­wi cho­dzi­ło, gdy pro­jek­to­wał to miej­sce – od­gra­dzał od świa­ta oraz da­wał luk­su­so­we po­czu­cie eli­tar­no­ści i bez­pie­czeń­stwa.

Od­wa­ga Mar­ka wy­kra­cza­ła poza eks­tra­wa­gan­cję po­sa­dzo­nych na środ­ku pola sta­rych drzew i nie­zwy­kły pro­jekt domu. Była wi­docz­na w nie­ży­cio­wo gi­gan­tycz­nej po­wierzch­ni te­re­nu, w kosz­tow­nym gra­ni­cie pod­jaz­du, w de­si­gner­skich la­tar­niach i nie­prak­tycz­nych, wpusz­czo­nych w grunt re­flek­to­rach, któ­re w tej chwi­li oświe­tla­ły jej dro­gę. Na­wet je­śli za­nu­rzo­ne w piasz­czy­stej zie­mi mia­ły się za kil­ka lat prze­pa­lić, a pod ich szkla­ny­mi, od­por­ny­mi na cię­żar jej sa­mo­cho­du szy­ba­mi mia­ła się w koń­cu zgro­ma­dzić para, to w tej chwi­li pre­zen­to­wa­ły się zna­ko­mi­cie.

Uśmiech­nę­ła się do roz­ta­cza­ją­cej się przed nią per­spek­ty­wy i prze­je­cha­ła przez bra­mę, któ­ra tuż za jej tyl­nym zde­rza­kiem za­czę­ła się na­tych­miast prze­su­wać w prze­ciw­ną stro­nę. Za­trzy­ma­ła sa­mo­chód, po­cze­ka­ła do mo­men­tu, aż że­la­zne oku­cia szczęk­nę­ły, i ru­szy­ła po­wo­li w stro­nę domu. Bia­ła bra­ma ga­ra­żo­wa roz­po­zna­ła już jej obec­ność i uno­si­ła się te­raz po­wo­li i bez­gło­śnie. Chęt­nie ro­zej­rza­ła­by się jesz­cze tro­chę i po­de­lek­to­wa­ła tą chwi­lą, ale przy­po­mnia­ła so­bie prze­stro­gę Woź­nia­ka: mia­ła tyl­ko trzy­dzie­ści se­kund, by do­je­chać do domu, wy­siąść z auta i wejść do środ­ka. Je­śli w tym cza­sie nie zdo­ła wy­stu­kać kodu na bia­łej kla­wia­tu­rze alar­mu, sy­re­ny za­wy­ją i w cią­gu czte­rech mi­nut w domu po­ja­wi się ochro­na. Przy­spie­szy­ła i zbyt ner­wo­wo wy­ha­mo­wa­ła na gład­kiej po­sadz­ce ga­ra­żu. Wy­łą­czy­ła sil­nik, wy­rwa­ła klu­czyk ze sta­cyj­ki i przez mo­ment szar­pa­ła ner­wo­wo pas. Musi za­pa­mię­tać, by roz­pi­nać go w mo­men­cie, gdy pod­jeż­dża przed bra­mę. Pięt­na­ście, szes­na­ście, sie­dem­na­ście… Otwo­rzy­ła drzwi mer­ce­de­sa i wy­sko­czy­ła z nie­go po­spiesz­nie. Dwa­dzie­ścia trzy, dwa­dzie­ścia czte­ry… Dwu­na­sto­cen­ty­me­tro­we szpil­ki i krę­pu­ją­ca ru­chy, się­ga­ją­ca za ko­la­na spód­ni­ca nie uła­twia­ły za­da­nia. Dwa­dzie­ścia osiem – szarp­nę­ła klam­ką drzwi łą­czą­cych ga­raż z czę­ścią miesz­kal­ną i wpa­dła do środ­ka. Dwa­dzie­ścia dzie­więć. Jak na iro­nię klap­ka przy­kry­wa­ją­ca kla­wia­tu­rę była sta­ran­nie opusz­czo­na. Pod­nio­sła ją, wstrzy­mu­jąc od­dech w oba­wie przed roz­dzie­ra­ją­cym dźwię­kiem sy­re­ny, i uzbro­jo­nym w bor­do­wy la­kier pa­znok­ciem wy­stu­ka­ła ner­wo­wo kod. Czte­ry sió­dem­ki. Ma­rek twier­dził, że to na szczę­ście.

Upo­rczy­we pi­ka­nie usta­ło w ostat­niej na­no­se­kun­dzie. Ode­tchnę­ła z ulgą i prze­su­nę­ła dło­nią po dłu­gim sze­re­gu przy­ci­sków. Ha­lo­ge­ny za­pa­la­ły się po ko­lei: nad drzwia­mi, na pod­wie­szo­nym pod an­tre­so­lą su­fi­cie w holu, wo­kół znaj­du­ją­cej się pię­tro wy­żej, do­świe­tla­ją­cej hol luks­fe­ry. Chwi­lę póź­niej roz­bły­sły ukry­te w za­ła­ma­niach su­fi­tu węże świetl­ne i de­li­kat­ne le­do­we ża­rów­ki, któ­rych stłu­mio­ne świa­tło wy­zna­cza­ło dro­gę w kie­run­ku pry­wat­nej czę­ści domu. Pią­ty przy­cisk roz­świe­tlił kry­ją­cy się w głę­bi sa­lon i pod­świe­tlił od­dzie­la­ją­cy część wy­po­czyn­ko­wą od ja­dal­nej, prze­szklo­ny dwu­stron­nie ko­mi­nek. Świa­tło było mięk­kie i cie­płe, da­le­kie od ener­go­osz­częd­nych świe­tló­wek, któ­rych szcze­rze nie­na­wi­dzi­ła. Uśmiech­nę­ła się z ulgą, pa­trząc, jak się od­bi­ja w szkla­nych ta­flach okien i bia­łej, wy­po­le­ro­wa­nej do po­ły­sku po­ła­ci pod­łóg. Była u sie­bie. To był jej dom. Pięk­ny, wy­ma­rzo­ny, ide­al­ny. Pa­su­ją­cy do niej jak per­fek­cyj­nie do­bra­na rę­ka­wicz­ka. Miej­sce, na któ­re cze­ka­ła la­ta­mi. Sta­no­wią­ce speł­nie­nie ma­rzeń i war­te każ­dej, krwa­wo wy­pra­co­wa­nej zło­tów­ki, któ­rą na nie wy­da­ła.

Praw­dę mó­wiąc, dom – poza tym że pięk­ny – był rów­nież ma­ka­brycz­nie dro­gi. Tak dro­gi, że gdy­by od­wa­ży­ła się o tym po­my­śleć, do­szła­by nie­chyb­nie do wnio­sku, że jej na nie­go nie stać. Woź­niak nie ża­ło­wał sił, środ­ków ani wy­sił­ku, by uczy­nić to miej­sce wy­jąt­ko­wym, a ona to do­ce­nia­ła. Za­chwy­cał ją każ­dy cen­ty­metr kwa­dra­to­wy tego miej­sca. Każ­dy ka­wa­łek kosz­tow­nej nad mia­rę pod­ło­gi. A Ma­rek? Ma­rek był kimś wię­cej niż biz­nes­me­nem. Zbu­do­wał ten dom na sprze­daż, ale nie było w tej trans­ak­cji zwy­kłe­go dla in­we­sto­ra po­dej­ścia. Wie­dział, że stwo­rzył miej­sce, któ­re od­sta­je od resz­ty ryn­ko­wej ofer­ty, oraz że słu­żą mu roz­da­wa­ne hoj­ną ręką kre­dy­ty i sza­lo­na bań­ka nie­ru­cho­mo­ścio­wa. Na­rzu­cał cenę i wa­run­ki umo­wy, ale w prze­ci­wień­stwie do in­nych sprze­da­ją­cych dyk­to­wał coś jesz­cze. Wal­ka o ten dom była ni­czym ca­sting do re­ali­ty show. Prze­słu­chi­wał za­in­te­re­so­wa­nych nie tyl­ko pod ką­tem ich port­fe­la i de­spe­ra­cji. Ob­ser­wo­wał ko­lej­nych od­wie­dza­ją­cych i oce­niał ade­kwat­ność do tego miej­sca. Chciał, aby dom tra­fił do ko­goś ta­kie­go jak on. Do oso­by, któ­ra bar­dziej niż licz­bą sy­pial­ni czy me­tra­żem po­wierzch­ni bę­dzie za­in­te­re­so­wa­na wi­zją miej­sca ide­al­ne­go. Któ­ra do­ce­ni wy­ro­bie­nie es­te­tycz­ne i wy­si­łek, jaki wło­żył w ten pro­jekt, któ­ra nie bę­dzie w jego pięk­nej, mi­ni­ma­li­stycz­nej kuch­ni sma­żyć ko­tle­tów mie­lo­nych i nie za­ło­ży w ogro­dzie grząd­ki z rzod­kiew­ką. Oso­by, któ­ra nie za­kry­je be­to­no­wej po­sadz­ki w ła­zien­ce ta­nim po­lie­stro­wym dy­wa­ni­kiem, nie za­wie­si za­słon w sa­lo­nie i nie wy­gło­si mą­dro­ści o wąt­pli­wym wa­lo­rze prak­tycz­nym pięć­dzie­się­cio­me­tro­wej sy­pial­ni. Któ­ra do­ce­ni brzmie­nie roz­pro­wa­dza­ne­go po domu dźwię­ku w high de­fi­ni­tion, do­bie­rze do tego miej­sca od­po­wied­nie me­ble i abs­trak­cyj­ne ob­ra­zy. Nie bę­dzie oszczę­dzać na pod­le­wa­niu hek­ta­ra ogro­du i nie przy­tar­ga obi­tej plu­szem ka­na­py. Szu­kał kup­ca do­sko­na­łe­go, któ­re­go cia­ło bę­dzie się do­brze pre­zen­to­wać od­bi­te w lu­strach i szy­bach. Któ­ry do­ce­ni wiel­ko­me­tra­żo­we gar­de­ro­by i wy­peł­ni je pa­su­ją­cy­mi do tego miej­sca ciu­cha­mi. Ona szu­ka­ła wy­ma­rzo­ne­go azy­lu, on – nie­na­gan­ne­go na­byw­cy.

Kie­dy pierw­szy raz tra­fi­ła do tego domu, nie ma­rzy­ła na­wet, że może go mieć. Po pro­stu była cie­ka­wa. Zdję­cia w ofer­cie obie­cy­wa­ły wie­le, ale cena ją prze­ra­ża­ła. Nie ro­bi­ła so­bie żad­nych na­dziei, że w naj­bliż­szej de­ka­dzie stać ją bę­dzie na coś choć tro­chę zbli­żo­ne­go do tego miej­sca, ale ten dom, a w za­sa­dzie po­sia­dłość, wy­ma­gał wi­zy­ty i obej­rze­nia.

Zo­sta­wi­ła wte­dy sa­mo­chód na dro­dze i za­dzwo­ni­ła, sto­jąc kar­nie przy furt­ce. Wi­dok przy­stoj­nej, mło­dej twa­rzy Mar­ka na ekra­nie wi­de­odo­mo­fo­nu za­sko­czył ją, po­dob­nie jak jego mięk­ki, sek­sow­ny głos i kom­ple­ment rzu­co­ny na wi­dok jej prze­ro­bio­nej na pik­se­le, zdzi­wio­nej twa­rzy. Gdy ener­gicz­nym kro­kiem do­tar­ła w koń­cu do drzwi sto­ją­ce­go kil­ka­set me­trów da­lej domu, on cze­kał już w drzwiach. Pięk­ny jak mło­dy bóg, ubra­ny od stóp do głów w naj­now­szą ko­lek­cję Dsqu­are­da i oto­czo­ny sta­dem krę­pych, zde­ner­wo­wa­nych jej obec­no­ścią am­staf­fów, któ­re pod wpły­wem jego gło­su opa­dły po­słusz­nie na zie­mię, szcze­rząc je­dy­nie wil­got­ne, dra­pież­ne zęby. Za­pro­sił ją mięk­kim ge­stem do środ­ka i lu­stro­wał z uśmie­chem jej syl­wet­kę, ciu­chy i ak­ce­so­ria. Tak jak­by to ona była na sprze­daż, a nie dom, któ­ry miał jej po­ka­zać.

Z tego pierw­sze­go spo­tka­nia za­pa­mię­ta­ła osza­ła­mia­ją­ce wra­że­nie, ja­kie zro­bi­ło na niej to miej­sce, oraz dwu­znacz­ność spo­tka­nia z jego wła­ści­cie­lem. Woź­niak, poza tym, że był przy­stoj­ny, dow­cip­ny i elo­kwent­ny, że miał na so­bie rów­no­war­tość jej pen­sji i dzia­łał na psy bo­jo­we jak flet na ko­brę, oka­zał się też za­gad­ko­wy i prze­ry­so­wa­ny. W jej świe­cie ta­kich męż­czyzn się nie spo­ty­ka­ło. Je­śli któ­ryś dys­po­no­wał jego pie­niędz­mi, to ni­g­dy nie wy­glą­dał jak on. A je­że­li do­rów­ny­wał mu za­dba­niem i ba­ro­ko­wym prze­py­chem odzie­ży, to po­nad wszel­ką wąt­pli­wość nie był he­te­ro. Przy­glą­da­ła mu się więc z rów­nym za­in­te­re­so­wa­niem, co po­se­sji, po któ­rej ją opro­wa­dzał. Gdy dło­nią opa­trzo­ną w ma­syw­ne ob­rącz­ki Bul­ga­ri po­ka­zy­wał jej na pla­nach za­rys fun­da­men­tów, jej my­śli – za­miast kon­cen­tro­wać się na tech­nicz­nym wy­wo­dzie do­ty­czą­cym uży­tej w pro­ce­sie bu­do­wy tech­no­lo­gii, o któ­rej zresz­tą nie mia­ła bla­de­go po­ję­cia – bie­gły w stro­nę za­gad­ki, jaką sta­no­wił wła­ści­ciel. Pa­trzy­ła na nie­na­gan­ną bry­łę domu, prze­cho­dzi­ła przez es­ta­ka­dę po­koi i po­dzi­wia­ła wi­dok z gi­gan­tycz­nych okien, lecz w gło­wie ko­ła­ta­ło jej się zu­peł­nie nie­zwią­za­ne z tym miej­scem py­ta­nie: czy ten męż­czy­zna był fak­tem, czy może wy­świe­tla­nym po­ten­cjal­nym na­byw­com ho­lo­gra­mem?

Ra­zi­ła ją nie­co jego na­chal­na, ocie­ka­ją­ca bo­gac­twem poza dan­dy­sa, ale mu­sia­ła przy­znać, że oprócz mie­sza­nych uczuć Woź­niak bu­dził w niej rów­nież ro­dzaj peł­ne­go bo­jaź­ni po­dzi­wu. Iden­tycz­ne­go, jaki kieł­ko­wał jej w żo­łąd­ku na wi­dok su­ną­cych przy jego no­dze, umię­śnio­nych i go­to­wych ją za­gryźć suk. Nie zna­ła się na psach i nie po­tra­fi­ła­by od­gad­nąć ich płci ani rasy, lecz on – do­strze­gł­szy nie­pew­ność w jej wzro­ku – wy­tłu­ma­czył ze swa­dą za­le­ty ta­kie­go stad­ka. Roz­glą­da­ła się wko­ło, pa­trzy­ła na jego wart kil­ka ty­się­cy pa­sek do spodni, na zło­ty ze­ga­rek z wiecz­nym ka­len­da­rzem oraz bły­ska­ją­cą wy­so­ką pró­bą bi­żu­te­rię i ro­zu­mia­ła, dla­cze­go wo­lał suki niż lu­dzi. Ko­chał luk­sus, de­lek­to­wał się nim i szu­kał oso­by, któ­ra po­dzie­li­ła­by jego za­chwyt nad do­mem, ogro­dem i nim sa­mym. Lecz to nie wy­czer­py­wa­ło dia­gno­zy. Poza sy­tym za­do­wo­le­niem tkwi­ły w nim skry­wa­na sta­ran­nie nie­uf­ność i nie­usta­ją­ca czuj­ność. Tak jak­by prze­ko­nał się wcze­śniej, że tyl­ko psy nie będą za­zdro­ścić mu jego bo­gac­twa. I tyl­ko suki będą mu za­wsze od­da­ne.

Spę­dzi­li ra­zem dwie go­dzi­ny. On mó­wił, ona słu­cha­ła. Nie był męż­czy­zną dla niej. Jego osten­ta­cyj­na oka­za­łość, ide­al­nie wy­strzy­żo­na li­nia wło­sów, głę­bo­ko na­wil­żo­na i rów­no­mier­nie opa­lo­na cera – wszyst­ko to czy­ni­ło go w jej oczach nie­co ku­rio­zal­nym i może na­wet god­nym współ­czu­cia. Prze­czu­wa­ła, że za tą sta­ran­nie wy­re­ży­se­ro­wa­ną i pięk­nie opa­ko­wa­ną fa­sa­dą kry­je się coś mrocz­ne­go. Ja­kiś nie­da­ją­cy się za­kryć pie­niędz­mi kom­pleks. Może brak wy­kształ­ce­nia – choć jego elo­kwen­cja na to nie wska­zy­wa­ła – a może bar­dzo ubo­gie dzie­ciń­stwo. Może ro­dzi­ce, któ­rzy wciąż gdzieś do­ili o świ­cie kro­wy, a może ko­bie­ta, któ­ra po­rzu­ci­ła go dla ko­goś za­moż­niej­sze­go. Ja­ka­kol­wiek by­ła­by przy­czy­na, jed­no było pew­ne: Woź­niak coś so­bie re­kom­pen­so­wał i wy­raź­nie cze­goś się bał.

Uśmie­cha­ła się do nie­go grzecz­nie i cał­kiem szcze­rze za­chwy­ca­ła po­ka­zy­wa­nym jej do­mem. Oglą­da­nie go było jak nie­dziel­ny win­dow-shop­ping na Via Mon­te Na­po­le­one. Jak za­nu­rze­nie się w luk­su­sie bez ry­zy­ka nad­szarp­nię­cia do­mo­we­go bu­dże­tu. Pa­trzy­ła na bu­dy­nek ni­czym hi­sto­ryk sztu­ki – po­szu­ku­jąc ar­chi­tek­to­nicz­nych kon­tek­stów, sma­ku­jąc uda­ne ad­ap­ta­cje po­my­słów naj­lep­szych świa­to­wych ar­chi­tek­tów i roz­wie­sza­jąc w wy­obraź­ni swo­je ulu­bio­ne ob­ra­zy na ide­al­nych ścia­nach tej pięk­nej prze­strze­ni. Ani przez chwi­lę w jej oczach nie po­ja­wi­ła się kal­ku­la­cja kup­ca czy pró­ba zna­le­zie­nia dziu­ry w ca­łym. Dom był im­po­nu­ją­cy i zde­cy­do­wa­nie za dro­gi. Nie było jej na nie­go stać, więc mo­gła oglą­dać go bez ob­cią­że­nia ża­lem czy choć­by cie­niem za­wi­ści. Po­zwa­la­jąc de­lek­to­wać się wręcz fi­zycz­ną przy­jem­no­ścią prze­by­wa­nia w miej­scu ade­kwat­nym do jej gu­stu, nie­ska­la­nym do­tąd co­dzien­ną obec­no­ścią in­ne­go czło­wie­ka i za­aran­żo­wa­nym w spo­sób, któ­ry choć miej­sca­mi mało prak­tycz­ny, za­spa­ka­jał jej po­trze­by we­wnętrz­ne. Czu­ła się tu­taj jak na spo­tka­niu z Peg­gy Gug­gen­he­im: pod­eks­cy­to­wa­na i rów­no­cze­śnie wol­na od ocze­ki­wań czy żą­dzy dzier­że­nia jej dóbr na wła­sność. Nie za­zdro­ści­ła Mar­ko­wi, tak jak nie za­zdro­ści­ła­by Peg­gy. Mia­ła świa­do­mość, że ich świat i do­bro­byt po­zo­sta­ją poza jej za­się­giem, ale myśl ta nie była przy­kra. Prze­ciw­nie. Cie­szy­ła się, że byli w sta­nie za­mie­nić pie­nią­dze na coś sen­sow­ne­go i za­ra­zem pięk­ne­go. Ona sama nie mu­sia­ła tego po­sia­dać. Wy­star­czy­ło, że mo­gła po­pa­trzeć.

Przez dwie go­dzi­ny Ma­rek, poza po­ka­zy­wa­niem jej domu, ob­ser­wo­wał ją i oce­niał. Pierw­szym rzu­tem oka wy­ce­nił jej ciu­chy, bi­żu­te­rię, buty oraz ze­ga­rek. Zlu­stro­wał logo na trzy­ma­nym przez nią w dło­ni klu­czy­ku do auta i prze­cią­gnął wzro­kiem po jej skó­rze, wło­sach i pa­znok­ciach. Wie­dział, że one po­tra­fią po­wie­dzieć o ko­bie­cie wię­cej niż no­szo­ne przez nią ubra­nia. Po­do­ba­ła mu się. Po­dej­rze­wał, że ma nie wię­cej niż trzy­dzie­ści lat, a jej ma­ją­tek sta­no­wił dla nie­go pew­nik. Była za­moż­na, ale by­naj­mniej nie odzie­dzi­czy­ła for­tu­ny po dziad­kach. Jej wła­sny, wy­pra­co­wa­ny cięż­ko do­bro­byt wciąż nie­co ją onie­śmie­lał. Za­uwa­żał jej roz­ba­wio­ne spoj­rze­nia i wie­dział, że uwa­ża jego osten­ta­cję za nie­sto­sow­ną i odro­bi­nę jar­marcz­ną. Tak jak­by wciąż wsty­dzi­ła się ze­wnętrz­nych oznak bo­gac­twa albo nie była z nimi dość zży­ta. Zga­dy­wał, że wy­ro­sła w domu da­le­kim od wy­staw­no­ści. Pew­nie in­te­li­genc­kim, peł­nym ksią­żek i po­waż­nych te­ma­tów, ale z pew­no­ścią nie­zbyt za­moż­nym.

Sta­rał się roz­ma­wiać z nią jak pro­fe­sjo­nal­ny agent nie­ru­cho­mo­ści – pre­zen­tu­jąc wszyst­kie za­le­ty wy­sta­wio­ne­go na sprze­daż domu – ale po­dob­nie jak ona, nie do koń­ca mógł się skon­cen­tro­wać na taj­ni­kach tech­no­lo­gii bu­dow­la­nej. Wy­czu­wał, że tech­ni­ka­lia in­te­re­su­ją ją znacz­nie mniej niż in­nych po­ten­cjal­nych na­byw­ców. Że całe jej sku­pie­nie nie jest mer­kan­tyl­ną ana­li­zą war­to­ści domu, ale czymś znacz­nie głęb­szym: do­zna­wa­niem przy­jem­no­ści es­te­tycz­nej pły­ną­cej z ca­ło­ści efek­tu. Ku­si­ło go, by prze­rwać wy­wód i po­zwo­lić jej na mil­czą­ce prze­ży­wa­nie tego miej­sca, ale uznał, że by­ło­by to nie­pro­fe­sjo­nal­ne. Po­dob­nie jak za­da­nie jej sze­re­gu oso­bi­stych py­tań, któ­re te­raz krą­ży­ły na­tręt­nie po jego gło­wie, nie po­zwa­la­jąc na przy­po­mnie­nie so­bie na­zwy wło­skie­go pro­du­cen­ta mar­mu­ru. Bar­dzo chciał wie­dzieć o niej coś wię­cej. Kim była i skąd się tu wzię­ła? Jak za­ra­bia­ła na ży­cie, co ją in­te­re­so­wa­ło, jaki był ko­lor jej mer­ce­de­sa i od­cień bie­li­zny? Czy z kimś sy­pia­ła i jak wy­glą­da­ła nago? Dla­cze­go szu­ka­ła no­we­go miesz­ka­nia i co skło­ni­ło ją, by zja­wić się tu­taj? To nie był dom dla sa­mot­nych dziew­czyn. Zbyt duży i na kom­plet­nym od­lu­dziu. Ko­bie­ty bały się ta­kich miejsc. Zwłasz­cza te, któ­re nie mia­ły psów, dzie­ci i mę­żów.

Zga­dy­wał, że jest roz­wie­dzio­na. Ko­bie­ta o jej uro­dzie nie mia­ła więk­szych szans na dłu­gie po­zo­sta­wa­nie sa­mot­ną, więc kie­dyś – pew­nie cał­kiem nie­daw­no – mu­siał ist­nieć ja­kiś Ko­wal­ski lub No­wak. Ra­czej ofi­cjal­nie po­ślu­bio­ny niż nie­for­mal­ny. Nie miał po­ję­cia, skąd bie­rze się w nim to prze­ko­na­nie, ale był tego pe­wien. Gdy­by była z kimś w związ­ku, obok niej krę­cił­by się te­raz ja­kiś prze­mą­drza­ły ko­leż­ka, do­py­tu­ją­cy o ro­dzaj uży­tej gła­dzi gip­so­wej i do­wo­dzą­cy wyż­szo­ści blocz­ków Yton­ga nad ce­głą. A jed­nak była tu sama…

Po­czuł, że musi się w koń­cu za­mknąć. Dać jej prze­strzeń i szan­sę na spo­koj­ne obej­rze­nie domu i sa­mot­ną prze­chadz­kę po ogro­dzie. Uśmiech­nął się za­chę­ca­ją­co i sze­ro­kim ge­stem za­pro­sił ją do zwie­dza­nia. Czas na py­ta­nia przyj­dzie póź­niej, gdy nie­co ją już oswoi. Za­wo­łał psy i wy­pro­wa­dził je do ga­ra­żu. Nie chciał, żeby się bała. W nie­ra­cjo­nal­ny, sza­leń­czy, kom­plet­nie nie­uza­sad­nio­ny biz­ne­so­wo spo­sób chciał jej sprze­dać ten dom. Chciał, żeby go mia­ła, na­wet je­śli za­ro­bił­by na tym mniej, niż za­kła­dał. Ale żeby tak się sta­ło, mu­sia­ła uwie­rzyć, że to jest miej­sce dla niej. I po­czuć, że nie może żyć ni­g­dzie in­dziej. Wy­co­fał się do kuch­ni i za­czął wyj­mo­wać z szaf­ki smu­kłe, wy­so­kie kie­lisz­ki. Schło­dzo­na w lo­dów­ce bu­tel­ka szam­pa­na cze­ka­ła, co praw­da, na akt no­ta­rial­ny, ale te­raz nie mia­ło to już zna­cze­nia. Zna­lazł ją w koń­cu. Ide­al­nie pa­su­ją­cą do tego domu i do jego snu­tych przez ostat­nie dwa lata wi­zji. Ta chwi­la wy­ma­ga­ła to­a­stu…

Zrzu­ci­ła szpil­ki i upu­ści­ła klu­czyk do auta na po­sadz­kę w holu. Pod­ło­ga pod sto­pa­mi była przy­jem­nie cie­pła. Ma­rek po­my­ślał o wszyst­kim. Uśmiech­nę­ła się zno­wu i peł­nym eks­cy­ta­cji kro­kiem ru­szy­ła w głąb domu. W kuch­ni, na sie­dzi­sku ho­ke­ra spał zwi­nię­ty w kłę­bek Ste­fan. Po­gła­dzi­ła go ła­god­nie po dłu­gim ru­dym fu­trze, a on uniósł gło­wę i za­mru­czał z za­do­wo­le­niem. Po­sta­wi­ła to­reb­kę na bla­cie, wy­ję­ła z niej pacz­kę pa­pie­ro­sów i za­pa­li­ła sli­ma. Cien­ka struż­ka si­we­go dymu po­pły­nę­ła w stro­nę su­fi­tu, wy­bar­wia­jąc się w lo­cie de­li­kat­ny­mi od­cie­nia­mi tę­czo­wych od­bły­sków. W domu pa­no­wa­ła ni­czym nie­zmą­co­na ci­sza. Przez szczel­nie za­mknię­te okna nie prze­do­sta­wał się na­wet szum po­ru­sza­nych wia­trem li­ści. Się­gnę­ła po pi­lo­ta i na­ci­snę­ła gu­zik. Prze­strzeń wy­peł­nił szorst­ki wo­kal Ca­ro­li­ne Hen­der­son i głę­bo­kie dźwię­ki to­wa­rzy­szą­cej jej sek­cji ryt­micz­nej. Do­lby Sur­ro­und i usta­wie­nie od­twa­rza­cza w try­bie kon­cer­tu two­rzy­ło ułu­dę klu­bu. To­masz był­by z niej dum­ny. Słu­cha­ła jego mu­zy­ki. Może nie w sen­sie do­słow­nym, ale prze­cież był to jazz. Przy­mknę­ła oczy i za­cią­ga­jąc się pa­pie­ro­sem, sma­ko­wa­ła przez chwi­lę po­mru­ku­ją­cy w domu kon­tra­bas. Za­miast o Tom­ku i jego pal­cach na stru­nach basu, zno­wu jed­nak my­śla­ła o Mar­ku. Jak za­wsze z po­dzi­wem dla jego per­fek­cji, na któ­rą na­ty­ka­ła się w każ­dym za­ka­mar­ku tego miej­sca. Gdy­by nie on i nie­na­gan­ne roz­pro­wa­dze­nie dźwię­ku po domu, mu­zy­ka brzmia­ła­by w tej prze­strze­ni pła­sko i nie­wy­raź­nie. Od­bi­ja­ła­by się od ścian, two­rząc nie­zno­śną ka­ko­fo­nię za­miast ide­al­nie brzmią­ce­go ze­sta­wu akor­dów. Uśmiech­nę­ła się. Za­wdzię­cza­ła temu męż­czyź­nie gros do­zna­wa­nych ostat­nio przy­jem­no­ści. Może nie wszyst­kie, ale z pew­no­ścią więk­szość. On był twór­cą tego miej­sca i siłą, któ­ra wy­peł­nia­ła te­raz dom dźwię­kiem. On spra­wił, że dro­gę do ga­ra­żu oświe­tla­ły po zmro­ku ja­sne sno­py świa­tła, że ogród pod­le­wał się bez jej udzia­łu, a pod­ło­ga była cie­pła. On za­dbał o to, by była tu bez­piecz­na. Chro­nio­na przed in­tru­za­mi roz­miesz­czo­ny­mi na wszyst­kich oknach i drzwiach kon­tak­tro­na­mi, za­bez­pie­cza­ją­cy­mi sy­pial­nię czuj­ni­ka­mi ru­chu i ukry­ty­mi w za­ka­mar­kach pod­wie­sza­ne­go su­fi­tu czuj­ka­mi stłu­cze­nio­wy­mi. Nie uwa­ża­ła, że czy­nie­nie z wnę­trza domu twier­dzy było ko­niecz­ne, ale do­ce­nia­ła jego za­po­bie­gli­wość i tro­skę. Po­dob­nie jak fakt, że gdy po raz pierw­szy po prze­pro­wadz­ce otwar­ła lo­dów­kę, jej oczom uka­zał się szpa­ler schło­dzo­nych bu­te­lek szam­pa­na i ko­szyk tru­ska­wek. Nie mu­siał ich dla niej zo­sta­wiać, a jed­nak to zro­bił. Jego kur­tu­azja wy­kra­cza­ła da­le­ko poza przy­ję­tą na ryn­ku nor­mę. Nie mia­ła po­ję­cia, cze­mu za­wdzię­cza to nie­zwy­kłe trak­to­wa­nie. Bo chy­ba nie każ­dy z jego kon­tra­hen­tów mógł li­czyć na taką uprzej­mość? Wąt­pi­ła w to szcze­rze. Woź­niak od pierw­szej chwi­li trak­to­wał ją wy­jąt­ko­wo. Na­wet wów­czas, gdy po raz pierw­szy oglą­da­ła dom. Wte­dy też otwo­rzył dla niej Mo­ëta. Bro­ni­ła się, tłu­ma­cząc, że prze­cież pro­wa­dzi, ale on nie przyj­mo­wał od­mo­wy. Zresz­tą bu­tel­ka była otwar­ta i drob­ne bą­bel­ki uno­si­ły się po­wo­li w kie­lisz­kach, pę­ka­jąc bez­gło­śnie na słom­ko­wej ta­fli szam­pa­na. Są­czy­ła go lek­ko onie­śmie­lo­na, wie­dząc, że jest ni­kim wię­cej niż zwy­kłą oszust­ką, któ­ra wpro­wa­dzi­ła go w błąd, po­ja­wia­jąc się tu­taj i uda­jąc, że stać ją na kup­no. Tak jak­by była w sta­nie wy­dać po­le­ce­nie prze­le­wu i roz­kaz wnie­sie­nia swo­ich rze­czy do tej per­fek­cyj­nej prze­strze­ni.

Pili po­wo­li, w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, przy­glą­da­jąc się so­bie i nie ma­jąc od­wa­gi po­wie­dzieć tego, co osta­tecz­nie mu­sia­ło paść. W koń­cu Ma­rek otwo­rzył usta, za­wa­hał się lek­ko i rzu­cił z na­pię­ciem w gło­sie:

– Chcę, że­byś mia­ła ten dom.

Spoj­rza­ła na nie­go ze zdu­mie­niem i za­czer­wie­ni­ła się po li­nię wło­sów jak zło­dziej przy­ła­pa­ny na go­rą­cym uczyn­ku.

– Jest pięk­ny, ale… nie­ste­ty mnie nie stać…

Jego źre­ni­ce roz­sze­rzy­ły się lek­ko, a ona zmar­twia­ła, my­śląc, że za­raz wszyst­ko się skoń­czy. On prze­sta­nie być nad­ska­ku­ją­co miły i z iry­ta­cją nie­za­do­wo­lo­ne­go sprze­daw­cy od­pro­wa­dzi ją w stro­nę drzwi. W za­sa­dzie na jego miej­scu roz­wa­ży­ła­by rów­nież spusz­cze­nie am­staf­fów ze smy­czy. Przez krót­ką chwi­lę trwa­ła w bez­ru­chu, cze­ka­jąc na nie­uchron­ny jej zda­niem roz­wój wy­da­rzeń, lecz nic się nie dzia­ło. Woź­niak pa­trzył tyl­ko na nią in­ten­syw­nie, sku­pio­ny, ale by­naj­mniej nie wście­kły. Może zdu­mio­ny jej im­per­ty­nen­cją i nie­go­to­wy na taką bez­czel­ność, a może wstrzą­śnię­ty pod­łą kon­dy­cją peł­ne­go krę­ta­czy świa­ta. Ci­sza i ocze­ki­wa­nie na wer­dykt były po­nad jej siły. Go­to­wa była prze­pro­sić, uciec i gdy­by to tyl­ko było moż­li­we, za­paść się z hu­kiem pod zie­mię. By­le­by tyl­ko dłu­żej na nią nie pa­trzył. Spu­ści­ła wzrok i wbi­ła go w pa­ski swo­ich san­da­łów. Z każ­dą chwi­lą co­raz bar­dziej pew­na, że gniew Woź­nia­ka – gdy w koń­cu wy­buch­nie – bę­dzie po­twor­ny i nie­okieł­zna­ny. Cze­ka­ła na krzyk i pre­ten­sje, lecz na­gle, cał­ko­wi­cie wbrew jej prze­wi­dy­wa­niom, Ma­rek za­śmiał się na głos. Śmiał się dłu­go, per­li­ście, z wiel­kim, nie­po­ha­mo­wa­nym roz­ba­wie­niem. Aż do mo­men­tu, gdy za­czę­ło bra­ko­wać mu tchu, a w ką­ci­kach oczu po­ja­wi­ły się łzy. A ona, pa­trząc na nie­go, wal­czy­ła z kon­ster­na­cją oraz wiel­ką po­trze­bą za­wtó­ro­wa­nia mu w jego głu­paw­ce. Jego śmiech wy­peł­niał całą kuch­nię, niósł się po domu w ko­lej­nych sal­wach i w koń­cu ją za­ra­ził. Za­śmia­ła się. Na po­cząt­ku nie­pew­nie, a po chwi­li – do­ce­nia­jąc ab­sur­dal­ność prze­ży­wa­nej wła­śnie sy­tu­acji – peł­ną pier­sią i bez skrę­po­wa­nia.

Kie­dy zno­wu spo­waż­niał, spoj­rzał na nią z wy­raź­nym sku­pie­niem i za­dał tyl­ko jed­no py­ta­nie:

– Po­do­ba ci się?

Ski­nę­ła gło­wą, bo ża­den z przy­cho­dzą­cych jej na myśl kom­ple­men­tów nie od­da­wał uro­dy tego domu.

– A za­tem… – uniósł kie­li­szek w nie­mym to­a­ście – bę­dziesz go mia­ła.

Spoj­rza­ła mu w oczy i zro­zu­mia­ła, co do niej mówi. Miał ra­cję. Pra­gnę­ła tego domu i mu­sia­ła go mieć. Nie­za­leż­nie od ceny, wy­sił­ku i ry­zy­ka. Py­ta­nie o dom nie brzmia­ło już: „czy?”. Brzmia­ło: „jak?”. Jej oczy zwę­zi­ły się ni­czym u dra­pież­ni­ka, któ­ry zwę­szył ofia­rę, a mózg za­czął pra­co­wać na naj­wyż­szych ob­ro­tach, wy­ce­nia­jąc dom, w któ­rym obec­nie miesz­ka­ła, spraw­dza­jąc war­tość de­po­zy­tów i sza­cu­jąc po­sia­da­ną ak­tu­al­nie zdol­ność kre­dy­to­wą. Wciąż bra­ko­wa­ło, więc prze­bie­gła my­ślą po in­nych ak­ty­wach i wy­ce­ni­ła szczo­drość ro­dzi­ców.

Woź­niak przy­glą­dał jej się te­raz z wy­raź­ną przy­jem­no­ścią. W jed­nej chwi­li z do­brze opa­ko­wa­nej, atrak­cyj­nej ko­bie­ty zmie­ni­ła się w biz­nes­me­na. Wie­dział do­kład­nie, że wła­śnie prze­li­cza pie­nią­dze. Błysk w jej oczach był na­zbyt do­brze mu zna­ny, by mógł go po­my­lić z czym­kol­wiek in­nym. Wie­dział, że sprze­dał jej dom i że bu­tel­ka szam­pa­na była na miej­scu. Nie miał jesz­cze po­ję­cia, na ile fak­tycz­nie ją stać, ale nie mar­twił się tym prze­sad­nie. Była na­gro­dą samą w so­bie. Pa­so­wa­ła do luk­su­so­we­go port­fo­lio jego in­we­sty­cji i ka­ta­lo­gu ide­al­nych na­byw­ców. Chciał ją mieć w swo­jej staj­ni. Ob­no­sić się z nią jak z żywą re­kla­mą włas-nego suk­ce­su. Szcze­rze mó­wiąc, chciał rów­nież ją ze­rżnąć. Na ku­chen­nym bla­cie, o któ­ry się opie­ra­ła, albo od tyłu, roz­po­star­tą sze­ro­ko na bry­le prze­dzie­la­ją­ce­go sa­lon ko­min­ka. Prze­łknął śli­nę i zbesz­tał się w my­ślach: jesz­cze nie te­raz.

Skoń­czy­ła swo­ją kal­ku­la­cję i uśmiech­nę­ła się lek­ko. Je­śli uda jej się sprze­dać seg­ment w Fa­len­tach i ka­wa­ler­kę na Mo­ko­to­wie, to wszyst­ko się ze­pnie. Przy odro­bi­nie szczę­ścia na­wet bez wspar­cia ro­dzi­ców. Ode­tchnę­ła głę­biej i za­nu­rzy­ła usta w kie­lisz­ku. Czyż­by ten fa­cet za­wsze miał ra­cję…?

Ko­lej­ne ty­go­dnie jed­no­znacz­nie wska­zy­wa­ły, że tak wła­śnie było. Spo­ty­ka­li się przez ten czas re­gu­lar­nie, usta­la­jąc ter­mi­ny i kształt umo­wy. Ma­rek nie na­ci­skał ani nie po­spie­szał. Sze­re­gów­kę w Fa­len­tach wziął w roz­li­cze­niu, co, jak tłu­ma­czył jej póź­niej, po­zwo­li­ło na ob­ni­że­nie war­to­ści trans­ak­cji. Pod­ra­su­je tro­chę jej seg­ment, a po­tem od­ro­bi mar­żę na ko­lej­nej sprze­da­ży. Może sam w nim za­miesz­ka? Jej dom bar­dzo mu się po­do­ba. Sko­ro do­tych­czas pa­so­wał do niej, to rów­nie do­brze bę­dzie od­po­wied­ni dla nie­go. W koń­cu mają po­dob­ny gust. A je­śli już miał­by miesz­kać w domu po in­nej oso­bie, to woli, żeby ścia­ny pach­nia­ły jej per­fu­ma­mi. In­ne­go za­pa­chu już te­raz by nie zniósł.

Uśmie­cha­ła się, słu­cha­jąc jego wy­wo­dów. Był albo zna­ko­mi­tym sprze­daw­cą, albo po­tęż­nym po­chleb­cą. Zresz­tą jed­no nie wy­klu­cza­ło dru­gie­go. A ona nie mu­sia­ła się nad tym za­sta­na­wiać. Sko­ro zde­cy­do­wał się na za­mia­nę z do­pła­tą, wi­docz­nie do­brze to prze­li­czył. Był pro­fe­sjo­na­li­stą. Żył z tego. Czu­ła się cał­ko­wi­cie zwol­nio­na z obo­wiąz­ku dal­szych roz­wa­żań czy wy­rzu­tów su­mie­nia. Każ­de z nich do­sta­ło to, cze­go chcia­ło.

Prze­szła do sy­pial­ni, zdję­ła z sie­bie ubra­nia i owi­nę­ła się się­ga­ją­cym aż do ko­stek, je­dwab­nym bor­do­wym szla­fro­kiem. Jego chłód na skó­rze był przy­jem­ny, a śli­ska tka­ni­na ocie­ra­ła się de­li­kat­nie o jej sut­ki i po­ślad­ki. Znów po­my­śla­ła o Tom­ku. Je­śli wszyst­ko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, w naj­bliż­szy week­end nie wyj­dą z łóż­ka. Od cza­su jego ostat­niej wi­zy­ty w War­sza­wie mi­nę­ły już trzy ty­go­dnie i co­raz czę­ściej zda­rza­ło jej się fan­ta­zjo­wać o sek­sie. Na­wet w naj­mniej do tego od­po­wied­nich mo­men­tach. Nie mia­ła po­ję­cia, jak on ra­dził so­bie przez ten czas w tra­sie. Mia­ła tyl­ko na­dzie­ję, że at­mos­fe­ra klu­bów i pity po kon­cer­tach bo­ur­bon nie skło­ni­ły go do rzu­ce­nia się mię­dzy roz­war­te ocho­czo uda wiel­bi­cie­lek. Zła­pa­ła się na tej my­śli i ro­ze­śmia­ła do jej hi­po­kry­zji. Sama była jed­ną z za­cze­pio­nych przez nie­go fa­nek. Gro­upie, jak cza­sem wspól­nie się śmia­li. Je­śli ja­ka­kol­wiek ko­bie­ta mia­ła pra­wo go ogra­ni­czać, to z pew­no­ścią nie ona. Od zrzę­dze­nia i scen za­zdro­ści miał żonę.

Wró­ci­ła do kuch­ni, otwo­rzy­ła lo­dów­kę i wy­ję­ła jed­ną z sze­ściu bu­te­lek. Hen­der­son skoń­czy­ła już śpie­wać, ale chwi­lo­wo nie mia­ła ocho­ty na ko­lej­ną por­cję jaz­zu. Na­wet tego z naj­now­szej pły­ty Tom­ka. Chcia­ła, żeby tu był. W jej pierw­szą noc spę­dza­ną w tym domu. Chcia­ła, by roz­dzie­wi­czył z nią nowe łóż­ko w sy­pial­ni, prze­te­sto­wał wy­trzy­ma­łość ku­chen­nych bla­tów i do­tyk cie­płej pod­ło­gi na skó­rze. Na­la­ła so­bie wina, od­pa­li­ła ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa i prze­szła po­wo­li na sofę w sa­lo­nie. Kie­li­szek w ręku da­wał jej po­czu­cie, że nie jest tu sama. Ma­rek, jak do­bry duch, wciąż krą­żył po domu.

Obu­dzi­ła się i prze­cią­gnę­ła wy­god­nie pod pach­ną­cą kroch­ma­lem po­ście­lą. W dzi­siej­szych cza­sach nikt już nie no­sił prze­ście­ra­deł do ma­gla, ale ona wciąż lu­bi­ła za­pa­mię­ta­ną z dzie­ciń­stwa gład­ką sztyw­ność po­sze­wek. Na­gro­dą za wszyst­kie go­dzi­ny spę­dza­ne z że­laz­kiem przy de­sce były dwie krót­kie chwi­le: kie­dy kła­dła się wie­czo­rem w sztyw­ny, ła­mią­cy się pod jej cię­ża­rem ma­te­riał i rano, gdy po prze­bu­dze­niu po­szwa do­ty­ka­ła jej cia­ła przy­po­mi­na­ją­cą pa­pier kre­do­wy gład­ko­ścią. Prze­cią­gnę­ła się jesz­cze raz, a roz­bu­dzo­ny jej ru­cha­mi Ste­fan miauk­nął i prze­lazł z wy­mosz­czo­ne­go so­bie w jej no­gach gniaz­da wprost na roz­rzu­co­ne na po­dusz­ce wło­sy. Jego na­chal­na, ko­cia przy­mil­ność nie­odmien­nie spro­wa­dza­ła się do tego, by usa­do­wić się od­by­tem wprost na twa­rzy czczo­nej aku­rat oso­by, więc za­nim zdo­łał przy­kuc­nąć nad jej po­licz­kiem, ode­gna­ła go znie­cier­pli­wio­nym ru­chem ręki i otwo­rzy­ła oczy. Wo­kół pa­no­wał mrok, ale nie mia­ła po­czu­cia, że wciąż jest śro­dek nocy. Po­wód mu­siał być inny. Unio­sła się na łok­ciu, ro­zej­rza­ła po sy­pial­ni i uświa­do­mi­ła so­bie, że nie jest już w sta­rym domu. Prze­pro­wa­dzi­ła się.

Opa­dła na po­dusz­ki i wy­cią­gnę­ła rękę w stro­nę le­żą­ce­go na wez­gło­wiu pi­lo­ta. Ro­le­ty w sy­pial­ni i są­sia­du­ją­cej z nią ła­zien­ce za­czę­ły się pod­no­sić bez­sze­lest­nie, wpusz­cza­jąc do środ­ka sza­re, li­sto­pa­do­we świa­tło. Drze­wa za okna­mi wciąż mia­ły li­ście, ale te spa­da­ły te­raz na traw­nik, od­ry­wa­ne od ga­łę­zi ko­lej­ny­mi po­dmu­cha­mi wia­tru. Za­re­je­stro­wa­ła w my­ślach, że musi zgra­bić traw­nik i się­gnę­ła po le­żą­cy na szaf­ce ze­ga­rek. Była je­de­na­sta. Usia­dła ner­wo­wo zdzi­wio­na fak­tem, że prze­spa­ła tyle go­dzin. Prze­pro­wadz­ka i emo­cje zwią­za­ne z no­wym miej­scem na­praw­dę ją wy­koń­czy­ły. A może cho­dzi­ło o bu­tel­kę wy­pi­te­go przed snem szam­pa­na? Nie­za­leż­nie od po­wo­dów mu­sia­ła się brać do pra­cy. W gar­de­ro­bach i kuch­ni wciąż sta­ły nie­roz­pa­ko­wa­ne kar­to­ny, a ona chcia­ła jesz­cze obejść spo­koj­nie ogród. Po raz pierw­szy była tu sama. Bez Mar­ka, Prze­mka i eki­py prze­pro­wadz­ko­wej. Bez oczu, któ­re śle­dzi­ły każ­dy jej krok i dło­nie przy­ty­ka­ne do de­li­kat­nej kory pla­ta­nów. Któ­re mo­gły do­strzec roz­anie­lo­ny uśmiech głup­ca na jej po­kry­tych po­mad­ką ustach.

Ze­rwa­ła się z łóż­ka, na­cią­gnę­ła na sie­bie dres i zwią­za­ła wło­sy gum­ką. Prysz­nic przed roz­pa­ko­wa­niem sto­sów cze­ka­ją­cych na nią kar­to­nów nie miał więk­sze­go sen­su. Kawa – tak. Prze­szła z sy­pial­ni do kuch­ni, li­cząc dzie­lą­ce ją od eks­pre­su kro­ki. Sześć­dzie­siąt czte­ry? Mu­sia­ła się po­my­lić. Dom był wiel­ki, ale chy­ba nie aż tak? Zwal­czy­ła w so­bie chęć po­wtó­rze­nia eks­pe­ry­men­tu i za­czę­ła ro­bić kawę. Ste­fan przy­pę­dził za nią swo­im świń­skim truch­ci­kiem i krą­żył już wo­kół sto­ją­cej na pod­ło­dze mi­ski, prze­szła więc do spi­żar­ni, za­sta­na­wia­jąc się, w któ­rym z ośmiu pię­trzą­cych się w rogu kar­to­nów jest su­cha kar­ma.

– Przy­kro mi, Ste­fan, bę­dziesz mu­siał po­cze­kać… – mruk­nę­ła do nie­go i za­wró­ci­ła w stro­nę eks­pre­su.

Po­ran­na daw­ka ko­fe­iny była prio­ry­te­tem. Bez niej ni­g­dy nie była w sta­nie do koń­ca się obu­dzić. Cap­puc­ci­no na po­dwój­nym espres­so i pa­pie­ros czy­ni­ły cuda. Śnia­dań nie ja­da­ła od lat. W daw­nych, przed­po­to­po­wych z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy cza­sach co rano ro­bi­ła ka­nap­ki dla sie­bie i męża. Wraz z roz­wo­dem ten uciąż­li­wy zwy­czaj znik­nął z jej ży­cia. Bez ob­cią­żo­ne­go po­sił­kiem żo­łąd­ka czu­ła się le­piej. Do­la­ne do kawy mle­ko wy­star­cza­ło do po­po­łu­dnia.

Po­cią­gnę­ła głę­bo­ki łyk i otar­ła ręką mlecz­ną pia­nę, któ­ra osia­dła jej na gór­nej war­dze, a na­stęp­nie się­gnę­ła po le­żą­cą na bla­cie pacz­kę sli­mów, przy­su­nę­ła so­bie po­piel­nicz­kę i za­wi­sła na sto­ją­cym przy li­nii sza­fek stoł­ku ba­ro­wym. Men­to­lo­wy smak wy­peł­nił jej usta i wy­pły­nął z nich siwą chmur­ką dymu. Uwiel­bia­ła ten mo­ment. Pa­le­nie było za­ka­za­ne, po­tę­pia­ne przez jej ro­dzi­ców i – w obec­nych cza­sach – moc­no de­ka­denc­kie. Od­da­wa­ła mu się z roz­ko­szą. Tym więk­szą, im gło­śniej grzmia­ły prze­stro­gi na te­mat zgub­ne­go wpły­wu tego po­twor­ne­go na­ło­gu na cerę, płod­ność i płu­ca. Za­cią­gnę­ła się po raz dru­gi, po­cią­gnę­ła ko­lej­ny łyk kawy i po­zwo­li­ła Ste­fa­no­wi, by wsko­czył jej na ko­la­na. Jego do­ma­ga­ją­ce się żar­cia miau­cze­nie było co­raz bar­dziej ża­ło­sne i prze­ni­kli­we, odło­ży­ła więc ku­bek i pa­pie­ro­sa, a po­tem zgo­ni­ła go z ko­lan.

– No do­bra, chło­pa­ku. Po­szu­kaj­my two­je­go je­dze­nia…

Kar­to­ny w spi­żar­ni opi­sa­ne były pro­fe­sjo­nal­nie krzy­wym, mę­skim pi­smem. Szkło, garn­ki, przy­pra­wy i ma­ka­ro­ny, sło­iki… Prze­glą­da­ła ety­kie­ty, po­dzi­wia­jąc usys­te­ma­ty­zo­wa­ną pre­cy­zję, z jaką Prze­mek spa­ko­wał za­war­tość jej sza­fek ku­chen­nych. Zro­bił ka­wał świet­nej ro­bo­ty i była mu za to po­twor­nie wdzięcz­na. Gdy­by nie on, ni­g­dy nie zdą­ży­ła­by się spa­ko­wać. Na­wet z po­mo­cą wy­na­ję­tych pa­nów z fir­my trans­por­to­wej. To on przez cały dzień nad­zo­ro­wał pro­ces pa­ko­wa­nia, on okle­jał pu­dła i ozna­czał je w za­leż­no­ści od tego, co za­wie­ra­ły. On do­pil­no­wy­wał, by przy­pad­kiem nie po­sta­wi­li kar­to­nu ze szkłem na spo­dzie wy­peł­nia­ją­ce­go pakę cię­ża­rów­ki sto­su. Po­dob­nie jak Ma­rek, choć w inny, bar­dziej przy­ziem­ny spo­sób, oka­zał się nie­oce­nio­ny. Gdy­by nie on, pod­cię­cie żył na spo­sób rzym­ski by­ło­by je­dy­nym ho­no­ro­wym wyj­ściem z im­pa­su. Bo szan­se na to, że po­ra­dzi­ła­by so­bie z tym sama, były ze­ro­we.

Prze­su­nę­ła stos kar­to­nów i prze­do­sta­ła się w głąb po­miesz­cze­nia. Ta­le­rze, pusz­ki, ar­ty­ku­ły syp­kie. Za­sta­no­wi­ła się przez mo­ment, czy ko­cie żar­cie mie­ści się w sek­cji pu­szek czy ar­ty­ku­łów syp­kich. Swo­ją dro­gą, jaki męż­czy­zna uży­wał tego ro­dza­ju okre­śleń? Chy­ba tyl­ko taki dzi­wak jak Kem­pa. Roz­cię­ła kar­ton, ale poza pusz­ka­mi z tuń­czy­kiem, ku­ku­ry­dzą i ka­pa­ra­mi nie było tam wie­le wię­cej. Więc jed­nak „syp­kie”. Unio­sła brwi w roz­ba­wie­niu. Ni­g­dy nie przy­szło­by jej do gło­wy, by spa­ko­wać su­chą kar­mę ra­zem z ry­żem, cu­krem i mąką. Mę­ska lo­gi­ka była jed­nak nie­prze­jed­na­na. Syp­kie to syp­kie.

Ste­fan do­strzegł zie­lo­ną tor­bę w jej ręce i z ci­chym kwi­kiem po­le­ciał w stro­nę pu­stych mi­sek. Uśmiech­nę­ła się na wi­dok jego roz­ko­ły­sa­ne­go eks­cy­ta­cją ogo­na i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Był ty­po­wym fa­ce­tem. Peł­na mi­cha i wy­god­ne po­sła­nie sta­no­wi­ły pa­tent na szczę­ście. Gdy­by nie fakt, że w póź­nym dzie­ciń­stwie odar­ła go z ko­ciej mę­sko­ści, w ka­ta­lo­gu by­ły­by rów­nież…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej