Na rok - Katarzyna Rzepecka - ebook + książka
BESTSELLER

Na rok ebook

Katarzyna Rzepecka

4,5

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Matthew ma prosty plan. Chociaż wcale nie chce, poślubi Amelię, by dotrzymać niespodziewanych warunków spisanego przez jego dziadka testamentu, a potem się z nią rozwiedzie.

Oprócz udawanego małżeństwa w grę wchodzą wspólne mieszkanie oraz prowadzenie prestiżowego domu mody w samym sercu Nowego Jorku. Oboje zyskają na tym układzie, powinni tylko trzymać się planu, a przy tym oszukać znajomych i prasę. Pojawia się jednak problem – mimo wzajemnej niechęci w obojgu budzi się pożądanie, a na to nie mogą sobie pozwolić. Czy uda im się je stłumić?

Na dodatek pochodzą z zupełnie innych krajów. Amerykanin z Polką? To sobie dziadek wymyślił! Ale jakoś dogadać się muszą, w końcu będą sobie ślubować na dobre i złe. A przynajmniej na rok.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (1882 oceny)
1274
382
149
63
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Emilia0602

Całkiem niezła

To nie tak, że ta książka jest zła. Historia sama w sobie ma potencjał, ale sposób w jaki została napisana, te sztuczne problemy i irracjonalne zachowania głównej bohaterki sprawiają że nie mogę dać więcej niż 3 gwiazdki. Da się przeczytać, ale niestety nie bez pomijania niektórych stron.
Ruddaa
(edytowany)

Z braku laku…

Taka sobie. Historia nijaka, bohaterowie zakochują sie w sobie z prędkością światła 🤦‍♀️ a niektóre pomysły w fabule są wręcz komiczne. Do tego tak przesłodzona, że aż chce się żygać tęczą. Przeczytać można ale dupy nie urywa.Taka książka co po 3 dniach zapomnisz o czym czytałaś.
80
mala_sm

Całkiem niezła

Przeslodzona strasznie.
50
ango5

Z braku laku…

to taki harlequin...
40
Mkubik8

Z braku laku…

Sztuczna,rozczarowująca.Stanowi dowód na to,że jednak pewne prace powinny pozostac w szufladzie.Pomimo tego nadal z przyjemnoscią ,mam nadzieję,będę czytać kolejne powieści autorki.
30

Popularność




Autor: Katarzyna Rzepecka

Wydawnictwo: Katarzyna Rzepecka – katarzynarzepecka.pl

Okładka: Justyna Sieprawska – facebook.com/justyna.es.grafik

Redakcja: Aga Dubicka – Zyszczak.pl

Korekta: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Przygotowanie wersji elektronicznych: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Druk: Drukarnia Lega

© Copyright by Katarzyna Rzepecka, 2022

ISBN: 978-83-963081-1-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

I

Matthew

Sam, mój jedyny przyjaciel, moja prawa ręka i jednocześnie brat notariusza mojego dziadka, kładzie dłoń na moim ramieniu. Czuję jego pocieszający dotyk poprzez gruby, wełniany płaszcz. Temperatura spadła poniżej zera i strasznie mrozi, chociaż na jutro synoptycy zapowiadają odwilż. Kiepska pogoda. Za kiepska na pochówek dla człowieka, który zasłużył na słońce w dniu ostatniego pożegnania.

– Przykro mi, stary. – Jego słowa docierają do mnie jakby zza mgły.

– Mnie też jest przykro – odpowiadam szczerze, idąc do wyjścia z cmentarza pełnego ludzi, którzy przyszli pożegnać mojego krewnego. Mojego ostatniego krewnego.

Pochowałem właśnie dziadka. Mężczyznę, który był mi jak drugi ojciec. Mężczyznę, który wszystko, co w życiu osiągnął, zdobył własną ciężką pracą. Sześćdziesiąt lat budował prestiżowy dom mody, który obecnie stoi w światowej czołówce. Był dobrym człowiekiem i jego śmierć dotknęła mnie do żywego, chociaż wiedziałem, że ten dzień kiedyś nastąpi.

Gdy lekarz stwierdził zgon, nie czułem nic oprócz otępienia. Wróciłem z balu sylwestrowego, kończąc dobry rok u boku Camille. Nie spodziewałem się, że zastanę dziadka śpiącego w swoim fotelu w gabinecie. Ale tak właśnie było. Przynajmniej sądziłem, że spał. A kiedy próbowałem go dobudzić i powiedzieć mu, aby położył się do łóżka, okazało się, że już nigdy nie otworzy oczu.

Aż do dziś nie potrafiłem uwierzyć, że to koniec. Że mój dziadek już nigdy nie powie mi: „Wnuku, ucz się, byś mnie zastąpił”. Był najinteligentniejszym mężczyzną, jakiego znałem. Opanowanym i dobrym. Hojnym dla pracowników. Wspomagał anonimowo sierocińce i schroniska dla zwierząt. Nikt o tym nie wiedział, bo nie robił tego dla sławy – pomagał, bo chciał. Do samego końca umysł Williama Paca był trzeźwy i pracował na najwyższych obrotach. Gdyby nie zawał, dziadek zrobiłby jeszcze wiele pożytecznych rzeczy.

I właśnie teraz to do mnie dociera. Zostałem sam, z domem mody pod sobą, miliardami na koncie i potężnymi zobowiązaniami. Majątek dziadka przeszedł w moje ręce. Już nie jestem tylko prezesem rządzącym w cudzym imieniu. Jestem właścicielem.

– Matt – mówi niecierpliwie Sam, próbując ściągnąć na siebie moją uwagę. Patrzę więc na niego, wyrywając się z zamyślenia. – Wiem, że to nie jest dobry moment, ale musimy porozmawiać o testamencie – kontynuuje i drapie się za uchem. To gest, który go zdradza, kiedy się mocno denerwuje.

– Jakim testamencie? – pytam go ze zdumieniem i marszczę brwi, nie rozumiejąc, o czym on, do licha, mówi.

– William spisał testament – odpowiada poważnie. – I myślę, że powinieneś znać treść przed jego oficjalnym odczytaniem. Jest pewien warunek, który musisz spełnić, by otrzymać spadek.

Staję jak wryty, bo mam wrażenie, że to ponury żart. Przełykam ślinę i oblizuję popękane od mrozu wargi, wypuszczając kłębek pary. Patrzę pytająco na Sama.

– Jaki testament? O czym ty mówisz? – Niemal szepcę.

– Nie powinienem o tym mówić, ale sądzę, że musisz znać prawdę. Tylko nie tutaj. Nie teraz. I nie mów nic nikomu, brat powiedział mi to w tajemnicy. – Rozgląda się nerwowo. Wyszukuje potencjalnego podsłuchiwacza. Chociaż ceremonia była zamknięta dla prasy, te hieny czają się tuż pod bramą. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś siedział na drzewie. Wiem, że Sam mówi mi to w całkowitym zaufaniu, mimo że nie powinien, i jestem mu za to wdzięczny, ale jednocześnie chciałbym już wiedzieć, o co chodzi.

– Przyjedź do mnie wieczorem, to porozmawiamy, tak by nikt nas nie słyszał – proponuję, ściągam skórzaną rękawicę, następnie podaję mu dłoń w geście pożegnania. Mój przyjaciel ściska ją mocno i potrząsa nią krótko, po czym się oddala, kiwając tylko głową na znak zgody, co mogłoby zostać uznane za pożegnalny gest. Ja jednak wiem, że to nie jest pożegnanie. To zapowiedź czegoś, co już mi się nie podoba.

Przechodzę przez ulicę i słyszę dźwięk migawki. Ktoś robi mi zdjęcia. Nie rozglądam się nawet, tylko idę prosto na parking. Jestem cholernie skołowany, chociaż wciąż udaje mi się zachować spokój. Otwieram pilotem zamek mojego mustanga i wsiadam do wnętrza, zatrzaskując drzwi ciut mocniej, niż jest to potrzebne.

Testament.

Po co, do licha, dziadek spisał testament?

Co zawiera?

Odpalam wóz i kieruję się do domu. Do mojego domu, w którym będę teraz mieszkał sam jak palec. Może poproszę Camille, by się do mnie wprowadziła? To chyba nie jest dobry pomysł – za wcześnie dla nas. Mimo to chętnie widziałbym ją tam wieczorem, choćby po to, by mieć do kogo otworzyć usta.

Camille jest moją… Hmmm… Sam nie wiem, jak nazwać nasz związek. Sypiam z nią, ale czuję do niej wyłącznie pożądanie. Do nikogo nigdy nie poczułem nic więcej i jestem z tego bardzo zadowolony. Camille jest mi jednak bliska. Lubię ją, a dodatkowo to moja rówieśniczka. Mamy podobne spojrzenie na świat.

Odkąd skończyłem studia, prowadzę W&P. Dziadek zawsze czuwał, pomagał, kierował mną. Wpajał najważniejsze informacje. Radził i pokazywał. Każdego dnia tłumaczył wszystko i dzielił się swoimi tajemnicami. Jednak już od kilku lat to ja jestem prezesem i to ja podejmuję najważniejsze decyzje.

Więc po co testament? Nigdy nie zawiodłem jego zaufania. Jestem pewien, że dziadek mnie nie wydziedziczy, ale skoro go stworzył, to z pewnością miał też plany wobec innych osób. Może zależało mu, by przekazać któryś milion na jakąś fundację po jego śmierci? Nic z tego nie rozumiem. Oprócz mnie nie miał dziedziców.

Kiedy wchodzę do domu i zrzucam odzież wierzchnią, wita mnie głucha cisza. Żadnego: „Witaj, wnuku! Co dobrego mi dziś powiesz?”. Zamiast tego moje kroki niosą się po pustej rezydencji, podkreślając moją nową codzienność, czyli samotność. W tym świecie blichtru i bogactwa nie ma miejsca na wielu przyjaciół i prócz Sama miałem tylko dziadka. Był dla mnie ojcem, odkąd skończyłem dwunasty rok życia. Kiedy zmarli moi rodzice, dziadek wziął mnie pod swoje skrzydła.

Przechodzę do jego gabinetu i kieruję spojrzenie na miejsce, gdzie zmarł. William nigdy nie siadał gdzie indziej, tylko dokładnie tutaj – w swoim ulubionym fotelu, który został wykonany na specjalne zamówienie w Szkocji. Teraz rozumiem, dlaczego tak go uwielbiał. Ten podgrzewany fotel jest bardzo miękki. Tak miękki, że kiedy się w nim zatapiam, odpływam już po chwili w błogi sen.

Nic mi się nie śni, za to coś wyrywa mnie ze snu. Unoszę zmęczone powieki, w pierwszym momencie nie rozumiejąc, co tak hałasuje. Dopiero po którymś dzwonku dociera do mnie, że to Sam, który stoi pod bramą wjazdową i próbuje się dobić do mnie przez domofon.

Unoszę się ciężko, a potem przechodzę przez dom. To ogromna posiadłość, która składa się z piwnicy, parteru, piętra i strychu. Na tyłach są garaże i mieszkania dla służby z oddzielnym wejściem. Kiedy byłem dzieckiem, cieszyłem się z tego, bo kryjówek do zabawy w chowanego miałem bez liku. Teraz jednak nie jestem taki pewny, czy to dobre miejsce dla mnie. Przytłacza mnie ogrom domu i terenów do niego przyległych.

W końcu wychodzę boso na portyk, opieram się o jeden z filarów i patrzę na podjeżdżający pod dom samochód, który od bramy do podjazdu musi pokonać ponad kilometr. Mój przyjaciel zatrzymuje wóz i wysiada z niego z poważną miną. W dłoni trzyma teczkę i rzuca mi wnikliwe spojrzenie. Ciągle ubrany jest w garnitur i jak zawsze wygląda profesjonalnie.

– Nie czujesz zimna? – Wskazuje na moje stopy.

Wzruszam ramionami i ignoruję pytanie. Dzisiaj nie czuję za wiele.

– Wejdź. – Zapraszam go gestem dłoni.

Mija mnie i idzie bezpośrednio do gabinetu. Znów się rozgląda, podobnie jak na cmentarzu. Sprawdza pewnie, czy jesteśmy sami.

– Nikogo oprócz nas nie ma – zapewniam go. – O co chodzi z tym testamentem?

– Znasz Amelię Werner? – pyta prosto z mostu.

Zakładam dłonie na piersiach, marszczę ciemne brwi i palcem pocieram brodę w zamyśleniu. Amelia Werner. Szukam tego nazwiska w myślach wśród moich znajomych, ale nic mi ono nie mówi.

– Nie. Czy to ktoś ważny?

– Tak. Jesteś pewny, że nie znasz tej kobiety? – Rzuca mi podejrzliwe spojrzenie.

Zastanawiam się jeszcze raz, ale naprawdę nic mi nie przychodzi do głowy. To chyba niemieckie nazwisko. Albo polskie. Siadam w fotelu i ruszam myszką, by wybudzić komputer. Otwieram przeglądarkę i wpisuję dane w Google. Moim oczom ukazuje się piękna blondynka, której nigdy wcześniej nie widziałem. To daje mi pewność.

– Nie znam jej. Dlaczego o nią pytasz? – Wracam do niego wzrokiem i czekam na wyjaśnienia. Sam krąży nerwowo po miękkim dywanie.

– Z jakiegoś powodu twój dziadek wpisał ją do testamentu. Ty i ona jesteście głównymi spadkobiercami. – Wzdycha.

Momentalnie się podnoszę. Zaskoczenie musi być widoczne na mojej twarzy, gdy stoję z otwartymi ustami, i mimo że próbuję coś powiedzieć, wydostają się z nich pojedyncze litery i sylaby:

– C… Ale… Ni… Jak… – Szarpię się za włosy i biorę duży wdech, by przywołać się do porządku. – Nie mówisz poważnie. Jak on mógł mi to zrobić? – wyduszam w końcu.

– Nie tylko mógł, ale zrobił.

– Co jej zapisał? – Zaciskam pięści i powieki bardzo mocno, spinam się na całym ciele. To jest niewiarygodne. Jakaś obca kobieta i mój majątek…

– Ciebie.

Uchylam powieki i patrzę na niego jak na idiotę.

– Mnie?

Jak mógł zapisać jej mnie? Nic z tego nie rozumiem. Nie można zapisać w spadku kogoś.

– By otrzymać spadek, musisz się z nią ożenić i wytrwać w małżeństwie rok – wyjaśnia i odwraca się do okna, by dać mi chwilę na zrozumienie tego, co powiedział. – I zanim zapytasz. Tak, William mógł to zrobić. I tak, da się podważyć testament, ale majątek zostanie zamrożony na czas procesu. Prędzej się z nią rozwiedziesz, niż załatwisz sprawę sądownie. Stary dodatkowo zabezpieczył się papierami o jego końskim zdrowiu. Ale to jeszcze nie wszystko…

Opadam całym ciałem na fotel, aż ten trzeszczy, i wpatruję się tępo w Sama, nie wiedząc, co mam powiedzieć. Kiełkuje we mnie bardzo dużo uczuć, ale dwa z nich szczególnie się wybijają: zaskoczenie i gniew. Otępienie, które jeszcze niedawno przeżywałem, zamienia się w niebezpieczne wrzenie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem aż tak rozgniewany.

– Nie ożenię się – protestuję ostro. – Nikt nie ma prawa zmusić mnie do ożenku, nawet zmarły dziadek pod groźbą wydziedziczenia.

Zapadam się w fotel, analizując wnikliwie sytuację. Sam za to spogląda w dal, za okno, i z ponurym uśmiechem odpowiada:

– Wtedy mój brat będzie zmuszony uprawomocnić drugi testament. Dlatego tu jestem. Musisz podjąć decyzję.

– Rozwiń to, o czym mówisz – proszę, prostując się, przy czym nie spuszczam go z oczu. Chcę dobrze wszystko zrozumieć.

Sam siada naprzeciw.

– Pierwszy testament mówi o tym, że aby przejąć majątek, musisz wziąć ślub z Amelią na rok. Drugi testament, przygotowany na wypadek, gdyby któreś z was się nie zgodziło, mówi o tym, że firma ma zostać podzielona na was po równo. Będziecie współwłaścicielami. A tego testamentu już nie podważysz. Jest jak najbardziej zgodny z prawem.

– Czyli dobrze myślę, że lepiej przystać na warunki dziadka? Kurwa.

Mój przyjaciel kiwa głową.

– Wtedy pozostaniesz właścicielem. Ona będzie twoją żoną, ale nie będzie miała nic do gadania. Dostanie kilka milionów rekompensaty na konto. Nie możecie rozwieść się przed czasem. Później wszystko wróci do normy. Jeżeli się nie zgodzisz, ona dostanie pół firmy, więc i tak będziesz ją miał na głowie. Dla mnie wybór jest prosty. Nie powinieneś dopuścić, by w ogóle dowiedziała się o istnieniu awaryjnego testamentu. Nie wiemy, jak bardzo pazerna jest na majątek. Może wtedy postawić się kantem i walczyć o swoje prawa spadkowe.

Mam ochotę coś rozwalić, trudno jest mi zachować powściągliwość. Prycham pod nosem, mając wrażenie, że to zły sen. Co za kanał. Takie rzeczy nie powinny dziać się naprawdę. Jestem tak wściekły na dziadka, że mam ochotę rzucić to wszystko w cholerę, zabrać tyle pieniędzy, ile zdołam, i po prostu zacząć od nowa. Nie rozumiem, po co ten cały cyrk. Nic mu nie zrobiłem, żeby tak się mścił.

Ostrożnie zerkam znów na ekran laptopa i widzę twarz Amelii ozdobioną pięknym uśmiechem. Zaciskam wargi w nerwach i staram się skupić wzrok na informacjach, które udaje mi się wyszperać. Okazuje się, że to bardzo znana influencerka. Prowadzi bloga o modzie. I z tego, co widzę, skończyła projektowanie mody w Warszawie. Zaczynam rozumieć tok myślenia dziadka. Młoda, wykształcona, piękna projektantka, która uzupełni brak mojego talentu… Ale nie ze mną te numery.

– Jest z Warszawy? To Polka?

– Tak. Nie wiem, skąd twój dziadek wyczarował Polkę. – Prycha pod nosem. – Miał wyobraźnię, trzeba przyznać. To nawet zabawne. – Śmieje się cicho. – Słowianka. – Chichocze.

– To nie jest śmieszne. – Łypię na niego krzywo. – W Ameryce mieszka ponad miliard ludzi, a on wybrał akurat Polkę… Ciekawe, czy ta dziewczyna zna w ogóle angielski.

Sam kładzie na moim biurku teczkę i unosi znacząco brwi, dając mi do zrozumienia, że powinienem się z nią zapoznać. Zerkam na nią. Jest biała, niepozorna, ale na wierzchu podpisana jej imieniem i nazwiskiem, co momentalnie sprawia, że po nią sięgam. Kiedy do niej zaglądam, niemal nie oddycham. We wnętrzu znajduję stos kartek z różnymi informacjami o mojej przyszłej żonie. Dowiaduję się, że Amelia to bardzo uzdolniona projektantka mody, ma niesamowity zmysł fotograficzny, a od siedmiu lat jest również blogerką.

Dowiaduję się także, że wkrótce rusza z własną marką. Znajduję cały biznesplan dla marki „Werner”. Jestem pod wrażeniem, bo dziewczyna pomimo tak młodego wieku ma bardzo ambitne plany na przyszłość. Znalazła inwestora, który wyłoży grube miliony, by jej pomóc. No właśnie, ma mnóstwo planów i nie ma w nich informacji o ślubie. Czy ona jest świadoma sytuacji? O co w tym chodzi?

– A ona wie, że ma wyjść za mąż? Za mnie? – Zerkam spod brwi na przyjaciela. Nie mam pojęcia, skąd wyszarpał takie informacje, ale dlatego go zatrudniam. Jest dobry w zdobywaniu cennych danych.

– No i właśnie tu jest problem. Dziewczyna nie wie, ale prawdopodobnie się nie zgodzi. – Milknie na chwilę i patrzy mi w oczy bardzo poważnym wzrokiem. – Trzeba będzie ją trochę zachęcić.

To jest istne szaleństwo. Nie wiem, co dziadek sobie myślał, ale mógł mnie najpierw zapytać o zdanie. Już ja bym mu dobrze wytłumaczył, że ten pomysł jest bardzo głupi. A teraz wygląda na to, że zostałem w cwany sposób przyparty do muru.

– Co zamierzasz? – pyta Sam po chwili ciszy.

Co zamierzam? A co ja mogę w tym momencie zrobić? Jest tylko jedno rozsądne wyjście z tej sytuacji.

– Muszę coś wymyślić, by ją przekonać. Nie mam zamiaru dzielić się tą firmą z jakąś obcą kobietą. Zbyt długo przygotowywałem się do całkowitego przejęcia. A tak poza tym to majątek rodzinny. – Prycham. – Współwłasność to prawie jak małżeństwo, tyle że jeżeli się ożenię, to rozwiodę się za rok, a współwłaściciel zostanie ze mną do starości i jeszcze może mi narobić ogromnych problemów. Ślub to korzystniejsze rozwiązanie.

– Też tak uważam. Podejście biznesowe to najlepsze, co możesz teraz wybrać. Mam pewien pomysł, by ci w tym pomóc. Amelia się zgodzi – zapewnia mnie.

– Chcę wiedzieć, co wymyśliłeś?

Samuel potrafi bardzo dużo osiągnąć. Często też gra nieczysto. Chociaż w większości nie popieram jego metod i nie chcę ich znać, wiem, że nie są na tyle drastyczne, by kogoś skrzywdzić.

– Nie chcesz wiedzieć, ale sprawię, że zgodzi się zostać twoją żoną.

– Nie rób nic, co będzie niezgodne z prawem – mówię mu. – Nie chcemy mieć problemów.

– Oczywiście – odpowiada, ale w jego oku widzę błysk wyzwania. – Podziękujesz mi – dodaje jeszcze, po czym wychodzi.

Przez następnych sześć godzin myślę, a przede wszystkim próbuję ochłonąć. Gabinet oświetlają tylko mała lampka i blask włączonego ekranu.

Moja dłoń raz po raz zaciska się na diamentowej szklance ze złotym płynem. Przez cienkie dno czuję jego chłód. Moja stopa nerwowo podskakuje.

Amelia Werner.

Moja przyszła żona.

Czy ja jestem ją w stanie chociaż polubić? Ta cała sytuacja to raczej nie jej wina. Ale i tak jestem na nią zły, że wtargnęła w moje poukładane życie, nawet jeżeli nie ma z tym nic wspólnego. Chyba nie umiem nawet udawać sympatii. Będę musiał to po prostu jakoś przetrwać. Może będziemy siebie unikać na tyle, na ile się da. Cholera, to będzie koszmar.

Nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, że wkrótce ta kobieta będzie moją żoną, i to za sprawą dziadka, który przez całe życie wpajał mi, że obejmę jego stanowisko jako główny spadkobierca. Od małego kładł mi do głowy, że muszę się uczyć, jak prowadzić poważny biznes. Sprawił, że dzięki jego wiedzy i ciężkiej pracy jestem naprawdę dobry w tym, co robię. Jestem jednym z najlepszych. A teraz wycina mi taki numer.

Dziadek za życia nigdy nie wspomniał o ożenku. Ba! Mawiał wręcz, że miłość nie niesie szczęścia, tylko cierpienie. Że powinienem poczekać na kogoś, kto będzie gotowy na ślub z rozsądku.

Teraz rozumiem jego słowa, bo wygląda na to, że szykował dla mnie właśnie taki ślub. Znalazł jakąś Polkę, młodą dziewczynę, pełną pasji, mającą mnie uzupełnić. Ja nie mam smykałki do projektowania, tylko do interesów. Ona tak. Przeglądam jej prace i wiem, że ma ogromny talent. Właśnie takich ludzi szukamy na najwyższe stanowiska w W&P. Każdy jej projekt jest dopracowany w najmniejszym calu, tkaniny dobiera idealnie, a krojami potrafi wydobyć atuty sylwetki. Chociaż dziewczyna tworzy elegancką sztukę użytkową, zawsze dodaje trochę finezji.

Gdyby szukała u mnie pracy, z pewnością bym ją zatrudnił. Nie dziwię się, że chce otworzyć własny dom mody. Bez wątpienia osiągnie sukces. Jest dobra, naprawdę dobra.

A ja jestem wdzięczny Samowi, że zdradził mi treść testamentu przed oficjalnym odczytaniem. Jego brat jako notariusz dziadka wcale nie musiał tego robić. Jednak dzięki temu mogę się przygotować do tego dnia.

Nie rozumiem tylko jednej rzeczy. Jeżeli nie dojdzie do ślubu, W&P zostanie podzielone na nas dwoje. Na mnie i na Amelię. Dlaczego dziadek zechciał jej oddać pół swojego dorobku? Coś jeszcze musi się za tym kryć. Nie wierzę, że chodzi tylko o to, bym się ożenił. Kim tak naprawdę była dla niego Amelia? A może popadam już w obłęd? Może to jego rozsądny wybór? A może zrobił to dlatego, bym nie miał wyjścia i ożenił się z kimś, kto jego zdaniem sprawdzi się u mojego boku? Trzeba mu przyznać, że choć zagrał nieczysto, to bardzo skutecznie.

Wiem jedno. Muszę się ożenić, by zachować dom mody. To moje dziedzictwo i będę o nie walczyć.

To tylko rok.

Rok w małżeństwie.

Z piękną i utalentowaną kobietą, do której już jestem negatywnie nastawiony, bo zmusza się mnie do jej towarzystwa. I którą muszę jeszcze do tej farsy przekonać. Przeglądam jej zdjęcia i nie mogę oderwać wzroku, co mnie strasznie irytuje. Jest śliczna, o ciepłej urodzie i z bardzo kobiecym ciałem. Byłoby dla mnie lepiej, gdyby była zwyczajnie brzydka, ale niedoczekanie dziadka, że do czegoś pomiędzy nami dopuszczę. Nie dam mu tej satysfakcji.

II

Amelia

Wchodzę sprężystym krokiem do gabinetu mojego prawnika. Artur, młody, ale szalenie zdolny mężczyzna, od jakiegoś czasu zajmuje się moimi sprawami. Potrzebuję pomocy prawnej przy decyzjach oraz przy czytaniu i pisaniu umów, więc siłą rzeczy musiałam poszukać kogoś, komu można zaufać. Jego biuro ma najlepsze opinie w Warszawie, a na koncie spore osiągnięcia.

Kiedy staję przed jego biurkiem, wiem, że nie ma dla mnie dobrych wiadomości. W rozmowie telefonicznej powiedział jasno, że sprawa jest bardzo poważna. Nic jednak nie byłoby w stanie przygotować mnie na to, co właśnie słyszę z jego ust.

– Przykro mi, Amelio. Inwestor zrezygnował – mówi donośnym głosem w ramach przywitania i patrzy na mnie jak zbity pies, przełykając nerwowo ślinę, co nie pasuje do jego niskiego i silnego tonu głosu. Chce zachować pozory spokoju i pełny profesjonalizm, jednak nieskutecznie. Wie, że to dla mnie katastrofalna w skutkach sytuacja.

Patrzę na niego zdezorientowana, wyłapując sens tych dwóch słów. „Inwestor zrezygnował”. Czuję, jak moja głowa w szoku cofa się, co sprawia, że na mojej szyi powstaje podwójna broda, i nim zdaję sobie sprawę, zaczynam się śmiać. Kaskada śmiechu wypada z mojego gardła niczym zło wcielone i chyba naprawdę brzmi to upiornie, bo mecenas spogląda na mnie z przestrachem. Widzę w jego oczach zaskoczenie i dezorientację. On jest zdezorientowany? Co ja mam w takim razie powiedzieć?

Po chwili milknę tak nagle, jak nagle zaczęłam się śmiać, i rzucam mu poważne spojrzenie.

– Jak to: zrezygnował? – warczę przez zaciśnięte zęby i wstaję pełna gracji niczym dama, która przed chwilą wcale nie straciła panowania nad sobą. Opieram się dłońmi o jego biurko i wpatruję w niego groźnie, pełna waleczności. – Zrób coś z tym! Masz pilnować moich spraw!

Prawnik odpowiada spokojnie, patrząc mi w oczy, pewny tego, że nie mogę mu nic zarzucić. Wykonuje swoją pracę i jest w tym dobry.

– Nie da się nic zrobić. Jeszcze miał prawo zrezygnować i z niego skorzystał.

Prostuję się i obracam w kierunku wysokich okien gabinetu, po czym podchodzę do nich wolnym krokiem, widząc budzącą się do życia stolicę.

Strach – to jedno słowo opisuje to, co teraz czuję.

Strach, że mi się nie uda.

Strach przed negatywną opinią czytelników, którzy liczą na moją markę.

Strach przed nieznanym.

Strach przed kolejną walką o przyszłość.

– Szukaj dla mnie nowego wspólnika – mówię spokojnie po chwili namysłu, dumnie unosząc brodę. Nie odpuszczę. Nie dam się. Amelia Werner zawsze stawia na swoim. Dopina swego.

– To nie moja działka – oponuje. Jego błąd, że próbuje kłócić się ze mną w tym momencie. Wnerwia mnie przez to jeszcze bardziej, chociaż nie sądziłam, że to możliwe. Mam wrażenie, że moja głowa zaraz eksploduje z nadmiaru emocji.

– Teraz już tak. Masz czas do jutra, inaczej się pożegnamy! – rzucam gromkim głosem do Bogu ducha winnego człowieka i udaję się do wyjścia. Wychodząc, trzaskam drzwiami, by dodać grozy tej sytuacji. Futryny aż trzeszczą, a powietrze napędzane przez ten zamaszysty gest zrzuca papiery z biurka jego sekretarki. O tak, to jest chwila niczym z horroru. Ziścił się właśnie mój najgorszy sen. Asystentka patrzy na mnie karcąco. Pokazuję jej środkowy palec i znów śmieję się szyderczo, tak jak przed momentem w biurze Artura.

Z rozpaczy odbija mi palma.

Ja nigdy tak się nie zachowuję. To nie jest dla mnie normalne. Podobno ludzie tak mają, kiedy nie radzą sobie z sytuacją. A ja nawet jeszcze nie zaczęłam próbować sobie wyobrazić, jak mogę zaradzić temu wszystkiemu. Jestem w szoku…

…i jestem w czarnej dupie.

Wypadam z impetem przez obrotowe drzwi biurowca na zewnątrz. Do mojego nosa wdziera się zapach spalin, a ciało owiewa świeży i mroźny poranny wietrzyk. Poprawiam poły ocieplanego żakietu nerwowym szarpnięciem i idę prosto przed siebie, głośno stukając wysokimi szpilkami o chodnik. Idąc tutaj wcześniej, czułam się jak pani świata. Wiedziałam, że będę kimś. A teraz… Teraz, kiedy już wyszłam, jestem niczym Kopciuszek po balu i nawet modne ciuchy nie są w stanie mi pomóc. Nie zgubiłam pantofelka, by odnalazł mnie jakiś książę. Mam ochotę zapaść się pod ziemię albo napić czystej prosto z butelki. Może to by mi pomogło rozluźnić nerwy. Albo na chwilę zniknąć.

Wódka to nie jest żadne rozwiązanie – fukam na siebie w myślach. Alkohol wypruwa mózg i niszczy wszystko, co dobre, pozostawiając po sobie jedynie ludzką skorupę.

Krążę po mieście, próbując spuścić trochę pary. W pewnym momencie zaczynam nawet biec, sapiąc głośno i machając rękoma jak kukła. Szpilki sprawiają, że nogi w kostkach wyginają mi się, jakby były z gumy. Staję więc i podpieram się dłońmi o kolana, łapiąc haustami powietrze.

– Tak, połam się jeszcze, debilko – syczę do siebie, próbując wyrównać oddech.

Wszystko na nic.

Nadal jest do dupy.

Nagle zaczynam płakać na głos. Nikt nawet nie zwraca na mnie uwagi. Banda ludzi bez serca.

Muszę się wyżalić. Potrzebuję rozmowy. Tak, to dobra myśl. Wsuwam dłoń w kieszeń i wyjmuję telefon, by wybrać numer do jedynej osoby, która jest ze mną od lat. Do Anny, mojej serdecznej przyjaciółki.

– Aniu, możesz wpaść za chwilę do kawiarni? – mamroczę cicho.

– Mogę. Co się stało? – Oczywiście już wyczuła rozpacz w moim głosie. A jakżeby inaczej. Znów sprawdza się moja teoria, że Anna ma zamontowany w głowie radar na problemy. A może to po prostu rozpacz w moim głosie.

– Wszystko się stało – mówię łamiącym się głosem. – Zaraz ci wyślę adres – dodaję jeszcze i się rozłączam. Sama nawet nie wiem za dobrze, co to za okolica. Chyba gdzieś nad Wisłą. Szłam przed siebie od godziny, aż wylądowałam na jakimś nieznanym mi osiedlu. Chwytam telefon i włączam nawigację, by zorientować się w terenie.

Kiedy już w końcu siedzimy w małej, przytulnej kawiarni, moja przyjaciółka za wiele nie mówi. Sama jest wstrząśnięta, gdy dowiaduje się o rezygnacji rosyjskiego wspólnika Andreja Lebiediewa. Tyle czasu mnie wspierała, nic dziwnego, że jest mrukliwa.

– Osiągnę sukces! – Nagle mocno uderzam otwartą dłonią w stolik. Jakaś kobieta spogląda na mnie krzywo, a filiżanki pełne kawy podskakują jakby zszokowane moim zachowaniem i z oburzeniem stają na powrót nieruchomo. Mają rację, lepiej dla nich, by teraz siedziały cicho.

– Osiągniesz sukces! – powtarza twardo Anna niczym moje echo.

Wypuszczam powietrze z płuc i pełna rezygnacji chowam twarz w dłoniach, kręcąc przecząco głową. Moje marzenia sypnęły się niczym domek z kart. Łzy pieką mnie w oczy i za chwilę nie dam rady zatrzymać ich pod powiekami. Nie będę płakać, nie będę płakać – powtarzam w myślach niczym mantrę, ale ramiona i tak trzęsą mi się w głuchym szlochu, a łzy przeciskają przez powieki i palce.

– Hej, nie załamuj się – pociesza mnie cicho przyjaciółka, głaszcząc czule moje ramię. – Ile masz odłożonych pieniędzy?

Unoszę twarz i rozglądam się po kawiarni. Nie chcę, by ktokolwiek usłyszał naszą rozmowę. Oprócz mnie i Anny siedzi tu tylko starsza kobieta, która na szczęście zaczytana w porannej prasie nie wykazuje żadnego zainteresowania naszymi osobami. Kelner pochłonięty jest swoimi sprawami, a barista gdzieś zniknął. Warszawa o tej porze jest już w godzinach szczytu, więc to cud, że znalazłam tak spokojne miejsce, bym mogła wyrzucić z siebie to wszystko. Potrzebuję rozmowy. I… no cóż. Potrzebuję pieniędzy. W dużej ilości. I najlepiej od razu w amerykańskiej walucie.

– Ha! Może dwa procent potrzebnej kwoty. – Rozkładam bezradnie dłonie. – A to jest zaledwie kropelka w morzu potrzeb. By zainwestować w rozwój własnej marki, potrzebuję dużo więcej.

Opieram się o podłokietnik i zaczynam bębnić palcami o brzeg stolika. Filiżanki patrzą na mnie wystraszone. Mam ochotę rzucić nimi o ścianę i oglądać, jak rozpryskują się w drobny mak. Wiem jednak, że to mi nie pomoże.

Najpierw byłam zdezorientowana, kiedy mój prawnik przekazał mi tę „nowinę”, potem wściekła, że nic nie mógł na to poradzić, a następnie poczułam, jak cała waleczność ze mnie uchodzi, gdy błądziłam po ulicach miasta. Teraz znów wstępuje we mnie wściekłość, zabarwiona jest jednak ciekawością.

– To wszystko jest takie dziwne – rozmyślam głośno. – Jakby komuś zależało na tym, by ta umowa nie została podpisana. Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy i wszystko było dobrze. Coś z kieszeni, trochę kredytu i dodatkowa gotówka od inwestora załatwiłyby sprawę. A teraz? – wyliczam.

Anna upija łyk kawy w zamyśleniu. Dla niej też to wszystko jest podejrzane. Za wiele nie mówi, ale wiem, że jej myśli pędzą z prędkością światła. Myśli właśnie o tym co ja – nikt nie rezygnuje ot tak z pewnego planu zbicia majątku. Poprawia swoje lśniące rude włosy i chwyta serwetkę, po czym eleganckim ruchem ściera pianę mleczną z ust.

– Wiem, wiem. A dlaczego ten inwestor zrezygnował?

Zapatruję się w dal, szukając dobrej odpowiedzi. Jednak jaka jest prawda? Tego pewnie nigdy się nie dowiem.

– Nie wiem. Zrezygnował, tak po prostu. Bo jeszcze mógł – żalę się. – I teraz jestem w poważnej kropce. Nie mam aż takiej zdolności kredytowej. – Znów rozkładam ramiona w geście bezradności. Niedługo ten odruch wejdzie mi w nawyk.

Jestem blogerką modową. Znaną na świecie. Cenioną. Założyłam bloga w czasie, kiedy w Polsce blogosfera raczkowała. Ba, kiedy na świecie dopiero raczkowała. To mi pozwoliło się wybić i zacząć realizować marzenia. Ale co z tego? Kiedy zostajesz na lodzie z planami na budowę szwalni i sieci sklepów w kilku krajach, z własnym nazwiskiem w nazwie, zastanawiasz się: po co się w ogóle starać? Po co rozbudowywać swoje kanały, być dostępną dla czytelników, codziennie troszczyć się o ciekawe relacje na Instagramie? Po co kłuć sobie igłą palce, doskonaląc warsztat projektancki? Po co wyjeżdżać do pracy za granicę na rok jako młodziutka dziewczyna, by zarobić na studia? Po co zaliczyć magistra na piątkę z krawiectwa? Po co odkładać każdy możliwy grosz, rezygnując z wyjazdów i przyjemności? Po co?

Po to, by dowiedzieć się, że ktoś z ciebie i tak w końcu zrezygnuje. Że musisz liczyć sama na siebie. Życie jest brutalne. Jak sam się czegoś nie dorobisz, to nic nie osiągniesz.

– Boże, sama nie wiem już, co robić – mówię w zamyśleniu, bawiąc się brzegiem filiżanki. Machinalnie przysuwam talerzyk z kawałkiem ciasta należącym do przyjaciółki i zaczynam je jeść. Ale po chwili, gdy spostrzegam, co robię, odsuwam je z grymasem na twarzy. – Jezu… Przepraszam.

– Zamówię jeszcze jedno, smacznego. – Anna uśmiecha się ze współczuciem.

– Nie mogę tego zjeść, wiesz, że tyję od samego patrzenia na słodkie.

– Jedz, jest pyszne, z kremem cukierkowym. Poczujesz się lepiej od odrobiny słodyczy. – Przyjaciółka zabiera mi łyżeczkę, nabiera odrobinę ciasta i wsuwa je do ust. Przewraca oczami w zachwycie i mruczy niczym kociak.

Milkniemy, widząc, jak siedząca niedaleko babcinka unosi się i kieruje ku wyjściu. Kobieta jest grubo po siedemdziesiątce, a figurę ma lepszą niż niejedna trzydziestolatka. Do tego dołóż elegancką garsonkę i stosowny makijaż i możesz zapragnąć, by w jej wieku wyglądać podobnie. Mogę taka być za kilkadziesiąt lat, ale przy moich nerwach dostanę zawału krótko po trzydziestce.

– Amelia – mówi konspiracyjnie Anna.

– Tak? – Przenoszę na nią szklany wzrok.

– Prasówka.

Rzuca mi na stolik gazetę pozostawioną przez babcię i mruga tajemniczo.

Zerkam na pierwszą stronę i od razu zauważam artykuł ze świata mody.

Matthew Pac, 35-letni spadkobierca majątku opiewającego na miliardy dolarów, licznych posiadłości i rodzinnego luksusowego domu mody W&P, prawdopodobnie niebawem zniknie z listy kawalerów do wzięcia. Krążą pogłoski, że ten nieziemsko przystojny mężczyzna musi znaleźć żonę, by spełnić warunek odbioru testamentu. William Pac, 98-letni właściciel majątku i jednocześnie dziadek wyżej wspomnianego mężczyzny, po śmierci pozostawił wszystko w rękach wnuka, pod warunkiem, że ten się ożeni. Jesteśmy bardzo ciekawi, jaka piękność stanie u jego boku.

Wzdycham z irytacją. We wszystkim znajdą sensację, hieny jedne… A jak nie, to sobie ją wymyślą. Trzeba jednak przyznać, że jest w tym rzecz, którą napisali szczerze – młody Pac jest bardzo przystojny.

– To niesprawiedliwe, że ten facet wygląda aż tak dobrze. Jakby nie wystarczyło, że odnosi takie sukcesy, to on jeszcze musi wyglądać jak kobiece marzenie – zachwyca się Anna. Widzę uwielbienie w jej oczach. Uśmiecham się pod nosem, ostatni raz zerkając na jego fotografię.

Obie jesteśmy fankami Matthew Paca. To najprzystojniejszy mężczyzna w świecie mody i każda młoda kobieta zna go z telewizji czy internetu, niezależnie od tego, czy ceni jego markę odzieży, czy nie. Facet znajduje się w czołówce najatrakcyjniejszych mężczyzn świata i wszyscy o nim rozprawiają: portale plotkarskie, cały Instagram i TikTok, a do tego prowadzi luksusową markę, która wyznacza trendy na całym świecie. Nie da się minąć go obojętnie.

Anna uśmiecha się szelmowsko pod nosem i odstawia pusty talerzyk z głośnym szurnięciem.

– Rozkładałabym nogi przed nim, nawet gdyby mnie nie chciał, licząc na to, że jednak się skusi. I chętnie bym go poślubiła, gdyby mnie o to poprosił.

Śmieję się, słysząc jej wyznanie.

– To z pewnością tylko plotki. Wiesz, że ludzie dla sensacji potrafią wiele zmyślić. – Unoszę brew i kręcę głową, widząc jej entuzjazm.

– Muszę poszukać więcej informacji. Sama przyznaj, że w każdej historii jest ziarenko prawdy.

Wzdycham i kręcę głową.

– Jeżeli chcesz, to szukaj. Mojego problemu to jednak nie rozwiąże.

Nie zamierzam teraz tracić czasu na nieznajomego, choć cholernie seksownego człowieka, któremu dziadek zapisał dom mody w spadku. Po co się dobijać? Ja na wszystko muszę zarobić własną pracą. Nie mam bogatego dziadka ani tym bardziej nikogo, kto chciałby zapisać mi choćby sto złotych w spadku. Mam za to schorowaną mamę, którą wspomagam finansowo, i muszę zarobić nie tylko na siebie, ale i na jej leki.

Anka zaczyna się śmiać, jakby wpadła na jakiś szalony pomysł.

– Ale zobacz – mówi, wertując jednocześnie Google w telefonie – w mediach aż huczy od plotek na temat testamentu. Podobno staremu zależało, by Matthew się ożenił, i rzekomo to jest warunek odbioru testamentu. Gdyby to była prawda, to mogłabyś mu zaproponować ożenek w zamian za zyski finansowe. Pasowalibyście do siebie.

– Nigdy nie wzięłabym ślubu dla kasy – wzdycham i znów podnoszę filiżankę do ust niczym w toaście, by łyknąć resztę kawy. – Mam swoje zasady. Poza tym o czym ty w ogóle do mnie mówisz? Chciałam ci się wyżalić, a nie… – Urywam, nie komentując dalej jej paplaniny, bo mogłaby się pogniewać.

– Wiesz – zaczyna i wiem, że zaraz powie coś głupiego. – Ja naprawdę bym mu nie odmówiła, gdyby poprosił mnie o rękę. Nie mówię tego w żartach.

Parskam. Cała Anna.

– On podobno lubi takie szczupłe dziewczyny jak ty, więc masz szansę. Ja z moją figurą Jennifer Lopez zgniotłabym mu wacka, więc skończmy już ten temat.

– Pfff… Wysoki jest. Metr dziewięćdziesiąt przekłada się chyba na długość sprzętu, no nie?

– No nie wiem – odpowiadam sceptycznie, rzucając jej poirytowane spojrzenie.

Podczas kiedy ja mam problem, ona bredzi jak potłuczona:

– Ale ja wiem. Moja teoria zawsze się sprawdza. Wiem, jak to sprawdzić bez zaglądania w spodnie. – Zbliża się do mojego ucha i rozgląda po kawiarni.

– Jak? – Czekam na tę tajemnicę, która wisi na jej wargach jeszcze niewypowiedziana. Wiem, że powie coś mocnego. I chociaż plecie trzy po trzy, to muszę przyznać, że trochę rozproszyła te złe emocje, które się we mnie kotłowały.

– Zawsze mierz kciuka i pomnóż razy trzy. To ci da wielkość penisa – zapewnia mnie, figlarnie się uśmiechając. Jej rude włosy falują przy każdym ruchu, zwracając uwagę kelnera, który patrzy w nią jak w obrazek. Zastanawiam się, czy usłyszał jej przemowę.

– Nie wiem, dlaczego ja wciąż się z tobą zadaję. – Śmieję się autentycznie, po raz pierwszy dzisiaj. Skąd ona to bierze?

– Wiem, że marny ze mnie doradca, więc chociaż żartem mogę jakoś cię wesprzeć. – W końcu poważnieje. – Nie mam pojęcia, co ci doradzić. To bardzo trudna sprawa. Wpadnij wieczorem do mnie, dobrze? Może zrobimy sobie jakiegoś drinka na rozluźnienie. Powinnaś to porządnie odespać i spojrzeć na wszystko z perspektywy dłuższego czasu. Teraz, na świeżo wszystko wygląda okropnie.

– Zdzwonimy się – odpowiadam wymijająco, bo nie zamierzam topić smutków, i wpatruję się w okno wychodzące na ulicę. Ludzie się spieszą. Jedni idą z minami wskazującymi na smutek, inni są radośni. Każdy z własnymi troskami i problemami. Ale żaden z pewnością nie został wyrolowany dzisiaj na grube miliony.

III

Amelia

Wsypuję do kubka czarną zmieloną kawę i zalewam ją wrzątkiem. Kupiłam ekspres, ale go nie używam. W szkole średniej nauczyłam się pić kawę z fusami i tak mi zostało. Pomyśleć, że my, Polacy, jesteśmy jednym z niewielu narodów, który wciąż jeszcze pija taki napar. W Hiszpanii czy we Włoszech ludzie mają kawiarki indukcyjne, wyglądające jak małe czajniczki, które służą do zaparzania kawy, i codziennie za ich pomocą zaparzają w bardzo tani sposób prawdziwe espresso. Ale my nie. Jeżeli nas nie stać na ekspres, przeważnie parzymy fusy w szklance. Gdy byłam nastolatką, to nawet te fusy zjadałam. Teraz biorę je do peelingu, więc mam chociaż wytłumaczenie dla swojego zachowania. Ale to nie jest istotne. Ważne jest to, że kawa mnie pobudza i sprawia, że jakoś funkcjonuję. Jeszcze.

Od kilku dni wyglądam jak menel. Przetłuszczone włosy, rozmemłany szlafrok, zarośnięte nogi. Patrzę sama na siebie z niesmakiem. Nie poszłabym ze sobą do łóżka. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek tak się zapuściła.

Upijam łyk kawy, przypominając sobie, że ja przecież piję kawę z mlekiem. Ale nie mam mleka, bo nie kupiłam. Mam za to syf w mieszkaniu. Przejeżdżam wzrokiem po plamach na kafelkach i stercie prania, które czeka, aż je wyprasuję. Naprawdę mam bajzel… Wzdycham ciężko. Będę musiała posprzątać.

Od kilku dni siedzę w mieszkaniu zaryglowana na cztery spusty, nie sprawdzam maili i nie odbieram telefonów. Zamawiam tylko jedzenie na wynos i zażeram swoje smutki. Moje życie rozsypało się na kawałeczki wraz z informacją, że inwestor zrezygnował. Mój niedoszły wspólnik nie miał nawet czelności powiedzieć mi tego w twarz.

Na dworze jest mróz. Aż strach wyglądać na balkon, a drzwi wejściowe otwieram tylko wtedy, kiedy muszę, czyli aby odebrać jedzenie lub pocztę.

A mówiąc o poczcie. Spoglądam na dużą tekturową kopertę, którą przedwczoraj przyniósł mi kurier. Musiałam potwierdzić dowodem osobistym jej odbiór. Dostałam list z W&P, przyszedł z samego Nowego Jorku. Ha, dobre sobie, nawet nie otwieram, bo wiem, że nie znajdę tam nic innego jak tylko odmowę współpracy. Jakiś czas temu zgłosiłam się do ich nowej kampanii reklamowej. Po co się dołować? Może od razu wyrzucę to do kosza?

Podchodzę do półki na listy i chwytam tę przesyłkę w ramach demonstracji buntu. Człapię do kuchni i kiedy już chcę ją wrzucić do kubła, mam wrażenie, że koperta pali mnie w dłoń. Coś podobnego! Spoglądam na nią srogo – jakieś dziwne fluidy mi wysyła, franca jedna. Zdenerwowana warczę jak pies i mnę ją w dłoniach, aż rozdzieram gruby papier. Zdaję sobie sprawę, że wyżywanie się na rzeczach materialnych nie jest dobrą formą terapii na zszargane nerwy, ale jestem tak rozbita, że zachowywanie się jak wariatka przychodzi mi całkowicie naturalnie i wcale się tym nie przejmuję.

Ze sztywnej koperty wysypują się na podłogę dokumenty… No pięknie, teraz jeszcze narobiłam sobie większego bałaganu. Wzruszam ramionami i patrzę na to z niesmakiem. Kątem oka zauważam bilet lotniczy. Na dzisiaj. Dokładnie za cztery godziny mam lot do Nowego Jorku. Co jest, do jasnego wafla?

Pospiesznie podchodzę do rozsypanych dokumentów, zbieram i wygładzam je. I czytam. Po angielsku.

Szanowna pani Amelio,

jako notariusz pana Williama Paca pragnę poinformować panią o odczytaniu testamentu, które odbędzie się 16.01.2022 w rodzinnej rezydencji. Jak się pani domyśla, informacja ta zostaje do pani wysłana, gdyż Matthew Pac oraz pani jesteście jedynymi spadkobiercami majątku zmarłego. W kopercie załączam potrzebny bilet lotniczy na pani nazwisko, wizę, niezbędne dane kontaktowe i adresowe oraz według woli zmarłego zaproszenie do jego rodzinnego domu na ten czas.

Bardzo proszę o potwierdzenie przybycia, gdyż jest to szalenie ważne dla dobra całej sprawy.

Z wyrazami szacunku

Aaron Willson

Że, kurwa, co? Robię tak wielkie oczy, aż bolą mnie oczodoły. Spoglądam w szoku na numer kontaktowy.

Nie wierzę w to, co czytam.

To chyba jakaś pomyłka.

Albo ponury żart.

Przeglądam to wszystko kilka razy i nadal nie ufam własnym oczom. Na bilecie lotniczym widnieją moje dane, więc to nie może być pomyłka. Jednak nic z tego nie rozumiem. Jak to możliwe, że TEN William Pac, ten, który ma jedną z najwyżej postawionych marek na świecie, zaznaczył mnie w testamencie? Przecież to nawet nie jest logiczne.

Jestem skołowana do tego stopnia, że siedzę rozkraczona na podłodze, otwieram i zamykam usta, nie wiedząc, co mam zrobić. Wyglądam teraz niczym karp przed Bożym Narodzeniem. I chyba też tak się czuję. Ja, Amelia Werner, całkowicie obca mu osoba, zostałam zaznaczona w jego testamencie tuż obok boskiego Matthew.

Przełykam ślinę i jeszcze raz wertuję wszystkie dokumenty, pełna obaw i niedowierzania. Fukam raz po raz i rozkładam dłonie. Jeżeli ktoś podrobił te papiery, to naprawdę dobrze się postarał, bo wygląda na to, że faktycznie przyleciały z Nowego Jorku.

Muszę sprawdzić ich autentyczność. Przecież nie polecę na drugi koniec świata, łudząc się, że to prawda. Chwytam za telefon, by zadzwonić do Artura. Trochę mi głupio po tym, jak go potraktowałam, ale jest jedyną osobą, która może mi coś podpowiedzieć.

Pół godziny później Artur jest już u mnie. Chyba wyczuł interes, a może po prostu miał czas. Ledwie zdążyłam wziąć prysznic, więc tak szybkie przybycie mnie zaskakuje. Na szczęście nie reaguje na bałagan w moim mieszkaniu.

– Amelio, pokaż, co tam masz – mówi natomiast i mimowolnie zagląda w rozchylone poły szlafroka, pod którym nie mam zupełnie nic, przez co odczuwam skrępowanie.

Spoglądam na niego krzywo i podaję mu wszystko, co otrzymałam.

Artur przegląda w zamyśleniu papiery, mówi, że musi je zweryfikować i chwilę to potrwa. Korzystam więc z okazji i idę spakować najpotrzebniejsze rzeczy. To może i szaleństwo, ale mam zamiar zacząć się szykować. Jeżeli to prawda, nie ma czasu na zwłokę.

Kilkanaście minut później już spakowana wyglądam z sypialni i widzę, że Artur wciąż rozmawia przez telefon po angielsku. Jest ożywiony i zaniepokojony, co można zauważyć w mowie jego ciała. W ręku ściska klucze od samochodu, aż bieleją mu knykcie. Krąży po pomieszczeniu nerwowym krokiem.

Wchodzę do salonu, siadam na brązowej kanapie z zamszu. Artur pokazuje mi palcem, że potrzebuje jeszcze minutki, i po chwili kończy rozmowę.

– Czego się dowiedziałeś?

– Spadek jest autentyczny, jesteś do niego wpisana. Nie znam treści, do otwarcia testamentu jest poufna. Nie chcieli udzielić mi żadnych informacji – odpowiada gniewnie. – Gdybym miał czas, poleciałbym z tobą. Nie podoba mi się to wszystko, skoro nie znasz tych ludzi osobiście. Pamiętaj, by w razie potrzeby dzwonić. Dobrze? – Patrzy mi uważnie w oczy i czeka, aż potwierdzę, że zrozumiałam.

– Tak.

– Musisz na siebie bardzo uważać. – Rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie. – Ktoś będzie na ciebie czekać na lotnisku i zawiezie cię do rezydencji Paców. Powinnaś już teraz zamówić sobie lot powrotny, byś nie koczowała na lotnisku. Bilet niestety jest tylko w jedną stronę.

– Przydadzą mi się wakacje, więc wynajmę sobie na kilka dni jakiś hotel i zwiedzę to miasto. Dzięki za wszystko – szepcę skonsternowana i czekam, aż się zbierze, by wyjść.

– Zabukuj lot, koniecznie – mówi, po czym zostawia mnie samą.

Po ponad dziewięciu godzinach lotu samolot ląduje na płycie lotniska w Nowym Jorku, pokonawszy trasę prawie siedmiu tysięcy kilometrów. Jest popołudnie, a mimo to jestem bardzo zmęczona, bo mój organizm funkcjonuje tak, jakby była już godzina dwudziesta trzecia. Cofanie się czasu wcale nie jest przyjemne. Pociesza mnie myśl, że kiedy wrócę do domu, to będzie odwrotnie.

Idę na salę przylotów, odbieram walizkę oraz wypatruję kogoś, kto rzekomo ma tutaj na mnie czekać. Po upływie dwudziestu minut zaczynam się coraz bardziej denerwować, bo znajduję się tu zupełnie sama, z dala od domu, na jednym z największych lotnisk świata, i mam wrażenie, że mnie zostawiono na pastwę losu. Moje szczęście, że znam tutejszy język perfekcyjnie, bo mieszkałam przez rok w Londynie, do tego moja matka od małego pilnowała, bym znała ten język, więc wiem, że sobie poradzę.

– Przepraszam. – W momencie, kiedy mam już odejść, by szukać jakiegoś hotelu, zwraca się do mnie po angielsku starszy mężczyzna, odziany w schludny, granatowy garnitur, pasującą do niego czapkę oraz białe rękawiczki. Wygląda jak kierowca jakiegoś pałacu. Spoglądam na niego z rezerwą i unoszę brwi, czekając, aż powie coś więcej.

– O co chodzi? – ponaglam go, płynnie wchodząc w tryb mówienia poprawną angielszczyzną.

– Panienka Werner? – pyta, a ja kiwam głową, by potwierdzić. Mężczyzna pochyla głowę w geście powitania i kontynuuje: – Cieszę się, że udało mi się w końcu panienkę znaleźć. Przepraszam za to, że musiała panienka czekać. Jestem kierowcą pana Matthew. Mam panią odebrać i zawieźć do rezydencji – odpowiada i schyla się, by ująć mój bagaż. – Wezmę pani walizki.

Przełykam ślinę i rozglądam się wokoło, sprawdzając, czy nie stoi jeszcze jakiś inny mężczyzna z tabliczką, na której wypisane jest moje nazwisko. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie jestem wystraszona. Boję się okrutnie, bo czuję, jakbym nie miała wpływu na kolejne wydarzenia. A co, jeżeli mnie porwą? To wszystko dzieje się szybko i jest tak nierealne, jakbym wskoczyła do fabuły jakieś książki, a teraz modne są w nich te wszystkie przetrzymywania. Ale moje obawy raczej nie okażą się słuszne. Takie rzeczy nie spotykają normalnych ludzi.

W końcu uśmiecham się do szofera i postanawiam z nim pójść. Raz kozie śmierć. Już za późno, by uciekać.

– Dziękuję.

Ściskając mocno w kieszeni telefon, który daje mi pozory bezpieczeństwa w tej sytuacji, idę za obcym człowiekiem. Gdy w końcu wydostajemy się z labiryntu pełnego cudzoziemców, jestem cała poobijana. To miasto zdecydowanie jest przeludnione. Winda wiezie nas na poziom parkingów, gdzie wsiadamy do luksusowego mercedesa pokrytego czarnym matowym lakierem.

Mknąc ulicami Nowego Jorku, mam okazję popatrzeć przez przyciemniane szyby na to, co dzieje się w tym cudownym i dalekim miejscu, z zachwytem wymalowanym na zmęczonej twarzy. Nie jestem osobą, która nigdy nie była poza granicami kraju. Często wyjeżdżałam na różnego rodzaju przedsięwzięcia, nie tylko do Paryża czy Mediolanu, jednak pierwszy raz jestem w tym miejscu. Nowy Jork, miasto, gdzie mieszka znacznie więcej ludzi niż w Warszawie, wita mnie korkami i drapaczami chmur, spalinami, gwarem rozmów oraz lawiną turystów. Słynne żółte taksówki trąbią co chwilę, słychać także odgłos pędzącej karetki pogotowia, a zapach z przydrożnych budek z fast foodami wpada przez uchylone lekko okno, drażniąc mój i tak już głodny żołądek. Jest chłodny dzień. Cieszy mnie to, że klimat tutaj jest taki sam jak w Polsce i obecnie jest zima. Zmiana aury na kilka dni zawsze działa na mnie bardzo niekorzystnie, co potem muszę odchorowywać, a już wystarczy, że jet lag nie będzie miał dla mnie litości.

Zerkam na skupionego na swej pracy kierowcę. Jestem ciekawa, jak długo jeszcze pojedziemy, jednak postanawiam milczeć. Jestem też coraz bardziej ciekawa kolejnych wydarzeń. I nie chodzi o spadek – szczerze mówiąc, wiem, że to nic poważnego. Jestem zaaferowana tym, że osobiście poznam najseksowniejszego faceta, jakiego widziały tabloidy. Nigdy nawet nie miałam śmiałości wyobrażać sobie, że kiedyś go poznam, a teraz będę jego gościem. Ciekawe, czy w realu wygląda tak samo przystojnie, czy może to tylko dzieło Photoshopa. Nie zdziwiłabym się, gdybym ujrzała niskiego, zmęczonego życiem faceta. Pamiętam bardzo dobrze aferę z Kate Winslet – przerobiono ją tak, że własna rodzina miała problem z jej rozpoznaniem. Mogę więc zastać różne rzeczy.

Wyjmuję z podręcznej torebki kosmetyczkę i przeglądam się w lusterku. Makijaż wygląda nienagannie. Odświeżyłam się i przebrałam na lotnisku, więc zamiast szarych dresów mam na sobie zieloną sukienkę z golfem, która przylega do mojego ciała jak druga skóra i jest bardzo elegancka. Na stopy wsunęłam delikatne botki na obcasie, a jasne włosy rozpuściłam, by spływały miękko na moje ramiona, do tego założyłam beret. Na wierzch narzuciłam stylowy wełniany płaszcz.

Samochód zatrzymuje się tuż przed ogromną kutą bramą z napisem „Pac” u samej jej góry. Całość otwiera się automatycznie. Wychylam głowę, kiedy mijamy wjazd, by lepiej widzieć to, co znajduje się przede mną. Zauważam tylko długą dróżkę wykładaną kamieniem, połacie pożółkłej teraz trawy, przykryte delikatną warstwą śniegu, i dużo drzew. Reszta ginie w mroku wieczoru. Staję się coraz bardziej sceptyczna i odwracam głowę, by spojrzeć na bramę. Nie było tam napisu „Auschwitz”, prawda?

Jednak im dłużej jadę, tym lepiej widzę oświetlony dom – wielki, wyniosły i niczym z filmu Kevin sam w domu – okna są przetykane szprosami, widzę portyk z białymi kolumnami przy wejściu, a całość otynkowana jest na jasny kolor. W tym domu musi się mieścić ze czterdzieści pokoi. Zerkam wyżej i zauważam, że budynek ma poddasze, prawdopodobnie także użytkowe. Żałuję, że jest już ciemno, bo nie widzę dokładnie detali.

Kiedy zatrzymujemy się na podjeździe, kierowca otwiera mi drzwi i podaje dłoń, by pomóc wysiąść. Stawiam stopy obute w szpilki na eleganckim podjeździe z fontanną i zielonymi, schludnie przyciętymi żywopłotami z iglaków. Zaczynam się zastanawiać: co ja tutaj, do jasnej anielki, robię? To zupełnie nie mój świat. Jestem tylko blogerką i początkującą projektantką mody, która ma problemy ze znalezieniem partnera biznesowego, a nie wysoko postawioną osobą, która obraca się w takich sferach. Wysiadam jednak z gracją i pozwalam się zaprowadzić ku wejściu. Obserwuję wszystko bardzo uważnie i pomimo zmęczenia rejestruję każdy odgłos, zapach, a także ruch. Mroźny wiatr lekko wieje, a niska temperatura zaznacza smugą mój oddech. Gdzieś w oddali słychać miejski harmider.

Drzwi uchylają się z cichym kliknięciem i ukazuje się w nich starsza kobieta o sympatycznych rysach twarzy, ubrana w fartuszek podobny do tych, które widziałam w telenowelach za dzieciaka.

– Dobry wieczór – wita mnie z uśmiechem.

– Dobry wieczór – odpowiadam równie życzliwie.

– Proszę wejść, panienko Werner. To zaszczyt gościć panienki osobę – mówi, a ja patrzę na nią zaskoczona tym niemal królewskim powitaniem. – Jest pani honorowym gościem świętej pamięci Williama, dlatego proszę, by czuła się tutaj panienka jak u siebie – kontynuuje i delikatnie się kłania niczym Chińczyk do herbaty.

Moja mina musi być bezcenna, gdy mruczę, mając jedno oko bardziej otwarte od drugiego.

– Heh – odpowiadam. Popis inteligencji zaliczony. Kręcę głową i poważnieję, przywołując się do porządku. – Dziękuję pani – poprawiam się szybko.

Coraz bardziej zmieszana, zaczynam nerwowo rozglądać się po domu. Może to ukryta kamera? Co ja tutaj robię? Gdzie jest młody Pac? I jaki, kurde, honorowy gość? Przecież nie byliśmy z Williamem kumplami. Co ten stary za leki brał?

– Proszę pozwolić za mną, zaprowadzę panienkę do jej pokoju. Za chwilę wróci z biura pan Matthew i będzie na panienkę oczekiwać w jadalni. To po lewej stronie. – Pokazuje mi pomieszczenia i prowadzi dalej.

– Boże – szepcę sama do siebie po polsku i zakrywam usta, by stłumić chichot.

Znowu uderza we mnie nierealność tej sytuacji. To jest tak niespotykane, aż śmieszne. Wciąż nie dowierzam, że tutaj jestem, i za cholerę nie rozumiem dlaczego. Poważnieję jednak, gdy kobieta zerka na mnie z niezrozumieniem.

– Zejdę niebawem – uspokajam ją.

Korzystając z okazji, przyglądam się każdemu pomieszczeniu, chociaż tylko przez krótką chwilkę. Dom jest fenomenalny. Taki, o jakim marzy każda młoda Polka. No, może nie o takim wielkim, ale z pewnością o tak urządzonym, bo jest utrzymany w stylu angielskim. Na ścianach przy podłodze i nad sufitem widać białe gzymsy, ściany są koloru szarego, kremowego lub białego, a podłogi w całym domu pokryte są najwyższej jakości dębem. Zielone rośliny zdobią pomieszczenia, uzupełniając całość. Wszystko jest niebywale imponujące i muszę przypominać sobie, by zamykać usta. W powietrzu unosi się zapach czystości i środka do pielęgnacji drewna.

Kiedy w końcu trafiam do swojego pokoju, orientuję się, że to nie jest zwykły pokój, lecz apartament. Siadam na miękkim łożu, starając się opanować nerwy i zachwyt nad tym miejscem, bo chociaż rezydencja została wybudowana przed wieloma laty, wzbudza we mnie niemałe uznanie.

Wszystko jest tutaj takie bajeczne. Tak jak i mój apartament – elegancki, wygodny i bardzo przytulny. Dotykam czarnej pościeli z jedwabiu i wstaję, by przejść do łazienki. A wtedy uderza mnie ogrom złota. Wanna na złotych nóżkach, pozłacane kafelki, złote ramy lustra, nawet ręczniki zostały wykończone złotą nitką. To miejsce musi być wyceniane na prawdziwą fortunę.

Po pobieżnym przeglądzie mojego pokoju wychodzę, kierując się w stronę jadalni. Nie potrafię usiedzieć na miejscu, chociaż minęło dopiero dziesięć minut.

Staram się być cicho, mimo to ku mojemu zaskoczeniu drewniana podłoga wydaje z każdym krokiem skrzypnięcie, sygnalizując moje ruchy innym domownikom. Schodzę na dół i przechodzę przez ogromny hall. Niestety w jadalni nie ma nikogo. Podchodzę do dużego stołu z drewnianym blatem i białymi, fikuśnymi nogami, po czym spoglądam za okno, poprzez delikatną firanę, by spojrzeć na wypielęgnowany ogród.

Po chwili słyszę za sobą kroki i ciche, aczkolwiek elektryzujące chrząknięcie. Moje serce gubi na krótko rytm. Uchylam wargi, by mi się lepiej oddychało, bo zasycha mi w gardle. Wiem, że to on. Bo zapach jego perfum wpada do mojego nosa, sprawiając, że moje libido budzi się do życia. Odwracam się powoli w kierunku mężczyzny, który stoi dwa metry za mną.

Trafiam prosto w przeszywające, czujne spojrzenie granatowych jak wzburzone morze oczu i zamieram. Po chwili jednak jego wzrok zaczyna wędrować po mojej sylwetce, jakby mężczyzna chciał mnie dokładnie obejrzeć.

To naprawdę jest on. I niech mnie diabli. Wygląda lepiej niż na fotografiach.

Lustruję go od głowy po stopy. Zauważam ciemne, gęste, lśniące włosy, w które momentalnie mam ochotę zanurzyć dłoń. Wydatne rozchylone wargi – nieprzesadnie pełne, ale cholernie kuszące, proszące o to, by je pocałować. Dostrzegam też prosty nos i kilkudniowy zarost na żuchwie. Ma szerokie ramiona i masywne przedramiona, na których leży idealnie skrojona koszula. Widzę umięśnione, ale w idealny sposób, rozstawione lekko nogi, a na nich ciemne spodnie od garnituru szytego na miarę.

Tabloidy kłamią. To nie jest najprzystojniejszy facet na ziemi. To piękna bestia, przystojniejsza niż sam diabeł, z której wylewa się charyzma, seksualna energia i dla której tracę w tym momencie głowę.

– Matthew Pac – przedstawia się, a jego niski i lekko chrapliwy głos spływa do moich uszu niczym najlepszej jakości muzyka. Wygląda i brzmi bardzo seksownie. I wygląda tak młodo, pomimo dzielących nas dziesięciu lat.

Urzeczona ujmuję jego dużą dłoń, którą wyciąga ku mnie w geście powitania, i przytrzymuję. Nie przeskakuje pomiędzy nami żaden ładunek elektryczny niczym w bajce o miłości na całe życie, za to odczuwam prawdziwą więź. Czuję się tak, jakbym już go kiedyś poznała. Jakby był moją bratnią duszą. Jakby łączyło nas niewidzialne ogniwo. Co jest przecież niedorzeczne.

– Amelia Werner – odpowiadam, unosząc usta w uśmiechu, i puszczam jego dłoń, czując w swojej nagłą pustkę.

IV

Matthew

Dziewczyna puszcza moją dłoń i uśmiecha się w tak rozbrajający sposób, że wywołuje niespodziewane dreszcze na moim karku. A to mnie alarmuje. Nie podoba mi się reakcja mojego organizmu. Wmawiam sobie, że muszę podchodzić do Amelii z dystansem, chłodem i opanowaniem, jednak kiedy uśmiecha się w ten niewinny, a jednocześnie kuszący sposób, nie potrafię nie oddać uśmiechu. To reakcja łańcuchowa – skoro ona się uśmiecha, wygląda na to, że ja też. Co jest grane?

– Usiądź, proszę – proponuję i przechodzę obok, by odsunąć dla mojego gościa krzesło. Woń dziewczęcego, delikatnego, kwiatowego zapachu dociera do mojego nosa. Złości mnie to, że zwracam uwagę na taki detal. Ale jestem zaintrygowany, więc to raczej naturalna ciekawość.

Gdy siada, nie mogę się powstrzymać i nim podchodzę do drugiej strony stołu, jeszcze raz zerkam na jej smukłe plecy i kobiece kształty. Zielona sukienka opina jej sylwetkę dokładnie, dzięki czemu mam doskonały widok na linię jej ciała. Tyle dobrego w tym wszystkim, że moja przyszła żona jest bardzo atrakcyjna i będzie dobrze prezentować się u mojego boku.

Amelia wpatruje się we mnie wyczekująco, gdy siadam naprzeciwko niej. Wciąż ją oceniam i badam jej wygląd. Ma ciekawą barwę oczu. Są intensywnie brązowe, wyraziste, a rąbek tęczówki jest czarny. Biją z nich inteligencja i żywiołowość, ale także ciepło. Patrzymy na siebie chwilę w milczeniu. Zimne spojrzenie zderza się z ciepłym. Ja patrzę na moją przyszłą żonę, piękną i kobiecą. A kogo ona widzi?

– Chciałabym, by pan wiedział, że przykro mi z powodu straty dziadka. – Milknie, a na jej ustach znów pojawia się ten rozbrajający uśmiech. – Przyjechałam tutaj, chociaż sama nie bardzo wiem dlaczego. Mógłby mi pan powiedzieć o tym wszystkim coś więcej? Ten testament…

– Darujmy sobie te formalne zwroty. Nie ma między nami aż takiej różnicy wieku, byśmy odnosili się do siebie na pan, pani, dobrze? – Składam palce jak do pacierza, kiedy ona kiwa jakby z ulgą, i obmyślam na prędko, jak jej wytłumaczyć obecny stan rzeczy. Na szczerość jest za wcześnie. To tajemnica, której ja sam nie mam prawa jeszcze znać. Ale coś muszę jej dać. – Nie jestem pewny, o co chodzi, bo nie znam treści testamentu. Jest zamknięty do jutra. Sam nie wiedziałem, że dziadek jakikolwiek spisał. Dla mnie to także duże zaskoczenie – mówię wolno, ważąc każde słowo. – Sądzę, że dziadek był w jakiś sposób zafascynowany twoją twórczością, stąd zapis.

Dziewczyna milczy, ale widzę w jej oczach zmieszanie.

– Dziwne – mówi krótko.

Poprawiam się na krześle, starając się ją lepiej poznać, a to spotkanie to doskonała ku temu okazja.

– Dlaczego tak uważasz? Jesteś niezwykle utalentowaną początkującą projektantką. Przeglądałem niektóre twoje projekty i gołym okiem widać drzemiący w tobie potencjał. Dziadek zapewne chciałby, byś miała jakiś wkład w budowanie jego marki. Zawsze wyszukiwał młode talenty, więc nie zdziwię się, jeżeli chodzi właśnie o to.

Amelia zaczyna się śmiać. Nie jest to śmiech kpiący. Jest to śmiech bezradnej osoby, która nie wie, co robić. Ale jest też niezwykle seksowny, gdyż dźwięki wydobywają się z głębi jej gardła i działają na mnie pobudzająco.

– Przepraszam. – Nagle cichnie. – Wiesz, całe moje życie ostatnio legło w gruzach. Miałam założyć własną markę, miałam inwestora i ogromne plany.

– Słyszałem. Gratuluję.

– To już nieaktualne, bo inwestor nagle zrezygnował, a mnie nie stać, by wyłożyć aż tyle pieniędzy – tłumaczy żwawo i poprawia nerwowo jedwabiste, lśniące włosy, upychając je za ucho. Wygląda na osobę dość energiczną, impulsywną. Zupełnie inną niż ja. – A teraz jeszcze to. Ten spadek. Nie jestem w stanie tego wszystkiego ogarnąć, za dużo dzieje się naraz. Czego mogę się spodziewać? Matthew, proszę, powiedz cokolwiek. – Patrzy na mnie w sposób, który nakazuje mi szczerość. Odwracam wzrok, bo nie umiem udźwignąć ciężkości jej spojrzenia, a muszę skłamać.

– Nie mam pojęcia.

– Mam wrażenie, że doskonale wiesz, tylko nie chcesz mi powiedzieć.

Zapada cisza. Czuję na sobie badawcze spojrzenie Amelii, jednak nie potrafię spojrzeć jej w oczy. Dziewczyna nie ma świadomości, co się szykuje, mimo że najwyraźniej do prasy wyciekły jakieś informacje, a ja próbuję wierzyć, że nie ucieknie z krzykiem, gdy tylko prawda wyjdzie na jaw. Powietrze między nami można by kroić nożem, jest tak gęste. A może to tylko dla mnie takie bardzo niezgrabne mgnienie oka.

Do jadalni wchodzi Tessa, wybierając idealną chwilę na podanie kolacji. Jestem wdzięczny za przerwanie tej niezręcznej wymiany zdań. Moja gosposia rozkłada na stole sałatki, faszerowanego indyka i jeszcze kilka innych smakołyków. Jedzenie cudownie pachnie – jak zawsze. Amelia rozgląda się po jadalni i widzę w jej oczach uznanie. To dobrze, że jej się tutaj podoba, bo będzie musiała mieszkać w tym domu przez rok. O ile się zgodzi…

Tessa prosi, byśmy jedli, póki dania są jeszcze ciepłe, nalewa nam wina i wychodzi.

– Bardzo ładny dom. – Amelia potwierdza moje odczucia i częstuje się sałatką. – Smacznego.

– Dziękuję, wzajemnie.

Jemy w milczeniu, delektując się posiłkami, przez co sytuacja pomiędzy nami nieco się normuje.

Kiedy kończę swoją porcję, postanawiam zdradzić Amelii trochę szczegółów z historii rodziny – wszyscy są zawsze bardzo tego ciekawi, jestem pewien, że ona także. Bo gdyby nie była ciekawa, jej noga nie stałaby dziś w tym domu, a to pomoże mi sprowadzić rozmowę na neutralne tory.

– Dziadek zbudował dom krótko po wojnie. Zamierzał założyć ogromną rodzinę, jednak życie zweryfikowało jego plany i babcia urodziła mu tylko jednego syna. Tata miał odziedziczyć W&P, ale ku niezadowoleniu dziadka nie chciał prowadzić firmy produkującej odzież. Był człowiekiem, którego interesowała uprawa ziemi, hodowla zwierząt. Razem z mamą prowadzili dobrze prosperujące gospodarstwo, zajmowali się końmi, wozili je na wyścigi.

– Na szczęście dziadek miał ciebie.

– Tak, kocham moją pracę. Czuję się spełnionym człowiekiem.

– A my? Gdzie dokładnie teraz jesteśmy?

– Na przedmieściach Nowego Jorku. Z daleka od miasta, ale wystarczająco blisko, by szybko dojechać do centrum. Też jest tutaj spokojnie. Może nie całkiem jak na wsi, bo to jednak nadal Nowy Jork, ale posiadłość zajmuje wiele niezurbanizowanych terenów. Łącznie około stu hektarów.

– To sporo – stwierdza i kiwa głową w uznaniu.

– Tak. Większość zajmują lasy, które dają naturalne wyciszenie. Powietrze dzięki temu też jest tutaj znacznie czystsze.

– Masz jakieś rodzeństwo? – Kończy sałatkę i zanurza pełne wargi w winie. Śledzę kontur jej malinowych ust, zastanawiając się, czy kiedyś będzie dane mi ich spróbować. Lepiej, by mnie nie kusiły. Ten układ musi pozostać biznesowy.

– Nie mam.

– Ja też jestem jedynaczką.

– A twoi rodzice? Opowiedz mi o nich. – Jakaś część mnie chce wiedzieć, czy Amelia jest tak samo samotna jak ja.

– Moi rodzice… Hmm… Może zacznę od tego, że pochodzę z rodziny krawców. Moja babcia była krawcową, ojciec też miał smykałkę do szycia, chociaż zdecydował się na projektowanie budynków, no i ja. Też zostałam krawcową. – Wzrusza ramionami. – To chyba taka nasza genetyczna przypadłość. Mama z kolei jest nauczycielką. A ty? Ty chyba nie projektujesz ani nie szyjesz, prawda? Dobrze kojarzę?

– Tak. Zajmuję się najważniejszymi sprawami, ale nie projektuję. Zatrudniam projektantów. Raz, że nie ciągnie mnie do tego fachu, a dwa, że ktoś musi pilnować całego tego bałaganu.

– Rozumiem. Sama się zastanawiałam, jak dam radę, gdy otworzę swoją firmę, bo chciałam sprzedawać własne projekty, no ale już i tak nie ma nad czym gdybać. Nie wyszło. – W jej oczach widzę smutek, kiedy z rezygnacją rozkłada ramiona.

– Sądzę, że wszystko się ułoży. Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. – Silę się na pocieszenie, chociaż nie jestem w tym dobry. Może uda mi się wykorzystać tę sytuację, by wrobić dziewczynę w to chore małżeństwo.

– Oby. – Wzdycha.

Jej twarz wyraża zmęczenie. Nie zamierzam jeszcze kończyć tego wieczoru, bo nie ma nawet dwudziestej na tarczy zegara, a chcę maksymalnie poznać dziewczynę na neutralnym gruncie. Jaka jest jej historia? Co lubi? Czego nie znosi? To zapewne jedyna okazja, by ją o to wypytać. Chcę poznać cechy jej charakteru, choćby pobieżnie. Czy jest chciwa, czy wrażliwa? Po otwarciu testamentu prawdopodobnie jej stosunek do mnie diametralnie się zmieni, więc to jedyna okazja do spokojnej rozmowy.

– Przejdźmy do salonu – proponuję, wstając, i wyciągam do niej dłoń.