Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza książka nawiązująca do porażki misji NATO w Afganistanie.
To nie jest opowieść komandosa rodem z filmu. To prawdziwa wojna widziana oczami żołnierza, dowódcy. Historia chłopaków od czarnej roboty, do których należał mozół wojny. Niezliczone patrole, budowa i obrona baz, konwoje i wojenna codzienność.
Marcin Szymański spędził w Afganistanie ponad rok. Dowodził grupą bojową i pracował jako doradca wojskowy z afgańskimi oficerami.
W swoich dziennikach prezentuje wielopoziomowe spektrum wojny w Hindukuszu. Dynamikę zmagań z talibami relacjonuje z perspektywy żołnierza, lidera i bacznego obserwatora ludzkich zachowań. To nasycony osobistymi refleksjami autentyczny przekaz, który pomaga zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło.
Zdecydowanie lektura dla tych, którzy nie tylko oczekują barwnej relacji, ale również pragną zrozumieć, jak doszło do fiaska kampanii NATO w Afganistanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Nazywam się Marcin Szymański, byłem dowódcą grupy bojowej w Afganistanie. Chcę Ci opowiedzieć historię, która jest częścią tragicznych kolei losu tego kraju. Lata temu, kiedy jako młody oficer zaczytywałem się w wojennej literaturze, trafiło w moje ręce kilka pozycji opisujących walki w Hindukuszu. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiły na mnie te historie. Przeczytałem szereg zeszytów dokumentujących krwawe doświadczenia Rosjan i Brytyjczyków. Jeden z anglosaskich tytułów w tłumaczeniu na język polski brzmiał Wojownicy górskich dróg. Ten przekaz mocno zapadł w moją pamięć. Czytałem po nocach, bez wytchnienia – nie przypuszczałem wówczas, że stanę się jednym z nich: „wojowników górskich dróg”. Nie spodziewałem się też, że moja historia wypełni kolejny rozdział afgańskiej opowieści.
W góry trafiłem w dwa tysiące ósmym roku, dowodząc batalionem piechoty. Dobrze pamiętam dzień, w którym na jednym z poligonów wezwano mnie do namiotu dowódcy Wojsk Lądowych. Generał uścisnął mi dłoń i powiedział: „Panie Szymański, pojedzie pan ze swoim batalionem do Afganistanu, szykujcie się”. Trudno opisać to, co czułem, słysząc te słowa. Domyślałem się, że to się wydarzy, z drugiej jednak strony człowiek nigdy nie jest gotowy na taką wiadomość. Za kilka miesięcy mieliśmy się znaleźć w legendarnym Hindukuszu… Miałem wykorzystać ten czas, aby przygotować dowodzoną przeze mnie jednostkę i siebie samego do wielkiej próby. Nie byliśmy komandosami rodem z filmowych produkcji, nie byliśmy elitą elit ani nawet agentami tajnych służb. Nie było wokół nas żadnej otoczki, legendy – żadne media, żadna chwała, żadne spektakularne akcje. Stanowiliśmy zwykłą, cholerną piechotę, którą nikt się zbytnio nie przejmował. Byliśmy chłopakami od czarnej roboty, nikt z nas nie marzył o pochwyceniu bin Ladena, nikt też nie miał złudzeń co do tego, że dokonamy jakiegoś wielkiego przełomu. Do nas należał mozół wojny – setki patroli, konwojów, budowa i obrona baz, brutalna monotonia zwyrodniałej rzeczywistości. Na nas też spoczywał największy ciężar walk z trudnym i zmotywowanym przeciwnikiem. Naszą codziennością była ciężka i niebezpieczna praca, którą w zasadzie mało kto dostrzegał. Byliśmy mrówkami w gigantycznym kopcu, którego układanie nigdy się nie kończyło.
Są tacy, którzy twierdzą, że nie byliśmy na wojnie. Są tezy, naukowe analizy, doktrynalne definicje i porównania, głosy w sprawie, artykuły i dyskusje. Według niektórych to, przez co przeszliśmy, nie zasługuje na miano „wojna”. Ja jednak jestem zdania, że każde pokolenie, w tym i nasze, miało swoją wojnę. Dla nas, czterdziestolatków, córek i synów bohaterów lat osiemdziesiątych, wojną był Afganistan. Szliśmy w jej objęcia z różnych powodów, niektórzy dla pieniędzy, inni z przekonania, jedni z wiary, drudzy z potrzeby czy z ciekawości. Moja ścieżka miała swój początek gdzieś w głębi serca – byłem idealistą. Wierzyłem w Wojsko Polskie, jego spuściznę i misję. Nie wyobrażałem sobie, że tam, gdzie biało-czerwona może być bardziej krwistoczerwona niż biała, mogłoby mnie nie być…
Doświadczając tego, co mnie potem spotkało, nazwałem w swojej świadomości wojną – poczułem ją, odnalazłem i zrozumiałem pozaksiążkowy sens. Zobaczyłem ją oczami tych, których Afganistan postawił na mojej drodze. Jako oficer dowódca doświadczałem zmysłami rannych kolegów, dotykałem trumien poległych dłońmi ich rodzin, patrzyłem oczyma głodnych dzieci i przerażonych matek, serce broczyło mi goryczą zrozpaczonych ojców. Czym zatem jest dla mnie wojna? Czym był Afganistan? Wojna to stan umysłu, w którym przemoc, strach, gorycz, nienawiść i ból rezonują równie namacalnie jak radość, spokój, przyjaźń i miłość w świecie, który na co dzień nas otacza. To odwrotność normalności, zaprzeczenie tego, co kojarzymy z równowagą. Można nie być na wojnie, jednocześnie jej doświadczając, można też tam być, jej nie dostrzegając. Ja byłem i doznałem…
Wojna to doświadczenie, które niczym stalowy wrak pozostaje na zawsze w głębi ludzkiej świadomości. To coś, co niby znika, ale pozostaje. Są umysły, które rozpuszczają wraki w rdzy zapomnienia, większość ludzi świadomych zachowuje jednak te pamiątki w otchłani własnych wspomnień. Chcesz do nich zejść czy nie – one ciągle będą w tobie trwać. Podobnie wojenne retrospekcje kształtują tych, którzy ich doświadczyli. Niby ich nie ma, ale są… Wrak wojennych wspomnień czasem pozostaje nietykalną mogiłą, z której incydentalnie wypłynie na powierzchnię bańka krwistobrunatnych relikwii. Bywa jednak, że weterani schodzą pod powierzchnię swojej świadomości. Gdy mrok jest zbyt gęsty, przetrząsają kadłuby wojennych wraków, zanurzając się tam z przyjaciółmi. Gdy ich wokół nie ma, schodzą tam ze specjalistami od nurkowania w ludzkiej świadomości. Dla niektórych z nas ciemność i zgrzyt bolesnych wspomnień są zbyt przerażające – taki podwodny cmentarz, zatopiony w świadomości człowieka, potrafi być destrukcyjny. Przyciąga jak magnes, zasysa niewidzialną siłą prosto w jądro ciemności, czasem bywa za późno na ucieczkę.
Doświadczenie – choćby najbardziej bolesne, stanowi jednak cenną naukę. Pisanie o wojnie jest próbą zabrania Ciebie do głębin, w których spoczywa mój wrak. Nauczyłem się po nim poruszać, choć są jeszcze drzwi, które rzadko otwieram. Zejdziemy tam, trzymając się za ręce – wrócimy na powierzchnię, po czym sama/sam zdecydujesz, czy to, na czym kwitnie dziś moja rafa, może posłużyć budowaniu refleksji. Czy może to być początek drogi czyniącej Twoje życie lepszym bez potrzeby doświadczania wojny. Może Twoje pokolenie albo pokolenie Twoich dzieci będzie pierwszym, które korzystając z doświadczeń innych, nie będzie miało swojej wojny.
Chciałbym przemówić głosami braci i sióstr, którzy doświadczali wojny wraz ze mną. Nie mam jednak odwagi, żeby oświadczyć, że piszę w imieniu przyjaciół, ofiar czy ludzi, którzy współuczestniczyli w zdarzeniach będących treścią mojego przekazu. Każdy z nas przeżywał to na swój sposób i każdy ma swoją historię. Piszę jednak z myślą o nich – wspominam żołnierzy grupy bojowej, naszych towarzyszy broni, Amerykanów i Afgańczyków. Przywodzę też na myśl bezimiennych bohaterów – mieszkańców wiosek południowego Afganistanu, ludzi, którzy pomimo wojennej zawieruchy i skrajnego ubóstwa próbowali po prostu żyć z dnia na dzień. To właśnie oni pokazali mi, ile szczęścia mamy, rodząc się Europejczykami. Dzięki nim zrozumiałem, jak bardzo cenne są wolność i bezpieczeństwo. Oni nauczyli mnie doceniać rzeczy, które nam, członkom społeczności zachodniej cywilizacji, wydają się oczywiste. Elektryczność, woda, jedzenie czy dostęp do opieki medycznej to rzeczy, które dla Afgańczyków są i jeszcze długo będą wymarzonym komfortem. To właśnie ich postawa stała się dla mnie świadectwem tego, jak wiele może znieść człowiek. Nigdy przedtem ani potem nie poznałem ludzi tak ciężko doświadczonych przez los. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że w sytuacji, którą nazwałbym beznadziejną, może zakiełkować ziarno nadziei. Nigdy też nie spodziewałem się, że ten wątły owoc naszej wspólnej pracy zostanie tak brutalnie zgnieciony twardą podeszwą politycznych kalkulacji. Nigdy nie czułem się tak bezsilny i oszukany, jak w dniu, w którym obserwowałem na ekranie telewizora zdesperowanych ludzi czepiających się na lotnisku w Kabulu kół amerykańskiego samolotu. Nigdy bardziej niż teraz nie pragnąłem napisać książki – z myślą o tych, którzy tam pozostali.
Jaki format mają moje zapiski? Cóż, przede wszystkim są to szczere i osobiste refleksje oparte na doświadczeniach, które zdobyłem podczas służby w Afganistanie. Od zawsze pisałem dzienniki – uważam ten zwyczaj za część mojego dialogu z samym sobą. Zapraszam Cię do wsłuchania się w tę dyskusję. Misja wojskowa nie ma wiele wspólnego z filmem przygodowym – dzieje się wiele, ale zdarzają się też dni, czasem nawet tygodnie, mozolnej i frustrującej monotonii. Poniżej przytaczam relacje z okresów wypełnionych zdarzeniami, które moim zdaniem mogą stanowić bazę do wyrobienia poglądu o tym, co tak naprawdę wydarzyło się w Afganistanie. Książka ma formę dziennika, częściowo są to cykle następujących po sobie dni, zdarzają się też pauzy, które oznaczam wypełnionym trzykropkiem nawiasem. W tekście celowo zmieniłem personalia wszystkich Afgańczyków oraz część personaliów polskich żołnierzy. Zapraszam pod hełm dowódcy trzeciej zmiany Polskiej Grupy Bojowej w Afganistanie.
Sześćdziesiąt dni dowódcy grupy bojowej
Przerzut w rejon misji to zawsze trudny moment – wiem to już z doświadczenia, kilka lat temu służyłem w Iraku. Pożegnania, długie loty transportowymi samolotami, bazy transferowe, dźwiganie bagaży, zmiana klimatu, zmiana żywności, spanie w stuosobowych namiotach, w których nigdy nie jest ani ciemno, ani cicho. Miałem już okazję to sprawdzić na własnej skórze… Tym razem ostatnie popołudnie spędzam z Rodziną. Jest początek maja, mimo to za oknem chłód – bawimy się z Synem na podłodze w domu. Lubi klocki – mamy ich całą skrzynię, kupiłem kiedyś lego na kilogramy i teraz składamy z tego złomu najróżniejsze konstrukcje. Najczęściej naszym dziełem są wymyślne pojazdy kosmiczne. Obserwuję Syna, siedząc na dywanie. Moje ręce budują jakiś kolorowy kształt, ale wzrok mam przykuty do maleńkiej sylwetki siedzącego przede mną chłopca. Jest dzielnym przedszkolakiem, przekochanym, przezabawnym – widzę w nim sporo siebie, choć wszyscy wokół mówią, że bardziej jest podobny do swojej Mamy. Teraz chłonę jego obraz, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Trochę tak, jakbym chciał zapisać to w pamięci, zeskanować, zabrać, ukryć gdzieś w zakamarkach umysłu.
Włożyłem sporo wysiłku w to, żeby wytłumaczyć mu w prosty, dziecięcy sposób, co się dzieje: „Tatuś wyjeżdża, nie będzie mnie do jesieni… Spędzisz z Mamusią wiosnę i lato, a potem – jak przyjadę, pojedziemy na narty. Będzie dużo śniegu i będę cię uczył jeździć na nartach, tylko musimy wytrzymać do jesieni. Wyobraź sobie: mnóstwo śniegu, prawdziwe narty, będziesz miał kask i takie gogle jak narciarze – zabiorę Cię w góry.” Nie mam pojęcia, jak wytłumaczyć dziecku to, co ma się dziać do jesieni – gdzie i po co jadę. Czasem zastanawiam się nad tym, czy w ogóle powinien o tym wiedzieć. Co z tego zbuduje jego dziecięcy umysł? Jak to przetworzy i co w nim pozostanie? Umówiliśmy się z Żoną, że będzie mu pokazywać moje zdjęcia, postawiliśmy kilka ramek w jego pokoju, tak żeby czuł moją obecność. Unikamy rozmów, które mogłyby wzbudzić jego niepokój. Kilka dni temu, na spacerze w lesie coś tam próbowałem wytłumaczyć: „Jadę do kraju, który jest bardzo daleko, o wiele dalej niż mieszkają Babcia i Dziadek, tam są bardzo wysokie góry i bywa bardzo ciepło. Tata musi ochronić tych, którzy tam mieszkają, przed złymi ludźmi. Jadę z kolegami – z panem Piotrem, z Marcinem, po to, żeby źli się wystraszyli i odeszli. Będą się nas bali, kiedy tam będziemy, nic się nam nie stanie, bo jesteśmy bardzo dobrymi żołnierzami”. Staram się skrzętnie wylawirować z odpowiedzi na pytania „kim są ci źli?”, „dlaczego przyszli?” i „co mogą zrobić, jak kogoś złapią?”… To wszystko zbyt trudne – chyba nawet dla mnie.
Wojna z talibami, rozpoczęta kilka lat temu przez Amerykanów jako odwet po zamachach z jedenastego września, teraz jest już sprawą NATO. Świat obserwuje Hindukusz, uchwalono kilka rezolucji ONZ sankcjonujących działania naszych wojsk w Afganistanie. Jak to zwykle jednak bywa w przypadku tego rodzaju awantur, sytuacja nie jest jednoznaczna i czarno-biała, a granica pomiędzy dobrem i złem czasem mocno się zaciera. Trudne to wszystko – czasem zbyt trudne dla mnie. Staram się jednak myśleć, że wiem, po co tam jadę.
Ufam Żonie – mamie mojego Syna, jest psychologiem, zna się na tym, wiem, że jeśli Maluch będzie o mnie dopytywał, wytłumaczy mu wszystko - pomimo tego, że jej też nie jest łatwo. Chciałbym im obojgu obiecać, że wrócę, ale sam sobie w to na sto procent nie wierzę. Kiedy kilka lat temu jechałem do Iraku, ogarniała mnie ciekawość. To było coś z pogranicza entuzjazmu i zapału. Teraz jest inaczej. Dręczy mnie niepokój. W mojej głowie uporczywie gnieździ się myśl „co, jeśli?”. Kilka miesięcy przed wyjazdem zabrałem Żonę na sylwestra do jednego z lepszych lokali w mieście – spędziliśmy tę noc z przyjaciółmi, to miał być wspaniały czas: udawałem. O północy życzyłem samemu sobie wyłącznie tego, żebym przeżył ten rok. Dziękowałem losowi za to, że nikt mnie nie spytał „czego ci życzyć, Marcinie?”. Nie pomogły szklanki dobrego alkoholu, śmiech, zabawa, wyśmienite jedzenie – niepokój tańczył ze mną tamtej nocy do białego rana. Potem, kiedy zmęczeni szliśmy spać, wślizgnął się bezczelnie pod kołdrę…
Teraz układam Małego do snu. Czytam mu książkę, potem jeszcze trochę dyskutujemy po ciemku. Wreszcie jego uścisk słabnie, sapie miarowo, a ja chłonę ten rytm, tak jakbym chciał go zabrać ze sobą tam, gdzie mam nastraszyć złych ludzi. Jeszcze chwilę pozostaję przy nim, staram się nasiąknąć jego ciepłem, dziecięcą energią, która mam nadzieję, że da mi siłę w trudnych chwilach. Muszę tu wrócić, do diabła, muszę… Kiedy siadamy z Angeliką przy herbacie, mam już na sobie mundur. Cały mój sprzęt jest od kilku dni spakowany w jednostce, w domu pozostał jedynie mały plecak z osobistymi rzeczami. Dokumenty, odtwarzacz MP3, słuchawki, notes, butelka wody, pudełko ciastek, kilka książek – tyle… Cały mój osobisty majdan mieści się w małym plecaku patrolowym. Reszta bagażu – wielki plecak i zasobnik, które jadą ze mną na wojnę, to standardowe wyposażenie żołnierza. Ta proporcja dobrze obrazuje to, czym będzie wypełnione moje życie przez kolejne pół roku. Pijemy herbatę, zawieszając wzrok na ekranie telewizora. Oboje chyba nie wiemy, o czym rozmawiać. W takiej chwili w głowach kłębią się myśli, których lepiej nie wypowiadać. Chciałbym już wyjść – to trwa zbyt długo, nie lubię pożegnań, chwil, w których wiadomo, że za moment musi się wydarzyć coś niechcianego. Około dziesiątej wieczorem zza okna dobiega głos silnika – to samochód wojskowy, przyjechali po mnie. Wstaję z kanapy, w drzwiach przytulamy się bardzo mocno.
– Uważaj na siebie – szepcze do mnie Angelika.
– Nie martw się, wrócę na pewno, wrócę… Poradzimy sobie, bądźcie dzielni.
Zamykające się drzwi gaszą snop światła, chwytam za klamkę drzwi samochodowych. W aucie siedzi mój kierowca i Jarek – pseudonim Krycha, najstarszy podoficer w batalionie. Witamy się uściskiem dłoni.
– Jak tam, Wodzu, ruszamy?
– Tak, zróbmy co trzeba i wracajmy.
Ruszamy – spoglądam jeszcze na drzwi do domu, potem chowam obrączkę do plastikowego woreczka, który skrupulatnie pakuję do plecaka. Nie chcę jej zgubić, nie chcę też, żeby dostała się w ręce kogoś, kto mógłby znaleźć mnie rannego albo zabitego. Z biżuterii pozostaje na mnie wyłącznie wojskowy nieśmiertelnik: Marcin Szymański, syn Mariana, ABrh+.
Tym razem na teatr działań wojennych, jak zwiemy rejon misji, przemieszczamy się wyczarterowanym samolotem cywilnym. Przed wejściem do boeinga wyciągamy zamki z broni, kontroluje to kilku sierżantów. Broń układamy pod fotelami, plecaki w lukach bagażowych. Stewardessy prowadzą instruktaż, wszystko wygląda dokładnie tak, jak przed startem do lotu na wakacje. Po oderwaniu się samolotu od ziemi patrzę z góry na światła miasta. Staram się projektować w głowie emocje, które będą mi towarzyszyć podczas powrotu. Kilka rzędów za mną siedzi mój zastępca – Piotr, teraz podchodzi, nachyla się nade mną i mówi:
– Marcin, nie martw się – to zawsze tak jest, że jak się gdzieś nie chce jechać, to potem okazuje się, że jest fajnie! – Obaj śmiejemy się w głos, groteskowo, jak aktorzy w taniej tragikomedii.
Namiot w bazie przejściowej
– Tak, bracie, tak właśnie będzie! Fajnie… – odpowiadam.
Z Piotrem znamy się dość długo, szliśmy tą samą ścieżką kariery. Uwielbiam tego faceta – nigdy nie opuszcza go poczucie humoru, z takimi ludźmi można iść choćby na koniec świata. Po kilku godzinach lądujemy w bazie lotniczej Manas w Kirgistanie, to przystanek przed lądowaniem w Afganistanie. Stąd wylatują już tylko i wyłącznie wojskowe statki powietrzne. Przed nami kilkanaście godzin oczekiwania. Przemieszczamy się wraz ze swoimi klamotami do namiotów w tak zwanym RSOI. To skrót od amerykańskich słów: reception, staging, onward movement, integration (przyjęcie, wyczekiwanie, ruch, integracja). Nazwano tak rejony przejściowe, do których przerzuca się żołnierzy przed dostarczeniem ich do konkretnych miejsc na teatrze działań wojennych. W ogromnym, oświetlonym jarzeniówkami namiocie stoi kilkadziesiąt piętrowych łóżek. Zajmujemy z chłopakami wolny kąt. Jest spory ruch, gwar, ludzie wchodzą, wychodzą. Jedni rozmawiają, inni śpią, grają w karty, czytają. Powietrze ponad nami co jakiś czas rozrywa huk startujących samolotów. Izoluję się od tego za pomocą słuchawek i muzyki. Potrzebuję czegoś spokojnego, sprzyjającego koncentracji i relaksowi. Zawsze lubiłem Dead Can Dance, teraz głosy Lisy i Brendana przesiąkają mnie na wskroś, napięcie odpuszcza. Osiągam chwilowy spokój, udaje mi się zdrzemnąć.
Po kilku godzinach przerywanego snu budzi mnie jęk sprężyn nade mną. Młody Amerykanin pakuje swój plecak na górną pryczę. Potem siada na swojej skrzyni obok łóżka i majstruje przy broni. Leżąc bez ruchu, przyglądam mu się: na oko 25 lat, mocno zniszczony mundur, brudne, niedbale zawiązane buty, pociągła twarz, wypłowiałe od słońca włosy, zarost, przeżarte brudem dłonie. Ten chłopak wraca do domu. Po kilkunastu minutach odzywa się do mnie: „Obudziłem cię?”. Zaczynamy small talk, okazuje się, że jest z Fresno – miasta w Kalifornii, przez które zdarzało mi się przejeżdżać. Służy jako kapral w piechocie, właśnie wraca do Stanów po roku w Kandaharze. Przeżył i zobaczył wiele – opowiada o tym co nieco. Tak mija nam godzina. Potem, już na zewnątrz, przy papierosie, wspomina o tym, że trafił do armii, żeby zdobyć pieniądze na studia… Jeff pochodzi z niezamożnej rodziny, w której wszyscy byli przeciwni jego decyzji o wstąpieniu wojska, ale on się uparł. Teraz będzie studiował. Kiwa głową, kiedy dowiaduje się, że lecimy do Paktiki – to południowy wschód Afganistanu, jeden z cięższych operacyjnie regionów, wszyscy o tym wiedzą. Opowiada mi trochę o tym, co słyszał – jego przekaz nie napawa mnie szczególnym optymizmem. Siedzimy na ławkach w palarni, jest jeszcze noc, choć na wschodzie niebo już skrzy się miedzianym pomarańczem. Jeff wyciąga z kieszeni w mundurze uszyty z wojskowej tkaniny woreczek. Rozwiązuje rzemyk, wyciąga delikatnie jakiś przedmiot – to zrobiony z drewnianych kulek różaniec.
– Zobacz, zrobiła to dla mnie moja mama: na szczęście. Miałem go ze sobą cały czas. Ona chciałaby, żeby teraz chronił kogoś innego – tobie może się przydać, weź go, ale obiecaj, że będziesz nosił go ze sobą.
Jestem tym cholernie wzruszony, nie wiem, co powiedzieć. Patrzę na ten mały przedmiot w rękach Jeffa i głos mi więźnie w gardle. Znamy się godzinę – przypadkowo spotkany facet, łączy nas wojna, z której on wraca, a ja właśnie się w nią pakuję. Daje mi coś, co jest dla niego bardzo ważne…
Przelot do bazy Szarana samolotem C-130 Hercules
– To piękna i bardzo wartościowa rzecz, jesteś pewien, że chcesz mi to dać? – Kiwa głową. Ściskam jego dłoń, zaciągam starannie rzemyk i chowam woreczek w kieszeni na piersi. To dla mnie znaczący moment, mogłem po prostu przespać te kilka godzin i wsiąść do samolotu, tymczasem los postawił na mojej drodze Jeffa. Wszechświat daje mi jakiś znak, tylko jak go odczytać? Przybijamy jeszcze piątkę, klepiemy się po plecach, po czym znikamy ze swojego życia: ja w drodze na wojnę, Jeff do domu, do mamy.
Pakuję się z częścią sztabu do C-130 (samolot transportowy nazywany również Herculesem). Lecimy do naszej bazy głównej – do Szarany. Musimy być tam wcześniej niż pozostała część grupy bojowej, naszym zadaniem jest organizacja i nadzorowanie przejęcia odpowiedzialności za strefę. Logistycznie to arcytrudne zadanie. Grupa bojowa liczy ponad tysiąc żołnierzy – wszyscy muszą trafić w odpowiednim czasie w odpowiednie miejsca. Większość z nich poleci śmigłowcami, co oznacza, że muszą jeszcze znaleźć się w bazie Bagram, do której zawiozą ich samoloty transportowe. Przejmujemy od drugiej zmiany pięć baz w zachodniej Paktice. To spory obszar: pas szeroki na dziewięćdziesiąt i długi na dwieście kilometrów. Nie da się tam dotrzeć w żaden inny sposób niż śmigłowcem. Jedynie w naszej bazie głównej w Szaranie mamy do dyspozycji pas startowy, na którym mogą lądować transportowe samoloty.
Hercules nabiera prędkości, po czym wzbija się stromo w powietrze. Na pokładzie jest gorąco. Wnętrze ładowni wypełnia hałas komponowany mieszanką ryku silników i szumu powietrza. Od czasu do czasu wstaję, żeby spojrzeć przez małe okienko na to, co pod nami. Jak okiem sięgnąć góry. Brąz i szarość poprzecinana bielą łach śniegu – żadnych oznak ludzkiej egzystencji. Na lotnisku wita mnie mój poprzednik, dowódca grupy bojowej w drugiej zmianie – Piotr. Cieszy się z mojego przylotu – nie dziwi mnie to. Zabieramy razem mój sprzęt do kontenera, w którym spędzę kilka następnych miesięcy. Po wspólnym posiłku palimy papierosy.
– To co, Marcin, ruszamy z tym koksem?
– Jasne, ruszamy – odpowiadam, wstając z drewnianej ławki.
Tak zaczyna się nowy, wyjątkowy rozdział w moim życiu, co z niego we mnie pozostanie? Na jak długo?
Zaczynam od czytania raportów z ostatnich kilku tygodni. Sytuacja w prowincji jest mi mniej więcej znana, byłem tu na rekonesansie, poza tym od pewnego czasu regularnie czytam dokumenty operującej tu grupy bojowej. Do ogarnięcia mam obszar zamieszkały przez prawie sto tysięcy ludzi – w większości to rolnicy zajmujący małe osady. To głównie Pasztuni – tradycyjnie popierający talibów mieszkańcy afgańskiego południa. W zdecydowanej przewadze należą do plemienia Suleman Khel, które jest obecnie podzielone na dwadzieścia sześć klanów – rodzinnych wspólnot. Konsolidacja tych grup jest jednym z naszych zadań – jeśli nam się to uda, to zdobędziemy mocne wpływy. Szanse na taki scenariusz są jednak, szczerze mówiąc, marne…
Narracja talibów lepiej przemawia do tych ludzi – to żyjący w tradycyjnych społecznościach Pasztunowie, trudno nam do nich dotrzeć w sytuacji, kiedy nawet tłumaczy pasztuńskiego jest jak na lekarstwo… Przed wyjazdem na misję zafundowano mi podstawowy kurs języka dari, okazuje się jednak, że mało kto mówi tu w tym narzeczu. Większość lokalnej ludności to analfabeci – ocenia się, że zaledwie trzydzieści procent mieszkańców prowincji potrafi czytać i pisać… Ciężko będzie do nich dotrzeć.
Zima przyniosła względny spokój – aktywność rebeliantów mocno spadła. W styczniu nie przeprowadzili żadnego ataku. Od kilku tygodni jednak czuć w powietrzu początek sezonu wojennego. W kwietniu liczba incydentów wynosiła już osiemnaście. W pierwszym tygodniu maja zanotowano ich czternaście, a więc napięcie powraca z bardzo dużą intensywnością. Będą na nas parli – wiedzą, że się rotujemy, że na drogi wyjadą nowi, niedoświadczeni jeszcze w tym terenie żołnierze.
Po śniadaniu zasiadamy z moim poprzednikiem na odprawie. Obsada stanowiska dowodzenia informuje nas o postępach rotacji grup bojowych. Nasze jednostki dzielą się na trzy zespoły, osobno dyskutujemy o sytuacji w każdym z nich. Mój sztab, około trzydziestu osób, jest już prawie cały na miejscu – pracują razem z dotychczasowymi gospodarzami. Przechodzę z Piotrem do jego prowizorycznej kancelarii – niebawem będzie to moje miejsce pracy. Dyskutujemy przy kawie o wszystkim tym, czego nie ma w papierach, a jest tego sporo…
Znamy się jeszcze z kursu dowódców batalionów na Akademii Obrony Narodowej w Warszawie. Bardzo cenię jego skrupulatność i doświadczenie – to stara szkoła. Jesteśmy ze sobą szczerzy. Wiem, że mogę liczyć na jego pełne zaangażowanie w proces naszego wdrażania w operację. Rotacja to trudny czas. Bardzo kompleksowe zadanie. Każdy z żołnierzy musi trafić w odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie. Wszyscy muszą spędzić ze swoimi poprzednikami chociaż kilka dni – zatem jest to coś o wiele bardziej skomplikowanego niż wahadłowe zawożenie i odbieranie ludzi z baz. Przekazanie zmiany polega na wdrożeniu zmiennika w obowiązki operacyjne, często wiąże się to ze wspólnymi wyjazdami na patrole. Rotacja to jednak nie tylko kwestia operacyjnych wdrożeń. Jest w tym procesie też sporo aspektów technicznych: załogi wozów bojowych przejmują pojazdy, logistycy magazyny z całym ich wyposażeniem, łącznościowcy sieci teleinformatyczne i radiowe, serwery, bazy danych, saperzy przekazują sobie doświadczenia i sprzęt, medycy przejmują nasz miniszpital z całym jego wyposażeniem, sztab uczy się od swoich poprzedników – w ciągu kilku dni dzieje się naprawdę dużo. W międzyczasie pomiędzy bazami kursują dziesiątki śmigłowców rozwożących ludzi i ekwipunek. Nad wszystkim panuje Marcin – nasz szef sztabu, ze swoją ekipą. Ten zespół w grupie bojowej liczy prawie trzydzieści osób, jest złożony z oficerów i podoficerów o różnych specjalnościach. To oni odpowiadają za procesy analityczne, na podstawie których podejmujemy decyzje. Ufam im – naprawdę świetny skład z dobrym liderem. Kompetencje szefa sztabu i mojego zastępcy dają mi spory komfort, mam ogromne szczęście, że pracuję właśnie z nimi. Jesteśmy prywatnie przyjaciółmi, doskonale się rozumiemy. Przed wyjazdem obiecaliśmy sobie, że pozostaniemy w dobrych relacjach, choćby miały się dziać najstraszniejsze rzeczy. Tworząc harmonię pomiędzy nami, chcemy pokazać wszystkim, że potrzebny jest spokój i współpraca. Każdy z nas poszukuje mentalnego oparcia – dajemy je sobie nawzajem. Jesteśmy zespołem w najgłębszym tego słowa znaczeniu.
Rozmowy z moim poprzednikiem też mnie mocno uspokajają. Współpracujemy. Podczas rotacji często dochodzi do konfliktów pomiędzy przekazującymi i przyjmującymi. Ich podłoże bywa bardzo różne, od sprzeczek o to, kto gdzie ma spać, po zarzuty związane z nieprawidłowościami w przekazywaniu cennego sprzętu. W takich sytuacjach pożar zagasić mogą wyłącznie dobrze współpracujący ze sobą dowódcy obu zmian. Mam wrażenie, że jesteśmy w stanie z Piotrem to wszystko opanować. Sporo czasu spędzamy, dyskutując o sytuacji operacyjnej. W naszej wiedzy na temat prowincji jest niestety wiele luk. To ogromny obszar, są dystrykty, w których nawet się jeszcze nie pokazaliśmy. Osobną kwestią pozostaje kompetencja i liczebność afgańskich sił bezpieczeństwa. Jest ich bardzo mało, cyfry zgadzają się jedynie na papierze, a zdolności operacyjne są na poziomie bliskim zera. Pracują nad nimi zespoły szkoleniowe, ale efekty, póki co, są bardzo marne. Bez Afgańczyków powodzenie naszej misji nie jest możliwe. Nie wyjedziemy stąd, nie mając komu przekazać odpowiedzialności.
Po południu udajemy się na spotkanie z lokalnymi władzami. W budynku otoczonym wysokim murem przyjmuje nas gubernator. Mężczyzna jest ubrany po europejsku i zdaje się mieć do nas sporo dystansu. Poznaję też szefa miejscowej policji – Piotr przestrzega mnie, nie ma do niego zaufania. Raczej nie należy przekazywać mu wrażliwych informacji, są powody, aby sądzić, że gra na dwa fronty. W spotkaniu bierze też udział dowódca afgańskiej brygady – witamy się serdecznie, spotkaliśmy się podczas mojego rekonesansu i w Polsce, w czasie jego wizyty u nas. Wydaje się konkretnym facetem, mówi po rosyjsku, więc komunikujemy się bezpośrednio. Spod jego śniadej skóry przebija biały uśmiech, kruczoczarne włosy i broda nadają mu piracki wygląd. Czuję do niego nieuzasadnioną jeszcze sympatię. Przywozimy Afgańczykom prezent – to kanarek. Maleńki żółty ptak w ozdobnej klatce. Wszyscy unoszą brwi i uśmiechają się w geście aprobaty. Szef policji wydaje się szczególnie zadowolony z tego podarunku. Nie wiem dlaczego, ale Afgańczycy utożsamiają Polskę z krajem, z którego przywozi się kanarki, a ten ptak uchodzi tutaj za coś niezwykle ekskluzywnego… Muszę chyba dowiedzieć się więcej na ten temat.
Późnym popołudniem jemy z Piotrem kolację w stołówce. Jest chłodno, raczej ponuro, wiosna tu jeszcze na dobre nie zawitała. Mamy na sobie zimowe kurtki, kropi marznący deszcz. Wieczorem spotykam się z oficerami kierującymi przekazaniem odpowiedzialności – wszystko idzie zgodnie z planem. Za kilka dni powinniśmy być w pełni zdolni do prowadzenia operacji. Korzystając z chwili samotności, łapię za telefon: wykręcam numer do domu. Każdy z nas ma określoną liczbę minut, które może zużyć na rozmowę z wybranym numerem. Łączy nas centrala wojskowa. Opowiadam Rodzinie o tym, jak przebiegło nasze przemieszczenie, jak wygląda mój barak, co jadłem, jaka jest pogoda. Ciężko się słucha o tym, co w domu. Chciałbym być teraz z nimi, ale wiem, że musi jeszcze upłynąć mnóstwo czasu. Wypalam papierosa – obserwuję wieczorne życie bazy. Wraca patrol, trzaskają pancerne drzwi samochodów, grupki żołnierzy zmierzają do stołówki, ktoś idzie z ręcznikiem pod pachą do łaźni. Na chwilę spod chmur wygląda zachodzące słońce, tak jakby chciało mrugnąć do mnie przed zapadnięciem zmroku. Próbuję się do niego uśmiechnąć, a niech tam… Może jakoś to będzie.
Rano budzi mnie hałas lądujących śmigłowców – to Chinooki, przywożą naszych chłopaków. Ten opasły gigant zabiera na pokład po dwudziestu żołnierzy ze sprzętem. Wsłuchuję się w klekoczący odgłos łopat – wylądowało ich co najmniej cztery, to oznacza prawie setkę ludzi. Baza powoli zapełnia się, mamy tu teraz dwie zmiany jednocześnie. To czas kolejek na stołówce, przeładowanych łaźni i tłoku wszędzie. To też moment, w którym łatwo o błędy – dbamy z Piotrem o to, aby nasze zakresy odpowiedzialności nie rozmyły się. Jeszcze teraz decyzje operacyjne podejmuje on, polem walki zarządza ze stanowiska dowodzenia jego battle captain (osoba odpowiedzialna za kierowanie obsadą stanowiska dowodzenia). Będzie tak, dopóki nie podpiszemy specjalnego rozkazu – tak zwanego transfer of authority (z ang. przekazanie odpowiedzialności), który da mi moc podejmowania decyzji i brzemię odpowiedzialności.
Większość żołnierzy grupy bojowej dotarła do baz śmigłowcami Chinook
Po śniadaniu zasiadam na odprawie z Amerykanami. Jesteśmy operacyjnie podporządkowani amerykańskiej brygadzie, na czas misji stajemy się de facto częścią słynnej sto pierwszej dywizji powietrzno-desantowej. Moim przełożonym będzie dowódca trzeciej brygady, noszącej przydomek „Currahee”. Przed wyjazdem wzięliśmy udział w ćwiczeniu w strukturach tej jednostki. Część naszego sztabu wyjechała wraz ze mną na dwa tygodnie do bazy w stanie Kentucky. Uczyliśmy się tam współdziałania, poznawaliśmy procedury i kulturę organizacyjną brygady. Amerykanie, z którymi dzisiaj się spotykam, to zespół łącznikowy, który będzie ze mną współpracował. Ich zadaniem jest wesprzeć integrację naszej grupy bojowej z „Currahee”. Ekipa składa się z żołnierzy o różnych specjalnościach – jest kilku oficerów operacyjnych, ludzie z wywiadu, logistycy, specjaliści od projektów pomocowych i podoficerowie zajmujący się transportem. Wszystkim zarządza Troy Scott – major, który wydaje mi się porządnym facetem. Intuicja mi podpowiada, że będzie nam się razem dobrze pracować. To dla mnie bardzo ważni ludzie. Wiem, że sporo mogą. Znam Amerykanów – będą nam pomagać, jeśli będziemy przestrzegać procedur. Wymieniamy poglądy na temat sytuacji w rejonie odpowiedzialności, dyskutujemy o planach, priorytetach. Przedstawiam im też swój background, Amerykanie nie ukrywają zadowolenia z tego, że kształciłem się na ich uczelniach. Będzie nam łatwiej się porozumieć i nie chodzi tu wyłącznie o język – będziemy podobnie interpretować różne sytuacje, a to może nam wiele ułatwić. Idę z Troyem na obiad, chcę go bliżej poznać – czuję, że to może być dla mnie bardzo istotna relacja. Poza tym wydaje się po prostu sympatycznym gościem – ponad amerykańskie standardy. Na stołówce rozmawiamy jeszcze nieco o przeszłości. Okazuje się, że kończył zaawansowany kurs piechoty w Forcie Benning jakiś czas po mnie. Wspominamy bagna stanu Georgia, rzekę Chattahoochee, po której zwykłem pływać na canoe, Olson Hall – wojskowy hotel, w którym obaj mieszkaliśmy przez jakiś czas. Wracam pamięcią do tamtego czasu – cholera, w życiu bym nie pomyślał, że to, czego się tam nauczyłem, będę wykorzystywał jako dowódca grupy bojowej w amerykańskiej brygadzie na wojnie w Afganistanie… Życie potrafi zaskoczyć.
Ciężki sprzęt docierał do Afganistanu czarterowanymi samolotami AN124. Każdy z takich kolosów zabierał po cztery rosomaki
Po obiedzie spotykam się z dowódcą zespołu bojowego Brawo – przejmowanie sprzętu idzie zgodnie z planem, techniki jest ogromnie dużo. Emil musi przyjąć magazyny, w których przechowujemy zapasy – to duża odpowiedzialność. Logistyka nie jest „sexy”. O tym nikt w wojennych historiach nie opowiada, a jednak bez niej wszystkie te opowieści nie miałyby miejsca. W całym pechu bycia letnią zmianą, czyli tą przyjmującą na siebie ciężar walk, mamy szczęście przyjmowania sprzętu od zmiany zimowej – czyli tej, która go zbyt mocno nie eksploatowała. Stany magazynowe mniej więcej się zgadzają, wozy są w dobrym stanie, dostaję od podwładnych pozytywne sygnały – wygląda na to, że wejdziemy w to bagno w czystych i suchych butach.
Jedna z naszych baz operacyjnych
Wieczór znów spędzam przy papierosie, tym razem studiuję papiery – jestem bardziej sową niż skowronkiem, lubię pracować w nocy. Po przerzuceniu kilku skoroszytów zaczynam wpatrywać się w mapę. Studiuję każdy centymetr kwadratowy przydzielonego rejonu odpowiedzialności – trochę tak, jakbym chciał nauczyć się go na pamięć. W głowie nieustannie dominuje myśl: „Trudny teren, cholera, bardzo trudny”. Do tego mnóstwo białych plam, miejsc, o których nie wiemy nic. Już teraz zdaję sobie sprawę, że absolutnie nie będę w stanie kontrolować ruchu w przekazanej mi prowincji. To tradycyjny szlak przerzutowy talibów, ważny dla nich element taktycznej układanki. Znają to miejsce jak własną kieszeń, działają tu od dekad. Ja zaczynam od studiowania mapy… Nie będzie łatwo – muszę gdzieś skupić swój wysiłek, wszystkiego nie da się zrobić. Czuję, że mam zbyt mało informacji, żeby sensownie obrać priorytety. Terenu jest zbyt dużo, a wiedzy zbyt mało.
Przed zaśnięciem chwytam do ręki jedną z książek, które przywiozłem z domu. Obiecałem sobie nie zabierać wojennej literatury, przynajmniej nie za dużo. Zaglądam więc do zakupionego w Stanach Serca Antarktydy Ernesta Shackletona. Zawsze fascynowały mnie polarne wyprawy. Opowieści o tych z początku ubiegłego wieku są przepełnione liderską mądrością. To historie o ludziach walczących z przeciwnościami losu – pomimo że temat jest tak odległy od mojej obecnej rzeczywistości, czuję pewien związek. Afganistan jest moim biegunem… rendez-vous z przeznaczeniem, jak mawiali wielcy podróżnicy. Chwilę jeszcze rozmyślam nad ostatnim zdaniem: czas pokaże, czy to miejsce ma coś wspólnego z moim przeznaczeniem, na pewno to rendez-vous będzie miało wpływ na mój dalszy los, ale przeznaczenie? Sam nie wiem. Odpadam.
Czas upływa na zbieraniu meldunków – jest tego naprawdę sporo. Logistyka wysuwa się na pierwszy plan. Przejmujemy cały konglomerat różnego rodzaju sprzętu. Pod koniec dnia mam już wszystkie raporty. Zwołuję obecnych dowódców na odprawę, z pozostałymi komunikujemy się przez wideołącze. Stan przyjmowanego mienia nie jest perfekcyjny, ale – jak to się mówi, to nie jest samochód z salonu. Dawno już nauczyłem się znaczenia zwrotu: good enough. Ustalamy, że z tym, co mamy, jesteśmy w stanie prowadzić działania bojowe. Podpisuję kilka protokołów, które wysyłamy do dowódcy polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. Jem kolację z moim poprzednikiem – Piotrem. Podczas wieczornej odprawy ściskamy sobie dłonie na stanowisku dowodzenia – od teraz mostek kapitański jest mój…
Paktika: odludzia, piach i skały. Zastanawiam się, jak tu żyją ludzie
Po odprawie wpadają pierwsze nieoczekiwane tematy: dziś wylądował w naszej bazie samolot transportowy z Polski. Przywiózł palety z lekami, które zasponsorowała pewna fundacja. Termin ważności wszystkich partii kończy się za dwa tygodnie – mój lekarz rozkłada ręce. Nie możemy tego wydać Afgańczykom – pierwszy wstyd… Paczki wracają do kraju. Spędzam jeszcze kilka godzin nad lekturą starych raportów – sięgam po te sprzed pół roku, interesuje mnie, jak wygląda tu sezon letni. Próbuję dociec, czego możemy się spodziewać w szczycie intensywności działań talibów. To będzie z pewnością coś różniącego się od naszych doświadczeń zdobytych w Iraku. Lepiej wyposażony i silniej zmotywowany przeciwnik, trudny teren, nieprzychylna ludność. Nie wygląda to zbyt dobrze. Wieczorem rozmawiamy przy kawie z Marcinem i Piotrem. Mamy podobne odczucia – to nie będzie łatwy czas. Żartując, ustalamy, że decydenci powinni nas po tej misji wysłać do Kosowa na odpoczynek, recywilizowanie przed powrotem do domów. Zapada noc, nie przyzwyczaiłem się jeszcze do nowego miejsca, zaśnięcie zajmuje mi kilka godzin.
Zimą przed przerzutem naszej jednostki do Afganistanu byliśmy w Paktice na rekonesansie. Wraz z kilkoma oficerami spędziłem tu prawie dwa tygodnie. Przyglądałem się specyfice operacyjnej, rozmawiałem ze swoim poprzednikiem, uczyłem się procedur i słuchałem wniosków. Miało to sens, choć nie do końca, bo zima i lato w Afganistanie to dwa kompletnie inne stany. Sezon wojenny rozpoczyna się wraz z zejściem śniegów z dolin. Talibowie przybywają tu ze swoich kryjówek w maju. Prowadzą walki do października, potem znów opuszczają to miejsce. Zimę spędzają zazwyczaj na terytoriach plemiennych w Pakistanie. Odpoczywają, szkolą się, opatrują rany i organizują na nowo, by uderzyć ponownie na wiosnę.
Pustkowie przy granicy z Pakistanem. Siedząc na wieży wozu, zastanawiam się, co tu właściwie robię
Zima, którą zastaliśmy podczas rekonesansu, była wyjątkowo sroga, padał gęsty śnieg, wstrzymano loty do małych baz, nie mogliśmy wydostać się z Szarany. Po kilku dniach koczowania w namiocie przejściowym przyleciał po nas polski samolot transportowy. Nasi piloci zrobili to, czego nie robił wtedy nikt: przylecieli po swoich kolegów – po nas. Pamiętam, że jeden z koczujących z nami wtedy Amerykanów powiedział: „Wstyd mi, że musi mnie zabierać samolot jakiś innych sił powietrznych niż amerykańskie…”. Cóż, nie ukrywam – miałem wówczas swój moment satysfakcji. CASA (nazwa wojskowego samolotu transportowego) z biało-czerwoną szachownicą zabrała wtedy wszystkich oczekujących od kilku dni na lot żołnierzy. Wspaniale jest czasem postawić stopę na pokładzie polskiego samolotu.
Sporo czytaliśmy podczas tego wyczekiwania. Przejrzałem większość procedur – uśmialiśmy się z Piotrem, zwłaszcza studiując jeden z tomów – Techniki niszczenia sprzętu. To był zestaw porad na to, jak najskuteczniej wysadzić w powietrze własny pojazd, własne radio albo jakieś inne urządzenie, chroniąc je w ten sposób przed dostaniem się w ręce przeciwnika. Nie byliśmy dotąd na takiej wojnie, na której ktoś mógłby zmusić nas do wysadzenia w powietrze własnego sprzętu – to brzmiało dla nas kompletnie abstrakcyjnie. Co musiałoby się wydarzyć, żebym wysadził własny transporter? Pamiętam, że powiedziałem wtedy: „Ktoś musiałby być albo cholernie odważny, albo mieć cholernie dobry powód, żeby zniszczyć własny wóz wart miliony”. Nie spodziewaliśmy się, że już za kilka miesięcy przyjdzie nam osobiście wykazać się taką odwagą.
Rosomak: ceniony przez żołnierzy koń roboczy grupy bojowej
Kilka tygodni po tej żartobliwej konwersacji wysyłam Piotra na południe strefy – chcę, żeby zapoznał się ze specyfiką tego regionu, ja skupiam uwagę na północy i centrum. Wiem, że mój zastępca dokona rzetelnej oceny. Sam wszystkiego nie ogarnę, a Piotr będzie służył fachową poradą w trudnych momentach. Ufam mu. Nad ranem wylatuje w jednym z dwóch śmigłowców wojskowych UH60 startujących do bazy Wazi Khwa. Wracam do swoich obowiązków – odprawy, rozkazy, wideokonferencja, wizyta u szefa policji. Po powrocie dowiaduję się, że Piotr jest już na miejscu – dołączył do patrolu, wyjechali z bazy. Mają w planie przejazd przez kilka kluczowych miejsc. Zarówno on, jak i pozostali żołnierze zespołu Charlie muszą poznać teren, poczuć otoczenie, wejść w kontakt z miejscową ludnością. Takie praktyki na początku misji nazywamy battle field circulation (z ang. objazd rejonu odpowiedzialności) – to po rekonesansie i przekazaniu obowiązków trzeci, bardzo ważny moment inicjowania misji.
HMMWV: obok rosomaka drugi podstawowy pojazd w grupie bojowej
Wczesnym popołudniem dostaję sygnał ze stanowiska dowodzenia, że patrol Piotra ma kłopoty… Pod jednym z pojazdów eksplodował ładunek wybuchowy, prawdopodobnie ułożone jedna na drugiej posowieckie miny przeciwpancerne. Chłopaki mieli dużo szczęścia – są złamania i inne obrażenia, ale wszyscy żyją… Wzywamy śmigłowiec medyczny – amerykański medevac (z ang. ewakuacja medyczna). To nasz pierwszy raz – cholera, mieli dużo szczęścia… Pojazd jest niezdolny do dalszej jazdy, ale się nie pali. Dumamy, co z tym wszystkim zrobić, w tym czasie na miejsce zdarzenia przylatuje wezwany śmigłowiec. Amerykanie sprawnie zabierają rannych chłopaków. Rozmawiam z Piotrem przez telefon satelitarny, za dużo nie możemy pogaworzyć, trzeba oszczędzać baterie. Są w dolinie – w miejscu otoczonym górami, praktycznie unieruchomieni przez sterczący przy drodze wrak. Dookoła kilka zabudowań, z dachów obserwują ich ludzie. Nie możemy porzucić pojazdu – tego zabraniają procedury. Decydujemy się pozostawić patrol w terenie na noc, chłopaki mają zmienić pozycje, znaleźć dobre miejsce do ewentualnej obrony, obserwować zniszczony HMMWV (skrót od nazwy pojazdu wojskowego: High Mobility Multipurpose Wheeled Vehicle – wielozadaniowy pojazd kołowy o wysokiej mobilności, to obok rosomaka jeden z podstawowych pojazdów w grupie bojowej).
Burza nad bazą. Pogoda też ma tu coś do powiedzenia
Tymczasem ja próbuję zapotrzebować w brygadzie pojazd ewakuacyjny, który mógłby odholować wrak. Nie jest łatwo to zorganizować. Na południu mamy bardzo mało logistyki. Pod wieczór w terenie wokół patrolu zaczyna się ruch, na wzgórzach co jakiś czas błyskają światła motocykli, najwyraźniej ktoś obserwuje nasz patrol. Rozmawiam jeszcze raz z Piotrem – ustalamy, że wezwę samolot. Przeprowadzimy misję, którą nazywamy show of force. Pokaz siły to niski przelot – zazwyczaj na kilkudziesięciu metrach. Taki środek zapobiegawczy z reguły odstrasza potencjalnych napastników. Chłopaki z patrolu nie boją się otwartego starcia, ale obawiamy się, że przez noc talibowie zaminują wszystkie drogi wyjścia z doliny i nad ranem stracimy w tej pułapce kolejną załogę. Nasz kontroler lotniczy, tak zwany JTAC (skrót od Joint Tactical Air Controler, osoba odpowiedzialna za koordynację misji lotniczych), zapotrzebowuje przelot. Mamy zgodę – za kilkanaście minut ciszę nad doliną rozerwie huk odrzutowego silnika, a mówiąc bardziej precyzyjnie, kilku silników… Teraz dowiadujemy się z sieci dowodzenia, że poleci do nich bombowiec strategiczny B1B. Lancer to ogromny samolot. Skonstruowano go w latach osiemdziesiątych po to, by siać atomową apokalipsę w głębi terytorium Związku Radzieckiego. Jest duży, szybki i potrafi latać bardzo nisko, zwłaszcza w nocy…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki