Na sprzedanej wojnie - Marcin Szymański - ebook + audiobook + książka

Na sprzedanej wojnie ebook

Szymański Marcin

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza książka nawiązująca do porażki misji NATO w Afganistanie.

To nie jest opowieść komandosa rodem z filmu. To prawdziwa wojna widziana oczami żołnierza, dowódcy. Historia chłopaków od czarnej roboty, do których należał mozół wojny. Niezliczone patrole, budowa i obrona baz, konwoje i wojenna codzienność.

Marcin Szymański spędził w Afganistanie ponad rok. Dowodził grupą bojową i pracował jako doradca wojskowy z afgańskimi oficerami.

W swoich dziennikach prezentuje wielopoziomowe spektrum wojny w Hindukuszu. Dynamikę zmagań z talibami relacjonuje z perspektywy żołnierza, lidera i bacznego obserwatora ludzkich zachowań. To nasycony osobistymi refleksjami autentyczny przekaz, który pomaga zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło.

Zdecydowanie lektura dla tych, którzy nie tylko oczekują barwnej relacji, ale również pragną zrozumieć, jak doszło do fiaska kampanii NATO w Afganistanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 291

Oceny
4,4 (92 oceny)
53
27
12
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CzarekKasperowicz10

Całkiem niezła

Ok
00
Paralyze

Nie oderwiesz się od lektury

Widać dużo żalu i smutku odnośnie efektów operacji NATO w Afganistanie.
00
Nusia1972

Nie oderwiesz się od lektury

Super lektura, szkoda że lektor czyta ta monotonnym głosem i psuje cały efekt.
00
milten6

Dobrze spędzony czas

7.5
00
Agunek

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam. Ciekawie napisana książka. Trudno się oderwać.
00

Popularność




Pro­log

Nazy­wam się Mar­cin Szy­mań­ski, byłem dowódcą grupy bojo­wej w Afga­ni­sta­nie. Chcę Ci opo­wie­dzieć histo­rię, która jest czę­ścią tra­gicz­nych kolei losu tego kraju. Lata temu, kiedy jako młody ofi­cer zaczy­ty­wa­łem się w wojen­nej lite­ra­tu­rze, tra­fiło w moje ręce kilka pozy­cji opi­su­ją­cych walki w Hin­du­ku­szu. Pamię­tam, jakie wra­że­nie zro­biły na mnie te histo­rie. Prze­czy­ta­łem sze­reg zeszy­tów doku­men­tu­ją­cych krwawe doświad­cze­nia Rosjan i Bry­tyj­czy­ków. Jeden z anglo­sa­skich tytu­łów w tłu­ma­cze­niu na język pol­ski brzmiał Wojow­nicy gór­skich dróg. Ten prze­kaz mocno zapadł w moją pamięć. Czy­ta­łem po nocach, bez wytchnie­nia – nie przy­pusz­cza­łem wów­czas, że stanę się jed­nym z nich: „wojow­ni­ków gór­skich dróg”. Nie spo­dzie­wa­łem się też, że moja histo­ria wypełni kolejny roz­dział afgań­skiej opo­wie­ści.

W góry tra­fi­łem w dwa tysiące ósmym roku, dowo­dząc bata­lio­nem pie­choty. Dobrze pamię­tam dzień, w któ­rym na jed­nym z poli­go­nów wezwano mnie do namiotu dowódcy Wojsk Lądo­wych. Gene­rał uści­snął mi dłoń i powie­dział: „Panie Szy­mań­ski, poje­dzie pan ze swoim bata­lio­nem do Afga­ni­stanu, szy­kuj­cie się”. Trudno opi­sać to, co czu­łem, sły­sząc te słowa. Domy­śla­łem się, że to się wyda­rzy, z dru­giej jed­nak strony czło­wiek ni­gdy nie jest gotowy na taką wia­do­mość. Za kilka mie­sięcy mie­li­śmy się zna­leźć w legen­dar­nym Hin­du­ku­szu… Mia­łem wyko­rzy­stać ten czas, aby przy­go­to­wać dowo­dzoną przeze mnie jed­nostkę i sie­bie samego do wiel­kiej próby. Nie byli­śmy koman­do­sami rodem z fil­mo­wych pro­duk­cji, nie byli­śmy elitą elit ani nawet agen­tami taj­nych służb. Nie było wokół nas żad­nej otoczki, legendy – żadne media, żadna chwała, żadne spek­ta­ku­larne akcje. Sta­no­wi­li­śmy zwy­kłą, cho­lerną pie­chotę, którą nikt się zbyt­nio nie przej­mo­wał. Byli­śmy chło­pa­kami od czar­nej roboty, nikt z nas nie marzył o pochwy­ce­niu bin Ladena, nikt też nie miał złu­dzeń co do tego, że doko­namy jakie­goś wiel­kiego prze­łomu. Do nas nale­żał mozół wojny – setki patroli, kon­wo­jów, budowa i obrona baz, bru­talna mono­to­nia zwy­rod­nia­łej rze­czy­wi­sto­ści. Na nas też spo­czy­wał naj­więk­szy cię­żar walk z trud­nym i zmo­ty­wo­wa­nym prze­ciw­ni­kiem. Naszą codzien­no­ścią była ciężka i nie­bez­pieczna praca, którą w zasa­dzie mało kto dostrze­gał. Byli­śmy mrów­kami w gigan­tycz­nym kopcu, któ­rego ukła­da­nie ni­gdy się nie koń­czyło.

Są tacy, któ­rzy twier­dzą, że nie byli­śmy na woj­nie. Są tezy, naukowe ana­lizy, dok­try­nalne defi­ni­cje i porów­na­nia, głosy w spra­wie, arty­kuły i dys­ku­sje. Według nie­któ­rych to, przez co prze­szli­śmy, nie zasłu­guje na miano „wojna”. Ja jed­nak jestem zda­nia, że każde poko­le­nie, w tym i nasze, miało swoją wojnę. Dla nas, czter­dzie­sto­lat­ków, córek i synów boha­te­rów lat osiem­dzie­sią­tych, wojną był Afga­ni­stan. Szli­śmy w jej obję­cia z róż­nych powo­dów, niektó­rzy dla pie­nię­dzy, inni z prze­ko­na­nia, jedni z wiary, dru­dzy z potrzeby czy z cie­ka­wo­ści. Moja ścieżka miała swój począ­tek gdzieś w głębi serca – byłem ide­ali­stą. Wie­rzy­łem w Woj­sko Pol­skie, jego spu­ści­znę i misję. Nie wyobra­ża­łem sobie, że tam, gdzie biało-czer­wona może być bar­dziej krwistoczer­wona niż biała, mogłoby mnie nie być…

Doświad­cza­jąc tego, co mnie potem spo­tkało, nazwa­łem w swo­jej świa­do­mo­ści wojną – poczu­łem ją, odna­la­złem i zro­zu­mia­łem pozak­siąż­kowy sens. Zoba­czy­łem ją oczami tych, któ­rych Afga­ni­stan posta­wił na mojej dro­dze. Jako ofi­cer dowódca doświad­cza­łem zmy­słami ran­nych kole­gów, doty­ka­łem tru­mien pole­głych dłońmi ich rodzin, patrzy­łem oczyma głod­nych dzieci i prze­ra­żo­nych matek, serce bro­czyło mi gory­czą zroz­pa­czo­nych ojców. Czym zatem jest dla mnie wojna? Czym był Afga­ni­stan? Wojna to stan umy­słu, w któ­rym prze­moc, strach, gorycz, nie­na­wiść i ból rezo­nują rów­nie nama­cal­nie jak radość, spo­kój, przy­jaźń i miłość w świe­cie, który na co dzień nas ota­cza. To odwrot­ność nor­mal­no­ści, zaprze­cze­nie tego, co koja­rzymy z rów­no­wagą. Można nie być na woj­nie, jed­no­cze­śnie jej doświad­cza­jąc, można też tam być, jej nie dostrze­ga­jąc. Ja byłem i dozna­łem…

Wojna to doświad­cze­nie, które niczym sta­lowy wrak pozo­staje na zawsze w głębi ludz­kiej świa­do­mo­ści. To coś, co niby znika, ale pozo­staje. Są umy­sły, które roz­pusz­czają wraki w rdzy zapo­mnie­nia, więk­szość ludzi świa­do­mych zacho­wuje jed­nak te pamiątki w otchłani wła­snych wspo­mnień. Chcesz do nich zejść czy nie – one cią­gle będą w tobie trwać. Podob­nie wojenne retro­spek­cje kształ­tują tych, któ­rzy ich doświad­czyli. Niby ich nie ma, ale są… Wrak wojen­nych wspo­mnień cza­sem pozo­staje nie­ty­kalną mogiłą, z któ­rej incy­den­tal­nie wypły­nie na powierzch­nię bańka krwi­sto­bru­nat­nych reli­kwii. Bywa jed­nak, że wete­rani scho­dzą pod powierzch­nię swo­jej świa­do­mo­ści. Gdy mrok jest zbyt gęsty, prze­trzą­sają kadłuby wojen­nych wra­ków, zanu­rza­jąc się tam z przy­ja­ciółmi. Gdy ich wokół nie ma, scho­dzą tam ze spe­cja­li­stami od nur­ko­wa­nia w ludz­kiej świa­do­mo­ści. Dla nie­któ­rych z nas ciem­ność i zgrzyt bole­snych wspo­mnień są zbyt prze­ra­ża­jące – taki pod­wodny cmen­tarz, zato­piony w świa­do­mo­ści czło­wieka, potrafi być destruk­cyjny. Przy­ciąga jak magnes, zasysa nie­wi­dzialną siłą pro­sto w jądro ciem­no­ści, cza­sem bywa za późno na ucieczkę.

Doświad­cze­nie – choćby naj­bar­dziej bole­sne, sta­nowi jed­nak cenną naukę. Pisa­nie o woj­nie jest próbą zabra­nia Cie­bie do głę­bin, w któ­rych spo­czywa mój wrak. Nauczy­łem się po nim poru­szać, choć są jesz­cze drzwi, które rzadko otwie­ram. Zej­dziemy tam, trzy­ma­jąc się za ręce – wró­cimy na powierzch­nię, po czym sama/sam zde­cy­du­jesz, czy to, na czym kwit­nie dziś moja rafa, może posłu­żyć budo­wa­niu reflek­sji. Czy może to być począ­tek drogi czy­nią­cej Twoje życie lep­szym bez potrzeby doświad­cza­nia wojny. Może Twoje poko­le­nie albo poko­le­nie Two­ich dzieci będzie pierw­szym, które korzy­sta­jąc z doświad­czeń innych, nie będzie miało swo­jej wojny.

Chciał­bym prze­mó­wić gło­sami braci i sióstr, któ­rzy doświad­czali wojny wraz ze mną. Nie mam jed­nak odwagi, żeby oświad­czyć, że piszę w imie­niu przy­ja­ciół, ofiar czy ludzi, któ­rzy współ­uczest­ni­czyli w zda­rze­niach będą­cych tre­ścią mojego prze­kazu. Każdy z nas prze­ży­wał to na swój spo­sób i każdy ma swoją histo­rię. Piszę jed­nak z myślą o nich – wspo­mi­nam żoł­nie­rzy grupy bojo­wej, naszych towa­rzy­szy broni, Ame­ry­ka­nów i Afgań­czy­ków. Przy­wo­dzę też na myśl bez­i­mien­nych boha­te­rów – miesz­kań­ców wio­sek połu­dnio­wego Afga­ni­stanu, ludzi, któ­rzy pomimo wojen­nej zawie­ru­chy i skraj­nego ubó­stwa pró­bo­wali po pro­stu żyć z dnia na dzień. To wła­śnie oni poka­zali mi, ile szczę­ścia mamy, rodząc się Euro­pej­czy­kami. Dzięki nim zro­zu­mia­łem, jak bar­dzo cenne są wol­ność i bez­pie­czeń­stwo. Oni nauczyli mnie doce­niać rze­czy, które nam, człon­kom spo­łecz­no­ści zachod­niej cywi­li­za­cji, wydają się oczy­wi­ste. Elek­trycz­ność, woda, jedze­nie czy dostęp do opieki medycz­nej to rze­czy, które dla Afgań­czy­ków są i jesz­cze długo będą wyma­rzo­nym kom­for­tem. To wła­śnie ich postawa stała się dla mnie świa­dec­twem tego, jak wiele może znieść czło­wiek. Ni­gdy przed­tem ani potem nie pozna­łem ludzi tak ciężko doświad­czo­nych przez los. Ni­gdy nie zda­wa­łem sobie sprawy, że w sytu­acji, którą nazwał­bym bez­na­dziejną, może zakieł­ko­wać ziarno nadziei. Ni­gdy też nie spo­dzie­wa­łem się, że ten wątły owoc naszej wspól­nej pracy zosta­nie tak bru­tal­nie zgnie­ciony twardą pode­szwą poli­tycz­nych kal­ku­la­cji. Ni­gdy nie czu­łem się tak bez­silny i oszu­kany, jak w dniu, w któ­rym obser­wo­wa­łem na ekra­nie tele­wi­zora zde­spe­ro­wa­nych ludzi cze­pia­ją­cych się na lot­ni­sku w Kabulu kół ame­ry­kań­skiego samo­lotu. Ni­gdy bar­dziej niż teraz nie pra­gną­łem napi­sać książki – z myślą o tych, któ­rzy tam pozo­stali.

Jaki for­mat mają moje zapi­ski? Cóż, przede wszyst­kim są to szczere i oso­bi­ste reflek­sje oparte na doświad­cze­niach, które zdo­by­łem pod­czas służby w Afga­ni­sta­nie. Od zawsze pisa­łem dzien­niki – uwa­żam ten zwy­czaj za część mojego dia­logu z samym sobą. Zapra­szam Cię do wsłu­cha­nia się w tę dys­ku­sję. Misja woj­skowa nie ma wiele wspól­nego z fil­mem przy­go­do­wym – dzieje się wiele, ale zda­rzają się też dni, cza­sem nawet tygo­dnie, mozol­nej i fru­stru­ją­cej mono­to­nii. Poni­żej przy­ta­czam rela­cje z okre­sów wypeł­nio­nych zda­rze­niami, które moim zda­niem mogą sta­no­wić bazę do wyro­bie­nia poglądu o tym, co tak naprawdę wyda­rzyło się w Afga­ni­sta­nie. Książka ma formę dzien­nika, czę­ściowo są to cykle nastę­pu­ją­cych po sobie dni, zda­rzają się też pauzy, które ozna­czam wypeł­nio­nym trzy­krop­kiem nawia­sem. W tek­ście celowo zmie­ni­łem per­so­na­lia wszyst­kich Afgań­czy­ków oraz część per­so­na­liów pol­skich żoł­nie­rzy. Zapra­szam pod hełm dowódcy trze­ciej zmiany Pol­skiej Grupy Bojo­wej w Afga­ni­sta­nie.

Dzien­nik

Sześć­dzie­siąt dni dowódcy grupy bojo­wej

DZIEŃ I

Prze­rzut w rejon misji to zawsze trudny moment – wiem to już z doświad­cze­nia, kilka lat temu słu­ży­łem w Iraku. Poże­gna­nia, dłu­gie loty trans­por­to­wymi samo­lo­tami, bazy trans­fe­rowe, dźwi­ga­nie bagaży, zmiana kli­matu, zmiana żyw­no­ści, spa­nie w stu­oso­bo­wych namio­tach, w któ­rych ni­gdy nie jest ani ciemno, ani cicho. Mia­łem już oka­zję to spraw­dzić na wła­snej skó­rze… Tym razem ostat­nie popo­łu­dnie spę­dzam z Rodziną. Jest począ­tek maja, mimo to za oknem chłód – bawimy się z Synem na pod­ło­dze w domu. Lubi klocki – mamy ich całą skrzy­nię, kupi­łem kie­dyś lego na kilo­gramy i teraz skła­damy z tego złomu naj­róż­niej­sze kon­struk­cje. Naj­czę­ściej naszym dzie­łem są wymyślne pojazdy kosmiczne. Obser­wuję Syna, sie­dząc na dywa­nie. Moje ręce budują jakiś kolo­rowy kształt, ale wzrok mam przy­kuty do maleń­kiej syl­wetki sie­dzącego przede mną chłopca. Jest dziel­nym przed­szko­la­kiem, prze­ko­cha­nym, prze­za­baw­nym – widzę w nim sporo sie­bie, choć wszy­scy wokół mówią, że bar­dziej jest podobny do swo­jej Mamy. Teraz chłonę jego obraz, pró­bu­jąc zapa­mię­tać jak naj­wię­cej szcze­gó­łów. Tro­chę tak, jak­bym chciał zapi­sać to w pamięci, zeska­no­wać, zabrać, ukryć gdzieś w zaka­mar­kach umy­słu.

Wło­ży­łem sporo wysiłku w to, żeby wytłu­ma­czyć mu w pro­sty, dzie­cięcy spo­sób, co się dzieje: „Tatuś wyjeż­dża, nie będzie mnie do jesieni… Spę­dzisz z Mamu­sią wio­snę i lato, a potem – jak przy­jadę, poje­dziemy na narty. Będzie dużo śniegu i będę cię uczył jeź­dzić na nar­tach, tylko musimy wytrzy­mać do jesieni. Wyobraź sobie: mnó­stwo śniegu, praw­dziwe narty, będziesz miał kask i takie gogle jak nar­cia­rze – zabiorę Cię w góry.” Nie mam poję­cia, jak wytłu­ma­czyć dziecku to, co ma się dziać do jesieni – gdzie i po co jadę. Cza­sem zasta­na­wiam się nad tym, czy w ogóle powi­nien o tym wie­dzieć. Co z tego zbu­duje jego dzie­cięcy umysł? Jak to prze­two­rzy i co w nim pozo­sta­nie? Umó­wi­li­śmy się z Żoną, że będzie mu poka­zy­wać moje zdję­cia, posta­wi­li­śmy kilka ramek w jego pokoju, tak żeby czuł moją obec­ność. Uni­kamy roz­mów, które mogłyby wzbu­dzić jego nie­po­kój. Kilka dni temu, na spa­ce­rze w lesie coś tam pró­bo­wa­łem wytłu­ma­czyć: „Jadę do kraju, który jest bar­dzo daleko, o wiele dalej niż miesz­kają Bab­cia i Dzia­dek, tam są bar­dzo wyso­kie góry i bywa bar­dzo cie­pło. Tata musi ochro­nić tych, któ­rzy tam miesz­kają, przed złymi ludźmi. Jadę z kole­gami – z panem Pio­trem, z Mar­ci­nem, po to, żeby źli się wystra­szyli i ode­szli. Będą się nas bali, kiedy tam będziemy, nic się nam nie sta­nie, bo jeste­śmy bar­dzo dobrymi żoł­nie­rzami”. Sta­ram się skrzęt­nie wyla­wi­ro­wać z odpo­wie­dzi na pyta­nia „kim są ci źli?”, „dla­czego przy­szli?” i „co mogą zro­bić, jak kogoś zła­pią?”… To wszystko zbyt trudne – chyba nawet dla mnie.

Wojna z tali­bami, roz­po­częta kilka lat temu przez Ame­ry­ka­nów jako odwet po zama­chach z jede­na­stego wrze­śnia, teraz jest już sprawą NATO. Świat obser­wuje Hin­du­kusz, uchwa­lono kilka rezo­lu­cji ONZ sank­cjo­nu­ją­cych dzia­ła­nia naszych wojsk w Afga­ni­sta­nie. Jak to zwy­kle jed­nak bywa w przy­padku tego rodzaju awan­tur, sytu­acja nie jest jed­no­znaczna i czarno-biała, a gra­nica pomię­dzy dobrem i złem cza­sem mocno się zaciera. Trudne to wszystko – cza­sem zbyt trudne dla mnie. Sta­ram się jed­nak myśleć, że wiem, po co tam jadę.

Ufam Żonie – mamie mojego Syna, jest psy­cho­lo­giem, zna się na tym, wiem, że jeśli Maluch będzie o mnie dopy­ty­wał, wytłu­ma­czy mu wszystko - pomimo tego, że jej też nie jest łatwo. Chciał­bym im obojgu obie­cać, że wrócę, ale sam sobie w to na sto pro­cent nie wie­rzę. Kiedy kilka lat temu jecha­łem do Iraku, ogar­niała mnie cie­ka­wość. To było coś z pogra­ni­cza entu­zja­zmu i zapału. Teraz jest ina­czej. Drę­czy mnie nie­po­kój. W mojej gło­wie upo­rczy­wie gnieź­dzi się myśl „co, jeśli?”. Kilka mie­sięcy przed wyjaz­dem zabra­łem Żonę na syl­we­stra do jed­nego z lep­szych lokali w mie­ście – spę­dzi­li­śmy tę noc z przy­ja­ciółmi, to miał być wspa­niały czas: uda­wa­łem. O pół­nocy życzy­łem samemu sobie wyłącz­nie tego, żebym prze­żył ten rok. Dzię­ko­wa­łem losowi za to, że nikt mnie nie spy­tał „czego ci życzyć, Mar­ci­nie?”. Nie pomo­gły szklanki dobrego alko­holu, śmiech, zabawa, wyśmie­nite jedze­nie – nie­po­kój tań­czył ze mną tam­tej nocy do bia­łego rana. Potem, kiedy zmę­czeni szli­śmy spać, wśli­zgnął się bez­czel­nie pod koł­drę…

Teraz ukła­dam Małego do snu. Czy­tam mu książkę, potem jesz­cze tro­chę dys­ku­tu­jemy po ciemku. Wresz­cie jego uścisk słab­nie, sapie mia­rowo, a ja chłonę ten rytm, tak jak­bym chciał go zabrać ze sobą tam, gdzie mam nastra­szyć złych ludzi. Jesz­cze chwilę pozo­staję przy nim, sta­ram się nasiąk­nąć jego cie­płem, dzie­cięcą ener­gią, która mam nadzieję, że da mi siłę w trud­nych chwi­lach. Muszę tu wró­cić, do dia­bła, muszę… Kiedy sia­damy z Ange­liką przy her­ba­cie, mam już na sobie mun­dur. Cały mój sprzęt jest od kilku dni spa­ko­wany w jed­no­stce, w domu pozo­stał jedy­nie mały ple­cak z oso­bi­stymi rze­czami. Doku­menty, odtwa­rzacz MP3, słu­chawki, notes, butelka wody, pudełko cia­stek, kilka ksią­żek – tyle… Cały mój oso­bi­sty maj­dan mie­ści się w małym ple­caku patro­lo­wym. Reszta bagażu – wielki ple­cak i zasob­nik, które jadą ze mną na wojnę, to stan­dar­dowe wypo­sa­że­nie żoł­nie­rza. Ta pro­por­cja dobrze obra­zuje to, czym będzie wypeł­nione moje życie przez kolejne pół roku. Pijemy her­batę, zawie­sza­jąc wzrok na ekra­nie tele­wi­zora. Oboje chyba nie wiemy, o czym roz­ma­wiać. W takiej chwili w gło­wach kłę­bią się myśli, któ­rych lepiej nie wypo­wia­dać. Chciał­bym już wyjść – to trwa zbyt długo, nie lubię poże­gnań, chwil, w któ­rych wia­domo, że za moment musi się wyda­rzyć coś nie­chcia­nego. Około dzie­sią­tej wie­czo­rem zza okna dobiega głos sil­nika – to samo­chód woj­skowy, przy­je­chali po mnie. Wstaję z kanapy, w drzwiach przy­tu­lamy się bar­dzo mocno.

– Uwa­żaj na sie­bie – szep­cze do mnie Ange­lika.

– Nie martw się, wrócę na pewno, wrócę… Pora­dzimy sobie, bądź­cie dzielni.

Zamy­ka­jące się drzwi gaszą snop świa­tła, chwy­tam za klamkę drzwi samo­cho­do­wych. W aucie sie­dzi mój kie­rowca i Jarek – pseu­do­nim Kry­cha, naj­star­szy pod­ofi­cer w bata­lio­nie. Witamy się uści­skiem dłoni.

– Jak tam, Wodzu, ruszamy?

– Tak, zróbmy co trzeba i wra­cajmy.

Ruszamy – spo­glą­dam jesz­cze na drzwi do domu, potem cho­wam obrączkę do pla­sti­ko­wego woreczka, który skru­pu­lat­nie pakuję do ple­caka. Nie chcę jej zgu­bić, nie chcę też, żeby dostała się w ręce kogoś, kto mógłby zna­leźć mnie ran­nego albo zabi­tego. Z biżu­te­rii pozo­staje na mnie wyłącz­nie woj­skowy nie­śmier­tel­nik: Mar­cin Szy­mań­ski, syn Mariana, ABrh+.

DZIEŃ II

Tym razem na teatr dzia­łań wojen­nych, jak zwiemy rejon misji, prze­miesz­czamy się wyczar­te­ro­wa­nym samo­lo­tem cywil­nym. Przed wej­ściem do boeinga wycią­gamy zamki z broni, kon­tro­luje to kilku sier­żan­tów. Broń ukła­damy pod fote­lami, ple­caki w lukach baga­żo­wych. Ste­war­dessy pro­wa­dzą instruk­taż, wszystko wygląda dokład­nie tak, jak przed star­tem do lotu na waka­cje. Po ode­rwa­niu się samo­lotu od ziemi patrzę z góry na świa­tła mia­sta. Sta­ram się pro­jek­to­wać w gło­wie emo­cje, które będą mi towa­rzy­szyć pod­czas powrotu. Kilka rzę­dów za mną sie­dzi mój zastępca – Piotr, teraz pod­cho­dzi, nachyla się nade mną i mówi:

– Mar­cin, nie martw się – to zawsze tak jest, że jak się gdzieś nie chce jechać, to potem oka­zuje się, że jest faj­nie! – Obaj śmie­jemy się w głos, gro­te­skowo, jak akto­rzy w taniej tra­gi­ko­me­dii.

Namiot w bazie przej­ścio­wej

– Tak, bra­cie, tak wła­śnie będzie! Faj­nie… – odpo­wia­dam.

Z Pio­trem znamy się dość długo, szli­śmy tą samą ścieżką kariery. Uwiel­biam tego faceta – ni­gdy nie opusz­cza go poczu­cie humoru, z takimi ludźmi można iść choćby na koniec świata. Po kilku godzi­nach lądu­jemy w bazie lot­ni­czej Manas w Kir­gi­sta­nie, to przy­sta­nek przed lądo­wa­niem w Afga­ni­sta­nie. Stąd wyla­tują już tylko i wyłącz­nie woj­skowe statki powietrzne. Przed nami kil­ka­na­ście godzin ocze­ki­wa­nia. Prze­miesz­czamy się wraz ze swo­imi kla­mo­tami do namio­tów w tak zwa­nym RSOI. To skrót od ame­ry­kań­skich słów: recep­tion, sta­ging, onward move­ment, inte­gra­tion (przy­ję­cie, wycze­ki­wa­nie, ruch, inte­gra­cja). Nazwano tak rejony przej­ściowe, do któ­rych prze­rzuca się żoł­nie­rzy przed dostar­cze­niem ich do kon­kret­nych miejsc na teatrze dzia­łań wojen­nych. W ogrom­nym, oświe­tlo­nym jarze­niów­kami namio­cie stoi kil­ka­dzie­siąt pię­tro­wych łóżek. Zaj­mu­jemy z chło­pa­kami wolny kąt. Jest spory ruch, gwar, ludzie wcho­dzą, wycho­dzą. Jedni roz­ma­wiają, inni śpią, grają w karty, czy­tają. Powie­trze ponad nami co jakiś czas roz­rywa huk star­tu­ją­cych samo­lo­tów. Izo­luję się od tego za pomocą słu­cha­wek i muzyki. Potrze­buję cze­goś spo­koj­nego, sprzy­ja­ją­cego kon­cen­tra­cji i relak­sowi. Zawsze lubi­łem Dead Can Dance, teraz głosy Lisy i Bren­dana prze­sią­kają mnie na wskroś, napię­cie odpusz­cza. Osią­gam chwi­lowy spo­kój, udaje mi się zdrzem­nąć.

Po kilku godzi­nach prze­ry­wa­nego snu budzi mnie jęk sprę­żyn nade mną. Młody Ame­ry­ka­nin pakuje swój ple­cak na górną pry­czę. Potem siada na swo­jej skrzyni obok łóżka i maj­struje przy broni. Leżąc bez ruchu, przy­glą­dam mu się: na oko 25 lat, mocno znisz­czony mun­dur, brudne, nie­dbale zawią­zane buty, pocią­gła twarz, wypło­wiałe od słońca włosy, zarost, prze­żarte bru­dem dło­nie. Ten chło­pak wraca do domu. Po kil­ku­na­stu minu­tach odzywa się do mnie: „Obu­dzi­łem cię?”. Zaczy­namy small talk, oka­zuje się, że jest z Fre­sno – mia­sta w Kali­for­nii, przez które zda­rzało mi się prze­jeż­dżać. Służy jako kapral w pie­cho­cie, wła­śnie wraca do Sta­nów po roku w Kan­da­ha­rze. Prze­żył i zoba­czył wiele – opo­wiada o tym co nieco. Tak mija nam godzina. Potem, już na zewnątrz, przy papie­ro­sie, wspo­mina o tym, że tra­fił do armii, żeby zdo­być pie­nią­dze na stu­dia… Jeff pocho­dzi z nie­za­moż­nej rodziny, w któ­rej wszy­scy byli prze­ciwni jego decy­zji o wstą­pie­niu woj­ska, ale on się uparł. Teraz będzie stu­dio­wał. Kiwa głową, kiedy dowia­duje się, że lecimy do Pak­tiki – to połu­dniowy wschód Afga­ni­stanu, jeden z cięż­szych ope­ra­cyj­nie regio­nów, wszy­scy o tym wie­dzą. Opo­wiada mi tro­chę o tym, co sły­szał – jego prze­kaz nie napawa mnie szcze­gól­nym opty­mi­zmem. Sie­dzimy na ław­kach w palarni, jest jesz­cze noc, choć na wscho­dzie niebo już skrzy się mie­dzia­nym poma­rań­czem. Jeff wyciąga z kie­szeni w mun­durze uszyty z woj­sko­wej tka­niny wore­czek. Roz­wią­zuje rze­myk, wyciąga deli­kat­nie jakiś przed­miot – to zro­biony z drew­nia­nych kulek róża­niec.

– Zobacz, zro­biła to dla mnie moja mama: na szczę­ście. Mia­łem go ze sobą cały czas. Ona chcia­łaby, żeby teraz chro­nił kogoś innego – tobie może się przy­dać, weź go, ale obie­caj, że będziesz nosił go ze sobą.

Jestem tym cho­ler­nie wzru­szony, nie wiem, co powie­dzieć. Patrzę na ten mały przed­miot w rękach Jeffa i głos mi więź­nie w gar­dle. Znamy się godzinę – przy­pad­kowo spo­tkany facet, łączy nas wojna, z któ­rej on wraca, a ja wła­śnie się w nią pakuję. Daje mi coś, co jest dla niego bar­dzo ważne…

Prze­lot do bazy Sza­rana samo­lo­tem C-130 Her­cu­les

– To piękna i bar­dzo war­to­ściowa rzecz, jesteś pewien, że chcesz mi to dać? – Kiwa głową. Ści­skam jego dłoń, zacią­gam sta­ran­nie rze­myk i cho­wam wore­czek w kie­szeni na piersi. To dla mnie zna­czący moment, mogłem po pro­stu prze­spać te kilka godzin i wsiąść do samo­lotu, tym­cza­sem los posta­wił na mojej dro­dze Jeffa. Wszech­świat daje mi jakiś znak, tylko jak go odczy­tać? Przy­bi­jamy jesz­cze piątkę, kle­piemy się po ple­cach, po czym zni­kamy ze swo­jego życia: ja w dro­dze na wojnę, Jeff do domu, do mamy.

Pakuję się z czę­ścią sztabu do C-130 (samo­lot trans­por­towy nazy­wany rów­nież Her­cu­le­sem). Lecimy do naszej bazy głów­nej – do Sza­rany. Musimy być tam wcze­śniej niż pozo­stała część grupy bojo­wej, naszym zada­niem jest orga­ni­za­cja i nad­zo­ro­wa­nie prze­ję­cia odpo­wie­dzial­no­ści za strefę. Logi­stycz­nie to arcy­trudne zada­nie. Grupa bojowa liczy ponad tysiąc żoł­nie­rzy – wszy­scy muszą tra­fić w odpo­wied­nim cza­sie w odpo­wied­nie miej­sca. Więk­szość z nich poleci śmi­głow­cami, co ozna­cza, że muszą jesz­cze zna­leźć się w bazie Bagram, do któ­rej zawiozą ich samo­loty trans­por­towe. Przej­mu­jemy od dru­giej zmiany pięć baz w zachod­niej Pak­tice. To spory obszar: pas sze­roki na dzie­więć­dzie­siąt i długi na dwie­ście kilo­me­trów. Nie da się tam dotrzeć w żaden inny spo­sób niż śmi­głow­cem. Jedy­nie w naszej bazie głów­nej w Sza­ra­nie mamy do dys­po­zy­cji pas star­towy, na któ­rym mogą lądo­wać trans­por­towe samo­loty.

Her­cu­les nabiera pręd­ko­ści, po czym wzbija się stromo w powie­trze. Na pokła­dzie jest gorąco. Wnę­trze ładowni wypeł­nia hałas kom­po­no­wany mie­szanką ryku sil­ni­ków i szumu powie­trza. Od czasu do czasu wstaję, żeby spoj­rzeć przez małe okienko na to, co pod nami. Jak okiem się­gnąć góry. Brąz i sza­rość poprze­ci­nana bielą łach śniegu – żad­nych oznak ludz­kiej egzy­sten­cji. Na lot­ni­sku wita mnie mój poprzed­nik, dowódca grupy bojo­wej w dru­giej zmia­nie – Piotr. Cie­szy się z mojego przy­lotu – nie dziwi mnie to. Zabie­ramy razem mój sprzęt do kon­te­nera, w któ­rym spę­dzę kilka następ­nych mie­sięcy. Po wspól­nym posiłku palimy papie­rosy.

– To co, Mar­cin, ruszamy z tym kok­sem?

– Jasne, ruszamy – odpo­wia­dam, wsta­jąc z drew­nia­nej ławki.

Tak zaczyna się nowy, wyjąt­kowy roz­dział w moim życiu, co z niego we mnie pozo­sta­nie? Na jak długo?

DZIEŃ III

Zaczy­nam od czy­ta­nia rapor­tów z ostat­nich kilku tygo­dni. Sytu­acja w pro­win­cji jest mi mniej wię­cej znana, byłem tu na reko­ne­san­sie, poza tym od pew­nego czasu regu­lar­nie czy­tam doku­menty ope­ru­ją­cej tu grupy bojo­wej. Do ogar­nię­cia mam obszar zamiesz­kały przez pra­wie sto tysięcy ludzi – w więk­szo­ści to rol­nicy zaj­mu­jący małe osady. To głów­nie Pasz­tuni – tra­dy­cyj­nie popie­ra­jący tali­bów miesz­kańcy afgań­skiego połu­dnia. W zde­cy­do­wa­nej prze­wa­dze należą do ple­mie­nia Sule­man Khel, które jest obec­nie podzie­lone na dwa­dzie­ścia sześć kla­nów – rodzin­nych wspól­not. Kon­so­li­da­cja tych grup jest jed­nym z naszych zadań – jeśli nam się to uda, to zdo­bę­dziemy mocne wpływy. Szanse na taki sce­na­riusz są jed­nak, szcze­rze mówiąc, marne…

Nar­ra­cja tali­bów lepiej prze­ma­wia do tych ludzi – to żyjący w tra­dy­cyj­nych spo­łecz­no­ściach Pasz­tu­no­wie, trudno nam do nich dotrzeć w sytu­acji, kiedy nawet tłu­ma­czy pasz­tuń­skiego jest jak na lekar­stwo… Przed wyjaz­dem na misję zafun­do­wano mi pod­sta­wowy kurs języka dari, oka­zuje się jed­nak, że mało kto mówi tu w tym narze­czu. Więk­szość lokal­nej lud­no­ści to anal­fa­beci – oce­nia się, że zale­d­wie trzy­dzie­ści pro­cent miesz­kań­ców pro­win­cji potrafi czy­tać i pisać… Ciężko będzie do nich dotrzeć.

Zima przy­nio­sła względny spo­kój – aktyw­ność rebe­lian­tów mocno spa­dła. W stycz­niu nie prze­pro­wa­dzili żad­nego ataku. Od kilku tygo­dni jed­nak czuć w powie­trzu począ­tek sezonu wojen­nego. W kwiet­niu liczba incy­den­tów wyno­siła już osiem­na­ście. W pierw­szym tygo­dniu maja zano­to­wano ich czter­na­ście, a więc napię­cie powraca z bar­dzo dużą inten­syw­no­ścią. Będą na nas parli – wie­dzą, że się rotu­jemy, że na drogi wyjadą nowi, nie­do­świad­czeni jesz­cze w tym tere­nie żoł­nie­rze.

Po śnia­da­niu zasia­damy z moim poprzed­ni­kiem na odpra­wie. Obsada sta­no­wi­ska dowo­dze­nia infor­muje nas o postę­pach rota­cji grup bojo­wych. Nasze jed­nostki dzielą się na trzy zespoły, osobno dys­ku­tu­jemy o sytu­acji w każ­dym z nich. Mój sztab, około trzy­dzie­stu osób, jest już pra­wie cały na miej­scu – pra­cują razem z dotych­cza­so­wymi gospo­da­rzami. Prze­cho­dzę z Pio­trem do jego pro­wi­zo­rycz­nej kan­ce­la­rii – nie­ba­wem będzie to moje miej­sce pracy. Dys­ku­tu­jemy przy kawie o wszyst­kim tym, czego nie ma w papie­rach, a jest tego sporo…

Znamy się jesz­cze z kursu dowód­ców bata­lio­nów na Aka­de­mii Obrony Naro­do­wej w War­sza­wie. Bar­dzo cenię jego skru­pu­lat­ność i doświad­cze­nie – to stara szkoła. Jeste­śmy ze sobą szcze­rzy. Wiem, że mogę liczyć na jego pełne zaan­ga­żo­wa­nie w pro­ces naszego wdra­ża­nia w ope­ra­cję. Rota­cja to trudny czas. Bar­dzo kom­plek­sowe zada­nie. Każdy z żoł­nie­rzy musi tra­fić w odpo­wied­nie miej­sce w odpo­wied­nim cza­sie. Wszy­scy muszą spę­dzić ze swo­imi poprzed­ni­kami cho­ciaż kilka dni – zatem jest to coś o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wa­nego niż waha­dłowe zawo­że­nie i odbie­ra­nie ludzi z baz. Prze­ka­za­nie zmiany polega na wdro­że­niu zmien­nika w obo­wiązki ope­ra­cyjne, czę­sto wiąże się to ze wspól­nymi wyjaz­dami na patrole. Rota­cja to jed­nak nie tylko kwe­stia ope­ra­cyj­nych wdro­żeń. Jest w tym pro­cesie też sporo aspek­tów tech­nicz­nych: załogi wozów bojo­wych przej­mują pojazdy, logi­stycy maga­zyny z całym ich wypo­sa­że­niem, łącz­no­ściowcy sieci tele­in­for­ma­tyczne i radiowe, ser­wery, bazy danych, sape­rzy prze­ka­zują sobie doświad­cze­nia i sprzęt, medycy przej­mują nasz minisz­pi­tal z całym jego wypo­sa­że­niem, sztab uczy się od swo­ich poprzed­ni­ków – w ciągu kilku dni dzieje się naprawdę dużo. W międzycza­sie pomię­dzy bazami kur­sują dzie­siątki śmi­głow­ców roz­wo­żą­cych ludzi i ekwi­pu­nek. Nad wszyst­kim panuje Mar­cin – nasz szef sztabu, ze swoją ekipą. Ten zespół w gru­pie bojo­wej liczy pra­wie trzy­dzie­ści osób, jest zło­żony z ofi­ce­rów i podofi­ce­rów o róż­nych spe­cjal­no­ściach. To oni odpo­wia­dają za pro­cesy ana­li­tyczne, na pod­sta­wie któ­rych podej­mu­jemy decy­zje. Ufam im – naprawdę świetny skład z dobrym lide­rem. Kom­pe­ten­cje szefa sztabu i mojego zastępcy dają mi spory kom­fort, mam ogromne szczę­ście, że pra­cuję wła­śnie z nimi. Jeste­śmy pry­wat­nie przy­ja­ciółmi, dosko­nale się rozu­miemy. Przed wyjaz­dem obie­ca­li­śmy sobie, że pozo­sta­niemy w dobrych rela­cjach, choćby miały się dziać naj­strasz­niej­sze rze­czy. Two­rząc har­mo­nię pomię­dzy nami, chcemy poka­zać wszyst­kim, że potrzebny jest spo­kój i współ­praca. Każdy z nas poszu­kuje men­tal­nego opar­cia – dajemy je sobie nawza­jem. Jeste­śmy zespo­łem w naj­głęb­szym tego słowa zna­cze­niu.

Roz­mowy z moim poprzed­ni­kiem też mnie mocno uspo­ka­jają. Współ­pra­cu­jemy. Pod­czas rota­cji czę­sto docho­dzi do kon­flik­tów pomię­dzy prze­ka­zu­ją­cymi i przyj­mu­ją­cymi. Ich pod­łoże bywa bar­dzo różne, od sprze­czek o to, kto gdzie ma spać, po zarzuty zwią­zane z nie­pra­wi­dło­wo­ściami w prze­ka­zy­wa­niu cen­nego sprzętu. W takich sytu­acjach pożar zaga­sić mogą wyłącz­nie dobrze współ­pra­cu­jący ze sobą dowódcy obu zmian. Mam wra­że­nie, że jeste­śmy w sta­nie z Pio­trem to wszystko opa­no­wać. Sporo czasu spę­dzamy, dys­ku­tu­jąc o sytu­acji ope­ra­cyj­nej. W naszej wie­dzy na temat pro­win­cji jest nie­stety wiele luk. To ogromny obszar, są dys­trykty, w któ­rych nawet się jesz­cze nie poka­za­li­śmy. Osobną kwe­stią pozo­staje kom­pe­ten­cja i liczeb­ność afgań­skich sił bez­pie­czeń­stwa. Jest ich bar­dzo mało, cyfry zga­dzają się jedy­nie na papie­rze, a zdol­no­ści ope­ra­cyjne są na pozio­mie bli­skim zera. Pra­cują nad nimi zespoły szko­le­niowe, ale efekty, póki co, są bar­dzo marne. Bez Afgań­czy­ków powo­dze­nie naszej misji nie jest moż­liwe. Nie wyje­dziemy stąd, nie mając komu prze­ka­zać odpo­wie­dzial­no­ści.

Po połu­dniu uda­jemy się na spo­tka­nie z lokal­nymi wła­dzami. W budynku oto­czo­nym wyso­kim murem przyj­muje nas guber­na­tor. Męż­czy­zna jest ubrany po euro­pej­sku i zdaje się mieć do nas sporo dystansu. Poznaję też szefa miej­sco­wej poli­cji – Piotr prze­strzega mnie, nie ma do niego zaufa­nia. Raczej nie należy prze­ka­zy­wać mu wraż­li­wych infor­ma­cji, są powody, aby sądzić, że gra na dwa fronty. W spo­tka­niu bie­rze też udział dowódca afgań­skiej bry­gady – witamy się ser­decz­nie, spo­tka­li­śmy się pod­czas mojego reko­ne­sansu i w Pol­sce, w cza­sie jego wizyty u nas. Wydaje się kon­kret­nym face­tem, mówi po rosyj­sku, więc komu­ni­ku­jemy się bez­po­śred­nio. Spod jego śnia­dej skóry prze­bija biały uśmiech, kru­czo­czarne włosy i broda nadają mu piracki wygląd. Czuję do niego nie­uza­sad­nioną jesz­cze sym­pa­tię. Przy­wo­zimy Afgań­czy­kom pre­zent – to kana­rek. Maleńki żółty ptak w ozdob­nej klatce. Wszy­scy uno­szą brwi i uśmie­chają się w geście apro­baty. Szef poli­cji wydaje się szcze­gól­nie zado­wo­lony z tego poda­runku. Nie wiem dla­czego, ale Afgań­czycy utoż­sa­miają Pol­skę z kra­jem, z któ­rego przy­wozi się kanarki, a ten ptak ucho­dzi tutaj za coś nie­zwy­kle eks­klu­zyw­nego… Muszę chyba dowie­dzieć się wię­cej na ten temat.

Póź­nym popo­łu­dniem jemy z Pio­trem kola­cję w sto­łówce. Jest chłodno, raczej ponuro, wio­sna tu jesz­cze na dobre nie zawi­tała. Mamy na sobie zimowe kurtki, kropi mar­z­nący deszcz. Wie­czo­rem spo­ty­kam się z ofi­ce­rami kie­ru­ją­cymi prze­ka­za­niem odpo­wie­dzial­no­ści – wszystko idzie zgod­nie z pla­nem. Za kilka dni powin­ni­śmy być w pełni zdolni do pro­wa­dze­nia ope­ra­cji. Korzy­sta­jąc z chwili samot­no­ści, łapię za tele­fon: wykrę­cam numer do domu. Każdy z nas ma okre­śloną liczbę minut, które może zużyć na roz­mowę z wybra­nym nume­rem. Łączy nas cen­trala woj­skowa. Opo­wia­dam Rodzi­nie o tym, jak prze­bie­gło nasze prze­miesz­cze­nie, jak wygląda mój barak, co jadłem, jaka jest pogoda. Ciężko się słu­cha o tym, co w domu. Chciał­bym być teraz z nimi, ale wiem, że musi jesz­cze upły­nąć mnó­stwo czasu. Wypa­lam papie­rosa – obser­wuję wie­czorne życie bazy. Wraca patrol, trza­skają pan­cerne drzwi samo­cho­dów, grupki żoł­nie­rzy zmie­rzają do sto­łówki, ktoś idzie z ręcz­ni­kiem pod pachą do łaźni. Na chwilę spod chmur wygląda zacho­dzące słońce, tak jakby chciało mru­gnąć do mnie przed zapad­nię­ciem zmroku. Pró­buję się do niego uśmiech­nąć, a niech tam… Może jakoś to będzie.

DZIEŃ IV

Rano budzi mnie hałas lądu­ją­cych śmi­głow­ców – to Chi­no­oki, przy­wożą naszych chło­pa­ków. Ten opa­sły gigant zabiera na pokład po dwu­dzie­stu żoł­nie­rzy ze sprzę­tem. Wsłu­chuję się w kle­ko­czący odgłos łopat – wylą­do­wało ich co naj­mniej cztery, to ozna­cza pra­wie setkę ludzi. Baza powoli zapeł­nia się, mamy tu teraz dwie zmiany jed­no­cze­śnie. To czas kole­jek na sto­łówce, prze­ła­do­wa­nych łaźni i tłoku wszę­dzie. To też moment, w któ­rym łatwo o błędy – dbamy z Pio­trem o to, aby nasze zakresy odpo­wie­dzial­no­ści nie roz­myły się. Jesz­cze teraz decy­zje ope­ra­cyjne podej­muje on, polem walki zarzą­dza ze sta­no­wi­ska dowo­dze­nia jego bat­tle cap­tain (osoba odpo­wie­dzialna za kie­ro­wa­nie obsadą sta­no­wi­ska dowo­dze­nia). Będzie tak, dopóki nie pod­pi­szemy spe­cjal­nego roz­kazu – tak zwa­nego trans­fer of autho­rity (z ang. prze­ka­za­nie odpo­wie­dzial­no­ści), który da mi moc podej­mo­wa­nia decy­zji i brze­mię odpo­wie­dzial­no­ści.

Więk­szość żoł­nie­rzy grupy bojo­wej dotarła do baz śmi­głow­cami Chi­nook

Po śnia­da­niu zasia­dam na odpra­wie z Ame­ry­ka­nami. Jeste­śmy ope­ra­cyj­nie pod­po­rząd­ko­wani ame­ry­kań­skiej bry­ga­dzie, na czas misji sta­jemy się de facto czę­ścią słyn­nej sto pierw­szej dywi­zji powietrzno-desan­to­wej. Moim prze­ło­żo­nym będzie dowódca trze­ciej bry­gady, noszą­cej przy­do­mek „Cur­ra­hee”. Przed wyjaz­dem wzię­li­śmy udział w ćwi­cze­niu w struk­tu­rach tej jed­nostki. Część naszego sztabu wyje­chała wraz ze mną na dwa tygo­dnie do bazy w sta­nie Ken­tucky. Uczy­li­śmy się tam współ­dzia­ła­nia, pozna­wa­li­śmy pro­ce­dury i kul­turę orga­ni­za­cyjną bry­gady. Ame­ry­ka­nie, z któ­rymi dzi­siaj się spo­ty­kam, to zespół łącz­ni­kowy, który będzie ze mną współ­pra­co­wał. Ich zada­niem jest wes­przeć inte­gra­cję naszej grupy bojo­wej z „Cur­ra­hee”. Ekipa składa się z żoł­nie­rzy o róż­nych spe­cjal­no­ściach – jest kilku ofi­ce­rów ope­ra­cyj­nych, ludzie z wywiadu, logi­stycy, spe­cja­li­ści od pro­jek­tów pomo­co­wych i pod­ofi­ce­ro­wie zaj­mu­jący się trans­por­tem. Wszyst­kim zarzą­dza Troy Scott – major, który wydaje mi się porząd­nym face­tem. Intu­icja mi pod­po­wiada, że będzie nam się razem dobrze pra­co­wać. To dla mnie bar­dzo ważni ludzie. Wiem, że sporo mogą. Znam Ame­ry­ka­nów – będą nam poma­gać, jeśli będziemy prze­strze­gać pro­ce­dur. Wymie­niamy poglądy na temat sytu­acji w rejo­nie odpo­wie­dzial­no­ści, dys­ku­tu­jemy o pla­nach, prio­ry­te­tach. Przed­sta­wiam im też swój back­gro­und, Ame­ry­ka­nie nie ukry­wają zado­wo­le­nia z tego, że kształ­ci­łem się na ich uczel­niach. Będzie nam łatwiej się poro­zu­mieć i nie cho­dzi tu wyłącz­nie o język – będziemy podob­nie inter­pre­to­wać różne sytu­acje, a to może nam wiele uła­twić. Idę z Troyem na obiad, chcę go bli­żej poznać – czuję, że to może być dla mnie bar­dzo istotna rela­cja. Poza tym wydaje się po pro­stu sym­pa­tycz­nym gościem – ponad ame­ry­kań­skie stan­dardy. Na sto­łówce roz­ma­wiamy jesz­cze nieco o prze­szło­ści. Oka­zuje się, że koń­czył zaawan­so­wany kurs pie­choty w For­cie Ben­ning jakiś czas po mnie. Wspo­mi­namy bagna stanu Geo­r­gia, rzekę Chat­ta­ho­ochee, po któ­rej zwy­kłem pły­wać na canoe, Olson Hall – woj­skowy hotel, w któ­rym obaj miesz­ka­li­śmy przez jakiś czas. Wra­cam pamię­cią do tam­tego czasu – cho­lera, w życiu bym nie pomy­ślał, że to, czego się tam nauczy­łem, będę wyko­rzy­sty­wał jako dowódca grupy bojo­wej w ame­ry­kań­skiej bry­ga­dzie na woj­nie w Afga­ni­sta­nie… Życie potrafi zasko­czyć.

Ciężki sprzęt docie­rał do Afga­ni­stanu czar­te­ro­wa­nymi samo­lo­tami AN124. Każdy z takich kolo­sów zabie­rał po cztery roso­maki

Po obie­dzie spo­ty­kam się z dowódcą zespołu bojo­wego Brawo – przej­mo­wa­nie sprzętu idzie zgod­nie z pla­nem, tech­niki jest ogrom­nie dużo. Emil musi przy­jąć maga­zyny, w któ­rych prze­cho­wu­jemy zapasy – to duża odpo­wie­dzial­ność. Logi­styka nie jest „sexy”. O tym nikt w wojen­nych histo­riach nie opo­wiada, a jed­nak bez niej wszyst­kie te opo­wie­ści nie mia­łyby miej­sca. W całym pechu bycia let­nią zmianą, czyli tą przyj­mu­jącą na sie­bie cię­żar walk, mamy szczę­ście przyj­mo­wa­nia sprzętu od zmiany zimo­wej – czyli tej, która go zbyt mocno nie eks­plo­ato­wała. Stany maga­zy­nowe mniej wię­cej się zga­dzają, wozy są w dobrym sta­nie, dostaję od pod­wład­nych pozy­tywne sygnały – wygląda na to, że wej­dziemy w to bagno w czy­stych i suchych butach.

Jedna z naszych baz ope­ra­cyj­nych

Wie­czór znów spę­dzam przy papie­ro­sie, tym razem stu­diuję papiery – jestem bar­dziej sową niż skow­ron­kiem, lubię pra­co­wać w nocy. Po prze­rzu­ce­niu kilku sko­ro­szy­tów zaczy­nam wpa­try­wać się w mapę. Stu­diuję każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy przy­dzie­lo­nego rejonu odpo­wie­dzial­no­ści – tro­chę tak, jak­bym chciał nauczyć się go na pamięć. W gło­wie nie­ustan­nie domi­nuje myśl: „Trudny teren, cho­lera, bar­dzo trudny”. Do tego mnó­stwo bia­łych plam, miejsc, o któ­rych nie wiemy nic. Już teraz zdaję sobie sprawę, że abso­lut­nie nie będę w sta­nie kon­tro­lo­wać ruchu w prze­ka­za­nej mi pro­win­cji. To tra­dy­cyjny szlak prze­rzu­towy tali­bów, ważny dla nich ele­ment tak­tycz­nej ukła­danki. Znają to miej­sce jak wła­sną kie­szeń, dzia­łają tu od dekad. Ja zaczy­nam od stu­dio­wa­nia mapy… Nie będzie łatwo – muszę gdzieś sku­pić swój wysi­łek, wszyst­kiego nie da się zro­bić. Czuję, że mam zbyt mało infor­ma­cji, żeby sen­sow­nie obrać prio­ry­tety. Terenu jest zbyt dużo, a wie­dzy zbyt mało.

Przed zaśnię­ciem chwy­tam do ręki jedną z ksią­żek, które przy­wio­złem z domu. Obie­ca­łem sobie nie zabie­rać wojen­nej lite­ra­tury, przy­naj­mniej nie za dużo. Zaglą­dam więc do zaku­pio­nego w Sta­nach Serca Antark­tydy Erne­sta Shac­kle­tona. Zawsze fascy­no­wały mnie polarne wyprawy. Opo­wie­ści o tych z początku ubie­głego wieku są prze­peł­nione lider­ską mądro­ścią. To histo­rie o ludziach wal­czą­cych z prze­ciw­no­ściami losu – pomimo że temat jest tak odle­gły od mojej obec­nej rze­czy­wi­sto­ści, czuję pewien zwią­zek. Afga­ni­stan jest moim bie­gu­nem… ren­dez-vous z prze­zna­cze­niem, jak mawiali wielcy podróż­nicy. Chwilę jesz­cze roz­my­ślam nad ostat­nim zda­niem: czas pokaże, czy to miej­sce ma coś wspól­nego z moim prze­zna­cze­niem, na pewno to ren­dez-vous będzie miało wpływ na mój dal­szy los, ale prze­zna­cze­nie? Sam nie wiem. Odpa­dam.

DZIEŃ V

Czas upływa na zbie­ra­niu mel­dun­ków – jest tego naprawdę sporo. Logi­styka wysuwa się na pierw­szy plan. Przej­mu­jemy cały kon­glo­me­rat róż­nego rodzaju sprzętu. Pod koniec dnia mam już wszyst­kie raporty. Zwo­łuję obec­nych dowód­ców na odprawę, z pozo­sta­łymi komu­ni­ku­jemy się przez wide­ołą­cze. Stan przyj­mo­wa­nego mie­nia nie jest per­fek­cyjny, ale – jak to się mówi, to nie jest samo­chód z salonu. Dawno już nauczy­łem się zna­cze­nia zwrotu: good eno­ugh. Usta­lamy, że z tym, co mamy, jeste­śmy w sta­nie pro­wa­dzić dzia­ła­nia bojowe. Pod­pi­suję kilka pro­to­ko­łów, które wysy­łamy do dowódcy pol­skiego kon­tyn­gentu woj­sko­wego w Afganista­nie. Jem kola­cję z moim poprzed­ni­kiem – Pio­trem. Pod­czas wie­czor­nej odprawy ści­skamy sobie dło­nie na sta­no­wi­sku dowo­dze­nia – od teraz mostek kapi­tań­ski jest mój…

Pak­tika: odlu­dzia, piach i skały. Zasta­na­wiam się, jak tu żyją ludzie

Po odpra­wie wpa­dają pierw­sze nie­ocze­ki­wane tematy: dziś wylą­do­wał w naszej bazie samo­lot trans­por­towy z Pol­ski. Przy­wiózł palety z lekami, które zaspon­so­ro­wała pewna fun­da­cja. Ter­min waż­no­ści wszyst­kich par­tii koń­czy się za dwa tygo­dnie – mój lekarz roz­kłada ręce. Nie możemy tego wydać Afgań­czy­kom – pierw­szy wstyd… Paczki wra­cają do kraju. Spę­dzam jesz­cze kilka godzin nad lek­turą sta­rych rapor­tów – się­gam po te sprzed pół roku, inte­re­suje mnie, jak wygląda tu sezon letni. Pró­buję dociec, czego możemy się spo­dzie­wać w szczy­cie inten­syw­no­ści dzia­łań tali­bów. To będzie z pew­no­ścią coś róż­nią­cego się od naszych doświad­czeń zdo­by­tych w Iraku. Lepiej wypo­sa­żony i sil­niej zmo­ty­wo­wany prze­ciw­nik, trudny teren, nie­przy­chylna lud­ność. Nie wygląda to zbyt dobrze. Wie­czo­rem roz­ma­wiamy przy kawie z Mar­ci­nem i Pio­trem. Mamy podobne odczu­cia – to nie będzie łatwy czas. Żar­tu­jąc, usta­lamy, że decy­denci powinni nas po tej misji wysłać do Kosowa na odpo­czy­nek, recy­wi­li­zo­wa­nie przed powro­tem do domów. Zapada noc, nie przy­zwy­cza­iłem się jesz­cze do nowego miej­sca, zaśnię­cie zaj­muje mi kilka godzin.

(…) DZIEŃ VI

Zimą przed prze­rzu­tem naszej jed­nostki do Afga­ni­stanu byli­śmy w Pak­tice na reko­ne­san­sie. Wraz z kil­koma ofi­ce­rami spę­dzi­łem tu pra­wie dwa tygo­dnie. Przy­glą­da­łem się spe­cy­fice ope­ra­cyj­nej, roz­ma­wia­łem ze swoim poprzed­ni­kiem, uczy­łem się pro­ce­dur i słu­cha­łem wnio­sków. Miało to sens, choć nie do końca, bo zima i lato w Afga­ni­sta­nie to dwa kom­plet­nie inne stany. Sezon wojenny roz­po­czyna się wraz z zej­ściem śnie­gów z dolin. Tali­bo­wie przy­by­wają tu ze swo­ich kry­jó­wek w maju. Pro­wa­dzą walki do paź­dzier­nika, potem znów opusz­czają to miej­sce. Zimę spę­dzają zazwy­czaj na tery­to­riach ple­mien­nych w Paki­sta­nie. Odpo­czy­wają, szkolą się, opa­trują rany i orga­ni­zują na nowo, by ude­rzyć ponow­nie na wio­snę.

Pust­ko­wie przy gra­nicy z Paki­sta­nem. Sie­dząc na wieży wozu, zasta­na­wiam się, co tu wła­ści­wie robię

Zima, którą zasta­li­śmy pod­czas reko­ne­sansu, była wyjąt­kowo sroga, padał gęsty śnieg, wstrzy­mano loty do małych baz, nie mogli­śmy wydo­stać się z Sza­rany. Po kilku dniach koczo­wa­nia w namio­cie przej­ścio­wym przy­le­ciał po nas pol­ski samo­lot trans­por­towy. Nasi piloci zro­bili to, czego nie robił wtedy nikt: przy­le­cieli po swo­ich kole­gów – po nas. Pamię­tam, że jeden z koczu­ją­cych z nami wtedy Ame­ry­ka­nów powie­dział: „Wstyd mi, że musi mnie zabie­rać samo­lot jakiś innych sił powietrz­nych niż ame­ry­kań­skie…”. Cóż, nie ukry­wam – mia­łem wów­czas swój moment satys­fak­cji. CASA (nazwa woj­sko­wego samo­lotu trans­por­to­wego) z biało-czer­woną sza­chow­nicą zabrała wtedy wszyst­kich ocze­ku­ją­cych od kilku dni na lot żoł­nie­rzy. Wspa­niale jest cza­sem posta­wić stopę na pokła­dzie pol­skiego samo­lotu.

Sporo czy­ta­li­śmy pod­czas tego wycze­ki­wa­nia. Przej­rza­łem więk­szość pro­ce­dur – uśmia­li­śmy się z Pio­trem, zwłasz­cza stu­diu­jąc jeden z tomów – Tech­niki nisz­cze­nia sprzętu. To był zestaw porad na to, jak naj­sku­tecz­niej wysa­dzić w powie­trze wła­sny pojazd, wła­sne radio albo jakieś inne urzą­dze­nie, chro­niąc je w ten spo­sób przed dosta­niem się w ręce prze­ciw­nika. Nie byli­śmy dotąd na takiej woj­nie, na któ­rej ktoś mógłby zmu­sić nas do wysa­dze­nia w powie­trze wła­snego sprzętu – to brzmiało dla nas kom­plet­nie abs­trak­cyj­nie. Co musia­łoby się wyda­rzyć, żebym wysa­dził wła­sny trans­por­ter? Pamię­tam, że powie­dzia­łem wtedy: „Ktoś musiałby być albo cho­ler­nie odważny, albo mieć cho­ler­nie dobry powód, żeby znisz­czyć wła­sny wóz wart miliony”. Nie spo­dzie­wa­li­śmy się, że już za kilka mie­sięcy przyj­dzie nam oso­bi­ście wyka­zać się taką odwagą.

Roso­mak: ceniony przez żoł­nie­rzy koń robo­czy grupy bojo­wej

Kilka tygo­dni po tej żar­to­bli­wej kon­wer­sa­cji wysy­łam Pio­tra na połu­dnie strefy – chcę, żeby zapo­znał się ze spe­cy­fiką tego regionu, ja sku­piam uwagę na pół­nocy i cen­trum. Wiem, że mój zastępca dokona rze­tel­nej oceny. Sam wszyst­kiego nie ogarnę, a Piotr będzie słu­żył fachową poradą w trud­nych momen­tach. Ufam mu. Nad ranem wyla­tuje w jed­nym z dwóch śmi­głow­ców woj­sko­wych UH60 star­tu­ją­cych do bazy Wazi Khwa. Wra­cam do swo­ich obo­wiąz­ków – odprawy, roz­kazy, wide­okon­fe­ren­cja, wizyta u szefa poli­cji. Po powro­cie dowia­duję się, że Piotr jest już na miej­scu – dołą­czył do patrolu, wyje­chali z bazy. Mają w pla­nie prze­jazd przez kilka klu­czo­wych miejsc. Zarówno on, jak i pozo­stali żoł­nie­rze zespołu Char­lie muszą poznać teren, poczuć oto­cze­nie, wejść w kon­takt z miej­scową lud­no­ścią. Takie prak­tyki na początku misji nazy­wamy bat­tle field cir­cu­la­tion (z ang. objazd rejonu odpo­wie­dzial­no­ści) – to po reko­ne­san­sie i prze­ka­za­niu obo­wiąz­ków trzeci, bar­dzo ważny moment ini­cjo­wa­nia misji.

HMMWV: obok roso­maka drugi pod­sta­wowy pojazd w gru­pie bojo­wej

Wcze­snym popo­łu­dniem dostaję sygnał ze sta­no­wi­ska dowo­dze­nia, że patrol Pio­tra ma kło­poty… Pod jed­nym z pojaz­dów eks­plo­do­wał ładu­nek wybu­chowy, praw­do­po­dob­nie uło­żone jedna na dru­giej poso­wiec­kie miny prze­ciw­pan­cerne. Chło­paki mieli dużo szczę­ścia – są zła­ma­nia i inne obra­że­nia, ale wszy­scy żyją… Wzy­wamy śmi­gło­wiec medyczny – ame­ry­kań­ski mede­vac (z ang. ewa­ku­acja medyczna). To nasz pierw­szy raz – cho­lera, mieli dużo szczę­ścia… Pojazd jest nie­zdolny do dal­szej jazdy, ale się nie pali. Dumamy, co z tym wszyst­kim zro­bić, w tym cza­sie na miej­sce zda­rze­nia przy­la­tuje wezwany śmi­gło­wiec. Ame­ry­ka­nie spraw­nie zabie­rają ran­nych chło­pa­ków. Roz­ma­wiam z Pio­trem przez tele­fon sate­li­tarny, za dużo nie możemy poga­wo­rzyć, trzeba oszczę­dzać bate­rie. Są w doli­nie – w miej­scu oto­czo­nym górami, prak­tycz­nie unie­ru­cho­mieni przez ster­czący przy dro­dze wrak. Dookoła kilka zabu­do­wań, z dachów obser­wują ich ludzie. Nie możemy porzu­cić pojazdu – tego zabra­niają pro­ce­dury. Decy­du­jemy się pozo­sta­wić patrol w tere­nie na noc, chło­paki mają zmie­nić pozy­cje, zna­leźć dobre miej­sce do ewen­tu­al­nej obrony, obser­wo­wać znisz­czony HMMWV (skrót od nazwy pojazdu woj­sko­wego: High Mobi­lity Mul­ti­pur­pose Whe­eled Vehicle – wie­lo­za­da­niowy pojazd kołowy o wyso­kiej mobil­no­ści, to obok roso­maka jeden z pod­sta­wo­wych pojaz­dów w gru­pie bojo­wej).

Burza nad bazą. Pogoda też ma tu coś do powie­dze­nia

Tym­cza­sem ja pró­buję zapo­trze­bo­wać w bry­ga­dzie pojazd ewa­ku­acyjny, który mógłby odho­lo­wać wrak. Nie jest łatwo to zor­ga­ni­zo­wać. Na połu­dniu mamy bar­dzo mało logi­styki. Pod wie­czór w tere­nie wokół patrolu zaczyna się ruch, na wzgó­rzach co jakiś czas bły­skają świa­tła moto­cy­kli, naj­wy­raź­niej ktoś obser­wuje nasz patrol. Roz­ma­wiam jesz­cze raz z Pio­trem – usta­lamy, że wezwę samo­lot. Prze­pro­wa­dzimy misję, którą nazy­wamy show of force. Pokaz siły to niski prze­lot – zazwy­czaj na kil­ku­dzie­się­ciu metrach. Taki śro­dek zapo­bie­gaw­czy z reguły odstra­sza poten­cjal­nych napast­ni­ków. Chło­paki z patrolu nie boją się otwar­tego star­cia, ale oba­wiamy się, że przez noc tali­bo­wie zami­nują wszyst­kie drogi wyj­ścia z doliny i nad ranem stra­cimy w tej pułapce kolejną załogę. Nasz kon­tro­ler lot­ni­czy, tak zwany JTAC (skrót od Joint Tac­ti­cal Air Con­tro­ler, osoba odpo­wie­dzialna za koor­dy­na­cję misji lot­ni­czych), zapo­trze­bo­wuje prze­lot. Mamy zgodę – za kil­ka­na­ście minut ciszę nad doliną roze­rwie huk odrzu­to­wego sil­nika, a mówiąc bar­dziej pre­cy­zyj­nie, kilku sil­ni­ków… Teraz dowia­du­jemy się z sieci dowo­dze­nia, że poleci do nich bom­bo­wiec stra­te­giczny B1B. Lan­cer to ogromny samo­lot. Skon­stru­owano go w latach osiem­dzie­sią­tych po to, by siać ato­mową apo­ka­lipsę w głębi tery­to­rium Związku Radziec­kiego. Jest duży, szybki i potrafi latać bar­dzo nisko, zwłasz­cza w nocy…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki