Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marcin Szymański powraca z drugim tomem wspomnień z misji w Afganistanie. Tym razem opowiada o doświadczeniach nabytych podczas miesięcy spędzonych wśród mieszkańców podnóża Hindukuszu. Jak żyli i co myśleli ludzie w kraju, w którym prowadzono eksperyment społeczny zwany wojną? Jakiej rzeczywistości chcieli, a z jaką przychodziło im się zmagać? Z czym konfrontowali się żołnierze powracający z misji do rodzin w Polsce? Jak wojenne przeżycia trawiły umysł dowódcy?
„Zakładnicy piekła” to opowieść o ludziach, którym los odebrał prawo wyboru. Lektura zainteresuje tych, których interesują powody fiaska kampanii NATO w Afganistanie. „Zakładnicy piekła” to również przekaz wypełniony uniwersalnymi prawdami o wojnie. Treści poruszane przez autora pozwalają pełniej zrozumieć rzeczywistość miejsc, które w książce nazwano „rezerwatami cierpień”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Czwartkowy poranek 23 sierpnia 1973 roku, Sztokholm. Ochrona otwiera zamki w drzwiach prowadzących do siedziby Sveriges Kreditbanken. W holu pojawia się Janne Olsson, skazany na karę więzienia recydywista. Unosi karabin maszynowy i oddaje z niego kilka serii, raniąc przy tym jedną z osób. Kilkoro ludzi ucieka w panice, na sali pozostaje jednak czwórka zakładników. Janne barykaduje się ze swoimi ofiarami w skarbcu banku i żąda wypuszczenia z więzienia swojego przyjaciela – Clarka Olofssona. Władze spełniają jego życzenie. Przez kolejnych sześć dni bandyci pozostają w budynku wraz z pojmaną czwórką. Później sztokholmskiej policji udaje się przeprowadzić operację, w wyniku której zakładnicy zostają uwolnieni, a Janne i Clark ujęci. W tym momencie rozpoczyna się historia, która posłuży jako punkt wyjścia do badań nad zjawiskiem psychologicznym nazwanym później syndromem sztokholmskim.
Ofiary napadu podczas zeznań bronią porywaczy. Jeden z poszkodowanych zakłada fundację, której celem ma być niesienie pomocy Jannemu i Clarkowi. Inna zakładniczka zaręcza się z jednym z bandytów… Analizy tego zajścia oraz podobnych przypadków wykazały, że w wielu sytuacjach ofiary przemocy wykazują sympatię wobec oprawców. Badacze wyjaśniali to na różne sposoby. Większość z nich pozostaje zgodna co do tego, że podstawą wystąpienia syndromu jest silny stres. Nasze ego broni się przed traumą, a jedną z metod tej walki jest identyfikacja z agresorem.
Dlaczego o tym piszę? Cóż, mam wrażenie, że na pewnym etapie życia sam padłem ofiarą syndromu sztokholmskiego. Sprawcą mojej traumy nie był jednak człowiek: bandyta czy terrorysta. Syndrom połączył mnie w emocjonalnym związku ze złem o znacznie bardziej wyrafinowanej formie. Stałem się bowiem zakładnikiem piekła. Zostałem więźniem koszmaru, którego akcję los postanowił umieścić w dolinach u stóp Hindukuszu.
Pierwszą misję w Afganistanie odbyłem w 2008 roku. Dowodziłem wówczas grupą bojową na południu kraju. Okres był wyjątkowo gorący – szczyt sezonu wojennego, podczas którego talibowie prowadzili najbardziej intensywną jak dotąd ofensywę. Na domiar złego stacjonowaliśmy w prowincji Paktika – wówczas jednej z najniebezpieczniejszych części Afganistanu. W ciągu ponad pół roku służby przeżyłem tu całe spektrum emocji. Wojna uraczyła mnie pełnym zakresem zdarzeń, które mogą się stać udziałem uwikłanego w nią człowieka. Moi podwładni odnosili rany i ginęli, zabijaliśmy nieprzyjaciół, poznawaliśmy braki i niekompetencje raczkującej jeszcze afgańskiej administracji. Traciliśmy w walkach sprzęt, byliśmy świadkami dramatów i katastrof, których doświadczała ludność afgańskiej prowincji. Miotaliśmy się po ogromnym obszarze niczym Don Kichot szarżujący na wiatraki. Wojenny kołowrót wciągnął nas w wir przemocy, a potem wypluł z powrotem do ojczyzny, z głowami pełnymi wspomnień i niedokończonych historii. Podczas tego wirowania otarłem się o limity mojej fizycznej i mentalnej wytrzymałości. Zaznałem smaku krwawej porażki i satysfakcji krwawego rewanżu. Poznałem dobrze wiele ludzkich ułomności – potykałem się o nie każdego dnia. Uważałem Afganistan za piekło w czystej postaci, a mimo to postanowiłem tam wrócić. Dlaczego?
Decyzję o powrocie podjąłem wspólnie z kilkoma przyjaciółmi. Do dziś nie wiem, co nami kierowało, być może pisanie tej książki pomoże mi zrozumieć stojącą za tym motywację. Nikt z nas nie musiał się tam znaleźć, a jednak postanowiliśmy opuścić nasze bezpieczne domy i kochające rodziny, aby ponownie postawić stopę na spalonej słońcem ziemi. Czy stres i mocne wrażenia spowodowały, że związaliśmy się emocjonalnie ze sprawcą naszej niedoli – z Afganistanem? Czego brakowało w naszym świecie, skoro postanowiliśmy z niego na długie miesiące zrezygnować? Czy poczuliśmy się zbyt dobrze w piekle? Czego szukaliśmy? Za czym tęskniliśmy, obierając ponownie kierunek na Hindukusz? Trudno na te pytania odpowiedzieć, nie odbywając podróży w przeszłość – rozpoczynam ją, gdy piszę pierwsze akapity tej książki. Dokąd mnie to zaprowadzi? To kolejne pytanie, na które nie mam jeszcze odpowiedzi.
Pamiętam dokładnie moment, w którym podjąłem decyzję o powrocie do Afganistanu. To była noc sylwestrowa, spędzałem ją z przyjaciółmi – weteranami. Nasze rodziny bawiły się na wspólnym przyjęciu. Żony głośno dywagowały na nasz temat, dzieci oglądały film. Było już nieco po północy – po złożeniu sobie życzeń, toastach i fajerwerkach. Staliśmy we trzech przy barku: Emil, Piotr i ja. Trzymając w dłoniach szklanki szkockiej, dyskutowaliśmy o czymś, co przydarzyło nam się podczas wspólnej wojennej eskapady. Potrafiliśmy tak rozmawiać godzinami. Nierzadko zdarzało nam się powtarzać te same historie dziesiątki razy – zawsze z takim samym poziomem zaangażowania w narrację. Byliśmy nieznośni. W pewnym momencie wszyscy zamilkliśmy. Wymieniliśmy spojrzenia, ktoś zaproponował:
– To co, wracamy?
– Tak, spotkajmy się w tym roku w Afganistanie, wypijmy za to – odpowiedział ktoś inny.
Zabrzęczało szkło, w szklankach zastukał lód – kości zostały rzucone. Potem obróciliśmy to w żart, mówiliśmy: „spotkajmy się w mieście na literę K”, mając na myśli Kabul… Zdawaliśmy sobie sprawę, że podjęliśmy wobec siebie bardzo ważne zobowiązanie. Czasu od naszej ostatniej misji minęło sporo – los rzucił nas do różnych garnizonów, obiecaliśmy sobie jednak podjąć starania o to, by spotkać się w 2010 roku „w mieście na K”. Nie miał to być Kraków, Kalisz ani nawet Kielce. Z jakiegoś powodu zapragnęliśmy wrócić do piekła – razem.
Chętnych do wyjazdu na afgańską misję nie było zbyt wielu, Kabul to nie Bruksela czy Waszyngton. Byliśmy doświadczonymi oficerami, więc nie mieliśmy większych problemów ze znalezieniem sobie stanowisk w kontyngencie. Zamierzaliśmy jednak odwiedzić piekło razem – we trójkę, wymagało to sporo koordynacji. Staraliśmy się dostać w tym samym czasie do jednej bazy, wymagało to wielu sprytnych zabiegów. Po kilku miesiącach starań stanęliśmy naprzeciwko siebie na wojskowym lotnisku w Kabulu. Uścisnęliśmy sobie dłonie, wymieniliśmy kilka przywitalnych zawołań i ruszyliśmy razem ku nowym wyzwaniom. Syndrom sztokholmski zaprowadził nas tysiące kilometrów od domu, do kraju, w którym codziennie ginęli żołnierze koalicji. Oto więc z własnej, nieprzymuszonej woli zakładnicy piekła wrócili wprost w jego ogniste objęcia. Wielki come back – tak rozpoczął się dla mnie kolejny rozdział romansu z koszmarem.
O czym będzie ta książka? O powracaniu – to opowieść o finale misji grupy bojowej i przylocie do kraju. Świadectwo naszych emocji w obliczu wszystkiego, z czym się zmagaliśmy, wracając do normalności. Opowieść o rozterkach, które spowodowały powrót do piekła. O drugiej misji w Afganistanie. Zamierzam wypełnić ją historiami ludzi, których miałem tam okazję poznać. Jako doradca wojskowy przez pół roku pracowałem z oficerami lokalnych sił bezpieczeństwa. Kontakt z tymi ludźmi, nasze codzienne rozmowy, szczere wymiany myśli stanowiły unikatową wartość, którą chciałbym się podzielić. Po kilku miesiącach dyskusji i obcowania z Afgańczykami zacząłem postrzegać pewne zjawiska inaczej, niż wyglądają w zachodniej optyce. W tym tekście przywołam wiele refleksji kabulskich przyjaciół – postaram się mówić ich głosem. Przytoczę treści rozmów zarówno z młodszymi oficerami, jak i wyższymi rangą wojskowymi. Miałem wielokrotnie okazję rozmawiać w cztery oczy z szefem sztabu generalnego afgańskiej armii, generałem Karimim. Spotykałem się również z dowódcą sił koalicji – słynnym generałem McChrystalem. Doświadczyłem historii, na bazie której powstał film Machina wojenna – postaram się odnieść do jego fabuły. Moja historia nie będzie zbudowana z ekscytujących przygód. Poświęcę ją natomiast ludziom: ich emocjom, poglądom, ułomnościom i nadziejom. Nie będę tu pisał o wojnie – nie będzie barwnych epizodów, postaram się zaś zastąpić je refleksją i alternatywnym punktem widzenia, który być może pozwoli zrozumieć, dlaczego losy kraju, o który walczyliśmy, potoczyły się tak, a nie inaczej. Jest w tej opowieści dużo mnie – napomknę nieraz o tym, jak czas spędzony w Afganistanie ukształtował mój charakter. Jak przebiegł proces, w wyniku którego stałem się osobą, którą obecnie jestem. Inaczej mówiąc, to moja spowiedź – osobisty komentarz do tego, co spotkało mnie podczas wizyty w piekle.
Poziom zagrożenia na poszczególnych obszarach Afganistanu często się zmieniał, lecz jego południe i wschód od dekad pozostawały na szczycie listy najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Ghazni to prowincja na południowym wschodzie kraju – duży, poprzecinany pasmami gór obszar, zamieszkany głównie przez sprzyjającą talibom ludność pasztuńską. O strategicznym znaczeniu tego miejsca decyduje przebiegająca tu droga numer jeden – tak zwana Ring Road, obwodnica Afganistanu, która z założenia miała stanowić arterię tutejszej ekonomii. Stolicą prowincji jest miasto o tej samej nazwie. Aglomeracja ta stanowi kluczowy punkt na szlaku komunikacyjnym pomiędzy Kabulem i Kandaharem. Geograficznie Ghazni stanowi trudny do opanowania obszar. Liczne pasma górskie, koryta rzek i głębokie doliny utrudniają, a czasem wręcz uniemożliwiają dotarcie do wielu gmin. Brytyjczycy, Rosjanie – zasadniczo wszyscy przybysze z zewnątrz – połamali tu kły. Mieszkańcy Ghazni żyją w tradycyjny sposób – budują silne relacje w obrębie klanów w odizolowanych grzbietami górskimi wioskach. Poza stolicą, w której kwitną prymitywne rzemiosło i handel, Ghazni zamieszkują ubodzy rolnicy. Ich życie i śmierć są uzależnione od łaskawości natury i ludzi sprawujących tu kontrolę. Lato jest za gorące, zima za zimna, koryta rzek suche i zaśmiecone, drogi zniszczone, a miasto cuchnie palonymi odpadami. Ogólnie rzecz biorąc, poza drogą Ring Road nie ma tu nic, co dawałoby temu obszarowi choćby małą szansę na jakikolwiek rozwój. Nie ma tu też absolutnie nic, co mogłoby cieszyć ludzkie oko, zachęcić kogokolwiek do powrotu w to piekielne miejsce. Przeciwnie: domy z gliny, zapaskudzone rynsztoki i wychudzone kozy tworzą krajobraz, który krzyczy obrzydliwym naturalizmem. Zwyczajnie nie chcesz tu być – szept o tej treści dobiega uszu każdego, kto zaznał aksamitnego przepychu zachodniego stylu życia. W mniej nasyconym poezją wojskowym języku określaliśmy tego typu miejsca jako „jedną wielką chujnię, w której psy szczekają dupami”.
W 2007 roku ten mizerny skrawek afgańskiej ziemi wpadł w oko wojskowym planistom z Warszawy. Polski kontyngent stacjonował na południu Afganistanu już prawie rok. Utrzymywaliśmy tu grupę bojową. Tę liczącą kilkuset żołnierzy jednostkę piechoty rozlokowano w położonej na wschód od Ghazni prowincji Paktika. Spektakularnych sukcesów nie było. Sytuacja w polskim rejonie odpowiedzialności zdawała się wręcz pogarszać. W Warszawie zaczęto doszukiwać się przyczyn takiego stanu rzeczy. Daleko w cień odepchnięto wszelkie opinie tłumaczące brak postępów przewagą przeciwnika. „Przecież mamy więcej broni, świetnie wyszkolonych żołnierzy, weteranów Iraku…”. Coś innego musiało być na rzeczy. Może współpraca z sojusznikami idzie nie tak, jak trzeba? Może powinniśmy skonsolidować wszystkie środki, które mamy w Afganistanie, i skupić się na wydzielonym „własnym podwórku”? Polska prowincja w Afganistanie? To brzmiało dobrze… Trochę jak scenariusz z Iraku. Z różnych przyczyn padło na Ghazni – między innymi dlatego, że prowincja sąsiadowała z zajmowanym dotąd przez polską grupę bojową rejonem w Paktice. Za wyborem Ghazni mocno lobbowali również Amerykanie. Nasi sojusznicy zdawali sobie sprawę, z czym trzeba się mierzyć na tym arcytrudnym obszarze. Robili więc wszystko, żebyśmy kupili ten pomysł. Kupiliśmy, a raczej kupili go ci, którzy podejmowali decyzje.
Mocno protestowałem – byłem dowódcą grupy bojowej, która miała realizować ten szalony plan. Nie widziałem sensu konsolidowania naszych wojsk na tak rozległym i trudnym do opanowania obszarze. Nie widziałem też powodu, dla którego nie mielibyśmy pozostać wraz z Amerykanami w Paktice. Po roku misji zaczęliśmy ten rejon czuć operacyjnie, budowaliśmy relacje – znajomość lokalnych układów miała kolosalne znaczenie dla powodzenia naszych działań. Przed przerzutem grupy bojowej do Afganistanu wysłano mnie na rekonesans. Przyjrzałem się wówczas dokładnie koncepcji zmiany rejonu dyslokacji. Z trudem radziliśmy sobie w mniejszej o połowę Paktice, kompletnie więc nie widziałem szans na uzyskanie kontroli nad sytuacją w Ghazni. Jakby tego było mało, geniusze sztabowi zaplanowali przeniesienie kontyngentu w szczycie sezonu wojennego. Mieliśmy tego dokonać pomiędzy majem i wrześniem, czyli dokładnie w okresie, w którym talibowie byli każdego roku najmocniejsi.
Cała operacja sprowadziła się do uporczywego przepychania konwojów przez jedyną drogę, która łączyła dwie prowincje. Wrażenia z tej części kampanii opisałem w książce Na sprzedanej wojnie. Podczas kilku tygodni starć straciliśmy czterech ludzi, kilkudziesięciu z nas zostało rannych. W końcu jednak pod koniec września ostatni z plutonów wraz ze mną na pokładzie dotarł do bazy głównej w Ghazni. Byliśmy na nowym terenie – wymęczeni, wyeksploatowani, z ledwie zipiącym od intensywnego użytkowania sprzętem. Nasze zapasy – zarówno energii, motywacji, jak i materiałów – były na bardzo niskim poziomie. Po wycofujących się pospiesznie Amerykanach odziedziczyliśmy pięć baz. Pozostało nam utrzymać je przez kilka tygodni do czasu przybycia nowej zmiany z Polski. Nie było to łatwe.
Piotr, będący wówczas moim zastępcą, stacjonował w wysuniętej na południe prowincji bazie Warrior. Ja pozostawałem w Ghazni, choć zdarzało mi się przemieszczać do innych miejsc. Każdego dnia prowadziliśmy wideokonferencje – nasze siły były rozrzucone na dużym obszarze, koordynacja działań stanowiła więc klucz do przetrwania. Talibowie wszelkimi sposobami próbowali zakłócić ruch na Ring Road. Wiedzieli, że po wyjściu Amerykanów zmierzą się z silniejszym przeciwnikiem. Pomimo wyczerpania wciąż mieliśmy spory potencjał. Nasze transportery – mocno opancerzone rosomaki – siały postrach. Mieliśmy doświadczenie w walkach, byliśmy skuteczni, ale było nas zdecydowanie za mało. Rebelianci zdawali sobie sprawę, że nie wygrają z nami w otwartym boju, dlatego poszukiwali alternatywnych metod realizacji swoich celów. W połowie września bardzo nas zaskoczyli. Droga numer jeden w kilku miejscach przecinała koryta rzek. Przeprawy stanowiły kluczowy element dla jej drożności, zwłaszcza w porze opadów i roztopów. Pewnej nocy talibowie wysadzili aż trzy z kilku ważnych na tej trasie mostów. Ani ja, ani Piotr, ani żaden z naszych ludzi nie przypuszczaliśmy, że są do tego zdolni.
– Stary, nie wiem, jak tego dokonali – mruknąłem, patrząc w ekran podczas wideokonferencji. – To ciężkie, żelbetonowe konstrukcje, tego nie mógł wysadzić amator. – Rozmawiałem ze swoim zastępcą, siedząc na stanowisku dowodzenia zwanym TOC (Tactical Operations Center).
– Zgadza się – odrzekł Piotr. – Nie mogli tego zrobić podręcznymi materiałami. To nie była saletra amonowa ani inne gówno, które można wyprodukować w stodole. Musieli w tym maczać palce specjaliści z fachowym sprzętem. Przesłałem ci kilka zdjęć, popatrz: te przęsła wysadzał ktoś, kto naprawdę wiedział, o co chodzi. Minimum zniszczeń, maksimum strat. – Obaj spojrzeliśmy na fotografie wyświetlone na wspólnym ekranie.
– Nasi saperzy już to oglądali – dodałem. – Faktycznie to robota fachowca z dobrym zapleczem technicznym. Musimy go dopaść, zanim pozwala wszystkie mosty na trasie. Na razie skupmy się na ochronie tego, co zostało. Wybraliśmy trzy najważniejsze przeprawy, jest już tam afgańska policja, będą je mieli na oku. Tylko wiesz, jak z nimi jest, posiedzą w dzień, w nocy zjadą do domów… Sami musimy zrobić trochę ruchu wokół tego. Potrzebujemy więcej patroli, zwłaszcza w nocy. Musimy mieć na drodze tyle wojska, ile się da. Wiem, że będzie ciężko, ale trzeba się spiąć. Ludzie czują już koniec misji, ciężko będzie ich zmobilizować, ale trzeba się tam pokręcić, bo możemy mieć spore kłopoty.
– Jasne – odparł Piotr. – Zobaczę, co się da zrobić na południu. Wieczorem dam ci znać, jakie mamy możliwości.
– Słuchaj – przerwałem. – Ja już montuję ekipę do wyjazdu z północy. Jutro ruszymy na kilka dni. Jest u mnie amerykański inżynier, ma porobić dokumentacje zniszczeń. Amerykanie chcą jakoś odtworzyć te przeprawy przed jesienią. Ogarnę drogę od północy do Quarabachu albo do Moquru, jak nam starczy czasu. Możemy się spotkać w polu, przynajmniej się zobaczymy. Zabierzcie się do planowania z założeniem, że dotrzecie do któregoś z tych miejsc pojutrze. Dziś wieczorem spróbujemy to skoordynować.
Piotr potakiwał i robił notatki.
– Tak zrobimy, Wodzu. Jak już wyprowadzamy tyle sił, to dobrze by było osiągnąć jak najwięcej, potrzebujemy informacji, może nam się przy okazji uda dopaść tego mistrza od wybuchów…
– Popracuję nad tym z Amerykanami – odparłem.
Wymieniliśmy jeszcze kilka uwag, po czym ruszyliśmy do swoich zajęć. Pracowałem tego dnia ze sztabem grupy bojowej w TOC. Nasze stanowisko mieściło się w przestronnym drewnianym baraku. W jego środku ulokowano dużą salę, w której stało kilka rzędów stołów. Pracowało przy nich na zmiany kilkanaście osób. Na ścianie wyświetlaliśmy obrazy z kilku rzutników – mapy, informacje operacyjne, zapisy elektronicznych czatów. W jednym z bocznych pomieszczeń mieściła się sala odpraw – tę przestrzeń wykorzystywaliśmy do prac planistycznych. Tutaj też powstawał plan jutrzejszego wyjazdu na południe. Jacob – amerykański inżynier wojskowy – dołączył do mnie wczesnym popołudniem. Ten dobiegający na oko sześćdziesiątki facet był rezerwistą Gwardii Narodowej. W cywilu pracował jako architekt, specjalizował się w budowie mostów. Teraz jego zadaniem było zbadanie strat i oszacowanie możliwości udrożnienia przepraw na Ring Road. Wyglądał na zmęczonego życiem intelektualistę – raczej nie pasował do miejsca, w którym się obaj znaleźliśmy. Omawianie planu naszych prac zajęło nam jakieś pół godziny. Oglądając zdjęcia, cmokał, drapał się po łysej głowie i coś tam notował w swoim kajecie. Wreszcie spytał:
– Sir, nigdy jeszcze nie byłem na patrolu poza bazą, co właściwie mam zabrać?
Uniosłem brwi i spojrzałem na faceta – był wyraźnie zakłopotany. Cóż, trzeba się będzie panem architektem zaopiekować…
– Przede wszystkim pojedziesz w moim wozie, więc nie martw się, będę ci mówił, co masz robić. Po drugie: na spokojnie cię wdrożymy, tylko musisz mi obiecać, że poza swoją inżynierską robotą będziesz robił tylko to, co ci mówię. Okej?
Pokiwał pokornie głową.
– Nigdy nie wiemy, na ile dni wyjeżdżamy – kontynuowałem. – Wszystko się może zdarzyć, więc spakuj się tak, jakby miało nas nie być w bazie przez tydzień. Planujemy być w terenie cztery, może pięć dni, ale przygotuj się na tydzień. Będę miał dla ciebie wodę, zabierz swoje jedzenie, matę, śpiwór, ciepłe ciuchy na noc. Weź całą amunicję, jaką masz, noktowizor, apteczkę i swój osobisty sprzęt. Pamiętaj o goglach, będzie się kurzyć, bardzo. Jak będziesz miał potrzebę służbowej rozmowy, damy ci skorzystać z naszego telefonu satelitarnego, ale bardzo oszczędnie. Jutro o piątej rano bądź z tym wszystkim w moim wozie. Znajdziesz go przed stanowiskiem dowodzenia, na burcie jest napis „Dragon”. Uprzedzę chłopaków, że przyjdziesz.
Josh dokończył notatki i podziękował. Dostrzegłem w jego oczach niepokój, więc jeszcze raz poklepałem go po plecach i zapewniłem, że pierwszy raz musi kiedyś nastąpić i najlepiej to zrobić w dobrym towarzystwie. Zresztą zielone diabły są chyba najlepszym towarzystwem na pierwszy patrol, jakie można sobie w tym dzikim kraju wyobrazić. Poza tym wyjazd w wozie dowódcy grupy to już w ogóle gratka, bo tam panują maniery, savoir-vivre i bardzo silny duch bojowy…
Roześmialiśmy się obaj i Josh oddalił się do swoich inżynierskich spraw. Zostałem jeszcze ze sztabem na stanowisku dowodzenia – do omówienia mieliśmy sporo innych kwestii. Zbliżał nam się termin rotacji, a to oznaczało transportowanie śmigłowcami do bazy w Bagram kilku setek żołnierzy. Zadanie nie było łatwe, bo nasi ludzie nie tylko musieli w odpowiednim czasie opuścić swoje posterunki; zanim miało do tego dojść, każdy z nich powinien spędzić kilka dni ze swoim zmiennikiem, a śmigłowce nie mogły robić pustych przelotów. Taka operacja logistyczna nie była prosta do zaplanowania. Nad wszystkim czuwał Marcin – szef sztabu grupy bojowej. Ufałem mu w stu procentach i absolutnie nie miałem obaw, pozostawiając go przy sterach, gdy sam ruszałem uganiać się za talibami.
Kiedy pakowaliśmy sprzęt do wozów bojowych, było jeszcze ciemno. Pojazdy stały w kolumnie na placu przed barakiem. Wokół terkotały agregaty, a w powietrzu unosił się kurz i zapach spalin. Orzeźwiał nas chłód, a teren wokół oświetlały polowe lampy. Krzątaliśmy się, nosząc plecaki, skrzynki, zgrzewki wody i kartony racji żywnościowych. Sprawdzaliśmy łączność radiową, dowódca patrolu udzielał ostatnich wskazówek wyjeżdżającym. Siedziałem w wieży swojego transportera, układając sprzęt. Na pancerzu w zasięgu ręki mocowałem karabin i lornetkę. Poprawiałem słuchawki, gogle, ostatni raz sprawdzałem, czy mam wszystkie niezbędne gadżety, które zwykłem pakować do kamizelki. Jednym uchem słuchałem konwersacji dowódców wozów bojowych w sieci radiowej, drugim chłonąłem dźwięki płynące z otoczenia. Szczękały zamykane włazy, spod płyt pancernych dobiegał cichy pomruk silników, szum radiostacji, prowadzone półgłosem rozmowy – lubiłem wsłuchiwać się w odgłosy poprzedzające wyjazd z bazy. W tej kompozycji dźwięków śpiewała do nas adrenalina. W takich chwilach zawsze odczuwałem specyficzny rodzaj podniecenia. Emocje przed wyjazdem, zew, alert – trudno to nazwać.
– Hej, jest już tam Jacob?! – krzyknąłem do chłopaków na tyle transportera.
– Jest! Kto mu kazał wziąć tyle klamotów, Wodzu?! – dobiegł do mnie głos Krychy, najstarszego podoficera w grupie.
– Dajcie mu spokój, facet jest w stresie. Krycha, zaopiekuj się nim, nigdzie ma bez ciebie nie łazić. Pilnujcie go, to porządny chłopak. I dajcie mu wodę, należy teraz do naszej wesołej rodzinki.
Wyjazd z bazy, zwłaszcza w dużej formacji, zabierał zazwyczaj trochę czasu. Sprawdzenie łączności, ładowanie broni, ustawianie kolumny… Tym razem wszystko poszło sprawnie – mieliśmy w tym sporo praktyki. Kiedy po około trzydziestu minutach mijaliśmy bramę bazy, wstawało już słońce. Przez dłuższą chwilę jechaliśmy oślepieni jego blaskiem. To był zawsze piękny moment – jedna z niewielu chwil w Afganistanie, w których można było się zakochać. Po szosie poruszaliśmy się szybko, a chłodny wiatr budził zaspane jeszcze nieco ciało. Nie był to jednak czas na utratę czujności. Główną bronią, którą rebelianci stosowali przeciw nam, były improwizowane ładunki wybuchowe. Domowej roboty fajerwerki zazwyczaj upychali w przepustach pod drogą. Tego typu niespodzianki sporządzone na bazie saletry miały ogromną moc. W takiej właśnie pułapce miesiąc temu straciliśmy trzech kolegów. Improwizowane ładunki zwane IED (skrót od słów improvised explosive device) ustawiano w nocy, więc jeśli coś miało eksplodować, to najczęściej właśnie wcześnie rano.
Różnie podchodziliśmy do radzenia sobie z takimi zagrożeniami. Niektóre z naszych pojazdów były wyposażone w system zakłócania sieci komórkowej zwany DUKE. Takie urządzenia uniemożliwiały rebeliantom detonację ładunku za pomocą telefonu GSM, a była to jedna z najczęściej stosowanych metod inicjowania eksplozji. Talibowie szybko nauczyli się obchodzić te zabezpieczenia. Po kilku miesiącach naszej przewagi wpadli na pomysł, aby wyciągać odbiornik detonujący na kablu poza zasięg DUKE’a – w ten prosty sposób przechytrzyli zaawansowaną technologię. Podczas jazdy zatrzymywaliśmy się przy najbardziej niebezpiecznych miejscach. Saperzy sprawdzali drogę – była to bardzo niebezpieczna praktyka. Rebelianci podpatrzyli naszą taktykę i zaczęli obkładać takie odcinki minami przeciwpiechotnymi. Czasem pomagały nam psy saperskie, innymi razy znajdowaliśmy objazdy dla fragmentów szosy, które wydawały nam się podejrzane. Bywało też, że rozpędzaliśmy się do znacznej prędkości. Jadąc osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, liczyliśmy, że „przeskoczymy” nad czymś, co miało pod nami eksplodować. Zakładaliśmy, że facet siedzący w krzakach z telefonem w ręku nie zdąży detonować ładunku albo odpali go w złym momencie. Nie było oczywiście algorytmu na dobór tych metod, jedynym kryterium wyboru pozostawała intuicja dowódcy patrolu… Wyjazd w teren zawsze był swego rodzaju rosyjską ruletką, dlatego warto było mieć na pokładzie kogoś doświadczonego. Bo intuicja, jak wiadomo, jest karmiona praktyką.
Na trasie naszego patrolu sprawdziliśmy kilka ocalałych przepraw, w tym betonowy mostek nad rzeką Spin Karez. To miejsce było niezwykle ważne, ponieważ nie było do niego objazdu – strzegli go już Afgańczycy. Na szczęście nic tu się jeszcze nie wydarzyło. Po kilku godzinach dotarliśmy do jednego ze zniszczonych mostów. Faktycznie wyglądało na to, że wykonano tu fachową robotę. Korzystające z trasy samochody zjeżdżały przed zniszczoną przeprawą na polną drogę – koryto rzeki było jeszcze suche, więc można było swobodnie przez nie przejechać. Zbliżała się jednak jesień, już niedługo miały się tu pojawić błoto, woda i śnieg. Talibowie dobrze wybrali moment wysadzenia przepraw. Było więc jasne, że ciężko nam będzie to naprawić do pierwszych opadów. Tamci naprawdę nieźle kombinowali.
Saperzy dokładnie sprawdzili teren, zanim pod most wszedł Jacob. Znów cmokał i kręcił głową. Spisywał coś w swoim notatniku i robił zdjęcia. Poprawiał przy tym wiecznie hełm – nie był do niego przyzwyczajony. Obserwowałem go przez lornetkę z wieży transportera i śmiałem się do siebie z jego niezgrabnych ruchów. Miałem jednocześnie nadzieję, że był lepszym inżynierem niż żołnierzem. Tymczasem ustawiliśmy kordon i zaczęliśmy kontrolować przejeżdżające pojazdy. Zbieraliśmy dane biometryczne od ludzi z zatrzymywanych samochodów. Wykorzystywaliśmy w tym celu system HIDE. Za jego pomocą zbieraliśmy odciski palców, skanowaliśmy siatkówki i robiliśmy zdjęcia twarzy. Do tego służyło urządzenie przypominające coś w rodzaju hybrydy laptopa i aparatu typu polaroid. W ten sposób dokonywaliśmy rejestracji lokalnych mieszkańców. W tym samym czasie kilku żołnierzy z tłumaczem i specjalistą z wywiadu kręciło się po wsi. Rozpytywali miejscowych o to, co działo się tu w nocy. Rzecz jasna nikt nic nie widział i nie słyszał. Eksplozja pod mostem musiała wstrząsnąć ich domami – zresztą nie zdążyli jeszcze nawet wstawić szyb, ale nikt nic podejrzanego nie zauważył… Dzień jak co dzień w Afganistanie.
Siedząc w rosomaku, wykorzystałem czas na rozmowę ze swoim zastępcą. Chłopaki z zespołu Charlie patrolowały już drogę od południa. Zamierzaliśmy spotkać się tej nocy na małym posterunku Quarabach. Jacob miał się tam przesiąść do pojazdu mojego zastępcy, aby zbadać pozostałe mosty. Odbyliśmy z Piotrem krótką szyfrowaną pogawędkę przez telefon satelitarny. Podczas rozmów o sprawach operacyjnych posługiwaliśmy się kodem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że telefonia satelitarna może być podsłuchiwana, więc stosowaliśmy terminy znane tylko nam. Tym razem poza kwestiami operacyjnymi mieliśmy jednak do obgadania jeszcze jeden bardzo istotny temat: jedzenie. Konwoje logistyczne docierały do bazy w Ghazni z coraz większym trudem. Talibowie skutecznie je przechwytywali. W rezultacie nasza dieta stała się bardzo uboga i monotonna. Dominowało jedzenie z puszek i suche racje, a od czasu do czasu pojawiały się amerykańskie mrożonki, od których dostawaliśmy rozwolnienia. Było naprawdę kiepsko. Baza Warrior na południu miała lepsze zaopatrzenie, uknuliśmy więc z Piotrem plan na wyżerkę. Chłopaki z zespołu Charlie obiecały zabrać ze sobą na patrol grilla i wszystko, co można na nim przyrządzić. Czekaliśmy na to jak dzieciaki na tort urodzinowy.
Późnym popołudniem dojechaliśmy do posterunku Quarabach. Była to mała baza wypadowa, dzięki której mogliśmy kontrolować kluczowy teren wzdłuż autostrady. Takie miejsca nazywaliśmy w skrócie COP – od combat outpost. Infrastruktura przypominała bardziej wczesnośredniowieczny gród niż bazę NATO. Teren wielkości boiska otoczony był wysokimi na kilka metrów koszami z piaskiem, natomiast ich zewnętrzne ściany dodatkowo wzmocniono drutem kolczastym. Nazywaliśmy tego typu konstrukcje bastionami HESCO. Na obwodzie piaskowego muru rozmieszczone były cztery stanowiska dla wozów bojowych. Parkowaliśmy tam nasze rosomaki. W nocy za pomocą kamer termowizyjnych prowadziliśmy z nich obserwację terenu wokół szosy. Z tych stanowisk otwieraliśmy też ogień podczas obrony fortu przed atakami, a takie czasem się zdarzały. Wewnątrz minibazy stało kilka kontenerów, które wykorzystywaliśmy jako miejsca do spania. Był tu też mały magazyn na żywność i wodę, a w kącie terkotał agregat. Za kontenerami postawiliśmy prymitywną, cuchnącą toaletę. Od czasu do czasu trzeba było palić w niej odchody. W jednym z narożników wydzieliliśmy z kolei miejsce na paliwo, które dostarczał tu w kilkusetlitrowych gumowych zbiornikach śmigłowiec. Wszędzie było pełno kurzu, wokół leżały śmieci, a na drucie kolczastym powiewały dumnie skrawki papieru toaletowego. To paskudne miejsce w niczym jednak nie odbiegało od lokalnych standardów estetyki. Załogi w takim forcie rotowaliśmy co kilka dni. Stacjonował tu również pluton afgańskiej policji, którego zadaniem było pilnowanie bazy, podczas gdy nasi żołnierze patrolowali teren. Oczywiście żywiliśmy Afgańczyków i zaopatrywaliśmy w paliwo – współpraca jednak nie należała do, powiedzmy, najłatwiejszych.
Kiedy wjechaliśmy do bazy, był już tam zespół Piotra. Część naszych wozów, włącznie z moim, pozostała poza ochronnym murem – nie pierwszy raz koczowaliśmy w terenie. Tym razem z wnętrza zamiast smrodu fekaliów dobiegał zapach smażonego mięsa – żołnierze z południa zaczęli pichcić. Kilku chłopaków pozostało przy wozach, a pozostali pognali w miejsce, z którego unosił się grillowy dym. Szczera radość – dawno nie widziałem tego na twarzach swoich ludzi… Jedzenia było dużo, przytargali tu całą ciężarówkę różnych specjałów – tak, w tym gównianym okresie wszyscy właśnie tego potrzebowaliśmy. Odrobiny normalności. Czegoś choć trochę przyjemnego, drobnej okazji, która przypomni, jak to jest unosić kąciki ust w uśmiechu. Piotra jak zwykle powitałem niedźwiedzim uściskiem. Nie widzieliśmy się od tygodni i szczerze się uradowałem z tego spotkania – nawet biorąc pod uwagę kiepskie okoliczności.
– Jak się cieszę, że cię widzę, bracie! – Klepnąłem go raz jeszcze w plecy. – Dzięki za prowiant, chłopaki potrzebowały jakiejś zmiany. Rzygać mi już się chce od MRE.
MRE oznaczało w naszym żargonie amerykańską rację żywnościową – był to skrót od meal ready to eat. Obok jednego z kontenerów kilku ludzi przerzucało mięso na grillu, którego zapach wprost zwalał z nóg. Robiliśmy tak zwane szybkie sandwicze: upychaliśmy smażone frykasy pomiędzy kromki chleba tostowego, polewając to wszystko ketchupem. Nie mam pojęcia, czy wcześniej coś mi tak zabójczo smakowało.
Usiedliśmy z kilkoma oficerami przy rosomaku. Wszyscy byliśmy zaskoczeni tym, co się wydarzyło dwie noce temu. Wszyscy też byliśmy mocno wyeksploatowani.
– Wodzu, kiedy stąd zjedziemy? Ludzie marudzą, zostało dziesięć dni do rotacji… – spytał jeden z poruczników.
– Nie wiem, Stefan – odpowiedziałem. – Sam widzisz, co się dzieje, nie możemy teraz tego wszystkiego zostawić. Talibowie rozpieprzą resztę mostów, potem wezmą się za tę bazę. Ci goście – wskazałem na Afgańczyków – uciekną stąd po pierwszym wystrzale, nie będą tego miejsca bronić bez nas, a zbudowanie tu czegoś od nowa? Sam wiesz, jakie to będzie trudne. Wszystko stąd zniknie: agregaty, drut kolczasty, zbiorniki, każdy drewniany element, całość trzeba będzie odbudować. Jeśli ci fanatycy tu wjadą, to będą fotografować się ze swoimi flagami, skacząc po porzuconych przez policję pojazdach. Quarabach stanie się propagandowym symbolem talibów. Nie możemy na to pozwolić.
– Co mam powiedzieć ludziom? – spytał drugi z poruczników, zapalając papierosa. – Są na granicy wytrzymałości, nikt nie chce ruszyć się poza bazę. Większość myśli już wyłącznie o powrocie do domu. Gadają, że sztab, logistycy grzeją dupy w Ghazni. Piechota narzeka, Wodzu…
Słuchaliśmy tego z Piotrem i patrzyliśmy na siebie. Obaj rozumieliśmy, o co chodzi, i obaj tak samo najchętniej zostawilibyśmy to wszystko, by wrócić do bezpiecznej bazy. To jednak nie był jeszcze ten moment. Długo rozmawialiśmy z chłopakami, rozumiałem ich punkt widzenia. Los jednak nie był dla nas zbyt łaskawy. Nie postrzegałem tego jako wybór, uważałem, że naszym obowiązkiem jest utrzymać tę drogę i te cholerne bazy do momentu przekazania ich kolejnej zmianie. W przeciwnym razie cały wysiłek, który włożyliśmy, przenosząc grupę bojową do Ghazni, ofiary, które ponieśliśmy, to wszystko byłoby na nic. Pyrrusowe zwycięstwo – tego musieliśmy uniknąć. Ustaliliśmy, że jedyne, co możemy zrobić w tym momencie, to dać ludziom przykład. Muszą widzieć mnie, Piotra, Mariusza, Emila, Krychę, Stefana i innych liderów w terenie tak długo, jak długo sami będą tam pozostawać. Nie widzieliśmy innych sposobów na zmotywowanie naszych ludzi. Ciężko dotrzeć z argumentami, kiedy w grę wchodzi ryzyko śmierci.
To zawsze przykra perspektywa, ale powiedzmy, że najtrudniej znosi się ją na kilka dni przed końcem misji… Po naszych rozmowach Piotr wyjechał z częścią ludzi na patrol wzdłuż drogi. Głównie chodziło o sprawdzenie, czy afgańscy towarzysze wciąż pilnują przekazanych im przepraw. Ja wróciłem do swojej załogi, odbyłem zmianę, ubezpieczając pojazd, a potem zasnąłem na macie rozłożonej na dachu pojazdu. Jacob chrapał, Krycha narzekał. Tło dla nich stanowiła absolutna cisza.
Było jeszcze ciemno, gdy zbudził mnie kierowca naszego wozu. Miał akurat dyżur na obserwacji. Przez radio wzywał mnie Marcin. Sprawa była pilna – musieliśmy pogadać. Sztab w Ghazni dostał informacje od Amerykanów. Wywiad przekazał dane dotyczące prawdopodobnej lokalizacji ekipy wysadzającej mosty. Kilka źródeł potwierdzało, że rebelianci mogą znajdować się w jednym z zabudowań jakieś dwadzieścia kilometrów od Quarabachu. Dostaliśmy współrzędne miejsca ich pobytu, afgańscy policjanci mieli też u siebie informatora, który mógł wskazać konkretny budynek. Zazwyczaj planowaliśmy takie operacje bardzo szczegółowo, tym razem jednak nie było czasu. TST – time sensitive operation. Tak nazywał się zestaw procedur, którym posługiwaliśmy się do planowania czegoś, co musiało się wydarzyć bezzwłocznie.
Fachowiec od wybuchów najprawdopodobniej miał spędzić we wskazanym obiekcie noc, mieliśmy więc jakieś cztery godziny, żeby go dopaść. Zebraliśmy na początek dowódców plutonów, potem podoficerów – liderów wszystkich szczebli. Po trzydziestu minutach mieliśmy zarys planu oparty na standardowych procedurach – żadnych udziwnień. Dodatkową koordynację zamierzaliśmy przeprowadzić już w drodze przez radio. Zespół Piotra pozostał w Quarabachu jako nasz odwód, my natomiast pospiesznie ruszyliśmy w stronę wskazanego przez wywiad obiektu. Dom, w którym według naszych informacji nocował facet od wybuchów, znajdował się jakieś pięćset metrów od szosy. Efekt zaskoczenia zamierzaliśmy uzyskać, udając rutynowy patrol – przejazdy takich formacji jak nasza nie były na autostradzie czymś niespotykanym. Mieliśmy świadomość, że baza Quarabach jest obserwowana, staraliśmy się więc nie stwarzać wrażenia pospiesznego wyjazdu. Zapalone światła zamiast noktowizji, powolny, ostrożny wyjazd – dokładnie tak, jakbyśmy to robili, udając się na setny czy dwusetny rutynowy patrol.
Kiedy dotarliśmy do punktu kontrolnego afgańskiej policji, wciąż było ciemno. Dowódca patrolu zamienił kilka zdań z obsadą posterunku. Nasz tłumacz podszedł do jednego z policyjnych pojazdów, po czym wrócił do transportera, gawędząc po pasztuńsku z osobą w turbanie.
– Wodzu, mamy informatora u mnie na pokładzie, wszystko gra – zameldował przez radio dowódca patrolu.
– Dobra, ruszamy, czas goni – odpowiedziałem, poprawiając słuchawki. – Dajcie jeszcze tylko może znać Afgańczykom, żeby nie robili teraz nic nadzwyczajnego: żadnych telefonów, żadnej jazdy za nami, rutyna…
Kontynuowaliśmy przemieszczanie się spokojnym tempem. Wozy toczyły się po zniszczonym asfalcie czterdzieści, czterdzieści pięć kilometrów na godzinę. Po drodze zatrzymaliśmy się przy kilku przepustach – saperzy robili swoją rutynową robotę. Kiedy znaleźliśmy się kilometr od celu, słońce rozświetlało już horyzont. Jego blask oświetlił kontury kilku rozrzuconych na pustyni budynków.
– Widzę obiekt, trzeci budynek po lewej od drogi, jadę pierwszy, wykonać kordon, wchodzimy! – podał przez radio dowódca patrolu.
Nasza kolumna jeszcze przez kilkaset metrów toczyła się po szosie, potem – na wysokości wskazanego budynku – wóz dowódcy patrolu gwałtownie skręcił w lewo. Za nim kolejny – formacja rozwijała się w dwóch kierunkach, okrążając gospodarstwo, które zamierzaliśmy przeszukać. Robiliśmy to dziesiątki razy, więc wszystko działo się bardzo szybko. W powietrze wzbiły się tumany kurzu. Po minucie obiekt był otoczony kordonem, a z transporterów wybiegali nasi ludzie. Część kierowała się w stronę metalowej bramy, którą taranował w tym momencie opancerzony samochód HMMWV. Mój wóz stał kilkadziesiąt metrów od muru – wraz z Krychą szybko go opuszczaliśmy. Wychodząc przez przedział desantowy, rzuciłem w pośpiechu do Jacoba:
– Ubezpieczaj pojazd z tyłu!
Nie miało to żadnego sensu, bo tył mieliśmy bezpieczny, ale trzeba mu było dać coś do roboty. Nie chciałem, żeby przyszło mu do głowy coś głupiego. Biegnąc w stronę bramy, słyszałem, jak ktoś za mną krzyczy. Kątem oka zobaczyłem Jacoba. Cholera, pomyślałem, co z nim? Nasz inżynier z raczej przejętą miną wskazywał na trzymany w ręku pistolet i krzyczał:
– Ale ja mam tylko swoją berettę! Mam tylko pistoooolet!
Przez ułamek sekundy ten obraz wydał mi się ponad miarę komiczny. Kilkadziesiąt metrów za mną stał ogromny transporter opancerzony, z armatą automatyczną zwróconą w tył. Przy jego drzwiach klęczał facet, który krzyczał do mnie i wskazywał palcem na swój maleńki pistolet… Obaj z Krychą roześmialiśmy się.
– W porządku! – krzyknąłem. – Ubezpieczaj tył! W porządku!
Jacob przyjął więc postawę klęczącą z pistoletem, a my popędziliśmy w stronę staranowanej bramy. Nasi byli już w środku, jak zwykle w takich sytuacjach wytworzył się chaos. Na środku podwórka w towarzystwie tłumacza posadzono kilka kobiet, wokół nich zebrały się płaczące głośno dzieci. Żołnierze patrolu sprawdzali kolejno wszystkie pomieszczenia w doklejonych do wysokiego muru budynkach. Wciąż nie wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać, więc zachowaliśmy ostrożność. Wszystko trwało około dziesięciu minut. Nie znaleźliśmy nikogo oprócz zebranych na podwórku kobiet i dzieci. Z obory jeden z kaprali wyciągnął skrzynię z materiałami służącymi do wysadzania. Czy to był sprzęt akurat tego fachowca, którego szukaliśmy? Trudno powiedzieć – jeśli tak, to musiał się jakoś dowiedzieć, że po niego jedziemy, albo zwyczajnie miał szczęście. Takich wejść na obiekt, po których nic się nie wydarzyło, mieliśmy za sobą dziesiątki – kolejny dzień walki z wiatrakami, kolejne frustracje. Dry hole – tak nazywaliśmy tego typu nieudane operacje. Przejęliśmy ten termin z amerykańskiego slangu wojskowego. Jankesi dawno temu nazywali tak nieudane odwierty do złóż ropy naftowej. Hasło z przemysłu wydobywczego trafiło do biznesu jako określenie nieudanych inwestycji. Potem z biznesu wyemigrowało do armii. Tak więc i tym razem dry hole. Wróciliśmy do transportera. Przy drzwiach desantowych wciąż sterczał ze swoim pistoletem Jacob. Podziękowałem mu za zdyscyplinowanie i wsparcie. Napięcie wyraźnie zeszło z niego, kiedy opróżniliśmy wspólnie butelkę wody.
– Nic nie ma poza kilkoma gadżetami – relacjonowałem Piotrowi i Marcinowi przez radio. – Lont detonujący, spłonki, trochę kabli, baterie, kilka kilo materiałów wybuchowych. Ktoś zajmujący się wysadzaniem musiał tu niedawno być. To raczej nie jest typowy zestaw do przygotowywania IED, więc być może trafiliśmy na właściwy ślad.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki