Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Nie mamy dolarów, ale mamy heroinę, dużo heroiny, której Allah dla nas nie chce. Chcą jej inni, synu, chcą jej tak bardzo, że w zamian za nią zrobią dla nas wszystko. Ameryka ma dolary, Putin – gaz, Arabowie – ropę, my mamy heroinę. To przekleństwo i szansa zarazem” – tymi słowami Bashid Noorzai zaprosił do współpracy jednego z głównych bohaterów książki. Kim był ów starzec nazywany „afgańskim Pablo”? Co połączyło narkotykowe kartele z Hindukuszu z rosyjskimi oligarchami? Odpowiedzi na te pytania znajdziesz w historii, która przedstawia niedaleką przyszłość w sposób niezwykle realistyczny, pełen faktów i przerażających scenariuszy.
Autor prowadzi czytelnika przez meandry narkotykowego biznesu, posługując się zarówno danymi historycznymi jak i własnymi doświadczeniami, które zdobył podczas dwóch misji w Afganistanie. Zabierze was do afgańskiej wsi, na pokład amerykańskiego lotniskowca, do gmachów kabulskich ministerstw, jak i w wysokie góry na granicy Tadżykistanu.
Afghan narcos to political fiction z solidną dawką merytorycznych treści. Kartele, służby specjalne, weterani, bankierzy i rosyjscy najemnicy z Grupy Wagnera – wszystko to znajdziecie w tej książce.
MARCIN SZYMAŃSKI
Były żołnierz z dwudziestopięcioletnim stażem służby, absolwent amerykańskiej uczelni wojskowej. Oficer – służbę wojskową zakończył na stanowisku szefa sztabu Wojsk Specjalnych. Trzykrotnie brał udział w misjach poza granicami kraju, w tym jako dowódca grupy bojowej w Afganistanie. Za udział w operacjach został odznaczony amerykańską brązową gwiazdą i polskim krzyżem wojskowym z mieczami. Poza wojskiem wykładowca na UJ i USWPS. Aktywny publicysta, autor bloga. Obserwator życia, sportowiec, żeglarz. Jest autorem książek Na sprzedanej wojnie i Zakładnicy piekła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 463
Nuqra to niewielka wieś na przedmieściach Kandaharu. Miejsce jak każde inne w tej części świata – nie ma tu nic, co uprawniałoby przybysza z zewnątrz do wyjazdu stąd z miłymi wrażeniami. Zbudowane z gliny domy są otoczone dwu-, czasem trzymetrowymi murami. Wąskie, wymoszczone śmieciami uliczki niemiłosiernie cuchną. W płytkich, zalanych ściekami rowach tarzają się wychudzone psy. Na cokołach okopconych ruin bawią się bose dzieci. Te mikre, brudne istoty wymykają się z domów przez dziury w blaszanych bramach. Niewiele osób ma tu komfort korzystania z energii elektrycznej, jeszcze mniej dysponuje źródłem bieżącej wody. Pomimo to mieszkają tu ludzie – mieszkają, bo nie mają wyboru.
– Boję się, Isaad, nie jedź do nich… – szepnęła kobieta, trzymając za rękaw stojącego przy bramie męża.
– Zahab, wiesz, że muszę. Potrzebują mnie, tylko dzięki temu może uda nam się w tym kraju przeżyć.
– A jak przestaną cię potrzebować, co wtedy? – spytała, szarpiąc go za mankiet.
– Nie przestaną, nie bój się – odparł, zdejmując kłódkę z bramy.
– Tak samo mówiłeś o Amerykanach, pochowaliśmy przez nich syna, pamiętasz? Boję się, Isaad, nasze dzieci, wnuki… nie poradzimy sobie bez ciebie, wiesz to, prawda?
Zahab szlochała, zakrywając twarz kolorową chustą.
– Nie przestaną mnie potrzebować – odrzekł stanowczo. – Obiecuję ci. Nie jestem już tak głupi i ślepy jak dziesięć lat temu.
– Niech Bóg ma cię w opiece. Proszę, nie ufaj im – nie ustępowała jego żona.
– Bóg ma nas wszystkich w opiece, teraz bardziej niż kiedykolwiek – mruknął w odpowiedzi. – Nikogo oprócz Boga przy nas nie ma, Zahab. Wrócę wieczorem, pilnuj Asada, niech nie biega sam po ulicy.
Odszedł i z trzaskiem domknął metalową bramę. Po chwili zza muru dobiegł odgłos silnika toyoty. Jechał do Kandaharu spotkać się z osobą, od której zależał los jego samego i wszystkich ludzi, których kochał. Talibowie od kilku lat panoszyli się w Afganistanie. Ich początkowo dość liberalna administracja z czasem zmieniła się w ordynarną wersję kalifatu. Piekło, które Afgańczycy znali z lat dziewięćdziesiątych, powróciło do tutejszych miast i wsi z impetem, jakiego nikt się nie spodziewał. Ci, którzy nie padli ofiarami czystek prowadzonych przez fundamentalistów, pokornie poddali się silnej ręce szariatu.
Isaad Kazimi przez długie lata służył jako oficer w armii rządowej, wcześniej zaś studiował na akademii wojskowej w Związku Radzieckim. Osoby takie jak on reżim talibów likwidował bez litości. Tak też stało się z jego synem, który jako oficer elitarnej jednostki rządowej niestety dostał się w ręce islamistów. Sam Isaad miał jednak szczęście, talibowie natrafili na jego ślad kilka miesięcy po tym, jak się opamiętali. Falę przemocy powstrzymała myśl o przyszłości – fundamentaliści zdali sobie sprawę, że potrzebują wykształconych ludzi. W wielu dziedzinach nie byli sobie w stanie poradzić, a oprócz bicia kijami kobiet, obcinania rąk i modlenia się do Allaha trzeba było jeszcze zarządzać państwem. Ludzie tacy jak pułkownik Kazimi stali się ich zakładnikami. Nie mogli opuścić Afganistanu – nawet gdyby im samym się udało, w rękach oturbanionych szaleńców pozostawali ich bliscy. Cena ucieczki była zbyt wysoka. Tkwili więc pokornie w kraju, mając nadzieję na to, że są potrzebni reżimowi na tyle, by nie warto było pakować im kuli w głowę. W co wierzyli? Na co mieli nadzieję? Na nic. Dla nich nie było już nadziei, jedyną ich misją było zadbanie o rodzinę i przetrwanie kolejnego dnia. Żyli w gigantycznym obozie koncentracyjnym zwanym Afganistan. Ucieczka z tego przeklętego miejsca nie była możliwa. Można było jedynie bać się lub umierać.
Corolla, którą jechał Isaad, słabo znosiła wyboje, starał się więc nie dociskać zbytnio gazu. Jego wóz nie miał klimatyzacji, ale do tego zdążył się już przyzwyczaić. Kilka lat temu jako pułkownik armii rządowej poruszał się eleganckim, służbowym land cruiserem, jednak od czasu, kiedy stery w kraju przejęli talibowie, Isaada zaczęły nękać kłopoty. Wyprowadził się z Kabulu i zamieszkał wraz ze swoją trójpokoleniową rodziną u brata. Jego gliniany dom pod Kandaharem nie był za duży, ale jakoś się mieścili. Więcej lokatorów oznaczało więcej rąk do pracy, a praca dawała pieniądze, za które można było przeżyć. Na wsi było też bezpieczniej. Bracia, korzystając ze względnego spokoju, uprawiali ziemię i hodowali kozy. Żona Isaada Zahab była nauczycielką, kobietom zabroniono jednak pracować – teraz więc bała się nawet przyznać do swojej profesji. Talibowie bezlitośnie tępili wykształcone kobiety. Przesiadywała zatem w domu, zajmując się gospodarstwem. Po śmierci własnego syna, Tarika, Isaad i Zahab zaopiekowali się także wdową po nim i jego dziećmi. Cała ich rodzina: trójka dorosłych i trójka dzieci, zajęła się pracą na roli, obowiązków nie brakowało dla nikogo. Isaad przynosił też od czasu do czasu dodatkowy grosz, gdyż sąsiedzi płacili mu za drobne naprawy. Był mechanikiem amatorem – dzięki temu jego bliscy mieli za co żyć, ale też czasem udawało im się nieco zaoszczędzić.
Na przedmieściach zatrzymali go talibowie. Wzdłuż ulicy stały zaparkowane dwa opancerzone HMMWV – samochody, które fundamentaliści przejęli po rozbiciu afgańskiej armii. Z ich opancerzonych wieżyczek czujnie zerkali celowniczowie karabinów maszynowych. Jeden z brodaczy podszedł do wozu Isaada. Kierując lufę kałasznikowa w jego stronę, zażądał dokumentów. Wrócił po chwili i nakazał mu zjechać na pobocze. Toyotę otoczyło trzech uzbrojonych mężczyzn. W powietrzu zawisło napięcie.
– Dokąd jedziesz? Wysiadaj! – polecił jeden z żołnierzy.
– Otwórz wszystkie drzwi i bagażnik! – krzyknął drugi, gestykulując.
Isaad pokornie spełnił wszystkie żądania, po czym uklęknął obok auta z rękoma splecionymi na potylicy. Talibowie przetrząsali samochód. Takie momenty zawsze były ogromnie niebezpieczne. Bojownicy w zasadzie mogli zrobić wszystko, życie i śmierć w tym momencie zależały całkowicie od humoru dowódcy patrolu. Zdarzało się, że talibowie byli pod wpływem narkotyków – oficjalnie nie wolno im było korzystać z używek, jednak na niskich szczeblach ich struktur bywało z tym różnie. A odurzeni używkami siepacze byli nieobliczalni. Pułkownik Kazimi modlił się w duchu, by udało mu się ujść z życiem.
– Dokąd jedziesz? – spytał jeszcze raz jeden z brodaczy.
– Wezwał mnie szef służby bezpieczeństwa, Mohtar. Mam się stawić w jego kwaterze za godzinę, wczoraj dostałem telefon – odpowiedział Isaad ze spuszczonym wzrokiem.
– A to?! Co to robi w twoim samochodzie, skąd to masz?! – wrzasnął jeden z talibów, potrząsając wyciągniętym z samochodowego schowka pistoletem. – Po co ci gnat?!
– Bronię swojej rodziny – odparł spokojnym głosem Kazimi. – Mam żonę, dzieci i wnuki na utrzymaniu. Na wsi grasują bandyci, sami przecież wiecie… Złodzieje zatrzymują samochody, zabierają wszystko, co mamy, chronię rodzinę. – Na moment zamilkł, po czym trzymając wciąż ręce splecione na głowie, dodał: – Jestem dobrym muzułmaninem, żyję spokojnie zgodnie z nauką Proroka. Dajcie mi jechać, muszę być punktualnie u Mohtara, to podobno ważne.
Talibowie oddalili się do swoich pojazdów. Isaad kątem oka zauważył, że rozmawiają przez telefon. Prawdopodobnie sprawdzali to, co mówił. Gdy potwierdzili, co trzeba, jeden z nich ruszył w stronę Isaada i wrzucił pistolet przez okno do stojącej na poboczu toyoty.
– Jedź, czekają na ciebie – burknął i klepnął pułkownika po ramieniu. – Jeśli ktoś cię jeszcze po drodze zatrzyma, powiedz, że sprawdzał cię Rakim. Jedź już.
– Dziękuję, niech Allah ma was w opiece – odrzekł Isaad i wstał.
Kandahar był zatłoczonym miastem. Ulice centrum po brzegi wypełniały wiekowe pojazdy: poobijane samochody, odrapane motocykle i wózki z towarami pchane przez właścicieli kramów. Sznury aut tonęły w kurzu i kłębach duszącego smogu. Zgiełkowi towarzyszył niemilknący hałas klaksonów. Jakimś cudem w tym komunikacyjnym cyrku rzadko dochodziło do wypadków. Tymczasem zniecierpliwiony pułkownik przebijał się bocznymi uliczkami do centrum. Od celu dzieliło go jeszcze kilka przecznic. Zmierzał w okolice starego dworca autobusowego, przy którym znajdował się wysoki na kilka pięter, otoczony murem budynek. Miała tu siedzibę lokalna służba bezpieczeństwa. Miejsce otoczone było ponurą historią. Talibowie przetrzymywali w nim aresztowanych Afgańczyków. Na parterze znajdował się improwizowany areszt. Wielu osadzonych nie wróciło stąd do domów. Czasem znikały tu całe rodziny. Był to sam środek piekła, którego istnienie lokalni mieszkańcy wypierali z umysłów. Nikt nigdy o nim nie mówił, choć wszyscy wiedzieli, że jest. Ci, którym udało się stąd wyjść, zamykali się w sobie. Przerażenie perspektywą powrotu do tego koszmaru było silniejsze od chęci podzielenia się bolesnymi doświadczeniami.
Przed bramą budynku ustawiono sklecony z drewnianych płyt punkt kontrolny. Wjazd na teren posesji blokował wątły szlaban. Talibowie nie obawiali się zbytnio o swoje bezpieczeństwo – nie mieli powodu. Po dotarciu na miejsce Kazimi wysiadł z samochodu. Tym razem sam przekazał wartownikom trzymany w schowku pistolet. Po krótkiej kontroli podniesiono szlaban. Jeden z brodaczy wskazał Isaadowi miejsce na dziurawym parkingu, a potem poprowadził gościa w stronę wejścia do budynku. Wszystkie okna w bloku były wyklejone przyciemniającą folią. Na parterze i pierwszym piętrze zamontowano wzmocnione siatką metalowe kraty. Wejście wyposażono w stalowe drzwi, których głośny zgrzyt przeszywał grozą. Podłogę obdrapanego korytarza stanowił mocno sfatygowany gumolit. Isaad w milczeniu podążał za prowadzącym go strażnikiem. Drzwi po obu stronach hallu były szczelnie pozamykane. Wartownik zatrzymał się przed jednymi z nich i wsadził dłoń do kieszeni. Wyciągnął z niej duży klucz i wepchnął go do zamka, po czym szarpnął kilka razy za klamkę. Mężczyźni stanęli na progu sali, w której jedyne meble stanowiły ustawiona pod ścianą ławka i ocynkowane wiadro.
– Będziesz tu czekał – powiedział strażnik, wskazując ręką wnętrze.
– Bracie, wzywał mnie Mohtar – wtrącił Isaad, stojąc wciąż w progu. – Mam się z nim spotkać, nazywam się Kazimi.
– Czekaj tu, ktoś po ciebie przyjdzie – odparł stanowczo jego rozmówca i ponownie wskazał ławkę pod ścianą.
Za Isaadem zamknięto drzwi, a w zamku zatrzeszczał klucz. Po skórze Afgańczyka przeszedł dreszcz.
„Czy oni na pewno zrozumieli, po co tu przyjechałem?” – myślał. „Nie mam telefonu, dokumentów, nie mam teraz przy sobie nic, a powinienem już być w biurze Mohtara…”.
Usiadł pod ścianą i zaplótł dłonie na podkurczonych kolanach. Trawiły go niepewność i strach. Talibowie odebrali mu przed wejściem pasek, zegarek i dokumenty. Miał świadomość, że jest już spóźniony. Stracił poczucie czasu, zaczął więc obserwować przesuwający się po ścianie cień stalowej kraty.
„Może o mnie zapomnieli?” – myślał. „A jeśli nikt go nie powiadomił, że tu jestem? Powiedzą mu, że nie dojechałem, a co zrobią ze mną…”.
Niepokój Isaada sięgał zenitu. Na zewnątrz zapadał wieczór, cień kraty przestał już być widoczny. Od kiedy zatrzaśnięto za nim drzwi, minęły dwie, może dwie i pół godziny. Napięcie stopniowo zamieniało się w strach.
„Jestem im potrzebny, jestem im potrzebny…” – powtarzał sobie w duchu.
W pewnym momencie z korytarza dobiegł hałas. W stronę celi, w której go zamknięto, najwyraźniej szło kilka osób. Isaad przyłożył ucho do drzwi. Ze strumienia dźwięków wyłowił odgłos kilku par maszerujących stóp i coś w tle, czego nie był w stanie zidentyfikować. Po kilku sekundach zdał sobie sprawę z natury tajemniczego zgrzytu. Było to szuranie ciała ciągniętego po zniszczonym gumolicie. Talibowie targali kogoś przez korytarz. W zamku oddalonych o kilka metrów drzwi zachrzęścił klucz. Potem rozległo się stękanie, jęki, wreszcie łomot spowodowany prawdopodobnie ciśnięciem bezwładnego ciała na podłogę. Znów chrzęst zamka i niknący powoli tupot wojskowych butów. Kazimi przyklęknął na progu, przystawiając ucho do drzwi. Starał się wyłowić ze złowrogiej ciszy jakiekolwiek kolejne dźwięki. Po kilku minutach z celi, do której wepchnięto bezwładne ciało, dobiegł ledwo słyszalny pomruk. Ktoś cierpiał, gardło spoczywającej na podłodze ofiary przy każdym wydechu wydawało coraz głośniejszy jęk. Mieszanka świszczących wdechów i postękiwań przeszywała umysł pułkownika. Nie mógł oderwać ucha od drzwi, przesuwał po nich dłonią, tak jakby było to ciało człowieka, któremu starał się ulżyć. Nie miał pojęcia, kto i w jaki sposób trafił do sąsiedniej celi, mimo to jego serce wypełniły współczucie i żal. Jęki nie ustawały. Po kilkunastu minutach wsłuchiwania się w ich puls Kazimi oddalił się od drzwi. Znów zasiadł pod ścianą. Zakrył uszy, by już nie słyszeć skatowanego sąsiada, skowyt i charczenie wdzierały się jednak uparcie pod czaszkę. Teraz współczucie Isaada zmieniło się w strach.
„Zapomnieli o mnie, zapomnieli, że w ogóle tu jestem” – myślał. „Wściekną się, jak zacznę krzyczeć, nie przyjdą, jeśli będę siedział cicho… Co robić? Co do diabła robić?… Co z Zahab? Na pewno okropnie się martwi, może ona się o mnie upomni? Cholera, Zahab miała rację, nie trzeba było tu przyjeżdżać. Uciekać, trzeba było uciekać, gdziekolwiek…”.
Za okratowanym oknem zapadł zmrok, nie było już sensu liczyć godzin, teraz czas odmierzały jęki cierpiącego sąsiada. Celę wypełnił chłód. Isaad zwinął się na podłodze, wciskając dłonie pomiędzy uda. Zdawał sobie sprawę, jak jest bezsilny wobec rzeczywistości, na którą skazał go los. „Jestem im potrzebny, jestem im potrzebny…” – powtarzał sobie ponownie w duchu, odganiając coraz mocniej paraliżujący lęk. W pewnej chwili charczenie zza ściany ustało. Isaad uniósł dłonie, odkrywając uszy. Wsłuchiwał się w ponurą ciszę. Podszedł do drzwi i stał tam przez kilka minut, próbując wyłowić oznaki życia. Zastukał delikatnie w nadziei nawiązania kontaktu z nieszczęsną, do niedawna jeszcze ciężko dyszącą istotą. Zadudnił pięścią, zrobił to jeszcze kilka razy, za każdym razem mocniej, aż wreszcie zawołał:
– Hej! Jest tam kto?! Żyjesz?! Halo, człowieku!
Korytarz niezmiennie wypełniała cisza, z sąsiedniej celi nikt nie odpowiadał. Nie było już słychać ani jęków, ani świszczącego oddechu. Isaad jeszcze kilkakrotnie załomotał pięściami w drzwi – sam nie wiedział, po co to robi, jego umysł najwyraźniej protestował przeciw bezsilności i dezorientacji. W końcu jednak zdyszany zasiadł pod ścianą, objął dłońmi głowę.
„Jestem im potrzebny, zaraz ktoś po mnie przyjdzie” – powtarzał sobie jak modlitwę. „Jestem im potrzebny, nie skatują mnie jak tego człowieka z sali obok, ja jestem im potrzebny, czeka na mnie Mohtar, jestem potrzebny”.
Przez okno, pomiędzy strzępami okleiny, zajrzał do niego księżyc, chwilę po tym na korytarzu rozległ się tupot odzianych w wojskowe buty stóp. Szparą pod drzwiami wdarł się jaskrawy blask – ktoś włączył oświetlenie. W zamku zachrzęścił klucz, a Isaad odruchowo cofnął się pod okno. Ktoś pchnął mocno skrzypiące drzwi, do pomieszczenia wlało się światło mrugającej na korytarzu jarzeniówki. Isaad przykrył oczy, by uchronić się przed rażącym migotaniem. W progu stanęły dwie postacie – brodacze w turbanach z bronią przewieszoną przez plecy. Przerażenie wypełniło Isaada po brzegi, oczyma wyobraźni widział, jak to jego ciało wloką po wyłożonym gumą korytarzu.
– Wstawaj, idziemy – rzucił oschle jeden z mężczyzn.
– Gdzie mnie zabieracie? – spytał Kazimi, wciąż stojąc pod oknem.
– Mohtar czeka, rusz się.
Musiało być już około północy, bo na kamiennych stopniach klatki schodowej chłód poważnie dawał się we znaki. Wspięli się dwa piętra, po czym jeden z mężczyzn otworzył drzwi do jaskrawo oświetlonego korytarza. To miejsce w niczym nie przypominało ponurego parteru. Mężczyźni stąpali po czystej bordowej wykładzinie. Po obu stronach hallu jaśniały bielą dwuskrzydłowe drzwi, a w powietrzu unosił się słodkawy zapach – mieszanka aromatów herbaty i taniej wody kolońskiej. Zmierzali w stronę otwartego pokoju, z którego wnętrza dobiegały odgłosy rozmów. W progu jeden z talibów zatrzymał Isaada i położył mu na ramieniu dłoń. Zatrzeszczały deski posadzki. W obitym drewnianymi panelami gabinecie stało ogromne biurko, za nim biblioteka z niedbale poukładanymi segregatorami. Z wiszących na ścianie kinkietów sączyło się żółtawe światło. Prawy róg pomieszczenia zajmowały skórzane kanapy, na których siedział Mohtar w towarzystwie dwóch mężczyzn. Byli zajęci rozmową i prawdopodobnie dlatego strażnicy postanowili zaczekać z wejściem.
– Halib! – krzyknął Mohtar, kierując wzrok w stronę stojącej w progu trójki. – Zostaw go tu, zamknijcie drzwi i poczekajcie na korytarzu. Dam znać, jak skończymy.
Dłoń dotąd oparta na ramieniu Isaada pchnęła go teraz do wnętrza gabinetu. Z trzaskiem zamknięto za nim drzwi. Wzrok Mohara i jego gości zawisł na przeszytym lękiem przybyszu.
– Siadaj – powiedział jeden z tych ludzi, wskazując miejsce na sofie. Mohtar przechylił kryształową karafkę i nalał do szklanki wody, po czym przesunął ją po stole w stronę wskazanego siedziska. Kazimi łapczywie pochłonął jej zawartość. Nie pił nic od momentu, kiedy pojawił się w tym piekielnym budynku.
– Dobrze cię widzieć, Isaad, mamy parę tematów – zaczął Mohtar. – To Rahi i Nadir, nasi przyjaciele z Kabulu.
Obaj mężczyźni mieli na sobie tradycyjne pasztuńskie stroje. Nadir wyglądał na starszego. Głaskał dłonią siwą brodę i rozpierał się w fotelu. Rahi zaś trzymał w ręku niebieski notatnik. Sprawiał wrażenie sekretarza.
– Isaad, bracie – odezwał się Nadir. – Rok temu Allah polecił nam darować życie tobie i twojej rodzinie. Chcemy dać ci szansę, byś odwdzięczył się za ten wspaniały gest…
Rahi pochylił się, przesuwając w stronę Isaada po stole czarno–białą fotografię. Portret barczystego mężczyzny w mundurze galowym, oficera Armii Czerwonej.
– Rozpoznajesz tego człowieka? – zapytał Nadir.
Kazimi pochylił się nad zdjęciem. Zmarszczył czoło i skupił wzrok na poplamionej fotografii.
– Tak – oznajmił, kiwając głową. – To Wołkow. Pułkownik Wołkow, oficer rosyjskich sił zbrojnych.
Siergiej Wołkow pochodził z sowieckiej klasy średniej. Jego ojciec Dmitrij był Rosjaninem. Służył, podobnie jak dziadek, w Armii Czerwonej. W rodzinie Wołkowów ojciec Siergieja był pierwszym, który zdobył wykształcenie. Szkoła oficerska, potem Akademia Sztabu Generalnego – dzięki koneksjom i lojalności dotarł do zaszczytu noszenia pagonów pułkownika wojsk powietrznodesantowych. Zaraz po studiach poznał swoją przyszłą żonę – Łotyszkę. Irina była nauczycielką chemii, pokochała Dmitrija i zaakceptowała styl życia, jaki oferowała im Armia Czerwona. Przenosili się pomiędzy garnizonami od NRD po Bajkał. Nigdy jednak niczego im nie brakowało, a to w państwie sowieckim nie było powszechnym stanem rzeczy. Spośród trzech synów to właśnie Siergiej sprawiał najmniej kłopotu. Dobrze się uczył, nie wdawał się w awantury, stosunkowo późno rozpoczął przygodę z młodzieńczymi rozrywkami. Już w szkole podstawowej wykazywał się zdolnościami w obszarze nauk ścisłych. Technikum skończył z wyróżnieniem, dlatego dostał się bez egzaminu do elitarnej radzieckiej Wojskowej Akademii Technicznej w Kijowie. Radził sobie nieźle, studiując na wydziale awioniki i osprzętu lotniczego. Uczelnię ukończył z jedną z czołowych lokat. Wybrał potem – podążając ścieżką ojca – służbę w desancie. Siergiej specjalizował się w technice śmigłowcowej. Szybko awansował i jako wysokiej klasy specjalista zaliczył kilka poważnych wyzwań. Jednym z nich było pełnienie obowiązków szefa wydziału techniki lotniczej w radzieckiej jednostce podczas misji w Afganistanie. Dwadzieścia lat później, już jako pułkownik prężącej muskuły armii rosyjskiej, znalazł się w Syrii. Podobnie jak w Hindukuszu, Wołkow zajmował się tam lotniczą logistyką. Od Siergieja sporo zależało – jego wpływy sięgały wszędzie tam, gdzie przemysł i biznes zarabiały na zaopatrywaniu rosyjskiego kontyngentu. Potrzeb było sporo, a chętnych, aby je zaspokoić, jeszcze więcej. Przedsiębiorczy logistyk poznawał sporo ludzi i czasami mocno na tym korzystał. Lotnicy mieli sprawny sprzęt, przedsiębiorcy – pełne kieszenie, generałowie – medale, a Siergiej – nienotowane oszczędności na koncie bankowym w Zurychu. W pagonach pułkownika nie był już młodym idealistą – jego głowę zaprzątały głównie tematy szemranych interesów, łapówek i koneksji. Zamierzał skorzystać na wojnie, ile się da. Nie przejmował się też zbytnio tym, na czyje głowy spadały bomby z usprawnianych przez niego samolotów. W każdym konflikcie zbrojnym widział po prostu kawior i dolary, radził sobie w tym świecie doskonale. Problemy pojawiły się w momencie, gdy jeden z rosyjskich generałów, szukając pracy dla zięcia, postanowił wygryźć Wołkowa z intratnej posady. Jak zwykle w takich przypadkach po piętach zaczęły niewygodnemu pułkownikowi deptać rosyjskie służby. Siergiej szybko zorientował się w sytuacji, a ponieważ kariera wojskowa nie była już jego pasją, to równie szybko znalazł alternatywne zajęcie.
Wojskowe zaangażowanie Rosji w międzynarodową politykę bezlitośnie obnażyło słabości spadkobierców Armii Czerwonej. Kreml potrzebował uzbrojonych zawodowców – w ten sposób powstała sponsorowana przez Moskwę prywatna armia zwana grupą Wagnera. Formacja bardzo szybko rosła w siłę. Jeszcze przed wybuchem wojny w Ukrainie w tej „firmie” zatrudniano kilka tysięcy weteranów. W jej arsenale znalazł się ciężki sprzęt, w tym śmigłowce – i tu pojawiła się szansa dla Siergieja. Pułkownik znał decydentów z przemysłu lotniczego, co czyniło go niezwykle cennym nabytkiem dla wagnerowców. Miał też mnóstwo doświadczenia w bojowej logistyce, był sprytny i chciwy – a takich właśnie ludzi potrzebowała prywatna armia Kremla. Odszedł więc z wojskowej posady bez żalu, przyjmując niemal natychmiast stanowisko na wysokim szczeblu zarządczym w grupie Wagnera. W ten sposób dołączył do watahy ekswojskowych specjalistów, którzy grzali się w blasku płomienia podsycanego romansem rosyjskich oligarchów z politykami.
Dlaczego właśnie jego fotografię pokazano Isaadowi w kwaterze talibów w Heracie? Cóż, ci dwaj oficerowie dobrze się znali, a ich koleżeńskie układy zaczęły się na długo przed sowiecką interwencją w Afganistanie. Było to, jeszcze zanim Siergiej zamienił sowiecki idealizm na kawior i dolary. Wiedział o tym Mohtar, wiedzieli jego zwierzchnicy i z tego też powodu pułkownik Isaad Kazimi, wraz z rodziną i kilkoma ludźmi eskorty, znalazł się na pokładzie śmigłowca lecącego do Kabulu. Talibowie z nieznanego dotąd powodu potrzebowali Wołkowa, a dotrzeć do niego mógł tylko Isaad. Prawdopodobnie właśnie dzięki temu on i jego bliscy wciąż jeszcze żyli – byli potrzebni reżimowi, choć nie bardzo wiedzieli dlaczego.
Kilka dni temu, kiedy Rahi rzucił na stół zdjęcie Siergieja, pułkownik Kazimi dobrze wiedział, że niczemu nie warto zaprzeczać. Talibowie musieli znać ich wspólną historię, a próby zatajania faktów mogły spowodować mnóstwo problemów. Zło w Afganistanie panowało niepodzielnie, należało z nim współpracować lub oczekiwać kary. Isaad miał rodzinę, nie mógł więc sobie pozwolić na śmierć. Zresztą, gdyby nawet próbował czemukolwiek zaprzeczać… Na zakończenie dyskusji w obitym drewnem gabinecie Mohtar zaprosił pułkownika na parter – tam, gdzie zamknięto go przed rozpoczęciem audiencji. Otwarto przed nim celę, której charczący lokator jeszcze kilka godzin wcześniej wzbudzał jego współczucie. W zmasakrowanym ciele Afgańczyk rozpoznał swojego dawnego przyjaciela – Rafika. Mężczyzna lata temu był razem z Isaadem na urodzinach u Wołkowa. Czy zatem zaprzeczanie czemukolwiek miało sens? Należało się pokornie poddać złu i próbować przeżyć, stając się jego częścią.
Tymczasem śmigłowiec z rodziną Kazimich wylądował w Kabulu. Ponurzy brodacze pomogli przenieść bagaże do czekającego przy pasie startowym busa. Ruszyli przez opustoszałe lotnisko w stronę obłożonej betonowymi blokami bramy. Pozostałości wojskowej bazy NATO zionęły przerażającą pustką. Po minięciu szlabanu wtopili się w miejski ruch. Isaad pamiętał Kabul jeszcze z czasów, kiedy kobiety nie musiały nosić tu burek. Zahab szarpnęła męża za rękaw.
– Opowiedz mi coś o nim. Po co chcą, żebyś się z nim spotkał? Czemu im tak zależy? – spytała szeptem.
– Długa historia – odrzekł jej pułkownik. – Poznaliśmy się w Kijowie, podczas studiów na akademii. To był drugi, może trzeci rok, nie pamiętam. Wieczorem poszliśmy na zabawę w mieście. Było ciepło, dużo chłodnego piwa, dziewczyny, muzyka, nad ranem wdaliśmy się w bójkę z bandą śródmiejskich pijaczków. Nic specjalnego, zwykła sprzeczka, potem bijatyka. Chłopaki gdzieś uciekli, zostałem tylko ja i jeden Rosjanin, właśnie Siergiej. Porządnie oberwaliśmy. Mnie złamali ząb, a Sierioża krwawił z nosa jak zarzynany baran. Pojechaliśmy pod akademik jego dziewczyny. Tam opatrzyły nas przyszłe lekarki. I tak to się zaczęło. Potem często razem wychodziliśmy, poznałem przyjaciółkę Wołkowa. Jej koleżanki mnie uwielbiały. Piękne, młodzieńcze czasy… Kiepsko mi szło z elektromechaniki, Siergiej dużo mi pomagał, ja przerabiałem z nim matematykę, trzymaliśmy się razem. Po studiach wróciłem do kraju, sporo do siebie pisaliśmy, czasem telefonowaliśmy. Kilka lat po graduacji Siergiej zaprosił mnie na urodziny. Miał w planie zaręczyny z Nadią, swoją przyjaciółką ze studenckich czasów. Zaprosił wszystkich, którzy pamiętali ich historię. Przyjechałem do Kijowa, było świetnie. Bawiliśmy się do rana w miejscach, które odwiedzaliśmy podczas studiów. Właśnie wtedy dołączył do nas Rafik. Był jeszcze młodym studentem akademii. Siergiej zaprosił go, bo jako mój przyjaciel czuł się odpowiedzialny za afgańskich kadetów. Rafik był zdolnym dzieciakiem z Mazar, a wiesz, jacy oni są. Obaj go lubiliśmy… Potem wchłonęło nas życie. Było tak do momentu, w którym Siergiej zjawił się u nas z sowieckim kontyngentem. Spotkaliśmy się w Kabulu dwa, może trzy razy. Pamiętasz to może? Byliśmy już wtedy małżeństwem, pewnie ci o nim wspominałem.
Zahab pokręciła głową.
– Mieliśmy sporadyczny kontakt – kontynuował Isaad. – Sowieci bali się wtedy z nami rozmawiać. Nie wolno im było nas odwiedzać, więc wszystkie moje spotkania z Siergiejem odbywały się pod jakimś służbowym pretekstem albo w tajemnicy. Pamiętasz, jak wróciłem kiedyś pijany do domu? Wtedy, gdy przywieźli mnie Abdul i Rafik?
– Pamiętam, Isaad, pamiętam – skomentowała Zahab. – Rzucili cię na łóżko jak kłodę, zastanawiałam się, czy ci nic nie jest…
– Wracałem wtedy ze spotkania z Wołkowem – kontynuował Kazimi. – Potem coś u niego się stało. Jego przyjaciel, pilot śmigłowca, dostał się do niewoli. W okolicach Kandaharu dorwali go Pasztuni. Pomagałem go odnaleźć, pojechałem nawet na południe porozmawiać w jego sprawie z wujkiem Khalibem, bo on miał znajomości w tamtych stronach. Po paru tygodniach znaleźliśmy jeńca. Trzymali go w wiosce niedaleko Spin Boldak. Siergiej przywiózł pieniądze od jego rodziny. Przekazaliśmy okup przez wujka, on też odebrał faceta z rąk mudżahedinów. A pamiętasz może ładę, którą mieliśmy w Kabulu? Nasz czerwony samochód? Mówiłem ci, że to auto służbowe. Tak naprawdę dał mi je Wołkow, w dowód wdzięczności za uwolnienie przyjaciela. Potem, kiedy je sprzedałem, podzieliliśmy się pieniędzmi z wujkiem. Nie widziałem Siergieja, odkąd wyjechał z Kabulu. Mnóstwo lat, bałem się do niego odzywać, sama wiesz, jak było. Kilka razy udało nam się pogadać przez telefon. Kiedy pojawili się Amerykanie, wysłałem do niego list, ale pewnie zmienił już adres ze sto razy. I to cała historia. A czego talibowie od niego chcą? Nie mam zielonego pojęcia.
– Sporo jeszcze o tobie nie wiem – westchnęła Zahab. – Mam nadzieję, że te znajomości jakoś nam pomogą.
– Już nam pomogły, Zahab, my żyjemy! Pamiętaj o tym. Zabili Rafika, zabili i wielu innych, my z jakiegoś powodu żyjemy i myślę, że to ma sporo wspólnego z Siergiejem.
Tymczasem bus, którym jechali, zatrzymał się przy wciśniętej w wysoki na kilka metrów mur bramie. Kierowca zatrąbił parę razy klaksonem. Ktoś z wewnątrz uchylił metalowe wrota. Wjechali na podwórko. Piętrowa willa prezentowała się okazale, jej zielonkawe okna odbijały promienie zachodzącego słońca, a elewacja, choć mocno zakurzona, wciąż lśniła jasną farbą. Upstrzony śmieciami dziedziniec nie korespondował jednak z tym wrażeniem. Dom wyglądał tak, jakby ktoś go pośpiesznie opuszczał, wyrzucając wszystko, co niepotrzebne, na ziemię. Byli w dzielnicy, którą kiedyś zamieszkiwali prominentni urzędnicy. Willa musiała należeć do bogatej rodziny, która uciekła stąd przed talibami. Uciekła lub ją stąd zabrano…
– To jest teraz wasz dom – oświadczył jeden z ochroniarzy. – Zajmijcie piętro, my zamieszkamy na parterze. Nie wolno wam stąd wychodzić bez naszego towarzystwa. Raz w tygodniu zabierzemy was na zakupy, dzieci mogą bawić się na podwórku. Żadnych telefonów, żadnych odwiedzin, żadnych prób ucieczki. Jeśli będziecie chcieli się z kimś skontaktować, to tylko z mojego smartfona. Jesteśmy tu przez całą dobę, będziemy wam pomagać, ale nie próbujcie łamać zasad. Jasne?
– Dziękuję za ten gest dla mojej rodziny – odparł pokornie Isaad. – To dla nas zaszczyt móc mieszkać w tak pięknym domu, dziękuję wam za pomoc. Oczywiście uszanujemy zasady, jeśli tylko będziemy mogli wam jakoś pomóc, dajcie, proszę, znać…
– Isaad, bądź gotowy do wyjazdu – burknął jeden z ochroniarzy. – Być może jeszcze dziś będę musiał cię zabrać do centrali wywiadu, ktoś ważny chce z tobą rozmawiać.
Podczas rozmowy dzieci wbiegły po schodach na piętro. Teraz jedenastoletni Asad przewieszał się już przez barierkę wystającego ponad wejściowe drzwi balkonu.
– Nazi! – krzyknęła Zahab. – Nazi, zabierz Asada do środka! Co on tam robi?!
Wdowa po Tariku na moment pojawiła się na balkonie. Miała na sobie burkę, spod której teraz wyciągnęła ręce, żeby złapać niesfornego syna. Po chwili oboje zniknęli za zielonkawym lustrem szklanych drzwi. Isaad dźwignął zakurzone walizki i sapiąc, wspiął się po marmurowych schodach na piętro. Mieszkanie było nadzwyczaj obszerne, zaprojektowane i urządzone w europejskim stylu. Wszędzie panował jednak bałagan. Wyciągnięte na podłogę szuflady musiały być jakiś czas temu świadkami ciężkich przejść ich właścicieli. Kazimi postawił bagaże na środku obłożonego lustrami hallu. Stąd wchodziło się bezpośrednio do salonu z jadalnią, w której nietypowo jak na afgańskie domy ustawiono stół i krzesła. Pod ścianami stały przesadnie zdobione skórzane meble, a z sufitu zwieszał się orientalny żyrandol. Poza otwartą przestrzenią salonu w apartamencie były jeszcze trzy sypialnie – dobry układ dla dużej rodziny. Jedną z izb zajęła Nazi wraz ze swoją córką Kameh. Asad zaś zamieszkał ze swoim o dwa lata starszym bratem Malikiem. Największą sypialnię na końcu korytarza zajęli Zahab i Isaad. Dom wymagał sporo pracy. Porozrzucane po podłodze sprzęty pokrywał kurz, w kuchni cuchnęło psującym się jedzeniem. Zrezygnowana Zahab siadła na poszarzałej sofie.
– Jak się z tym wszystkim uporamy?… Jak długo tu zostaniemy? – westchnęła, zakrywając dłonią oczy.
W ich wspólnym życiu pojawiało się coraz więcej niewiadomych. Zahab traciła poczucie bezpieczeństwa, Isaad zaś popadał w stany depresyjne spowodowane brakiem sprawczości. W tradycyjnej pasztuńskiej rodzinie ojciec był głową domu. Miał prawo do wszystkiego, ale w zamian brał odpowiedzialność za losy żon i dzieci. W tej kulturze mężczyzna tracił szacunek, jeśli jego rodzina popadała w tarapaty. Kazimi czuł się więc bezsilny, nie miał żadnego wpływu na to, co miało stać się z jego bliskimi. Udawał pewnego siebie, by dodać sił żonie, ale gdzieś w otchłani duszy kulił się jak skrzywdzony chłopiec. Wypełniały go dwa najdotkliwsze dla mężczyzny doznania: czuł się bezbronny i bezradny. Miał ochotę przytulić Zahab, pogłaskać jej policzki, instynkt jednak kazał mu chwytać się resztek samczej dumy. Rozpaczliwie szukał pozorów pasztuńskiej i męskiej pewności siebie – takiej, jaką znał z domu, w którym się wychowywał, takiej, z jaką ojciec odnosił się do jego matki.
Tego wieczora talibowie nie zakłócali spokoju krzątającej się rodzinie. Zahab z synową sprzątały do północy, a potem wszyscy ułożyli się do snu. To nie była spokojna noc. Oboje rozmyślali o tym, co jeszcze przyniesie im los. Zza okna dochodziły odgłosy pogrążonego w mroku miasta: pomruk agregatów, szum samochodów, sporadyczne odgłosy pojedynczych strzałów. Największą jednak zmorą dla próbującej zasnąć pary była niepewność – nie mieli pojęcia, co spotka ich jutro, za tydzień, za miesiąc, nie byli nawet pewni tego, czy za minutę nie wpadną do ich mieszkania brodaci ochroniarze. Do tego stanu Isaad i Zahab musieli przywyknąć – tylko w ten sposób mieli szansę ocalić się przed szaleństwem. Niepewność jest najbrutalniejszym więzieniem dla ludzkiej godności – a oni byli na nią skazani.
Nad ranem, tuż po modłach ktoś zastukał do ich drzwi.
– Isaad! – krzyknął któryś z talibów. – Za dziesięć minut ruszamy, zejdź na podwórko!
– Tak, zaraz schodzę.
Zahab schwyciła męża za ramię.
– Może czegoś się dowiesz… uważaj na siebie – wyszeptała.
– Postaram się, postaram. Pilnuj dzieci, niech się nie kręcą koło ochroniarzy, nie denerwujcie ich. Podobno mamy pojechać do kwatery wywiadu, to niedaleko stąd. Mam nadzieję, że niedługo wrócę. Może coś się wyjaśni.
– Niech Bóg ma cię w opiece, uważaj – powtórzyła kobieta.
Na podwórku stał już samochód. Tym razem w podróż do miasta udawali się mocno sfatygowanym land cruiserem – dokładnie takim, jakim Isaad zwykł jeździć, kiedy służył jeszcze w armii rządowej. Od niej też pewnie pochodziło auto, do którego teraz wsiadał w towarzystwie trzech talibów. Brama skrzypnęła i wyjechali na pogrążoną w porannym letargu ulicę. W miarę zbliżania się do centrum wzmagał się ruch. Po tym, jak upadł rząd, pułkownik nie odważył się odwiedzać stolicy. Ukrywał się z rodziną na prowincji, gdyż w mieście było bardzo niebezpiecznie. Na wsi zagrażali mu tylko talibowie, w Kabulu zaś jego rodzina mogła paść ofiarą zwykłych bandytów, złodziei czy szukających ujścia dla frustracji młodych islamistów. Miasto było pełne zagrożeń, zwłaszcza dla dziewcząt. Coraz częściej dochodziło do wymuszania małżeństw z nastolatkami. Młode kobiety były sprzedawane, czasem porywane. Isaad nie zamierzał oddać wdowy po synu czy jej córki Kameh w ręce talibów. Tymczasem obserwował dynamikę ulicy. Sporo się zmieniło – zniknął wesoły zgiełk, zapach kebabu, pojawiły się kobiety w burkach i sporo propagandowych murali. Większość lokali usługowych świeciła pustkami, a ich witryny zionęły potłuczonym szkłem i strzępami zastępujących szyby kartonowych płyt. Mało który biznes był w stanie przetrwać inflację na poziomie czterdziestu procent. W strumieniu warczących na siebie aut brnęło kilka pick-upów obsadzonych uzbrojonymi brodaczami. Na skrzyżowaniach, rondach, skwerach – wszędzie było widać talibów. Było ich tu znacznie więcej niż w Kandaharze, wyraźnie zależało im na zdominowaniu stolicy. Ten widok nie zachęcał do rewolty. Jadąc w stronę centrum, minęli plac Baraki – kiedyś lśniły tu złotem budynki centrów handlowych, dziś te konstrukcje w niczym nie przypominały czasów swojej świetności. Obrosły w kurz, ze ścian zwisały strzępy niedbale pozrywanych reklamowych billboardów. Isaad wiedział, gdzie znajduje się siedziba wywiadu, i spodziewał się, że kierowca wybierze znaną mu trasę. Talibowie mieli jednak inny plan. Po przejechaniu kilku przecznic odbili w lewo, tak jakby chcieli wyjechać poza Kabul. Zmierzali teraz w kierunku podmiejskiej dzielnicy, w której kiedyś znajdowała się akademia wojskowa.
„Może tam?” – pomyślał Kazimi. „Może zmienili lokalizację? Przenieśli kwaterę wywiadu?”.
Tymczasem auto pięło się w górę po coraz bardziej zniszczonych ulicach. Minęli ogrodzone zabudowania uczelni i zmierzali dalej, w kierunku otaczających Kabul wzgórz. Strumienie błota tryskały spod mielących nawierzchnię opon. Pułkownik zaczął się niepokoić.
„Dokąd mnie wiozą?” – rozważał gorączkowo. „Może chcą mnie zwyczajnie odstrzelić gdzieś w górach?”.
– Hej, bracie, daleko jeszcze? Gdzie się wybieramy? – spytał w końcu najstarszego z talibów.
– Zaraz będziemy – odparł spokojnym głosem ochroniarz. – Tam, za zakrętem jest miejsce, do którego mieliśmy cię zawieźć, jeszcze moment.
Auto podskoczyło kilka razy na wybojach, po czym kierowca dodał nieco gazu, pokonując tonący w brudnym bajorze łuk. Dojeżdżali do otoczonych wysokim murem zabudowań. Ustawiony na wzgórzu kompleks przypominał nieco szkołę. To było coś dużego, obiekt, który ktoś budował z intencją wypełnienia go sporą liczbą ludzi. Isaad nigdy tu nie był, kompletnie nie znał okolicy. Zaparkowali na wysypanym żwirem placu. Obok stało jeszcze kilka samochodów, w tym dwa pick-upy z uzbrojoną eskortą. Musiał tu przebywać ktoś ważny. Z nienaturalnie czystej, opancerzonej toyoty wysiadło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, wyraźnie starszy, miał na sobie śnieżnobiałe pasztuńskie ubranie i szarą kamizelkę. Spod jego czarnego turbanu spływały ciemne, oprószone siwizną włosy, które płynnie zamieniały się w brodę. Towarzyszył mu ktoś młodszy, europejsko ubrany facet o śniadej twarzy.
– Isaad Kazimi, to ty… – odezwał się starzec. – Sporo o tobie słyszałem, chodź, zapraszam. – Wskazał ręką blaszaną bramę, po czym skierował się powolnym krokiem w jej stronę.
Do wewnątrz prowadziły wycięte w metalowych wrotach drzwi. Mężczyźni zatrzymali się przed nimi na moment. Zgrzytnęły metalowe rygle, po czym ubrany w wojskową kurtkę gospodarz wpuścił ich do środka.
Na dziedziniec prowadził kilkunastometrowy korytarz, w którego wnętrzu unosił się cuchnący fetor ludzkich fekaliów. Plac w centrum kompleksu pokrywało błoto, z którego gdzieniegdzie prześwitywały kawałki pokrywającej go kiedyś brukowej kostki. Otwartą przestrzeń otaczały podoklejane do wewnętrznej strony muru budynki. Pokaźne, parterowe bloki przypominały nieco zabudowę koszarową. Na ich dachach ułożono zwoje kolczastego drutu na wypadek, gdyby ktoś chciał stąd uciec. Pod jednym z budynków klęczało kilku mężczyzn. Isaad wraz z dwoma towarzyszącymi mu mężczyznami podszedł w ich kierunku.
Było ich pięciu, wszyscy mieli na sobie szare, sfatygowane i wyraźnie brudne ubrania. Kucali, opierając się o obdrapaną ścianę. Ich ogolone głowy wydawały się nienaturalnie duże w stosunku do wychudzonych ciał. Choć temperatura nie była szczególnie niska, dwóch z nich trzęsło się jakby z zimna. Nic nie mówili, tylko jeden z klęczących zebrał się na odwagę uniesienia głowy w kierunku trójki przybyszów. Miał przekrwione, zapadnięte oczy. Jego wystające kości policzkowe pokrywał przerzedzony strupami zarost. Kazimi nie miał już wątpliwości co do tego, gdzie się znalazł. Przywieziono go do ośrodka odosobnienia dla narkomanów – w miejscach takich jak to talibowie na swój sposób walczyli z plagą uzależnień.
Dostępność używek i katastrofalne warunki życia spowodowały, że opium i haszysz zbierały wśród Afgańczyków krwawe żniwo. Każdy, kto mógł sobie na to pozwolić, starał się uciec od tutejszej rzeczywistości. Dla wielu środki odurzające były na to jedyną szansą. W 2022 roku rząd kalifatu ogłosił więc całkowity zakaz produkcji i spożywania narkotyków. Ten radykalny gest miał być krokiem w stronę zbudowania relacji ze społecznością międzynarodową. Europejczycy zdawali sobie sprawę, że osiemdziesiąt procent heroiny na ulicach ich miast pochodzi z Afganistanu, a efektywna eliminacja tego źródła mogłaby mocno ograniczyć problem narkomanii na Zachodzie. W zamian władze emiratu oczekiwały oficjalnego uznania ich rządu… Islamiści zadbali więc o to, by ich „gest” został dostrzeżony. Tuż po wprowadzeniu zakazu w afgańskich miastach zaczęto urządzać obławy na narkomanów. Talibowie wyłapywali ich na rynkach, śmietnikach, pod mostami, wszędzie tam, gdzie bezdomny ćpun szukał jedzenia lub dachu nad głową. Odwyk najczęściej zaczynano od pobicia złapanego nieszczęśnika. Wielu z nich nie przeżywało tej próby i może nawet było to lepsze wyjście, bo prawdziwy koszmar zaczynał się dopiero za bramą ośrodków. Heroinistów gromadzono w starych koszarach lub szkołach. W trybie natychmiastowym odcinano ich od używek, nie podawano im leków ani środków zastępczych. Wielu z osadzonych nie wytrzymywało pierwszych dób tej próby. Ci, którym udało się przeżyć, spędzali kolejne tygodnie na pryczach wieloosobowych sal, gdzie zmagali się z jękami, fetorem, wszami, głodem narkotykowym i chorobami, które pleniły się tu równie szybko jak insekty. Wyjść stąd mógł tylko ten, po kogo przyjechała rodzina lub osoba, która zdecydowała się wziąć za niego odpowiedzialność. Zatem jeśli nie zawitał tu ojciec, brat, wujek, przyjaciel czy ktokolwiek, kto jeszcze w ciebie wierzył, byłeś skazany na życie w wypełnionym obłędem bagnie. Kazimi słyszał o tych miejscach, nazywano je nieoficjalnie obozami śmierci dla narkomanów. Talibowie wykorzystywali też tego typu ośrodki do znęcania się nad ludźmi, których chcieli do czegoś zmusić lub za coś ukarać. Nikt nie prowadził tu żadnych badań, statystyk, rejestrów czy weryfikacji. Nad ośrodkami nie sprawował władzy żaden organ medyczny. Nic nie stało więc na przeszkodzie, aby przywieźć tu całkiem zdrowego faceta po to, by go nieco zmiękczyć, dając mu możliwość spędzenia kilku tygodni na jednej z zawszonych prycz. Isaad miał świadomość tych praktyk, jego niepokój sięgnął więc zenitu.
Tymczasem towarzyszący im młodszy mężczyzna uchylił drzwi do jednego z baraków. Wewnątrz, wzdłuż ścian, ustawiono kilkanaście koszarowych łóżek. Na niektórych z nich pod szarymi kocami leżeli ludzie. Kilku mężczyzn siedziało skulonych przy swoich pryczach. Z rogu pomieszczenia dobiegał jęk, na podłodze klęczał oparty głową o ścianę młody mężczyzna. Był skrępowany kaftanem bezpieczeństwa. Tuż obok niego na krześle siedział barczysty brodacz. Uniósł się na widok trójki gości.
– To Szabir – przedstawił go starzec. – Dba o nich. Sam kiedyś potrzebował takiego leczenia, pomogliśmy mu wtedy, a teraz pracuje z innymi.
Mężczyźni oddalili się, pozostawiając Isaada w progu cuchnącego baraku. Usiedli na ławce. Przez chwilę o czymś dyskutowali, sporo gestykulując. Po kilku minutach Szabir odszedł w stronę kranu, który sterczał z ziemi przy ścianie jednego z budynków. Starzec kiwnął ręką w stronę Isaada, wskazując miejsce na ławce.
– Popatrz, Isaad, heroina… – powiedział, kiedy siedzieli obok siebie. – Ten piekielny wynalazek sprowadził na dno wielu dobrych muzułmanów, spójrz na nich. Z pomocą boską staramy się ich z tego wyrwać. Allah nie chce dla nas narkotyków. Allah nie chce, żebyśmy mieli z nimi cokolwiek wspólnego. Wiem, że ty jesteś inny i rozumiesz, o czym mówię. Narkotyki to zło, diabeł podrzucił je, by nas pogrążyć, oddalić od proroka. Narkotyki to śmierć wiary, one cuchną niewiernymi, nie chcemy ich tu…
Mówiąc to, starzec chwycił Isaada za dłoń. Taki gest w kulturze Pasztunów okazywali sobie mężczyźni, którzy nawzajem wyjątkowo się szanowali.
– Jednak, drogi przyjacielu – kontynuował – Allah też chce, żebyśmy mieli kontrolę nad kalifatem, a tego, jak sam dobrze wiesz, nie osiągniemy bez śmigłowców. Bez nich nie dali rady Sowieci, gdyby nie one, nie panoszyliby się tu Amerykanie. Potrzebujemy sprawnych maszyn, Isaad. Magazyny są jeszcze pełne części, ale musimy kupić fachowców. Nie mamy dolarów, za to mamy heroinę, dużo heroiny, której Allah dla nas nie chce. Chcą jej inni, synu, chcą jej tak bardzo, że w zamian za nią zrobią dla nas wszystko. Ameryka ma dolary, Putin gaz, Arabowie ropę, my mamy heroinę. To przekleństwo i szansa zarazem. Diabeł podrzucił nam biały proszek w wierze, że nas zniszczy, ale Allah dał nam mądrość i dzięki niej zdobędziemy to, czego nam potrzeba. Niech te piekielne substancje wypalają niewiernych, a nam Allah niech błogosławi w świętej wojnie o kalifat.
Isaad nie śmiał przerywać. Starzec wodził wzrokiem po otaczających ośrodek wzniesieniach. Sprawiał wrażenie nieobecnego, lecz mówił bardzo pewnie i świadomie. Zrobił długą pauzę, po czym wciąż trzymając Isaada za dłoń, dodał:
– Widzisz, moja rodzina wie to najlepiej. Od zawsze sialiśmy mak, przez całe dekady produkowaliśmy białe złoto, które potem zamienialiśmy na dolary. Wspierałem dżihad, pomagałem bojownikom w ich walce z niewiernymi. Cała nasza rodzina pracowała na ich sukces, wszyscy pragnęliśmy, żeby prawda głoszona przez Proroka zwyciężyła. Czy bylibyśmy w stanie osiągnąć to inaczej? Pszenicą, którą dawali nam w zamian Sowieci czy Amerykanie? Widzisz, kiedy byłem jeszcze farmerem, próbowałem to zrobić. Prawda jest taka, że nic tak nie rośnie na naszej ziemi jak mak, a pszenica?… Jak już udało się ją wyhodować, trzeba było ją sprzedać za marne piętnaście procent ceny opium. Tak niewierni chcieli zrobić niewolników z nas i z naszej ziemi.
Na moment zapadła cisza. Starzec zrobił kilka głębokich wdechów, opuszczając przy tym powieki. Odwrócił się w stronę pułkownika i patrząc mu w oczy, dodał:
– Widzisz, Isaad, wszystkim, którzy najeżdżali nasz kraj, zależało wyłącznie na tym, żebyśmy nie zdechli z głodu, bo potrzebowali naszych rąk do pracy. Allah dał nam odwagę, wiarę i wielkie serca. Nie dał nam dolarów, synu, ale dał nam ziemię, która produkuje białe złoto. Spędziłem siedemnaście lat w amerykańskim więzieniu. Miałem dużo czasu na modlitwę i przemyślenia. Nie ma dla nas innej drogi, opium jest haram, ale w świętej wojnie z krzyżowcami nie ma dla nas innej szansy. Dżihad wymaga poświęceń, a dla nas poświęceniem będzie świadome życie w grzechu. Nasza ziemia znów zakwitnie, Isaad, zdobędziemy dolary, nasze rodziny znów będą miały co jeść, a rząd emiratu z pomocą Allaha poprowadzi ten kraj ku lepszej przyszłości.
– Mam w sercu wiarę – przerwał nieśmiało Kazimi – i ufam nauce Proroka, ale powiedz mi, bracie, dlaczego mnie tu przywiozłeś? Czego ode mnie chcecie?
– Znajdziesz Siergieja, synu, a potem wszystko potoczy się po myśli Proroka. To Wadi Shahrukh – powiedział, wskazując na siedzącego obok towarzysza. – Nie miałeś go dotąd okazji poznać, ale on zna już ciebie. Wadi wszystko ci wytłumaczy, będziecie razem służyć Allahowi. Jesteście od dziś braćmi połączonymi w świętej wojnie, dla kalifatu.
Starzec uniósł się z ławki i dotknął dłońmi głów siedzących na niej mężczyzn.
– Macie szansę zrobić wiele dobrego, będziemy z was dumni, jestem pewien. Wadi, wrócisz z Isaadem do kwatery, zacznijcie pracować, od dziś, od zaraz. Wiesz, co masz robić.
Zrobił jeszcze kilka kroków w stronę bramy, po czym obrócił się, dodając:
– Rodzina, Isaad. Nie martw się o nich. Są bezpieczni, ale pamiętaj, wychowuj wnuki tak, żeby nie musiały trafić do miejsca takiego jak to. Jest tu wielu młodych, ich rodzice nie żyli zgodnie z nauką Proroka. Jest tu też wielu ojców nieszczęśliwych rodzin. Bądź mądry, Isaad, wybieraj mądrze, bo trafić tu bardzo łatwo, a wyjść – o wiele trudniej.
Mężczyzna zatrzymał się jeszcze na moment, żegnając się z Szabirem, po czym skrzypnęły metalowe drzwi. Kazimi i Shahrukh siedzieli kilka minut w milczeniu.
– Mam na imię Wadi – odezwał się w końcu nowy znajomy Isaada.
– To już wiem.
– A wiesz, z kim właśnie rozmawiałeś? Masz pojęcie, kto to był?
– Nie mam, może mnie oświecisz?
Shahrukh pokręcił głową i głośno się roześmiał.
– Naprawdę się nie orientujesz?
– Naprawdę – odparł Isaad, podnosząc się z ławki.
– Baszir Noorzai. Rozmawiałeś z samym Baszirem – oświadczył Shahrukh.
Czyli to on. Jedna z bardziej znanych postaci narkotykowego biznesu. Baszir i jego rodzina od dekad kontrolowali produkcję opium i heroiny w południowo-zachodnim Afganistanie. Z uwagi na skalę swoich działań Noorzai zyskał przydomek „afgańskiego Pabla Escobara”, a jego nazwisko widniało na liście osób najbardziej poszukiwanych przez amerykańską agencję do walki z narkotykami. Przed 2001 rokiem był prominentną postacią, jego wpływy sięgały daleko poza Kandahar. Przywódca talibów Mułła Omar po ucieczce z miasta mianował go namiestnikiem prowincji. Biznes rodziny Noorzaiów rozwijał się bardzo dynamicznie. Na pewnym etapie jednak „afgański Pablo” rzekomo rozpoczął współpracę z Amerykanami. W 2005 roku agenci Drug Enforcement Agency zachęcili go do złożenia wizyty w Stanach. Fortel zadziałał, Afgańczyk wyruszył w podróż za ocean i tuż po lądowaniu w Nowym Jorku został aresztowany. Wskutek trwającego kilka lat procesu Baszira skazano na dożywocie. Prokurator udowodnił mu próbę przemycenia na teren Stanów Zjednoczonych narkotyków o wartości ponad pięćdziesięciu milionów dolarów. Rodzina kontynuowała jednak zaangażowanie w narkobiznes. Nie zapomnieli też o nim talibowie. Kilkakrotnie upominano się o jego uwolnienie w ramach wymiany zakładników. W rezultacie tych starań we wrześniu 2022 roku Baszir powrócił do Kabulu. Dzięki budzącej kontrowersje wymianie do Stanów odesłano przetrzymywanego przez talibów amerykańskiego inżyniera Marka Frerichsa. Pomimo upływu lat rodzina Noorzaiów i sam narkotykowy baron nie utracili swoich wpływów. W stolicy Afganistanu Baszira witały tłumy dostojników. Krótko po powrocie stał się ponownie jedną z najbardziej liczących się w Kabulu osób. Talibowie zaoferowali mu kilka urzędów, jednak Baszir zdecydował się pozostać w cieniu, skupiając w swoich rękach nieformalną władzę. Po podjęciu przez rząd emiratu decyzji o odejściu od polityki antynarkotykowej prestiż Baszira wzrósł. Rodzina Noorzaiów znów stała się kluczowym ogniwem łańcucha, którym wyciągano Afganistan z ekonomicznej zapaści.
Tymczasem Shahrukh i Kazimi wciąż siedzieli na odrapanej ławce.
– Teraz kojarzę – mruknął Isaad. – Oglądałem relacje z jego powrotu. Nigdy bym nie pomyślał, że kiedyś poznam tego człowieka osobiście. Ale dlaczego ja? Czego ode mnie chcecie? – spytał, spoglądając na Wadiego.
– Wszystko ci wyjaśnię – odparł Shahrukh i wstał z ławki. – Ale nie tutaj. Chodź, pojedziemy do miejsca, w którym będziemy mogli swobodnie rozmawiać.
Na brunatne niebo wpełzał świt. Powietrze wciąż jeszcze pachniało deszczem, który przestał padać godzinę temu. Chłód mieszał się z wilgocią i smrodem napływającym z zaśmieconego basenu portowego. Ta część miasta desperacko potrzebowała remontów, los jednak zdawał się zapominać o opuszczonych stoczniowych slumsach. W ukrytym pomiędzy starymi blaszakami oplu siedziało dwóch mężczyzn. Oskar i Artur od kilku godzin obserwowali ziejący pustką okien kilkupiętrowy budynek. Zbudowany ponad sto lat temu spichlerz mógłby zapewne stanowić pole do popisu dla architektów projektujących współczesne lofty. Tymczasem jedynymi gośćmi ogrodzonego powyginaną blachą bloku byli wszyscy ci, którzy nie życzyli sobie kontaktu ze stróżami prawa. W labiryntach pomazanych farbami korytarzy koczowali narkomani, złodzieje, bezdomni alkoholicy, dilerzy używek, małoletni uciekinierzy z domów i rozmaite inne postaci, dla których miasto nie było gościnną przystanią. Spichlerz stanowił ośrodek wyjątkowej komuny. Wbrew pozorom panował tu spokój – jak to było możliwe? Tego nie wiedział nikt. Być może z tego również powodu nie docierali tu zbyt często policjanci. Nie zawadzając nikomu, cały przekrój wyrzutków koczował w swoim własnym świecie. Nie było powodu, by ten korzystny ład burzyć.
– Dlaczego on z nami po prostu nie wejdzie? – zapytał Oskar.
– Słuchaj – mruknął Artur, nie odrywając oczu od lornetki. – Płacę facetowi już ponad pół roku, robi swoje. Znam wszystkich znajomych mojej córki, wiem, z kim się zadaje, kto jej sprzedaje towar, z kim i gdzie ćpa. Niestety ten gość może mi się jeszcze przydać, więc nie chcę go demaskować. To jest nasz intel, rozumiesz? Jak brałeś w Afganistanie informatorów na operacje, to pokazywałeś ich komuś?
– Jasne, że nie… – skomentował Oskar i cmoknął z niezadowolenia. – Mam tylko nadzieję, że facet nie pakuje nas w jakieś gówno. Spójrz jeszcze raz na ten plan.
Mężczyzna rozprostował dłonią trzymany na kolanach arkusz papieru.
– Tu jest w cholerę pomieszczeń, wpadamy północnym wejściem, potem schody w górę, długi korytarz, trzecie lub czwarte pomieszczenie po prawej. Mam, kurwa, nadzieję, że ją szybko znajdziemy i nie narobimy przy tym hałasu. To musi się odbyć cicho i skutecznie, inaczej… A zresztą, co ja pierdolę, w końcu sam wiesz najlepiej.
– Jest wpół do czwartej – przerwał Artur. – Raczej już odlecieli, to ćpuny, oni śpią. Od godziny żadnego ruchu, powinno być dobrze. Chwytamy młodą i spadamy. Mam nadzieję, że tu jest… Cicho i skutecznie – mruknął i przykleił znów oczy do szkieł lornetki.
Mężczyźni z opla znali się od ponad dwudziestu lat. Los dał im szansę zbudowania przyjaźni podczas niełatwej służby w Afganistanie. Nie zmarnowali tego. Stanowili niezwykle zgrany duet, wiedzieli o sobie wszystko. Łączyła ich męska przyjaźń, której we współczesnym świecie było coraz mniej. Kilka lat temu obaj odeszli z armii. Trzeba było „dać szansę młodzieży”, jak zwykli mawiać, tłumacząc swoje decyzje. Artur od kilku lat borykał się z problemami, których dostarczała mu sięgająca po narkotyki córka. Dobrusia zaczęła przygodę z używkami jeszcze w podstawówce. Wpierw niewinnie popalała trawkę. Odreagowywała nieobecność ojca, alkoholizm matki, potem ich rozwód. Odwyk, który odbyła za namową rodziców, niestety niewiele pomógł. Nadeszła kolejna już wiosna, podczas której uciekła z domu na kilkudniowe narkotykowo-alkoholowe tournée. Artur w desperacji zatrudnił prywatnego detektywa, dzięki któremu kontrolował, co działo się z córką. Od kilku dni balowała po całym Szczecinie, a teraz, gdy w końcu osiadła z bandą ćpunów w spichlerzu, pojawiła się szansa, by ją odzyskać.
– Słuchaj, bardzo cię proszę – powiedział Oskar, kładąc rękę na sterczącym z kabury przyjaciela glocku. – Nie pakuj nas w kłopoty. Pięść, gaz, strzelamy, tylko jeśli nie będzie wyjścia. Cokolwiek tam zastaniemy, jeszcze raz: nie pakuj nas w kłopoty.
Cicho przymknęli samochodowe drzwi, po czym ruszyli chyłkiem w kierunku spichlerza. Odruchowo zwiększyli dystans pomiędzy sobą. Odezwały się stare nawyki żołnierzy piechoty – robili to setki razy podczas szkoleń i operacji. Rozproszonej grupy nie można było powalić jedną serią. Co prawda nie zanosiło się na to, by ktoś tu miał do nich strzelać, ale pewnych przyzwyczajeń trudno się pozbyć. Wślizgnęli się na teren posesji przez dziurę w blaszanym płocie. Wokół panowała cisza i półmrok rozpraszany światłem budzącego się świtu. Biegnąc wzdłuż zarośniętego pokrzywami chodnika, dotarli do północnego wejścia. Na moment przyklękli obok murku, który kiedyś był częścią balustrady okalającej ganek przed wejściem do budynku. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, Oskar wyciągnął przed siebie dłoń z kciukiem uniesionym w górę, a Artur odwdzięczył się tym samym. Po minięciu wyrwanej z zawiasów kraty zanurzyli się w ciemności korytarza. Powietrze cuchnęło moczem i wilgotnym tynkiem. Po chwili wzrok przywyknął do braku światła. Przyspieszyli kroku, poruszając się w kierunku majaczących w oddali schodów. Parter spichlerza wydawał się kompletnie pusty. Nie było tu nikogo, a sądząc po wypełniającym to miejsce fetorze, korytarz mógł służyć mieszkańcom za toaletę. Na pierwsze piętro prowadziły pozbawione poręczy schody. Teraz należało wzmóc czujność. Artur ruszył w górę pierwszy. Korytarz od klatki schodowej oddzielały odrapane drzwi.
– Tego, kurwa, nie było w planie – szepnął Oskar i wskazał na ciężkie wrota.
– Ubezpieczaj mnie, zajrzę do środka – mruknął Artur, klękając przy futrynie.
Ostrożnie uchylił wiszące na jednym zawiasie skrzydło. Wewnątrz korytarza było już nieco szarawego światła. Posadzkę pokrywały śmieci. Przy obmalowanej sprejami ścianie stał zabrudzony fotel samochodowy i skrzynka, która zapewne służyła za stolik. Dalej majaczyły dwie sterty czegoś, co wyglądało na stare koce – to mogli być śpiący ludzie. Oskar przytrzymał drzwi, przez które obaj wcisnęli się do środka. Ruszyli chyłkiem przy jednej ze ścian. Przemieszczali się w stronę pokoi wskazanych przez detektywa. W pewnej chwili pod butem Artura zachrzęściło potłuczone szkło – zamarli w bezruchu. Coś poruszyło się w stercie leżących pod ścianą koców. Z szarości brudnych tkanin wyłonił się jasny kształt – łaciaty pies wielkości beagle’a. Najpierw cicho warknął, a potem podszedł w ich stronę, badawczo węsząc. Oskar powoli wyciągnął do niego rękę. Było jasne, że nie ruszą dalej bez ułożenia relacji z łaciatym stróżem. Pies zrobił kilka kroków w przód i czujnie podszedł do pozostających w bezruchu mężczyzn. Stali tak, patrząc na siebie przez kilkanaście sekund. Tuż potem rozległo się głośne szczekanie. Wysoki ton wypełnił korytarz, odbijając się echem od pustych ścian. Szansa na zrobienie roboty cicho właśnie wymknęła im się z rąk. Wciąż jeszcze jednak można było zadbać o skuteczność.
– Kapsel! Kurwa, co się dzieje? – krzyknął zachrypniętym głosem podnoszący się z materaca mężczyzna. Po chwili snop z latarki oświetlił Oskara.
– Za czym węszycie?! Coście, kurwa, za jedni?! – wrzeszczał ktoś inny.
Promień światła zachwiał się, potem upadł na ziemię i zgasł, a równocześnie z głębi korytarza dobiegł gruchot łamanego drewna. To Artur powalił chrypiącego posiadacza latarki.
– Wchodzę! – krzyknął do Oskara. – Zabezpiecz tył!
Obaj dopadli do futryny pomieszczenia, w którym mogła znajdować się Dobrusia. Artur wbiegł do środka, a jego partner pozostał przy wejściu, rozglądając się po wypełnionym wciąż szczekaniem psa korytarzu. Nie wyglądało to dobrze. W spichlerzu prędko podniósł się raban.
– Psy! Węszą tu! – wrzeszczeli budzący się mieszkańcy meliny.
Na szczęście nie było jeszcze jasno i przynajmniej na razie dwaj przyjaciele robili swoje, korzystając z zamieszania. Oskar trzymał w ręku granat dymny, który miał wyrzucić na korytarz, gdy tylko Artur odnajdzie Dobrusię. Taki właśnie był plan B – działanie na wypadek utraty zaskoczenia. Panika wywołana symulacją pożaru miała umożliwić całej trójce ucieczkę z budynku. Najpierw jednak należało znaleźć dziewczynę.
Artur przeszukiwał metodycznie całe pomieszczenie. Kompleks stanowiły trzy izby, w pierwszej nikogo nie było, na podłodze szeleściły śmieci i potłuczone butelki. W drugim, większym pokoju na podartym materacu leżały trzy osoby. Z całą trójką nie było kontaktu – musieli mocno zaćpać ubiegłej nocy.
– Czego tu chcecie, skurwysyny?! – wrzasnęła, wpadając na niego, półnaga kobieta.
Chwyciła go mocno za rękaw, unosząc w drugiej dłoni nóż kuchenny. Żołnierz odruchowo złapał napastniczkę za nadgarstek, oboje upadli na ziemię. Udało mu się przechwycić nóż, ona jednak wciąż wczepiała mu się w plecy i wydawała z siebie przeraźliwe krzyki. Artur odrzucił nóż w stronę okna, a napastniczka w amoku drapała i gryzła jego kark. Po chwili szamotaniny udało mu się sięgnąć do kieszeni, w której trzymał pojemnik z gazem pieprzowym. Zakrywając twarz, rozpylił sprej w kierunku agresorki. Odskoczyła z krzykiem w kąt, po czym schowała głowę między ramionami. Gaz ma jednak to do siebie, że użyty w pomieszczeniu roznosi się bardzo szybko – nawet jeśli okna nie mają szyb. Artur, kaszląc i trąc łzawiące oczy, ruszył ku czemuś, co przypominało starą kanapę. Z okolic korytarza dobiegł go niepokojący łomot i krzyki.
– Oskar, w porządku?! – krzyknął do przyjaciela.
– Tak, ale spiesz się!
Zerwał koc przykrywający ułożony na kanapie spory kształt. Spod sterty brudnych poduszek ukazała się twarz mężczyzny, potem jego dłoń mocno pochwyciła weterana za krtań. Bez namysłu uderzył napastnika w szczękę. Cały czas w ręku miał pojemnik ze sprejem – trzasnął przeciwnika jeszcze kilka razy metalowym denkiem. Uścisk na krtani zelżał, a napastnik zasłonił twarz, chroniąc się przed kolejnymi ciosami.
– Nie ruszaj się, bo cię zatłukę – syknął Artur, przeszukując po omacku łóżko.
Pod ścianą, zawinięta w podarty śpiwór leżała Dobrusia. Jej ciało było wiotkie, a mięśnie nie reagowały na bodźce. Odruchowo sprawdził jej tętno: serce cały czas pompowało krew, więc była szansa na to, że po prostu dużo zażyła.
– Chodź, kochanie, zabieram cię stąd. To ja, tata, jedziemy do domu – szepnął, dźwigając owiniętą w śpiwór dziewczynę. Przerzucił jej szczupłe ciało przez ramię, tak by mieć jedną rękę wolną. Wyciągnął z kabury pistolet, po czym oznajmił: – Koniec pierdolenia, skurwysyny. Ruszamy! Oskar! Odpalaj, ruszamy!
Wśród wrzasków i łomotu usłyszał charakterystyczne kliknięcie, a potem syk detonowanego granatu dymnego. Zanim dopadł do drzwi, na korytarzu nie było już zupełnie nic widać. Poczuł klepnięcie dłoni na swoich plecach.
– To ja! Czysto, ruszamy! – krzyknął Oskar.
Korytarz wypełniały krzyki i kaszel biegających w panice mieszkańców spichlerza. Ruszyli przy ścianie do wyjścia. Biegli pochyleni, by złapać nieco powietrza w przestrzeni wolnej od dymu. Przy drzwiach rzucił się na nich z bełkotem krótko ostrzyżony facet. Oskar powalił go celnym ciosem – ściskał w ręku metalowy kastet, to zawsze działało. Zbiegli po wolnych od dymu schodach, na zewnątrz obaj łykali powietrze tak, jakby właśnie wypłynęli na powierzchnię po głębokim nurkowaniu. Przechodząc przez dziurę w płocie, ostrożnie podali sobie Dobrusię. Z okien spichlerza unosił się dym i choć w jego kłębach nikomu nic nie mogło się stać, wszystko wyglądało jak poważny pożar. Biorąc pod uwagę stan budynku, tego typu zdarzenie było całkiem realnym scenariuszem. Kiedy przebiegali przez ulicę, ze spichlerza zaczęli się wydostawać pierwsi spanikowani lokatorzy. Nikt nie wiedział, co właściwie się dzieje, nikt też nie zwracał szczególnej uwagi na dwóch mężczyzn z kolorowym pakunkiem. Dopadli do samochodu. Oskar wskoczył za kierownicę. Artur wrzucił bezwładną córkę na tylne siedzenie, po czym sam usiadł przy niej.
– Dobra, stary, spierdalamy stąd! – rzucił Oskar, patrząc w lusterko. – Co z nią? W porządku?
– Nie wiem, co ćpała, jest zaspana, ale mam nadzieję, że dojdzie do siebie. Będzie dobrze, najważniejsze, że jest z nami. Może i lepiej, że tego wszystkiego nie widziała.
– Może tak – odparł Oskar.
Jadąc w stronę centrum, mijali wozy strażackie i karetki mknące w stronę spichlerza. Ktoś musiał powiadomić służby i raczej nie był to nikt z mieszkańców tego przybytku. Koła samochodu huczały na mokrym bruku. Choć było już widno, miasto nie budziło się jeszcze do życia. Artur odsunął delikatnie zamek śpiwora, Dobrusia miała na sobie zabrudzoną wymiocinami koszulkę, a jej posklejane rude pukle wciąż wydawały mu się najpiękniejszymi włosami świata. Przetarł córce czoło wilgotną chusteczką, pod głowę włożył kurtkę. Oddychała miarowo, a jej blade ciało pozostawało zwiotczałe i miejscami sine. Obejrzał jej dłonie i ręce – nie miała śladów nakłuć. Dobrusi zdarzało się wcześniej palić heroinę, tak zapewne było i tym razem.
– Co z nią? – spytał Oskar. – Jesteś pewien, że nie powinniśmy jechać prosto do szpitala?
– Póki co jest dobrze – odparł Artur. – Znam ten stan. Jeszcze kilka godzin będzie spać. Musimy gnać na Warszawę. Powinna się znaleźć w swoim ośrodku, u swojego lekarza. Zna tych ludzi, ufa im, nie mogę jej teraz fundować stresu nowego miejsca. Może tym razem nie ucieknie…
Po godzinie jazdy zatrzymali się na leśnym parkingu. Teraz dopiero Artur zauważył rozciętą skórę na ręku Oskara.
– Co się stało? Daj, zawiniemy to – powiedział, wyciągając z bagażnika apteczkę.
Przysiedli na masce, paląc papierosy. Oskar przecierał ranę chusteczką, gdy Artur przygotowywał opatrunek.
– Niezła zadyma, niezła – mówił Oskar z papierosem w zębach. – Dawno nie zrobiliśmy takiego zamieszania. Ten facet na korytarzu rzucił się na mnie z krzesłem, coś tam wystawało, chyba śruba. Zasłaniałem się ręką, ale to nic, chyba obejdzie się bez szycia.
Obaj cuchnęli dymem i mieli na sobie porwane ubrania. Szamotanina w spichlerzu pozostawiła ślady. Z bagażnika wyciągnęli torbę, w której wieźli rzeczy na zmianę. Podartą odzież zawinęli szczelnie w foliowe worki, a pakunki wcisnęli pod koło zapasowe. Po chwili przerwy wrócili do auta, Dobrusia wciąż spała. Artur sprawdził jej puls – był miarowy, choć ledwie wyczuwalny.
Przed Warszawą zjechali z głównej trasy. Byli już niedaleko ośrodka. Dobrusia mówiła coś przez sen, od czasu do czasu sprawiając wrażenie, że się przebudza, nie było z nią jednak kontaktu. Na parkingu czekała jej matka – Barbara. Rozwiedli się z Arturem kilka lat temu, kiedy oboje stwierdzili, że wspólne życie bardziej ich wyniszcza, niż buduje. Kobieta podbiegła do samochodu, otworzyła drzwi i przytuliła mocno córkę.
– Co z tobą, kochanie, gdzie byłaś? – szeptała ze szlochem.
– Uważaj, nie doszła jeszcze do siebie – powiedział ojciec. – Poproszę o wózek, zawieziemy ją do recepcji.
Z budynku w ich stronę zmierzało już dwóch sanitariuszy, którzy pchali przed sobą inwalidzkie krzesło.
– Państwo Juraszowie, dzień dobry! – zawołał jeden z nich. – Proszę nam pozwolić zabrać córkę, musimy jak najszybciej przewieźć ją na oddział, czekają już lekarze. Usiądźcie na sali odwiedzin, damy znać, jak tylko będziemy coś wiedzieć na temat jej stanu.
Rodzice przez chwilę obserwowali mężczyzn w niebieskich ubraniach oddalających się z wózkiem, na którym siedziała wciąż ubrana w śpiwór Dobrusia.
– Dzięki, bracie – zwrócił się do Oskara Artur. – Nie będę cię tu trzymał, Basia odwiezie mnie do Warszawy. Dziękuję ci. Nie wiem, jak bym to zrobił bez ciebie.
Wymienili jeszcze parę zdań przy papierosie, a potem uścisnęli się na pożegnanie.
– Dzwoń, jakby coś się działo – wtrącił Oskar.
– Dzięki. Mam nadzieję, że nie będę musiał już cię niepokoić, przynajmniej dzisiaj. Odpocznij, zadbaj o rękę. Dam znać, jak będę w stolicy.
Opel odjechał, mieląc oponami parkingowy szuter. Tymczasem Basia i Artur zasiedli na kanapie w sali odwiedzin. Eksżona przypominała mu córkę: była szczupła i wysoka, miała raczej kościstą twarz, a jej wysokie czoło przysłaniały rudawe loki. Pocierała podkrążone oczy, biorąc przy tym głębokie oddechy. Barbara przestała pić rok przed rozwodem. Wcześniej jednak przez kilka lat wypalał ją nałóg. Mąż nie zauważał symptomów uzależnienia, często bywał poza domem. Artur był oficerem w jednostce piechoty. Odbył w czasie swojej służby cztery misje poza granicami kraju, co oznaczało, że nie było go przy rodzinie przez ponad dwa lata. Czas spędzany w kraju też obfitował w wyjazdy. Alkoholizm żony zaczął zauważać, kiedy, niestety, było już za późno. Początkowo odreagowywała samotne wieczory kieliszkiem wina. Potem stresu zaczynało przybywać: Artur wyjeżdżał na ryzykowne misje, z których nie wszyscy wracali. Coraz większym problemem stawało się dla Barbary radzenie sobie z samotnym wychowywaniem dorastającej córki. Nawarstwiały się zaległości w pracy… Z czasem Basia stała się tak zwaną wysoko funkcjonującą alkoholiczką. Pozornie wszystko grało, jednak liczba butelek w wystawianym co tydzień worku ze szkłem szybko rosła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki