Afghan narcos - Marcin Szymański - ebook + audiobook + książka

Afghan narcos ebook

Szymański Marcin

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Nie mamy dolarów, ale mamy heroinę, dużo heroiny, której Allah dla nas nie chce. Chcą jej inni, synu, chcą jej tak bardzo, że w zamian za nią zrobią dla nas wszystko. Ameryka ma dolary, Putin – gaz, Arabowie – ropę, my mamy heroinę. To przekleństwo i szansa zarazem” – tymi słowami Bashid Noorzai zaprosił do współpracy jednego z głównych bohaterów książki. Kim był ów starzec nazywany „afgańskim Pablo”? Co połączyło narkotykowe kartele z Hindukuszu z rosyjskimi oligarchami? Odpowiedzi na te pytania znajdziesz w historii, która przedstawia niedaleką przyszłość w sposób niezwykle realistyczny, pełen faktów i przerażających scenariuszy.

Autor prowadzi czytelnika przez meandry narkotykowego biznesu, posługując się zarówno danymi historycznymi jak i własnymi doświadczeniami, które zdobył podczas dwóch misji w Afganistanie. Zabierze was do afgańskiej wsi, na pokład amerykańskiego lotniskowca, do gmachów kabulskich ministerstw, jak i w wysokie góry na granicy Tadżykistanu.

Afghan narcos to political fiction z solidną dawką merytorycznych treści. Kartele, służby specjalne, weterani, bankierzy i rosyjscy najemnicy z Grupy Wagnera – wszystko to znajdziecie w tej książce.

MARCIN SZYMAŃSKI

Były żołnierz z dwudziestopięcioletnim stażem służby, absolwent amerykańskiej uczelni wojskowej. Oficer – służbę wojskową zakończył na stanowisku szefa sztabu Wojsk Specjalnych. Trzykrotnie brał udział w misjach poza granicami kraju, w tym jako dowódca grupy bojowej w Afganistanie. Za udział w operacjach został odznaczony amerykańską brązową gwiazdą i polskim krzyżem wojskowym z mieczami. Poza wojskiem wykładowca na UJ i USWPS. Aktywny publicysta, autor bloga. Obserwator życia, sportowiec, żeglarz. Jest autorem książek Na sprzedanej wojnie i Zakładnicy piekła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 463

Oceny
4,3 (53 oceny)
29
13
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Interesujący debiut w kategorii fiction p. Szymańskiego. Zdecydowanie warto dać kredyt zaufania na przyszłość.
00
Galopente

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca historia o Afganistanie po ewakuacji wojsk koalicji.
00
czytanienaplatanie

Nie oderwiesz się od lektury

Decydując się na powieść „Afghan narcos” Marcina Szymańskiego miałam pewne obawy, czy nie okaże się zbyt ciężka w odbiorze ze względu na tematykę i styl narracji, skuszona jednak wysokimi notami, jakie zyskały poprzednie książki Autora powiedziałam jej „tak”. I to była najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć, bo ominęłaby mnie szalenie wciągająca i fascynująca powieść sensacyjna. Brawa należą się Autorowi, bo to właśnie jego lekkie pióro, barwne i wyważone objętościowo opisy, naturalne dialogi i znakomita kreacja bohaterów sprawiły, że mimo poruszania zagadnień zawiłych relacji międzynarodowych, złożoności walki z narkotykowym imperium i brutalnej rzeczywistości Afganistanu prócz źródła wiedzy, jakim w dużej mierze jest, powieść zyskała również walor rozrywkowy. I spodziewajcie się rozrywki na naprawdę wysokim poziomie. Jako były żołnierz z wieloletnim stażem, dowódca grupy bojowej w Afganistanie Autor dysponuje szeroką wiedzą na tematy, o których zwykły śmiertelnik nie ma bladego poję...
00
mk3vw

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam dla mnie ok przydałaby się kontynuacja 😁👍
00
Aniuffa

Dobrze spędzony czas

Polecam
00

Popularność




KANDAHAR, AFGANISTAN, marzec 2024 roku

Nuqra to nie­wielka wieś na przed­mie­ściach Kan­da­haru. Miej­sce jak każde inne w tej czę­ści świata – nie ma tu nic, co upraw­nia­łoby przy­by­sza z zewnątrz do wyjazdu stąd z miłymi wra­że­niami. Zbu­do­wane z gliny domy są oto­czone dwu-, cza­sem trzy­me­tro­wymi murami. Wąskie, wymosz­czone śmie­ciami uliczki nie­mi­ło­sier­nie cuchną. W płyt­kich, zala­nych ście­kami rowach tarzają się wychu­dzone psy. Na coko­łach okop­co­nych ruin bawią się bose dzieci. Te mikre, brudne istoty wymy­kają się z domów przez dziury w bla­sza­nych bra­mach. Nie­wiele osób ma tu kom­fort korzy­sta­nia z ener­gii elek­trycz­nej, jesz­cze mniej dys­po­nuje źró­dłem bie­żą­cej wody. Pomimo to miesz­kają tu ludzie – miesz­kają, bo nie mają wyboru.

– Boję się, Isaad, nie jedź do nich… – szep­nęła kobieta, trzy­ma­jąc za rękaw sto­ją­cego przy bra­mie męża.

– Zahab, wiesz, że muszę. Potrze­bują mnie, tylko dzięki temu może uda nam się w tym kraju prze­żyć.

– A jak prze­staną cię potrze­bo­wać, co wtedy? – spy­tała, szar­piąc go za man­kiet.

– Nie prze­staną, nie bój się – odparł, zdej­mu­jąc kłódkę z bramy.

– Tak samo mówi­łeś o Ame­ry­ka­nach, pocho­wa­li­śmy przez nich syna, pamię­tasz? Boję się, Isaad, nasze dzieci, wnuki… nie pora­dzimy sobie bez cie­bie, wiesz to, prawda?

Zahab szlo­chała, zakry­wa­jąc twarz kolo­rową chu­stą.

– Nie prze­staną mnie potrze­bo­wać – odrzekł sta­now­czo. – Obie­cuję ci. Nie jestem już tak głupi i ślepy jak dzie­sięć lat temu.

– Niech Bóg ma cię w opiece. Pro­szę, nie ufaj im – nie ustę­po­wała jego żona.

– Bóg ma nas wszyst­kich w opiece, teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek – mruk­nął w odpo­wie­dzi. – Nikogo oprócz Boga przy nas nie ma, Zahab. Wrócę wie­czo­rem, pil­nuj Asada, niech nie biega sam po ulicy.

Odszedł i z trza­skiem domknął meta­lową bramę. Po chwili zza muru dobiegł odgłos sil­nika toyoty. Jechał do Kan­da­haru spo­tkać się z osobą, od któ­rej zale­żał los jego samego i wszyst­kich ludzi, któ­rych kochał. Tali­bo­wie od kilku lat pano­szyli się w Afga­ni­sta­nie. Ich począt­kowo dość libe­ralna admi­ni­stra­cja z cza­sem zmie­niła się w ordy­narną wer­sję kali­fatu. Pie­kło, które Afgań­czycy znali z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, powró­ciło do tutej­szych miast i wsi z impe­tem, jakiego nikt się nie spo­dzie­wał. Ci, któ­rzy nie padli ofia­rami czy­stek pro­wa­dzo­nych przez fun­da­men­ta­li­stów, pokor­nie pod­dali się sil­nej ręce sza­riatu.

Isaad Kazimi przez dłu­gie lata słu­żył jako ofi­cer w armii rzą­do­wej, wcze­śniej zaś stu­dio­wał na aka­de­mii woj­sko­wej w Związku Radziec­kim. Osoby takie jak on reżim tali­bów likwi­do­wał bez lito­ści. Tak też stało się z jego synem, który jako ofi­cer eli­tar­nej jed­nostki rzą­do­wej nie­stety dostał się w ręce isla­mi­stów. Sam Isaad miał jed­nak szczę­ście, tali­bo­wie natra­fili na jego ślad kilka mie­sięcy po tym, jak się opa­mię­tali. Falę prze­mocy powstrzy­mała myśl o przy­szło­ści – fun­da­men­ta­li­ści zdali sobie sprawę, że potrze­bują wykształ­co­nych ludzi. W wielu dzie­dzi­nach nie byli sobie w sta­nie pora­dzić, a oprócz bicia kijami kobiet, obci­na­nia rąk i modle­nia się do Allaha trzeba było jesz­cze zarzą­dzać pań­stwem. Ludzie tacy jak puł­kow­nik Kazimi stali się ich zakład­ni­kami. Nie mogli opu­ścić Afga­ni­stanu – nawet gdyby im samym się udało, w rękach otur­ba­nio­nych sza­leń­ców pozo­sta­wali ich bli­scy. Cena ucieczki była zbyt wysoka. Tkwili więc pokor­nie w kraju, mając nadzieję na to, że są potrzebni reżi­mowi na tyle, by nie warto było pako­wać im kuli w głowę. W co wie­rzyli? Na co mieli nadzieję? Na nic. Dla nich nie było już nadziei, jedyną ich misją było zadba­nie o rodzinę i prze­trwa­nie kolej­nego dnia. Żyli w gigan­tycz­nym obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym zwa­nym Afga­ni­stan. Ucieczka z tego prze­klę­tego miej­sca nie była moż­liwa. Można było jedy­nie bać się lub umie­rać.

Corolla, którą jechał Isaad, słabo zno­siła wyboje, sta­rał się więc nie doci­skać zbyt­nio gazu. Jego wóz nie miał kli­ma­ty­za­cji, ale do tego zdą­żył się już przy­zwy­czaić. Kilka lat temu jako puł­kow­nik armii rzą­do­wej poru­szał się ele­ganc­kim, służ­bo­wym land cru­ise­rem, jed­nak od czasu, kiedy stery w kraju prze­jęli tali­bo­wie, Isa­ada zaczęły nękać kło­poty. Wypro­wa­dził się z Kabulu i zamiesz­kał wraz ze swoją trój­po­ko­le­niową rodziną u brata. Jego gli­niany dom pod Kan­da­ha­rem nie był za duży, ale jakoś się mie­ścili. Wię­cej loka­to­rów ozna­czało wię­cej rąk do pracy, a praca dawała pie­nią­dze, za które można było prze­żyć. Na wsi było też bez­piecz­niej. Bra­cia, korzy­sta­jąc ze względ­nego spo­koju, upra­wiali zie­mię i hodo­wali kozy. Żona Isa­ada Zahab była nauczy­cielką, kobie­tom zabro­niono jed­nak pra­co­wać – teraz więc bała się nawet przy­znać do swo­jej pro­fe­sji. Tali­bo­wie bez­li­to­śnie tępili wykształ­cone kobiety. Prze­sia­dy­wała zatem w domu, zaj­mu­jąc się gospo­dar­stwem. Po śmierci wła­snego syna, Tarika, Isaad i Zahab zaopie­ko­wali się także wdową po nim i jego dziećmi. Cała ich rodzina: trójka doro­słych i trójka dzieci, zajęła się pracą na roli, obo­wiąz­ków nie bra­ko­wało dla nikogo. Isaad przy­no­sił też od czasu do czasu dodat­kowy grosz, gdyż sąsie­dzi pła­cili mu za drobne naprawy. Był mecha­ni­kiem ama­to­rem – dzięki temu jego bli­scy mieli za co żyć, ale też cza­sem uda­wało im się nieco zaosz­czę­dzić.

Na przed­mie­ściach zatrzy­mali go tali­bo­wie. Wzdłuż ulicy stały zapar­ko­wane dwa opan­ce­rzone HMMWV – samo­chody, które fun­da­men­ta­li­ści prze­jęli po roz­bi­ciu afgań­skiej armii. Z ich opan­ce­rzo­nych wie­ży­czek czuj­nie zer­kali celow­ni­czo­wie kara­bi­nów maszy­no­wych. Jeden z bro­da­czy pod­szedł do wozu Isa­ada. Kie­ru­jąc lufę kałasz­ni­kowa w jego stronę, zażą­dał doku­men­tów. Wró­cił po chwili i naka­zał mu zje­chać na pobo­cze. Toyotę oto­czyło trzech uzbro­jo­nych męż­czyzn. W powie­trzu zawi­sło napię­cie.

– Dokąd jedziesz? Wysia­daj! – pole­cił jeden z żoł­nie­rzy.

– Otwórz wszyst­kie drzwi i bagaż­nik! – krzyk­nął drugi, gesty­ku­lu­jąc.

Isaad pokor­nie speł­nił wszyst­kie żąda­nia, po czym uklęk­nął obok auta z rękoma sple­cio­nymi na poty­licy. Tali­bo­wie prze­trzą­sali samo­chód. Takie momenty zawsze były ogrom­nie nie­bez­pieczne. Bojow­nicy w zasa­dzie mogli zro­bić wszystko, życie i śmierć w tym momen­cie zale­żały cał­ko­wi­cie od humoru dowódcy patrolu. Zda­rzało się, że tali­bo­wie byli pod wpły­wem nar­ko­ty­ków – ofi­cjal­nie nie wolno im było korzy­stać z uży­wek, jed­nak na niskich szcze­blach ich struk­tur bywało z tym róż­nie. A odu­rzeni używ­kami sie­pa­cze byli nie­obli­czalni. Puł­kow­nik Kazimi modlił się w duchu, by udało mu się ujść z życiem.

– Dokąd jedziesz? – spy­tał jesz­cze raz jeden z bro­da­czy.

– Wezwał mnie szef służby bez­pie­czeń­stwa, Moh­tar. Mam się sta­wić w jego kwa­te­rze za godzinę, wczo­raj dosta­łem tele­fon – odpo­wie­dział Isaad ze spusz­czo­nym wzro­kiem.

– A to?! Co to robi w twoim samo­cho­dzie, skąd to masz?! – wrza­snął jeden z tali­bów, potrzą­sa­jąc wycią­gnię­tym z samo­cho­do­wego schowka pisto­le­tem. – Po co ci gnat?!

– Bro­nię swo­jej rodziny – odparł spo­koj­nym gło­sem Kazimi. – Mam żonę, dzieci i wnuki na utrzy­ma­niu. Na wsi gra­sują ban­dyci, sami prze­cież wie­cie… Zło­dzieje zatrzy­mują samo­chody, zabie­rają wszystko, co mamy, chro­nię rodzinę. – Na moment zamilkł, po czym trzy­ma­jąc wciąż ręce sple­cione na gło­wie, dodał: – Jestem dobrym muzuł­ma­ni­nem, żyję spo­koj­nie zgod­nie z nauką Pro­roka. Daj­cie mi jechać, muszę być punk­tu­al­nie u Moh­tara, to podobno ważne.

Tali­bo­wie odda­lili się do swo­ich pojaz­dów. Isaad kątem oka zauwa­żył, że roz­ma­wiają przez tele­fon. Praw­do­po­dob­nie spraw­dzali to, co mówił. Gdy potwier­dzili, co trzeba, jeden z nich ruszył w stronę Isa­ada i wrzu­cił pisto­let przez okno do sto­ją­cej na pobo­czu toyoty.

– Jedź, cze­kają na cie­bie – burk­nął i klep­nął puł­kow­nika po ramie­niu. – Jeśli ktoś cię jesz­cze po dro­dze zatrzyma, powiedz, że spraw­dzał cię Rakim. Jedź już.

– Dzię­kuję, niech Allah ma was w opiece – odrzekł Isaad i wstał.

Kan­da­har był zatło­czo­nym mia­stem. Ulice cen­trum po brzegi wypeł­niały wie­kowe pojazdy: poobi­jane samo­chody, odra­pane moto­cy­kle i wózki z towa­rami pchane przez wła­ści­cieli kra­mów. Sznury aut tonęły w kurzu i kłę­bach duszą­cego smogu. Zgieł­kowi towa­rzy­szył nie­milk­nący hałas klak­so­nów. Jakimś cudem w tym komu­ni­ka­cyj­nym cyrku rzadko docho­dziło do wypad­ków. Tym­cza­sem znie­cier­pli­wiony puł­kow­nik prze­bi­jał się bocz­nymi ulicz­kami do cen­trum. Od celu dzie­liło go jesz­cze kilka prze­cznic. Zmie­rzał w oko­lice sta­rego dworca auto­bu­so­wego, przy któ­rym znaj­do­wał się wysoki na kilka pię­ter, oto­czony murem budy­nek. Miała tu sie­dzibę lokalna służba bez­pie­czeń­stwa. Miej­sce oto­czone było ponurą histo­rią. Tali­bo­wie prze­trzy­my­wali w nim aresz­to­wa­nych Afgań­czy­ków. Na par­te­rze znaj­do­wał się impro­wi­zo­wany areszt. Wielu osa­dzo­nych nie wró­ciło stąd do domów. Cza­sem zni­kały tu całe rodziny. Był to sam śro­dek pie­kła, któ­rego ist­nie­nie lokalni miesz­kańcy wypie­rali z umy­słów. Nikt ni­gdy o nim nie mówił, choć wszy­scy wie­dzieli, że jest. Ci, któ­rym udało się stąd wyjść, zamy­kali się w sobie. Prze­ra­że­nie per­spek­tywą powrotu do tego kosz­maru było sil­niej­sze od chęci podzie­le­nia się bole­snymi doświad­cze­niami.

Przed bramą budynku usta­wiono skle­cony z drew­nia­nych płyt punkt kon­tro­lny. Wjazd na teren pose­sji blo­ko­wał wątły szla­ban. Tali­bo­wie nie oba­wiali się zbyt­nio o swoje bez­pie­czeń­stwo – nie mieli powodu. Po dotar­ciu na miej­sce Kazimi wysiadł z samo­chodu. Tym razem sam prze­ka­zał war­tow­ni­kom trzy­many w schowku pisto­let. Po krót­kiej kon­troli pod­nie­siono szla­ban. Jeden z bro­da­czy wska­zał Isa­adowi miej­sce na dziu­ra­wym par­kingu, a potem popro­wa­dził gościa w stronę wej­ścia do budynku. Wszyst­kie okna w bloku były wykle­jone przy­ciem­nia­jącą folią. Na par­te­rze i pierw­szym pię­trze zamon­to­wano wzmoc­nione siatką meta­lowe kraty. Wej­ście wypo­sa­żono w sta­lowe drzwi, któ­rych gło­śny zgrzyt prze­szy­wał grozą. Pod­łogę obdra­pa­nego kory­ta­rza sta­no­wił mocno sfa­ty­go­wany gumo­lit. Isaad w mil­cze­niu podą­żał za pro­wa­dzą­cym go straż­ni­kiem. Drzwi po obu stro­nach hallu były szczel­nie poza­my­kane. War­tow­nik zatrzy­mał się przed jed­nymi z nich i wsa­dził dłoń do kie­szeni. Wycią­gnął z niej duży klucz i wepchnął go do zamka, po czym szarp­nął kilka razy za klamkę. Męż­czyźni sta­nęli na progu sali, w któ­rej jedyne meble sta­no­wiły usta­wiona pod ścianą ławka i ocyn­ko­wane wia­dro.

– Będziesz tu cze­kał – powie­dział straż­nik, wska­zu­jąc ręką wnę­trze.

– Bra­cie, wzy­wał mnie Moh­tar – wtrą­cił Isaad, sto­jąc wciąż w progu. – Mam się z nim spo­tkać, nazy­wam się Kazimi.

– Cze­kaj tu, ktoś po cie­bie przyj­dzie – odparł sta­now­czo jego roz­mówca i ponow­nie wska­zał ławkę pod ścianą.

Za Isa­adem zamknięto drzwi, a w zamku zatrzesz­czał klucz. Po skó­rze Afgań­czyka prze­szedł dreszcz.

„Czy oni na pewno zro­zu­mieli, po co tu przy­je­cha­łem?” – myślał. „Nie mam tele­fonu, doku­men­tów, nie mam teraz przy sobie nic, a powi­nie­nem już być w biu­rze Moh­tara…”.

Usiadł pod ścianą i zaplótł dło­nie na pod­kur­czo­nych kola­nach. Tra­wiły go nie­pew­ność i strach. Tali­bo­wie ode­brali mu przed wej­ściem pasek, zega­rek i doku­menty. Miał świa­do­mość, że jest już spóź­niony. Stra­cił poczu­cie czasu, zaczął więc obser­wo­wać prze­su­wa­jący się po ścia­nie cień sta­lo­wej kraty.

„Może o mnie zapo­mnieli?” – myślał. „A jeśli nikt go nie powia­do­mił, że tu jestem? Powie­dzą mu, że nie doje­cha­łem, a co zro­bią ze mną…”.

Nie­po­kój Isa­ada się­gał zenitu. Na zewnątrz zapa­dał wie­czór, cień kraty prze­stał już być widoczny. Od kiedy zatrza­śnięto za nim drzwi, minęły dwie, może dwie i pół godziny. Napię­cie stop­niowo zamie­niało się w strach.

„Jestem im potrzebny, jestem im potrzebny…” – powta­rzał sobie w duchu.

W pew­nym momen­cie z kory­ta­rza dobiegł hałas. W stronę celi, w któ­rej go zamknięto, naj­wy­raź­niej szło kilka osób. Isaad przy­ło­żył ucho do drzwi. Ze stru­mie­nia dźwię­ków wyło­wił odgłos kilku par masze­ru­ją­cych stóp i coś w tle, czego nie był w sta­nie ziden­ty­fi­ko­wać. Po kilku sekun­dach zdał sobie sprawę z natury tajem­ni­czego zgrzytu. Było to szu­ra­nie ciała cią­gnię­tego po znisz­czo­nym gumo­li­cie. Tali­bo­wie tar­gali kogoś przez kory­tarz. W zamku odda­lo­nych o kilka metrów drzwi zachrzę­ścił klucz. Potem roz­le­gło się stę­ka­nie, jęki, wresz­cie łomot spo­wo­do­wany praw­do­po­dob­nie ciśnię­ciem bez­wład­nego ciała na pod­łogę. Znów chrzęst zamka i nik­nący powoli tupot woj­sko­wych butów. Kazimi przy­klęk­nął na progu, przy­sta­wia­jąc ucho do drzwi. Sta­rał się wyło­wić ze zło­wro­giej ciszy jakie­kol­wiek kolejne dźwięki. Po kilku minu­tach z celi, do któ­rej wepchnięto bez­władne ciało, dobiegł ledwo sły­szalny pomruk. Ktoś cier­piał, gar­dło spo­czy­wa­ją­cej na pod­ło­dze ofiary przy każ­dym wyde­chu wyda­wało coraz gło­śniej­szy jęk. Mie­szanka świsz­czą­cych wde­chów i postę­ki­wań prze­szy­wała umysł puł­kow­nika. Nie mógł ode­rwać ucha od drzwi, prze­su­wał po nich dło­nią, tak jakby było to ciało czło­wieka, któ­remu sta­rał się ulżyć. Nie miał poję­cia, kto i w jaki spo­sób tra­fił do sąsied­niej celi, mimo to jego serce wypeł­niły współ­czu­cie i żal. Jęki nie usta­wały. Po kil­ku­na­stu minu­tach wsłu­chi­wa­nia się w ich puls Kazimi odda­lił się od drzwi. Znów zasiadł pod ścianą. Zakrył uszy, by już nie sły­szeć ska­to­wa­nego sąsiada, sko­wyt i char­cze­nie wdzie­rały się jed­nak upar­cie pod czaszkę. Teraz współ­czu­cie Isa­ada zmie­niło się w strach.

„Zapo­mnieli o mnie, zapo­mnieli, że w ogóle tu jestem” – myślał. „Wściekną się, jak zacznę krzy­czeć, nie przyjdą, jeśli będę sie­dział cicho… Co robić? Co do dia­bła robić?… Co z Zahab? Na pewno okrop­nie się mar­twi, może ona się o mnie upo­mni? Cho­lera, Zahab miała rację, nie trzeba było tu przy­jeż­dżać. Ucie­kać, trzeba było ucie­kać, gdzie­kol­wiek…”.

Za okra­to­wa­nym oknem zapadł zmrok, nie było już sensu liczyć godzin, teraz czas odmie­rzały jęki cier­pią­cego sąsiada. Celę wypeł­nił chłód. Isaad zwi­nął się na pod­ło­dze, wci­ska­jąc dło­nie pomię­dzy uda. Zda­wał sobie sprawę, jak jest bez­silny wobec rze­czy­wi­sto­ści, na którą ska­zał go los. „Jestem im potrzebny, jestem im potrzebny…” – powta­rzał sobie ponow­nie w duchu, odga­nia­jąc coraz moc­niej para­li­żu­jący lęk. W pew­nej chwili char­cze­nie zza ściany ustało. Isaad uniósł dło­nie, odkry­wa­jąc uszy. Wsłu­chi­wał się w ponurą ciszę. Pod­szedł do drzwi i stał tam przez kilka minut, pró­bu­jąc wyło­wić oznaki życia. Zastu­kał deli­kat­nie w nadziei nawią­za­nia kon­taktu z nie­szczę­sną, do nie­dawna jesz­cze ciężko dyszącą istotą. Zadud­nił pię­ścią, zro­bił to jesz­cze kilka razy, za każ­dym razem moc­niej, aż wresz­cie zawo­łał:

– Hej! Jest tam kto?! Żyjesz?! Halo, czło­wieku!

Kory­tarz nie­zmien­nie wypeł­niała cisza, z sąsied­niej celi nikt nie odpo­wia­dał. Nie było już sły­chać ani jęków, ani świsz­czą­cego odde­chu. Isaad jesz­cze kil­ka­krot­nie zało­mo­tał pię­ściami w drzwi – sam nie wie­dział, po co to robi, jego umysł naj­wy­raź­niej pro­te­sto­wał prze­ciw bez­sil­no­ści i dez­orien­ta­cji. W końcu jed­nak zdy­szany zasiadł pod ścianą, objął dłońmi głowę.

„Jestem im potrzebny, zaraz ktoś po mnie przyj­dzie” – powta­rzał sobie jak modli­twę. „Jestem im potrzebny, nie ska­tują mnie jak tego czło­wieka z sali obok, ja jestem im potrzebny, czeka na mnie Moh­tar, jestem potrzebny”.

Przez okno, pomię­dzy strzę­pami okle­iny, zaj­rzał do niego księ­życ, chwilę po tym na kory­ta­rzu roz­legł się tupot odzia­nych w woj­skowe buty stóp. Szparą pod drzwiami wdarł się jaskrawy blask – ktoś włą­czył oświe­tle­nie. W zamku zachrzę­ścił klucz, a Isaad odru­chowo cof­nął się pod okno. Ktoś pchnął mocno skrzy­piące drzwi, do pomiesz­cze­nia wlało się świa­tło mru­ga­ją­cej na kory­ta­rzu jarze­niówki. Isaad przy­krył oczy, by uchro­nić się przed rażą­cym migo­ta­niem. W progu sta­nęły dwie posta­cie – bro­da­cze w tur­ba­nach z bro­nią prze­wie­szoną przez plecy. Prze­ra­że­nie wypeł­niło Isa­ada po brzegi, oczyma wyobraźni widział, jak to jego ciało wloką po wyło­żo­nym gumą kory­ta­rzu.

– Wsta­waj, idziemy – rzu­cił oschle jeden z męż­czyzn.

– Gdzie mnie zabie­ra­cie? – spy­tał Kazimi, wciąż sto­jąc pod oknem.

– Moh­tar czeka, rusz się.

Musiało być już około pół­nocy, bo na kamien­nych stop­niach klatki scho­do­wej chłód poważ­nie dawał się we znaki. Wspięli się dwa pię­tra, po czym jeden z męż­czyzn otwo­rzył drzwi do jaskrawo oświe­tlo­nego kory­ta­rza. To miej­sce w niczym nie przy­po­mi­nało ponu­rego par­teru. Męż­czyźni stą­pali po czy­stej bor­do­wej wykła­dzi­nie. Po obu stro­nach hallu jaśniały bielą dwu­skrzy­dłowe drzwi, a w powie­trzu uno­sił się słod­kawy zapach – mie­szanka aro­ma­tów her­baty i taniej wody koloń­skiej. Zmie­rzali w stronę otwar­tego pokoju, z któ­rego wnę­trza dobie­gały odgłosy roz­mów. W progu jeden z tali­bów zatrzy­mał Isa­ada i poło­żył mu na ramie­niu dłoń. Zatrzesz­czały deski posadzki. W obi­tym drew­nia­nymi pane­lami gabi­ne­cie stało ogromne biurko, za nim biblio­teka z nie­dbale poukła­da­nymi segre­ga­to­rami. Z wiszą­cych na ścia­nie kin­kie­tów sączyło się żół­tawe świa­tło. Prawy róg pomiesz­cze­nia zaj­mo­wały skó­rzane kanapy, na któ­rych sie­dział Moh­tar w towa­rzy­stwie dwóch męż­czyzn. Byli zajęci roz­mową i praw­do­po­dob­nie dla­tego straż­nicy posta­no­wili zacze­kać z wej­ściem.

– Halib! – krzyk­nął Moh­tar, kie­ru­jąc wzrok w stronę sto­ją­cej w progu trójki. – Zostaw go tu, zamknij­cie drzwi i pocze­kaj­cie na kory­ta­rzu. Dam znać, jak skoń­czymy.

Dłoń dotąd oparta na ramie­niu Isa­ada pchnęła go teraz do wnę­trza gabi­netu. Z trza­skiem zamknięto za nim drzwi. Wzrok Mohara i jego gości zawisł na prze­szy­tym lękiem przy­by­szu.

– Sia­daj – powie­dział jeden z tych ludzi, wska­zu­jąc miej­sce na sofie. Moh­tar prze­chy­lił krysz­ta­łową karafkę i nalał do szklanki wody, po czym prze­su­nął ją po stole w stronę wska­za­nego sie­dzi­ska. Kazimi łap­czy­wie pochło­nął jej zawar­tość. Nie pił nic od momentu, kiedy poja­wił się w tym pie­kiel­nym budynku.

– Dobrze cię widzieć, Isaad, mamy parę tema­tów – zaczął Moh­tar. – To Rahi i Nadir, nasi przy­ja­ciele z Kabulu.

Obaj męż­czyźni mieli na sobie tra­dy­cyjne pasz­tuń­skie stroje. Nadir wyglą­dał na star­szego. Gła­skał dło­nią siwą brodę i roz­pie­rał się w fotelu. Rahi zaś trzy­mał w ręku nie­bie­ski notat­nik. Spra­wiał wra­że­nie sekre­ta­rza.

– Isaad, bra­cie – ode­zwał się Nadir. – Rok temu Allah pole­cił nam daro­wać życie tobie i two­jej rodzi­nie. Chcemy dać ci szansę, byś odwdzię­czył się za ten wspa­niały gest…

Rahi pochy­lił się, prze­su­wa­jąc w stronę Isa­ada po stole czarno–białą foto­gra­fię. Por­tret bar­czy­stego męż­czy­zny w mun­du­rze galo­wym, ofi­cera Armii Czer­wo­nej.

– Roz­po­zna­jesz tego czło­wieka? – zapy­tał Nadir.

Kazimi pochy­lił się nad zdję­ciem. Zmarsz­czył czoło i sku­pił wzrok na popla­mio­nej foto­gra­fii.

– Tak – oznaj­mił, kiwa­jąc głową. – To Woł­kow. Puł­kow­nik Woł­kow, ofi­cer rosyj­skich sił zbroj­nych.

TRASA KANDAHAR–KABUL, kwiecień 2024 roku

Sier­giej Woł­kow pocho­dził z sowiec­kiej klasy śred­niej. Jego ojciec Dmi­trij był Rosja­ni­nem. Słu­żył, podob­nie jak dzia­dek, w Armii Czer­wo­nej. W rodzi­nie Woł­kowów ojciec Sier­gieja był pierw­szym, który zdo­był wykształ­ce­nie. Szkoła ofi­cer­ska, potem Aka­de­mia Sztabu Gene­ral­nego – dzięki konek­sjom i lojal­no­ści dotarł do zaszczytu nosze­nia pago­nów puł­kow­nika wojsk powietrz­no­de­san­to­wych. Zaraz po stu­diach poznał swoją przy­szłą żonę – Łotyszkę. Irina była nauczy­cielką che­mii, poko­chała Dmi­trija i zaak­cep­to­wała styl życia, jaki ofe­ro­wała im Armia Czer­wona. Prze­no­sili się pomię­dzy gar­ni­zo­nami od NRD po Baj­kał. Ni­gdy jed­nak niczego im nie bra­ko­wało, a to w pań­stwie sowiec­kim nie było powszech­nym sta­nem rze­czy. Spo­śród trzech synów to wła­śnie Sier­giej spra­wiał naj­mniej kło­potu. Dobrze się uczył, nie wda­wał się w awan­tury, sto­sun­kowo późno roz­po­czął przy­godę z mło­dzień­czymi roz­ryw­kami. Już w szkole pod­sta­wo­wej wyka­zy­wał się zdol­no­ściami w obsza­rze nauk ści­słych. Tech­ni­kum skoń­czył z wyróż­nie­niem, dla­tego dostał się bez egza­minu do eli­tar­nej radziec­kiej Woj­sko­wej Aka­de­mii Tech­nicz­nej w Kijo­wie. Radził sobie nie­źle, stu­diu­jąc na wydziale awio­niki i osprzętu lot­ni­czego. Uczel­nię ukoń­czył z jedną z czo­ło­wych lokat. Wybrał potem – podą­ża­jąc ścieżką ojca – służbę w desan­cie. Sier­giej spe­cja­li­zo­wał się w tech­nice śmi­głow­co­wej. Szybko awan­so­wał i jako wyso­kiej klasy spe­cja­li­sta zali­czył kilka poważ­nych wyzwań. Jed­nym z nich było peł­nie­nie obo­wiąz­ków szefa wydziału tech­niki lot­ni­czej w radziec­kiej jed­no­stce pod­czas misji w Afga­ni­sta­nie. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej, już jako puł­kow­nik prę­żą­cej muskuły armii rosyj­skiej, zna­lazł się w Syrii. Podob­nie jak w Hin­du­ku­szu, Woł­kow zaj­mo­wał się tam lot­ni­czą logi­styką. Od Sier­gieja sporo zale­żało – jego wpływy się­gały wszę­dzie tam, gdzie prze­mysł i biz­nes zara­biały na zaopa­try­wa­niu rosyj­skiego kon­tyn­gentu. Potrzeb było sporo, a chęt­nych, aby je zaspo­koić, jesz­cze wię­cej. Przed­się­bior­czy logi­styk pozna­wał sporo ludzi i cza­sami mocno na tym korzy­stał. Lot­nicy mieli sprawny sprzęt, przed­się­biorcy – pełne kie­sze­nie, gene­ra­ło­wie – medale, a Sier­giej – nie­no­to­wane oszczęd­no­ści na kon­cie ban­ko­wym w Zury­chu. W pago­nach puł­kow­nika nie był już mło­dym ide­ali­stą – jego głowę zaprzą­tały głów­nie tematy szem­ra­nych inte­re­sów, łapó­wek i konek­sji. Zamie­rzał sko­rzy­stać na woj­nie, ile się da. Nie przej­mo­wał się też zbyt­nio tym, na czyje głowy spa­dały bomby z uspraw­nia­nych przez niego samo­lo­tów. W każ­dym kon­flik­cie zbroj­nym widział po pro­stu kawior i dolary, radził sobie w tym świe­cie dosko­nale. Pro­blemy poja­wiły się w momen­cie, gdy jeden z rosyj­skich gene­ra­łów, szu­ka­jąc pracy dla zię­cia, posta­no­wił wygryźć Woł­kowa z intrat­nej posady. Jak zwy­kle w takich przy­pad­kach po pię­tach zaczęły nie­wy­god­nemu puł­kow­nikowi dep­tać rosyj­skie służby. Sier­giej szybko zorien­to­wał się w sytu­acji, a ponie­waż kariera woj­skowa nie była już jego pasją, to rów­nie szybko zna­lazł alter­na­tywne zaję­cie.

Woj­skowe zaan­ga­żo­wa­nie Rosji w mię­dzy­na­ro­dową poli­tykę bez­li­to­śnie obna­żyło sła­bo­ści spad­ko­bier­ców Armii Czer­wo­nej. Kreml potrze­bo­wał uzbro­jo­nych zawo­dow­ców – w ten spo­sób powstała spon­so­ro­wana przez Moskwę pry­watna armia zwana grupą Wagnera. For­ma­cja bar­dzo szybko rosła w siłę. Jesz­cze przed wybu­chem wojny w Ukra­inie w tej „fir­mie” zatrud­niano kilka tysięcy wete­ra­nów. W jej arse­nale zna­lazł się ciężki sprzęt, w tym śmi­głowce – i tu poja­wiła się szansa dla Sier­gieja. Puł­kow­nik znał decy­den­tów z prze­my­słu lot­ni­czego, co czy­niło go nie­zwy­kle cen­nym nabyt­kiem dla wagne­row­ców. Miał też mnó­stwo doświad­cze­nia w bojo­wej logi­styce, był sprytny i chciwy – a takich wła­śnie ludzi potrze­bo­wała pry­watna armia Kremla. Odszedł więc z woj­sko­wej posady bez żalu, przyj­mu­jąc nie­mal natych­miast sta­no­wi­sko na wyso­kim szcze­blu zarząd­czym w gru­pie Wagnera. W ten spo­sób dołą­czył do watahy eks­woj­sko­wych spe­cja­li­stów, któ­rzy grzali się w bla­sku pło­mie­nia pod­sy­ca­nego roman­sem rosyj­skich oli­gar­chów z poli­ty­kami.

Dla­czego wła­śnie jego foto­gra­fię poka­zano Isa­adowi w kwa­te­rze tali­bów w Hera­cie? Cóż, ci dwaj ofi­ce­ro­wie dobrze się znali, a ich kole­żeń­skie układy zaczęły się na długo przed sowiecką inter­wen­cją w Afga­ni­sta­nie. Było to, jesz­cze zanim Sier­giej zamie­nił sowiecki ide­alizm na kawior i dolary. Wie­dział o tym Moh­tar, wie­dzieli jego zwierzch­nicy i z tego też powodu puł­kow­nik Isaad Kazimi, wraz z rodziną i kil­koma ludźmi eskorty, zna­lazł się na pokła­dzie śmi­głowca lecą­cego do Kabulu. Tali­bo­wie z nie­zna­nego dotąd powodu potrze­bo­wali Woł­kowa, a dotrzeć do niego mógł tylko Isaad. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie dzięki temu on i jego bli­scy wciąż jesz­cze żyli – byli potrzebni reżi­mowi, choć nie bar­dzo wie­dzieli dla­czego.

Kilka dni temu, kiedy Rahi rzu­cił na stół zdję­cie Sier­gieja, puł­kow­nik Kazimi dobrze wie­dział, że niczemu nie warto zaprze­czać. Tali­bo­wie musieli znać ich wspólną histo­rię, a próby zata­ja­nia fak­tów mogły spo­wo­do­wać mnó­stwo pro­ble­mów. Zło w Afga­ni­sta­nie pano­wało nie­po­dziel­nie, nale­żało z nim współ­pra­co­wać lub ocze­ki­wać kary. Isaad miał rodzinę, nie mógł więc sobie pozwo­lić na śmierć. Zresztą, gdyby nawet pró­bo­wał cze­mu­kol­wiek zaprze­czać… Na zakoń­cze­nie dys­ku­sji w obi­tym drew­nem gabi­ne­cie Moh­tar zapro­sił puł­kow­nika na par­ter – tam, gdzie zamknięto go przed roz­po­czę­ciem audien­cji. Otwarto przed nim celę, któ­rej char­czący loka­tor jesz­cze kilka godzin wcze­śniej wzbu­dzał jego współ­czu­cie. W zma­sa­kro­wa­nym ciele Afgań­czyk roz­po­znał swo­jego daw­nego przy­ja­ciela – Rafika. Męż­czy­zna lata temu był razem z Isa­adem na uro­dzi­nach u Woł­kowa. Czy zatem zaprze­cza­nie cze­mu­kol­wiek miało sens? Nale­żało się pokor­nie pod­dać złu i pró­bo­wać prze­żyć, sta­jąc się jego czę­ścią.

Tym­cza­sem śmi­gło­wiec z rodziną Kazi­mich wylą­do­wał w Kabulu. Ponu­rzy bro­da­cze pomo­gli prze­nieść bagaże do cze­ka­ją­cego przy pasie star­to­wym busa. Ruszyli przez opu­sto­szałe lot­ni­sko w stronę obło­żo­nej beto­no­wymi blo­kami bramy. Pozo­sta­ło­ści woj­sko­wej bazy NATO zio­nęły prze­ra­ża­jącą pustką. Po minię­ciu szla­banu wto­pili się w miej­ski ruch. Isaad pamię­tał Kabul jesz­cze z cza­sów, kiedy kobiety nie musiały nosić tu burek. Zahab szarp­nęła męża za rękaw.

– Opo­wiedz mi coś o nim. Po co chcą, żebyś się z nim spo­tkał? Czemu im tak zależy? – spy­tała szep­tem.

– Długa histo­ria – odrzekł jej puł­kow­nik. – Pozna­li­śmy się w Kijo­wie, pod­czas stu­diów na aka­de­mii. To był drugi, może trzeci rok, nie pamię­tam. Wie­czo­rem poszli­śmy na zabawę w mie­ście. Było cie­pło, dużo chłod­nego piwa, dziew­czyny, muzyka, nad ranem wda­li­śmy się w bójkę z bandą śród­miej­skich pijacz­ków. Nic spe­cjal­nego, zwy­kła sprzeczka, potem bija­tyka. Chło­paki gdzieś ucie­kli, zosta­łem tylko ja i jeden Rosja­nin, wła­śnie Sier­giej. Porząd­nie obe­rwa­li­śmy. Mnie zła­mali ząb, a Sie­rioża krwa­wił z nosa jak zarzy­nany baran. Poje­cha­li­śmy pod aka­de­mik jego dziew­czyny. Tam opa­trzyły nas przy­szłe lekarki. I tak to się zaczęło. Potem czę­sto razem wycho­dzi­li­śmy, pozna­łem przy­ja­ciółkę Woł­kowa. Jej kole­żanki mnie uwiel­biały. Piękne, mło­dzień­cze czasy… Kiep­sko mi szło z elek­tro­me­cha­niki, Sier­giej dużo mi poma­gał, ja prze­ra­bia­łem z nim mate­ma­tykę, trzy­ma­li­śmy się razem. Po stu­diach wró­ci­łem do kraju, sporo do sie­bie pisa­li­śmy, cza­sem tele­fo­no­wa­li­śmy. Kilka lat po gra­du­acji Sier­giej zapro­sił mnie na uro­dziny. Miał w pla­nie zarę­czyny z Nadią, swoją przy­ja­ciółką ze stu­denc­kich cza­sów. Zapro­sił wszyst­kich, któ­rzy pamię­tali ich histo­rię. Przy­je­cha­łem do Kijowa, było świet­nie. Bawi­li­śmy się do rana w miej­scach, które odwie­dza­li­śmy pod­czas stu­diów. Wła­śnie wtedy dołą­czył do nas Rafik. Był jesz­cze mło­dym stu­den­tem aka­de­mii. Sier­giej zapro­sił go, bo jako mój przy­ja­ciel czuł się odpo­wie­dzialny za afgań­skich kade­tów. Rafik był zdol­nym dzie­cia­kiem z Mazar, a wiesz, jacy oni są. Obaj go lubi­li­śmy… Potem wchło­nęło nas życie. Było tak do momentu, w któ­rym Sier­giej zja­wił się u nas z sowiec­kim kon­tyn­gen­tem. Spo­tka­li­śmy się w Kabulu dwa, może trzy razy. Pamię­tasz to może? Byli­śmy już wtedy mał­żeń­stwem, pew­nie ci o nim wspo­mi­na­łem.

Zahab pokrę­ciła głową.

– Mie­li­śmy spo­ra­dyczny kon­takt – kon­ty­nu­ował Isaad. – Sowieci bali się wtedy z nami roz­ma­wiać. Nie wolno im było nas odwie­dzać, więc wszyst­kie moje spo­tka­nia z Sier­gie­jem odby­wały się pod jakimś służ­bo­wym pre­tek­stem albo w tajem­nicy. Pamię­tasz, jak wró­ci­łem kie­dyś pijany do domu? Wtedy, gdy przy­wieźli mnie Abdul i Rafik?

– Pamię­tam, Isaad, pamię­tam – sko­men­to­wała Zahab. – Rzu­cili cię na łóżko jak kłodę, zasta­na­wia­łam się, czy ci nic nie jest…

– Wra­ca­łem wtedy ze spo­tka­nia z Woł­ko­wem – kon­ty­nu­ował Kazimi. – Potem coś u niego się stało. Jego przy­ja­ciel, pilot śmi­głowca, dostał się do nie­woli. W oko­li­cach Kan­da­haru dorwali go Pasz­tuni. Poma­ga­łem go odna­leźć, poje­cha­łem nawet na połu­dnie poroz­ma­wiać w jego spra­wie z wuj­kiem Kha­li­bem, bo on miał zna­jo­mo­ści w tam­tych stro­nach. Po paru tygo­dniach zna­leź­li­śmy jeńca. Trzy­mali go w wio­sce nie­da­leko Spin Bol­dak. Sier­giej przy­wiózł pie­nią­dze od jego rodziny. Prze­ka­za­li­śmy okup przez wujka, on też ode­brał faceta z rąk mudża­he­di­nów. A pamię­tasz może ładę, którą mie­li­śmy w Kabulu? Nasz czer­wony samo­chód? Mówi­łem ci, że to auto służ­bowe. Tak naprawdę dał mi je Woł­kow, w dowód wdzięcz­no­ści za uwol­nie­nie przy­ja­ciela. Potem, kiedy je sprze­da­łem, podzie­li­li­śmy się pie­niędzmi z wuj­kiem. Nie widzia­łem Sier­gieja, odkąd wyje­chał z Kabulu. Mnó­stwo lat, bałem się do niego odzy­wać, sama wiesz, jak było. Kilka razy udało nam się poga­dać przez tele­fon. Kiedy poja­wili się Ame­ry­ka­nie, wysła­łem do niego list, ale pew­nie zmie­nił już adres ze sto razy. I to cała histo­ria. A czego tali­bo­wie od niego chcą? Nie mam zie­lo­nego poję­cia.

– Sporo jesz­cze o tobie nie wiem – wes­tchnęła Zahab. – Mam nadzieję, że te zna­jo­mo­ści jakoś nam pomogą.

– Już nam pomo­gły, Zahab, my żyjemy! Pamię­taj o tym. Zabili Rafika, zabili i wielu innych, my z jakie­goś powodu żyjemy i myślę, że to ma sporo wspól­nego z Sier­gie­jem.

Tym­cza­sem bus, któ­rym jechali, zatrzy­mał się przy wci­śnię­tej w wysoki na kilka metrów mur bra­mie. Kie­rowca zatrą­bił parę razy klak­so­nem. Ktoś z wewnątrz uchy­lił meta­lowe wrota. Wje­chali na podwórko. Pię­trowa willa pre­zen­to­wała się oka­zale, jej zie­lon­kawe okna odbi­jały pro­mie­nie zacho­dzą­cego słońca, a ele­wa­cja, choć mocno zaku­rzona, wciąż lśniła jasną farbą. Upstrzony śmie­ciami dzie­dzi­niec nie kore­spon­do­wał jed­nak z tym wra­że­niem. Dom wyglą­dał tak, jakby ktoś go pośpiesz­nie opusz­czał, wyrzu­ca­jąc wszystko, co nie­po­trzebne, na zie­mię. Byli w dziel­nicy, którą kie­dyś zamiesz­ki­wali pro­mi­nentni urzęd­nicy. Willa musiała nale­żeć do boga­tej rodziny, która ucie­kła stąd przed tali­bami. Ucie­kła lub ją stąd zabrano…

– To jest teraz wasz dom – oświad­czył jeden z ochro­nia­rzy. – Zaj­mij­cie pię­tro, my zamiesz­kamy na par­te­rze. Nie wolno wam stąd wycho­dzić bez naszego towa­rzy­stwa. Raz w tygo­dniu zabie­rzemy was na zakupy, dzieci mogą bawić się na podwórku. Żad­nych tele­fo­nów, żad­nych odwie­dzin, żad­nych prób ucieczki. Jeśli będzie­cie chcieli się z kimś skon­tak­to­wać, to tylko z mojego smart­fona. Jeste­śmy tu przez całą dobę, będziemy wam poma­gać, ale nie pró­buj­cie łamać zasad. Jasne?

– Dzię­kuję za ten gest dla mojej rodziny – odparł pokor­nie Isaad. – To dla nas zaszczyt móc miesz­kać w tak pięk­nym domu, dzię­kuję wam za pomoc. Oczy­wi­ście usza­nu­jemy zasady, jeśli tylko będziemy mogli wam jakoś pomóc, daj­cie, pro­szę, znać…

– Isaad, bądź gotowy do wyjazdu – burk­nął jeden z ochro­nia­rzy. – Być może jesz­cze dziś będę musiał cię zabrać do cen­trali wywiadu, ktoś ważny chce z tobą roz­ma­wiać.

Pod­czas roz­mowy dzieci wbie­gły po scho­dach na pię­tro. Teraz jede­na­sto­letni Asad prze­wie­szał się już przez barierkę wysta­ją­cego ponad wej­ściowe drzwi bal­konu.

– Nazi! – krzyk­nęła Zahab. – Nazi, zabierz Asada do środka! Co on tam robi?!

Wdowa po Tariku na moment poja­wiła się na bal­ko­nie. Miała na sobie burkę, spod któ­rej teraz wycią­gnęła ręce, żeby zła­pać nie­sfor­nego syna. Po chwili oboje znik­nęli za zie­lon­ka­wym lustrem szkla­nych drzwi. Isaad dźwi­gnął zaku­rzone walizki i sapiąc, wspiął się po mar­mu­ro­wych scho­dach na pię­tro. Miesz­ka­nie było nad­zwy­czaj obszerne, zapro­jek­to­wane i urzą­dzone w euro­pej­skim stylu. Wszę­dzie pano­wał jed­nak bała­gan. Wycią­gnięte na pod­łogę szu­flady musiały być jakiś czas temu świad­kami cięż­kich przejść ich wła­ści­cieli. Kazimi posta­wił bagaże na środku obło­żo­nego lustrami hallu. Stąd wcho­dziło się bez­po­śred­nio do salonu z jadal­nią, w któ­rej nie­ty­powo jak na afgań­skie domy usta­wiono stół i krze­sła. Pod ścia­nami stały prze­sad­nie zdo­bione skó­rzane meble, a z sufitu zwie­szał się orien­talny żyran­dol. Poza otwartą prze­strze­nią salonu w apar­ta­men­cie były jesz­cze trzy sypial­nie – dobry układ dla dużej rodziny. Jedną z izb zajęła Nazi wraz ze swoją córką Kameh. Asad zaś zamiesz­kał ze swoim o dwa lata star­szym bra­tem Mali­kiem. Naj­więk­szą sypial­nię na końcu kory­ta­rza zajęli Zahab i Isaad. Dom wyma­gał sporo pracy. Poroz­rzu­cane po pod­ło­dze sprzęty pokry­wał kurz, w kuchni cuch­nęło psu­ją­cym się jedze­niem. Zre­zy­gno­wana Zahab sia­dła na posza­rza­łej sofie.

– Jak się z tym wszyst­kim upo­ramy?… Jak długo tu zosta­niemy? – wes­tchnęła, zakry­wa­jąc dło­nią oczy.

W ich wspól­nym życiu poja­wiało się coraz wię­cej nie­wia­do­mych. Zahab tra­ciła poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, Isaad zaś popa­dał w stany depre­syjne spo­wo­do­wane bra­kiem spraw­czo­ści. W tra­dy­cyj­nej pasz­tuń­skiej rodzi­nie ojciec był głową domu. Miał prawo do wszyst­kiego, ale w zamian brał odpo­wie­dzial­ność za losy żon i dzieci. W tej kul­tu­rze męż­czy­zna tra­cił sza­cu­nek, jeśli jego rodzina popa­dała w tara­paty. Kazimi czuł się więc bez­silny, nie miał żad­nego wpływu na to, co miało stać się z jego bli­skimi. Uda­wał pew­nego sie­bie, by dodać sił żonie, ale gdzieś w otchłani duszy kulił się jak skrzyw­dzony chło­piec. Wypeł­niały go dwa naj­do­tkliw­sze dla męż­czy­zny dozna­nia: czuł się bez­bronny i bez­radny. Miał ochotę przy­tu­lić Zahab, pogła­skać jej policzki, instynkt jed­nak kazał mu chwy­tać się resz­tek sam­czej dumy. Roz­pacz­li­wie szu­kał pozo­rów pasz­tuń­skiej i męskiej pew­no­ści sie­bie – takiej, jaką znał z domu, w któ­rym się wycho­wy­wał, takiej, z jaką ojciec odno­sił się do jego matki.

Tego wie­czora tali­bo­wie nie zakłó­cali spo­koju krzą­ta­ją­cej się rodzi­nie. Zahab z synową sprzą­tały do pół­nocy, a potem wszy­scy uło­żyli się do snu. To nie była spo­kojna noc. Oboje roz­my­ślali o tym, co jesz­cze przy­nie­sie im los. Zza okna docho­dziły odgłosy pogrą­żo­nego w mroku mia­sta: pomruk agre­ga­tów, szum samo­cho­dów, spo­ra­dyczne odgłosy poje­dyn­czych strza­łów. Naj­więk­szą jed­nak zmorą dla pró­bu­ją­cej zasnąć pary była nie­pew­ność – nie mieli poję­cia, co spo­tka ich jutro, za tydzień, za mie­siąc, nie byli nawet pewni tego, czy za minutę nie wpadną do ich miesz­ka­nia bro­daci ochro­nia­rze. Do tego stanu Isaad i Zahab musieli przy­wyk­nąć – tylko w ten spo­sób mieli szansę oca­lić się przed sza­leń­stwem. Nie­pew­ność jest naj­bru­tal­niej­szym wię­zie­niem dla ludz­kiej god­no­ści – a oni byli na nią ska­zani.

Nad ranem, tuż po modłach ktoś zastu­kał do ich drzwi.

– Isaad! – krzyk­nął któ­ryś z tali­bów. – Za dzie­sięć minut ruszamy, zejdź na podwórko!

– Tak, zaraz scho­dzę.

Zahab schwy­ciła męża za ramię.

– Może cze­goś się dowiesz… uwa­żaj na sie­bie – wyszep­tała.

– Posta­ram się, posta­ram. Pil­nuj dzieci, niech się nie kręcą koło ochro­nia­rzy, nie dener­wuj­cie ich. Podobno mamy poje­chać do kwa­tery wywiadu, to nie­da­leko stąd. Mam nadzieję, że nie­długo wrócę. Może coś się wyja­śni.

– Niech Bóg ma cię w opiece, uwa­żaj – powtó­rzyła kobieta.

Na podwórku stał już samo­chód. Tym razem w podróż do mia­sta uda­wali się mocno sfa­ty­go­wa­nym land cru­ise­rem – dokład­nie takim, jakim Isaad zwykł jeź­dzić, kiedy słu­żył jesz­cze w armii rzą­do­wej. Od niej też pew­nie pocho­dziło auto, do któ­rego teraz wsia­dał w towa­rzy­stwie trzech tali­bów. Brama skrzyp­nęła i wyje­chali na pogrą­żoną w poran­nym letargu ulicę. W miarę zbli­ża­nia się do cen­trum wzma­gał się ruch. Po tym, jak upadł rząd, puł­kow­nik nie odwa­żył się odwie­dzać sto­licy. Ukry­wał się z rodziną na pro­win­cji, gdyż w mie­ście było bar­dzo nie­bez­piecz­nie. Na wsi zagra­żali mu tylko tali­bo­wie, w Kabulu zaś jego rodzina mogła paść ofiarą zwy­kłych ban­dy­tów, zło­dziei czy szu­ka­ją­cych ujścia dla fru­stra­cji mło­dych isla­mi­stów. Mia­sto było pełne zagro­żeń, zwłasz­cza dla dziew­cząt. Coraz czę­ściej docho­dziło do wymu­sza­nia mał­żeństw z nasto­lat­kami. Młode kobiety były sprze­da­wane, cza­sem pory­wane. Isaad nie zamie­rzał oddać wdowy po synu czy jej córki Kameh w ręce tali­bów. Tymcza­sem obser­wo­wał dyna­mikę ulicy. Sporo się zmie­niło – znik­nął wesoły zgiełk, zapach kebabu, poja­wiły się kobiety w bur­kach i sporo pro­pa­gan­do­wych murali. Więk­szość lokali usłu­go­wych świe­ciła pust­kami, a ich witryny zio­nęły potłu­czo­nym szkłem i strzę­pami zastę­pu­ją­cych szyby kar­to­no­wych płyt. Mało który biz­nes był w sta­nie prze­trwać infla­cję na pozio­mie czter­dzie­stu pro­cent. W stru­mie­niu war­czą­cych na sie­bie aut brnęło kilka pick-upów obsa­dzo­nych uzbro­jo­nymi bro­da­czami. Na skrzy­żo­wa­niach, ron­dach, skwe­rach – wszę­dzie było widać tali­bów. Było ich tu znacz­nie wię­cej niż w Kan­da­ha­rze, wyraź­nie zale­żało im na zdo­mi­no­wa­niu sto­licy. Ten widok nie zachę­cał do rewolty. Jadąc w stronę cen­trum, minęli plac Baraki – kie­dyś lśniły tu zło­tem budynki cen­trów han­dlo­wych, dziś te kon­struk­cje w niczym nie przy­po­mi­nały cza­sów swo­jej świet­no­ści. Obro­sły w kurz, ze ścian zwi­sały strzępy nie­dbale pozry­wa­nych rekla­mo­wych bil­l­bo­ar­dów. Isaad wie­dział, gdzie znaj­duje się sie­dziba wywiadu, i spo­dzie­wał się, że kie­rowca wybie­rze znaną mu trasę. Tali­bo­wie mieli jed­nak inny plan. Po prze­je­cha­niu kilku prze­cznic odbili w lewo, tak jakby chcieli wyje­chać poza Kabul. Zmie­rzali teraz w kie­runku pod­miej­skiej dziel­nicy, w któ­rej kie­dyś znaj­do­wała się aka­de­mia woj­skowa.

„Może tam?” – pomy­ślał Kazimi. „Może zmie­nili loka­li­za­cję? Prze­nie­śli kwa­terę wywiadu?”.

Tym­cza­sem auto pięło się w górę po coraz bar­dziej znisz­czo­nych uli­cach. Minęli ogro­dzone zabu­do­wa­nia uczelni i zmie­rzali dalej, w kie­runku ota­cza­ją­cych Kabul wzgórz. Stru­mie­nie błota try­skały spod mie­lą­cych nawierzch­nię opon. Puł­kow­nik zaczął się nie­po­koić.

„Dokąd mnie wiozą?” – roz­wa­żał gorącz­kowo. „Może chcą mnie zwy­czaj­nie odstrze­lić gdzieś w górach?”.

– Hej, bra­cie, daleko jesz­cze? Gdzie się wybie­ramy? – spy­tał w końcu naj­star­szego z tali­bów.

– Zaraz będziemy – odparł spo­koj­nym gło­sem ochro­niarz. – Tam, za zakrę­tem jest miej­sce, do któ­rego mie­li­śmy cię zawieźć, jesz­cze moment.

Auto pod­sko­czyło kilka razy na wybo­jach, po czym kie­rowca dodał nieco gazu, poko­nu­jąc tonący w brud­nym bajo­rze łuk. Dojeż­dżali do oto­czo­nych wyso­kim murem zabu­do­wań. Usta­wiony na wzgó­rzu kom­pleks przy­po­mi­nał nieco szkołę. To było coś dużego, obiekt, który ktoś budo­wał z inten­cją wypeł­nie­nia go sporą liczbą ludzi. Isaad ni­gdy tu nie był, kom­plet­nie nie znał oko­licy. Zapar­ko­wali na wysy­pa­nym żwi­rem placu. Obok stało jesz­cze kilka samo­cho­dów, w tym dwa pick-upy z uzbro­joną eskortą. Musiał tu prze­by­wać ktoś ważny. Z nie­na­tu­ral­nie czy­stej, opan­ce­rzo­nej toyoty wysia­dło dwóch męż­czyzn. Jeden z nich, wyraź­nie star­szy, miał na sobie śnież­no­białe pasz­tuń­skie ubra­nie i szarą kami­zelkę. Spod jego czar­nego tur­banu spły­wały ciemne, opró­szone siwi­zną włosy, które płyn­nie zamie­niały się w brodę. Towa­rzy­szył mu ktoś młod­szy, euro­pej­sko ubrany facet o śnia­dej twa­rzy.

– Isaad Kazimi, to ty… – ode­zwał się sta­rzec. – Sporo o tobie sły­sza­łem, chodź, zapra­szam. – Wska­zał ręką bla­szaną bramę, po czym skie­ro­wał się powol­nym kro­kiem w jej stronę.

Do wewnątrz pro­wa­dziły wycięte w meta­lo­wych wro­tach drzwi. Męż­czyźni zatrzy­mali się przed nimi na moment. Zgrzyt­nęły meta­lowe rygle, po czym ubrany w woj­skową kurtkę gospo­darz wpu­ścił ich do środka.

Na dzie­dzi­niec pro­wa­dził kil­ku­na­sto­me­trowy kory­tarz, w któ­rego wnę­trzu uno­sił się cuch­nący fetor ludz­kich feka­liów. Plac w cen­trum kom­pleksu pokry­wało błoto, z któ­rego gdzie­nie­gdzie prze­świ­ty­wały kawałki pokry­wa­ją­cej go kie­dyś bru­ko­wej kostki. Otwartą prze­strzeń ota­czały podo­kle­jane do wewnętrz­nej strony muru budynki. Pokaźne, par­te­rowe bloki przy­po­mi­nały nieco zabu­dowę kosza­rową. Na ich dachach uło­żono zwoje kol­cza­stego drutu na wypa­dek, gdyby ktoś chciał stąd uciec. Pod jed­nym z budyn­ków klę­czało kilku męż­czyzn. Isaad wraz z dwoma towa­rzy­szą­cymi mu męż­czyznami pod­szedł w ich kie­runku.

Było ich pię­ciu, wszy­scy mieli na sobie szare, sfa­ty­go­wane i wyraź­nie brudne ubra­nia. Kucali, opie­ra­jąc się o obdra­paną ścianę. Ich ogo­lone głowy wyda­wały się nie­na­tu­ral­nie duże w sto­sunku do wychu­dzo­nych ciał. Choć tem­pe­ra­tura nie była szcze­gól­nie niska, dwóch z nich trzę­sło się jakby z zimna. Nic nie mówili, tylko jeden z klę­czą­cych zebrał się na odwagę unie­sie­nia głowy w kie­runku trójki przy­by­szów. Miał prze­krwione, zapad­nięte oczy. Jego wysta­jące kości policz­kowe pokry­wał prze­rze­dzony stru­pami zarost. Kazimi nie miał już wąt­pli­wo­ści co do tego, gdzie się zna­lazł. Przy­wie­ziono go do ośrodka odosob­nie­nia dla nar­ko­ma­nów – w miej­scach takich jak to tali­bo­wie na swój spo­sób wal­czyli z plagą uza­leż­nień.

Dostęp­ność uży­wek i kata­stro­falne warunki życia spo­wo­do­wały, że opium i haszysz zbie­rały wśród Afgań­czy­ków krwawe żniwo. Każdy, kto mógł sobie na to pozwo­lić, sta­rał się uciec od tutej­szej rze­czy­wi­sto­ści. Dla wielu środki odu­rza­jące były na to jedyną szansą. W 2022 roku rząd kali­fatu ogło­sił więc cał­ko­wity zakaz pro­duk­cji i spo­ży­wa­nia nar­ko­ty­ków. Ten rady­kalny gest miał być kro­kiem w stronę zbu­do­wa­nia rela­cji ze spo­łecz­no­ścią mię­dzy­na­ro­dową. Euro­pej­czycy zda­wali sobie sprawę, że osiem­dzie­siąt pro­cent hero­iny na uli­cach ich miast pocho­dzi z Afga­ni­stanu, a efek­tywna eli­mi­na­cja tego źró­dła mogłaby mocno ogra­ni­czyć pro­blem nar­ko­ma­nii na Zacho­dzie. W zamian wła­dze emi­ratu ocze­ki­wały ofi­cjal­nego uzna­nia ich rządu… Isla­mi­ści zadbali więc o to, by ich „gest” został dostrze­żony. Tuż po wpro­wa­dze­niu zakazu w afgań­skich mia­stach zaczęto urzą­dzać obławy na nar­ko­ma­nów. Tali­bo­wie wyła­py­wali ich na ryn­kach, śmiet­ni­kach, pod mostami, wszę­dzie tam, gdzie bez­domny ćpun szu­kał jedze­nia lub dachu nad głową. Odwyk naj­czę­ściej zaczy­nano od pobi­cia zła­pa­nego nie­szczę­śnika. Wielu z nich nie prze­ży­wało tej próby i może nawet było to lep­sze wyj­ście, bo praw­dziwy kosz­mar zaczy­nał się dopiero za bramą ośrod­ków. Hero­ini­stów gro­ma­dzono w sta­rych kosza­rach lub szko­łach. W try­bie natych­mia­sto­wym odci­nano ich od uży­wek, nie poda­wano im leków ani środ­ków zastęp­czych. Wielu z osa­dzo­nych nie wytrzy­my­wało pierw­szych dób tej próby. Ci, któ­rym udało się prze­żyć, spę­dzali kolejne tygo­dnie na pry­czach wie­lo­oso­bo­wych sal, gdzie zma­gali się z jękami, feto­rem, wszami, gło­dem nar­ko­ty­ko­wym i cho­ro­bami, które ple­niły się tu rów­nie szybko jak insekty. Wyjść stąd mógł tylko ten, po kogo przy­je­chała rodzina lub osoba, która zde­cy­do­wała się wziąć za niego odpo­wie­dzial­ność. Zatem jeśli nie zawi­tał tu ojciec, brat, wujek, przy­ja­ciel czy kto­kol­wiek, kto jesz­cze w cie­bie wie­rzył, byłeś ska­zany na życie w wypeł­nio­nym obłę­dem bagnie. Kazimi sły­szał o tych miej­scach, nazy­wano je nie­ofi­cjal­nie obo­zami śmierci dla nar­ko­ma­nów. Tali­bo­wie wyko­rzy­sty­wali też tego typu ośrodki do znę­ca­nia się nad ludźmi, któ­rych chcieli do cze­goś zmu­sić lub za coś uka­rać. Nikt nie pro­wa­dził tu żad­nych badań, sta­ty­styk, reje­strów czy wery­fi­ka­cji. Nad ośrod­kami nie spra­wo­wał wła­dzy żaden organ medyczny. Nic nie stało więc na prze­szko­dzie, aby przy­wieźć tu cał­kiem zdro­wego faceta po to, by go nieco zmięk­czyć, dając mu moż­li­wość spę­dze­nia kilku tygo­dni na jed­nej z zawszo­nych prycz. Isaad miał świa­do­mość tych prak­tyk, jego nie­po­kój się­gnął więc zenitu.

Tym­cza­sem towa­rzy­szący im młod­szy męż­czy­zna uchy­lił drzwi do jed­nego z bara­ków. Wewnątrz, wzdłuż ścian, usta­wiono kil­ka­na­ście kosza­ro­wych łóżek. Na nie­któ­rych z nich pod sza­rymi kocami leżeli ludzie. Kilku męż­czyzn sie­działo sku­lo­nych przy swo­ich pry­czach. Z rogu pomiesz­cze­nia dobie­gał jęk, na pod­ło­dze klę­czał oparty głową o ścianę młody męż­czy­zna. Był skrę­po­wany kafta­nem bez­pie­czeń­stwa. Tuż obok niego na krze­śle sie­dział bar­czy­sty bro­dacz. Uniósł się na widok trójki gości.

– To Sza­bir – przed­sta­wił go sta­rzec. – Dba o nich. Sam kie­dyś potrze­bo­wał takiego lecze­nia, pomo­gli­śmy mu wtedy, a teraz pra­cuje z innymi.

Męż­czyźni odda­lili się, pozo­sta­wia­jąc Isa­ada w progu cuch­ną­cego baraku. Usie­dli na ławce. Przez chwilę o czymś dys­ku­to­wali, sporo gesty­ku­lu­jąc. Po kilku minu­tach Sza­bir odszedł w stronę kranu, który ster­czał z ziemi przy ścia­nie jed­nego z budyn­ków. Sta­rzec kiw­nął ręką w stronę Isa­ada, wska­zu­jąc miej­sce na ławce.

– Popatrz, Isaad, hero­ina… – powie­dział, kiedy sie­dzieli obok sie­bie. – Ten pie­kielny wyna­la­zek spro­wa­dził na dno wielu dobrych muzuł­ma­nów, spójrz na nich. Z pomocą boską sta­ramy się ich z tego wyrwać. Allah nie chce dla nas nar­ko­ty­ków. Allah nie chce, żeby­śmy mieli z nimi cokol­wiek wspól­nego. Wiem, że ty jesteś inny i rozu­miesz, o czym mówię. Nar­ko­tyki to zło, dia­beł pod­rzu­cił je, by nas pogrą­żyć, odda­lić od pro­roka. Nar­ko­tyki to śmierć wiary, one cuchną nie­wier­nymi, nie chcemy ich tu…

Mówiąc to, sta­rzec chwy­cił Isa­ada za dłoń. Taki gest w kul­tu­rze Pasz­tu­nów oka­zy­wali sobie męż­czyźni, któ­rzy nawza­jem wyjąt­kowo się sza­no­wali.

– Jed­nak, drogi przy­ja­cielu – kon­ty­nu­ował – Allah też chce, żeby­śmy mieli kon­trolę nad kali­fa­tem, a tego, jak sam dobrze wiesz, nie osią­gniemy bez śmi­głow­ców. Bez nich nie dali rady Sowieci, gdyby nie one, nie pano­szy­liby się tu Ame­ry­ka­nie. Potrze­bu­jemy spraw­nych maszyn, Isaad. Maga­zyny są jesz­cze pełne czę­ści, ale musimy kupić fachow­ców. Nie mamy dola­rów, za to mamy hero­inę, dużo hero­iny, któ­rej Allah dla nas nie chce. Chcą jej inni, synu, chcą jej tak bar­dzo, że w zamian za nią zro­bią dla nas wszystko. Ame­ryka ma dolary, Putin gaz, Ara­bo­wie ropę, my mamy hero­inę. To prze­kleń­stwo i szansa zara­zem. Dia­beł pod­rzu­cił nam biały pro­szek w wie­rze, że nas znisz­czy, ale Allah dał nam mądrość i dzięki niej zdo­bę­dziemy to, czego nam potrzeba. Niech te pie­kielne sub­stan­cje wypa­lają nie­wier­nych, a nam Allah niech bło­go­sławi w świę­tej woj­nie o kali­fat.

Isaad nie śmiał prze­ry­wać. Sta­rzec wodził wzro­kiem po ota­cza­ją­cych ośro­dek wznie­sie­niach. Spra­wiał wra­że­nie nie­obec­nego, lecz mówił bar­dzo pew­nie i świa­do­mie. Zro­bił długą pauzę, po czym wciąż trzy­ma­jąc Isa­ada za dłoń, dodał:

– Widzisz, moja rodzina wie to naj­le­piej. Od zawsze sia­li­śmy mak, przez całe dekady pro­du­ko­wa­li­śmy białe złoto, które potem zamie­nia­li­śmy na dolary. Wspie­ra­łem dżi­had, poma­ga­łem bojow­ni­kom w ich walce z nie­wier­nymi. Cała nasza rodzina pra­co­wała na ich suk­ces, wszy­scy pra­gnę­li­śmy, żeby prawda gło­szona przez Pro­roka zwy­cię­żyła. Czy byli­by­śmy w sta­nie osią­gnąć to ina­czej? Psze­nicą, którą dawali nam w zamian Sowieci czy Ame­ry­ka­nie? Widzisz, kiedy byłem jesz­cze far­me­rem, pró­bo­wa­łem to zro­bić. Prawda jest taka, że nic tak nie rośnie na naszej ziemi jak mak, a psze­nica?… Jak już udało się ją wyho­do­wać, trzeba było ją sprze­dać za marne pięt­na­ście pro­cent ceny opium. Tak nie­wierni chcieli zro­bić nie­wol­ni­ków z nas i z naszej ziemi.

Na moment zapa­dła cisza. Sta­rzec zro­bił kilka głę­bo­kich wde­chów, opusz­cza­jąc przy tym powieki. Odwró­cił się w stronę puł­kow­nika i patrząc mu w oczy, dodał:

– Widzisz, Isaad, wszyst­kim, któ­rzy najeż­dżali nasz kraj, zale­żało wyłącz­nie na tym, żeby­śmy nie zde­chli z głodu, bo potrze­bo­wali naszych rąk do pracy. Allah dał nam odwagę, wiarę i wiel­kie serca. Nie dał nam dola­rów, synu, ale dał nam zie­mię, która pro­du­kuje białe złoto. Spę­dzi­łem sie­dem­na­ście lat w ame­ry­kań­skim wię­zie­niu. Mia­łem dużo czasu na modli­twę i prze­my­śle­nia. Nie ma dla nas innej drogi, opium jest haram, ale w świę­tej woj­nie z krzy­żow­cami nie ma dla nas innej szansy. Dżi­had wymaga poświę­ceń, a dla nas poświę­ce­niem będzie świa­dome życie w grze­chu. Nasza zie­mia znów zakwit­nie, Isaad, zdo­bę­dziemy dolary, nasze rodziny znów będą miały co jeść, a rząd emi­ratu z pomocą Allaha popro­wa­dzi ten kraj ku lep­szej przy­szło­ści.

– Mam w sercu wiarę – prze­rwał nie­śmiało Kazimi – i ufam nauce Pro­roka, ale powiedz mi, bra­cie, dla­czego mnie tu przy­wio­złeś? Czego ode mnie chce­cie?

– Znaj­dziesz Sier­gieja, synu, a potem wszystko poto­czy się po myśli Pro­roka. To Wadi Shah­rukh – powie­dział, wska­zu­jąc na sie­dzą­cego obok towa­rzy­sza. – Nie mia­łeś go dotąd oka­zji poznać, ale on zna już cie­bie. Wadi wszystko ci wytłu­ma­czy, będzie­cie razem słu­żyć Alla­howi. Jeste­ście od dziś braćmi połą­czo­nymi w świę­tej woj­nie, dla kali­fatu.

Sta­rzec uniósł się z ławki i dotknął dłońmi głów sie­dzą­cych na niej męż­czyzn.

– Macie szansę zro­bić wiele dobrego, będziemy z was dumni, jestem pewien. Wadi, wró­cisz z Isa­adem do kwa­tery, zacznij­cie pra­co­wać, od dziś, od zaraz. Wiesz, co masz robić.

Zro­bił jesz­cze kilka kro­ków w stronę bramy, po czym obró­cił się, doda­jąc:

– Rodzina, Isaad. Nie martw się o nich. Są bez­pieczni, ale pamię­taj, wycho­wuj wnuki tak, żeby nie musiały tra­fić do miej­sca takiego jak to. Jest tu wielu mło­dych, ich rodzice nie żyli zgod­nie z nauką Pro­roka. Jest tu też wielu ojców nie­szczę­śli­wych rodzin. Bądź mądry, Isaad, wybie­raj mądrze, bo tra­fić tu bar­dzo łatwo, a wyjść – o wiele trud­niej.

Męż­czy­zna zatrzy­mał się jesz­cze na moment, żegna­jąc się z Sza­bi­rem, po czym skrzyp­nęły meta­lowe drzwi. Kazimi i Shah­rukh sie­dzieli kilka minut w mil­cze­niu.

– Mam na imię Wadi – ode­zwał się w końcu nowy zna­jomy Isa­ada.

– To już wiem.

– A wiesz, z kim wła­śnie roz­ma­wia­łeś? Masz poję­cie, kto to był?

– Nie mam, może mnie oświe­cisz?

Shah­rukh pokrę­cił głową i gło­śno się roze­śmiał.

– Naprawdę się nie orien­tu­jesz?

– Naprawdę – odparł Isaad, pod­no­sząc się z ławki.

– Baszir Noorzai. Roz­ma­wia­łeś z samym Baszi­rem – oświad­czył Shah­rukh.

Czyli to on. Jedna z bar­dziej zna­nych postaci nar­ko­ty­ko­wego biz­nesu. Baszir i jego rodzina od dekad kon­tro­lo­wali pro­duk­cję opium i hero­iny w połu­dniowo-zachod­nim Afga­ni­sta­nie. Z uwagi na skalę swo­ich dzia­łań Noorzai zyskał przy­do­mek „afgań­skiego Pabla Esco­bara”, a jego nazwi­sko wid­niało na liście osób najbar­dziej poszu­ki­wa­nych przez ame­ry­kań­ską agen­cję do walki z nar­ko­ty­kami. Przed 2001 rokiem był pro­mi­nentną posta­cią, jego wpływy się­gały daleko poza Kan­da­har. Przy­wódca tali­bów Mułła Omar po ucieczce z mia­sta mia­no­wał go namiest­ni­kiem pro­win­cji. Biz­nes rodziny Noorza­iów roz­wi­jał się bar­dzo dyna­micz­nie. Na pew­nym eta­pie jed­nak „afgań­ski Pablo” rze­komo roz­po­czął współ­pracę z Ame­ry­ka­nami. W 2005 roku agenci Drug Enfor­ce­ment Agency zachę­cili go do zło­że­nia wizyty w Sta­nach. For­tel zadzia­łał, Afgań­czyk wyru­szył w podróż za ocean i tuż po lądo­wa­niu w Nowym Jorku został aresz­to­wany. Wsku­tek trwa­ją­cego kilka lat pro­cesu Baszira ska­zano na doży­wo­cie. Pro­ku­ra­tor udo­wod­nił mu próbę prze­my­ce­nia na teren Sta­nów Zjed­no­czo­nych nar­ko­ty­ków o war­to­ści ponad pięć­dzie­się­ciu milio­nów dola­rów. Rodzina kon­ty­nu­owała jed­nak zaan­ga­żo­wa­nie w nar­ko­biz­nes. Nie zapo­mnieli też o nim tali­bo­wie. Kil­ka­krot­nie upo­mi­nano się o jego uwol­nie­nie w ramach wymiany zakład­ni­ków. W rezul­ta­cie tych sta­rań we wrze­śniu 2022 roku Baszir powró­cił do Kabulu. Dzięki budzą­cej kon­tro­wer­sje wymia­nie do Sta­nów ode­słano prze­trzy­my­wa­nego przez tali­bów ame­ry­kań­skiego inży­niera Marka Fre­richsa. Pomimo upływu lat rodzina Noorza­iów i sam nar­ko­ty­kowy baron nie utra­cili swo­ich wpły­wów. W sto­licy Afga­ni­stanu Baszira witały tłumy dostoj­ni­ków. Krótko po powro­cie stał się ponow­nie jedną z najbar­dziej liczą­cych się w Kabulu osób. Tali­bo­wie zaofe­ro­wali mu kilka urzę­dów, jed­nak Baszir zde­cy­do­wał się pozo­stać w cie­niu, sku­pia­jąc w swo­ich rękach nie­for­malną wła­dzę. Po pod­ję­ciu przez rząd emi­ratu decy­zji o odej­ściu od poli­tyki anty­nar­ko­ty­ko­wej pre­stiż Baszira wzrósł. Rodzina Noorza­iów znów stała się klu­czo­wym ogni­wem łań­cu­cha, któ­rym wycią­gano Afga­ni­stan z eko­no­micz­nej zapa­ści.

Tym­cza­sem Shah­rukh i Kazimi wciąż sie­dzieli na odra­pa­nej ławce.

– Teraz koja­rzę – mruk­nął Isaad. – Oglą­da­łem rela­cje z jego powrotu. Ni­gdy bym nie pomy­ślał, że kie­dyś poznam tego czło­wieka oso­bi­ście. Ale dla­czego ja? Czego ode mnie chce­cie? – spy­tał, spo­glą­da­jąc na Wadiego.

– Wszystko ci wyja­śnię – odparł Shah­rukh i wstał z ławki. – Ale nie tutaj. Chodź, poje­dziemy do miej­sca, w któ­rym będziemy mogli swo­bod­nie roz­ma­wiać.

SZCZECIN, POLSKA, maj 2024 roku

Na bru­natne niebo wpeł­zał świt. Powie­trze wciąż jesz­cze pach­niało desz­czem, który prze­stał padać godzinę temu. Chłód mie­szał się z wil­go­cią i smro­dem napły­wa­ją­cym z zaśmie­co­nego basenu por­to­wego. Ta część mia­sta despe­racko potrze­bo­wała remon­tów, los jed­nak zda­wał się zapo­mi­nać o opusz­czo­nych stocz­nio­wych slum­sach. W ukry­tym pomię­dzy sta­rymi bla­sza­kami oplu sie­działo dwóch męż­czyzn. Oskar i Artur od kilku godzin obser­wo­wali zie­jący pustką okien kil­ku­pię­trowy budy­nek. Zbu­do­wany ponad sto lat temu spi­chlerz mógłby zapewne sta­no­wić pole do popisu dla archi­tek­tów pro­jek­tu­ją­cych współ­cze­sne lofty. Tym­cza­sem jedy­nymi gośćmi ogro­dzo­nego powy­gi­naną bla­chą bloku byli wszy­scy ci, któ­rzy nie życzyli sobie kon­taktu ze stró­żami prawa. W labi­ryn­tach poma­za­nych far­bami kory­ta­rzy koczo­wali nar­ko­mani, zło­dzieje, bez­domni alko­ho­licy, dile­rzy uży­wek, mało­letni ucie­ki­nie­rzy z domów i roz­ma­ite inne postaci, dla któ­rych mia­sto nie było gościnną przy­sta­nią. Spi­chlerz sta­no­wił ośro­dek wyjąt­ko­wej komuny. Wbrew pozo­rom pano­wał tu spo­kój – jak to było moż­liwe? Tego nie wie­dział nikt. Być może z tego rów­nież powodu nie docie­rali tu zbyt czę­sto poli­cjanci. Nie zawa­dza­jąc nikomu, cały prze­krój wyrzut­ków koczo­wał w swoim wła­snym świe­cie. Nie było powodu, by ten korzystny ład burzyć.

– Dla­czego on z nami po pro­stu nie wej­dzie? – zapy­tał Oskar.

– Słu­chaj – mruk­nął Artur, nie odry­wa­jąc oczu od lor­netki. – Płacę face­towi już ponad pół roku, robi swoje. Znam wszyst­kich zna­jo­mych mojej córki, wiem, z kim się zadaje, kto jej sprze­daje towar, z kim i gdzie ćpa. Nie­stety ten gość może mi się jesz­cze przy­dać, więc nie chcę go dema­sko­wać. To jest nasz intel, rozu­miesz? Jak bra­łeś w Afga­ni­sta­nie infor­ma­to­rów na ope­ra­cje, to poka­zy­wa­łeś ich komuś?

– Jasne, że nie… – sko­men­to­wał Oskar i cmok­nął z nie­za­do­wo­le­nia. – Mam tylko nadzieję, że facet nie pakuje nas w jakieś gówno. Spójrz jesz­cze raz na ten plan.

Męż­czy­zna roz­pro­sto­wał dło­nią trzy­many na kola­nach arkusz papieru.

– Tu jest w cho­lerę pomiesz­czeń, wpa­damy pół­noc­nym wej­ściem, potem schody w górę, długi kory­tarz, trze­cie lub czwarte pomiesz­cze­nie po pra­wej. Mam, kurwa, nadzieję, że ją szybko znaj­dziemy i nie naro­bimy przy tym hałasu. To musi się odbyć cicho i sku­tecz­nie, ina­czej… A zresztą, co ja pier­dolę, w końcu sam wiesz naj­le­piej.

– Jest wpół do czwar­tej – prze­rwał Artur. – Raczej już odle­cieli, to ćpuny, oni śpią. Od godziny żad­nego ruchu, powinno być dobrze. Chwy­tamy młodą i spa­damy. Mam nadzieję, że tu jest… Cicho i sku­tecz­nie – mruk­nął i przy­kleił znów oczy do szkieł lor­netki.

Męż­czyźni z opla znali się od ponad dwu­dzie­stu lat. Los dał im szansę zbu­do­wa­nia przy­jaźni pod­czas nie­ła­twej służby w Afga­ni­sta­nie. Nie zmar­no­wali tego. Sta­no­wili nie­zwy­kle zgrany duet, wie­dzieli o sobie wszystko. Łączyła ich męska przy­jaźń, któ­rej we współ­cze­snym świe­cie było coraz mniej. Kilka lat temu obaj ode­szli z armii. Trzeba było „dać szansę mło­dzieży”, jak zwy­kli mawiać, tłu­ma­cząc swoje decy­zje. Artur od kilku lat bory­kał się z pro­ble­mami, któ­rych dostar­czała mu się­ga­jąca po nar­ko­tyki córka. Dobru­sia zaczęła przy­godę z używ­kami jesz­cze w pod­sta­wówce. Wpierw nie­win­nie popa­lała trawkę. Odre­ago­wy­wała nie­obec­ność ojca, alko­ho­lizm matki, potem ich roz­wód. Odwyk, który odbyła za namową rodzi­ców, nie­stety nie­wiele pomógł. Nade­szła kolejna już wio­sna, pod­czas któ­rej ucie­kła z domu na kil­ku­dniowe nar­ko­ty­kowo-alko­ho­lowe tournée. Artur w despe­ra­cji zatrud­nił pry­wat­nego detek­tywa, dzięki któ­remu kon­tro­lo­wał, co działo się z córką. Od kilku dni balo­wała po całym Szcze­ci­nie, a teraz, gdy w końcu osia­dła z bandą ćpu­nów w spi­chle­rzu, poja­wiła się szansa, by ją odzy­skać.

– Słu­chaj, bar­dzo cię pro­szę – powie­dział Oskar, kła­dąc rękę na ster­czą­cym z kabury przy­ja­ciela glocku. – Nie pakuj nas w kło­poty. Pięść, gaz, strze­lamy, tylko jeśli nie będzie wyj­ścia. Cokol­wiek tam zasta­niemy, jesz­cze raz: nie pakuj nas w kło­poty.

Cicho przy­mknęli samo­cho­dowe drzwi, po czym ruszyli chył­kiem w kie­runku spi­chle­rza. Odru­chowo zwięk­szyli dystans pomię­dzy sobą. Ode­zwały się stare nawyki żoł­nie­rzy pie­choty – robili to setki razy pod­czas szko­leń i ope­ra­cji. Roz­pro­szo­nej grupy nie można było powa­lić jedną serią. Co prawda nie zano­siło się na to, by ktoś tu miał do nich strze­lać, ale pew­nych przy­zwy­cza­jeń trudno się pozbyć. Wśli­zgnęli się na teren pose­sji przez dziurę w bla­sza­nym pło­cie. Wokół pano­wała cisza i pół­mrok roz­pra­szany świa­tłem budzą­cego się świtu. Bie­gnąc wzdłuż zaro­śnię­tego pokrzy­wami chod­nika, dotarli do pół­noc­nego wej­ścia. Na moment przy­klę­kli obok murku, który kie­dyś był czę­ścią balu­strady oka­la­ją­cej ganek przed wej­ściem do budynku. Spoj­rzeli na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo, Oskar wycią­gnął przed sie­bie dłoń z kciu­kiem unie­sio­nym w górę, a Artur odwdzię­czył się tym samym. Po minię­ciu wyrwa­nej z zawia­sów kraty zanu­rzyli się w ciem­no­ści kory­ta­rza. Powie­trze cuch­nęło moczem i wil­got­nym tyn­kiem. Po chwili wzrok przy­wyk­nął do braku świa­tła. Przy­spie­szyli kroku, poru­sza­jąc się w kie­runku maja­czą­cych w oddali scho­dów. Par­ter spi­chle­rza wyda­wał się kom­plet­nie pusty. Nie było tu nikogo, a sądząc po wypeł­nia­ją­cym to miej­sce feto­rze, kory­tarz mógł słu­żyć miesz­kań­com za toa­letę. Na pierw­sze pię­tro pro­wa­dziły pozba­wione porę­czy schody. Teraz nale­żało wzmóc czuj­ność. Artur ruszył w górę pierw­szy. Kory­tarz od klatki scho­do­wej oddzie­lały odra­pane drzwi.

– Tego, kurwa, nie było w pla­nie – szep­nął Oskar i wska­zał na cięż­kie wrota.

– Ubez­pie­czaj mnie, zaj­rzę do środka – mruk­nął Artur, klę­ka­jąc przy futry­nie.

Ostroż­nie uchy­lił wiszące na jed­nym zawia­sie skrzy­dło. Wewnątrz kory­ta­rza było już nieco sza­ra­wego świa­tła. Posadzkę pokry­wały śmieci. Przy obma­lo­wa­nej spre­jami ścia­nie stał zabru­dzony fotel samo­cho­dowy i skrzynka, która zapewne słu­żyła za sto­lik. Dalej maja­czyły dwie sterty cze­goś, co wyglą­dało na stare koce – to mogli być śpiący ludzie. Oskar przy­trzy­mał drzwi, przez które obaj wci­snęli się do środka. Ruszyli chył­kiem przy jed­nej ze ścian. Prze­miesz­czali się w stronę pokoi wska­za­nych przez detek­tywa. W pew­nej chwili pod butem Artura zachrzę­ściło potłu­czone szkło – zamarli w bez­ru­chu. Coś poru­szyło się w ster­cie leżą­cych pod ścianą koców. Z sza­ro­ści brud­nych tka­nin wyło­nił się jasny kształt – łaciaty pies wiel­ko­ści beagle’a. Naj­pierw cicho wark­nął, a potem pod­szedł w ich stronę, badaw­czo węsząc. Oskar powoli wycią­gnął do niego rękę. Było jasne, że nie ruszą dalej bez uło­że­nia rela­cji z łacia­tym stró­żem. Pies zro­bił kilka kro­ków w przód i czuj­nie pod­szedł do pozo­sta­ją­cych w bez­ru­chu męż­czyzn. Stali tak, patrząc na sie­bie przez kil­ka­na­ście sekund. Tuż potem roz­le­gło się gło­śne szcze­ka­nie. Wysoki ton wypeł­nił kory­tarz, odbi­ja­jąc się echem od pustych ścian. Szansa na zro­bie­nie roboty cicho wła­śnie wymknęła im się z rąk. Wciąż jesz­cze jed­nak można było zadbać o sku­tecz­ność.

– Kap­sel! Kurwa, co się dzieje? – krzyk­nął zachryp­nię­tym gło­sem pod­no­szący się z mate­raca męż­czy­zna. Po chwili snop z latarki oświe­tlił Oskara.

– Za czym węszy­cie?! Coście, kurwa, za jedni?! – wrzesz­czał ktoś inny.

Pro­mień świa­tła zachwiał się, potem upadł na zie­mię i zgasł, a rów­no­cze­śnie z głębi kory­ta­rza dobiegł gru­chot łama­nego drewna. To Artur powa­lił chry­pią­cego posia­da­cza latarki.

– Wcho­dzę! – krzyk­nął do Oskara. – Zabez­piecz tył!

Obaj dopa­dli do futryny pomiesz­cze­nia, w któ­rym mogła znaj­do­wać się Dobru­sia. Artur wbiegł do środka, a jego part­ner pozo­stał przy wej­ściu, roz­glą­da­jąc się po wypeł­nio­nym wciąż szcze­ka­niem psa kory­ta­rzu. Nie wyglą­dało to dobrze. W spi­chle­rzu prędko pod­niósł się raban.

– Psy! Węszą tu! – wrzesz­czeli budzący się miesz­kańcy meliny.

Na szczę­ście nie było jesz­cze jasno i przy­naj­mniej na razie dwaj przy­ja­ciele robili swoje, korzy­sta­jąc z zamie­sza­nia. Oskar trzy­mał w ręku gra­nat dymny, który miał wyrzu­cić na kory­tarz, gdy tylko Artur odnaj­dzie Dobru­się. Taki wła­śnie był plan B – dzia­ła­nie na wypa­dek utraty zasko­cze­nia. Panika wywo­łana symu­la­cją pożaru miała umoż­li­wić całej trójce ucieczkę z budynku. Naj­pierw jed­nak nale­żało zna­leźć dziew­czynę.

Artur prze­szu­ki­wał meto­dycz­nie całe pomiesz­cze­nie. Kom­pleks sta­no­wiły trzy izby, w pierw­szej nikogo nie było, na pod­ło­dze sze­le­ściły śmieci i potłu­czone butelki. W dru­gim, więk­szym pokoju na podar­tym mate­racu leżały trzy osoby. Z całą trójką nie było kon­taktu – musieli mocno zaćpać ubie­głej nocy.

– Czego tu chce­cie, skur­wy­syny?! – wrza­snęła, wpa­da­jąc na niego, pół­naga kobieta.

Chwy­ciła go mocno za rękaw, uno­sząc w dru­giej dłoni nóż kuchenny. Żoł­nierz odru­chowo zła­pał napast­niczkę za nad­gar­stek, oboje upa­dli na zie­mię. Udało mu się prze­chwy­cić nóż, ona jed­nak wciąż wcze­piała mu się w plecy i wyda­wała z sie­bie prze­raź­liwe krzyki. Artur odrzu­cił nóż w stronę okna, a napast­niczka w amoku dra­pała i gry­zła jego kark. Po chwili sza­mo­ta­niny udało mu się się­gnąć do kie­szeni, w któ­rej trzy­mał pojem­nik z gazem pie­przo­wym. Zakry­wa­jąc twarz, roz­py­lił sprej w kie­runku agre­sorki. Odsko­czyła z krzy­kiem w kąt, po czym scho­wała głowę mię­dzy ramio­nami. Gaz ma jed­nak to do sie­bie, że użyty w pomiesz­cze­niu roz­nosi się bar­dzo szybko – nawet jeśli okna nie mają szyb. Artur, kasz­ląc i trąc łza­wiące oczy, ruszył ku cze­muś, co przy­po­mi­nało starą kanapę. Z oko­lic kory­ta­rza dobiegł go nie­po­ko­jący łomot i krzyki.

– Oskar, w porządku?! – krzyk­nął do przy­ja­ciela.

– Tak, ale spiesz się!

Zerwał koc przy­kry­wa­jący uło­żony na kana­pie spory kształt. Spod sterty brud­nych podu­szek uka­zała się twarz męż­czy­zny, potem jego dłoń mocno pochwy­ciła wete­rana za krtań. Bez namy­słu ude­rzył napast­nika w szczękę. Cały czas w ręku miał pojem­nik ze spre­jem – trza­snął prze­ciw­nika jesz­cze kilka razy meta­lo­wym den­kiem. Uścisk na krtani zelżał, a napast­nik zasło­nił twarz, chro­niąc się przed kolej­nymi cio­sami.

– Nie ruszaj się, bo cię zatłukę – syk­nął Artur, prze­szu­ku­jąc po omacku łóżko.

Pod ścianą, zawi­nięta w podarty śpi­wór leżała Dobru­sia. Jej ciało było wiot­kie, a mię­śnie nie reago­wały na bodźce. Odru­chowo spraw­dził jej tętno: serce cały czas pom­po­wało krew, więc była szansa na to, że po pro­stu dużo zażyła.

– Chodź, kocha­nie, zabie­ram cię stąd. To ja, tata, jedziemy do domu – szep­nął, dźwi­ga­jąc owi­niętą w śpi­wór dziew­czynę. Prze­rzu­cił jej szczu­płe ciało przez ramię, tak by mieć jedną rękę wolną. Wycią­gnął z kabury pisto­let, po czym oznaj­mił: – Koniec pier­do­le­nia, skur­wy­syny. Ruszamy! Oskar! Odpa­laj, ruszamy!

Wśród wrza­sków i łomotu usły­szał cha­rak­te­ry­styczne klik­nię­cie, a potem syk deto­no­wa­nego gra­natu dym­nego. Zanim dopadł do drzwi, na kory­ta­rzu nie było już zupeł­nie nic widać. Poczuł klep­nię­cie dłoni na swo­ich ple­cach.

– To ja! Czy­sto, ruszamy! – krzyk­nął Oskar.

Kory­tarz wypeł­niały krzyki i kaszel bie­ga­ją­cych w panice miesz­kań­ców spi­chle­rza. Ruszyli przy ścia­nie do wyj­ścia. Bie­gli pochy­leni, by zła­pać nieco powie­trza w prze­strzeni wol­nej od dymu. Przy drzwiach rzu­cił się na nich z beł­ko­tem krótko ostrzy­żony facet. Oskar powa­lił go cel­nym cio­sem – ści­skał w ręku meta­lowy kastet, to zawsze dzia­łało. Zbie­gli po wol­nych od dymu scho­dach, na zewnątrz obaj łykali powie­trze tak, jakby wła­śnie wypły­nęli na powierzch­nię po głę­bo­kim nur­ko­wa­niu. Prze­cho­dząc przez dziurę w pło­cie, ostroż­nie podali sobie Dobru­się. Z okien spi­chle­rza uno­sił się dym i choć w jego kłę­bach nikomu nic nie mogło się stać, wszystko wyglą­dało jak poważny pożar. Bio­rąc pod uwagę stan budynku, tego typu zda­rze­nie było cał­kiem real­nym sce­na­riu­szem. Kiedy prze­bie­gali przez ulicę, ze spi­chle­rza zaczęli się wydo­sta­wać pierwsi spa­ni­ko­wani loka­to­rzy. Nikt nie wie­dział, co wła­ści­wie się dzieje, nikt też nie zwra­cał szcze­gól­nej uwagi na dwóch męż­czyzn z kolo­ro­wym pakun­kiem. Dopa­dli do samo­chodu. Oskar wsko­czył za kie­row­nicę. Artur wrzu­cił bez­władną córkę na tylne sie­dze­nie, po czym sam usiadł przy niej.

– Dobra, stary, spier­da­lamy stąd! – rzu­cił Oskar, patrząc w lusterko. – Co z nią? W porządku?

– Nie wiem, co ćpała, jest zaspana, ale mam nadzieję, że doj­dzie do sie­bie. Będzie dobrze, naj­waż­niej­sze, że jest z nami. Może i lepiej, że tego wszyst­kiego nie widziała.

– Może tak – odparł Oskar.

Jadąc w stronę cen­trum, mijali wozy stra­żac­kie i karetki mknące w stronę spi­chle­rza. Ktoś musiał powia­do­mić służby i raczej nie był to nikt z miesz­kań­ców tego przy­bytku. Koła samo­chodu huczały na mokrym bruku. Choć było już widno, mia­sto nie budziło się jesz­cze do życia. Artur odsu­nął deli­kat­nie zamek śpi­wora, Dobru­sia miała na sobie zabru­dzoną wymio­ci­nami koszulkę, a jej poskle­jane rude pukle wciąż wyda­wały mu się naj­pięk­niej­szymi wło­sami świata. Prze­tarł córce czoło wil­gotną chu­s­teczką, pod głowę wło­żył kurtkę. Oddy­chała mia­rowo, a jej blade ciało pozo­sta­wało zwiot­czałe i miej­scami sine. Obej­rzał jej dło­nie i ręce – nie miała śla­dów nakłuć. Dobrusi zda­rzało się wcze­śniej palić hero­inę, tak zapewne było i tym razem.

– Co z nią? – spy­tał Oskar. – Jesteś pewien, że nie powin­ni­śmy jechać pro­sto do szpi­tala?

– Póki co jest dobrze – odparł Artur. – Znam ten stan. Jesz­cze kilka godzin będzie spać. Musimy gnać na War­szawę. Powinna się zna­leźć w swoim ośrodku, u swo­jego leka­rza. Zna tych ludzi, ufa im, nie mogę jej teraz fun­do­wać stresu nowego miej­sca. Może tym razem nie uciek­nie…

Po godzi­nie jazdy zatrzy­mali się na leśnym par­kingu. Teraz dopiero Artur zauwa­żył roz­ciętą skórę na ręku Oskara.

– Co się stało? Daj, zawi­niemy to – powie­dział, wycią­ga­jąc z bagaż­nika apteczkę.

Przy­sie­dli na masce, paląc papie­rosy. Oskar prze­cie­rał ranę chu­s­teczką, gdy Artur przy­go­to­wy­wał opa­tru­nek.

– Nie­zła zadyma, nie­zła – mówił Oskar z papie­ro­sem w zębach. – Dawno nie zro­bi­li­śmy takiego zamie­sza­nia. Ten facet na kory­ta­rzu rzu­cił się na mnie z krze­słem, coś tam wysta­wało, chyba śruba. Zasła­nia­łem się ręką, ale to nic, chyba obej­dzie się bez szy­cia.

Obaj cuch­nęli dymem i mieli na sobie porwane ubra­nia. Sza­mo­ta­nina w spi­chle­rzu pozo­sta­wiła ślady. Z bagaż­nika wycią­gnęli torbę, w któ­rej wieźli rze­czy na zmianę. Podartą odzież zawi­nęli szczel­nie w foliowe worki, a pakunki wci­snęli pod koło zapa­sowe. Po chwili prze­rwy wró­cili do auta, Dobru­sia wciąż spała. Artur spraw­dził jej puls – był mia­rowy, choć led­wie wyczu­walny.

Przed War­szawą zje­chali z głów­nej trasy. Byli już nie­da­leko ośrodka. Dobru­sia mówiła coś przez sen, od czasu do czasu spra­wia­jąc wra­że­nie, że się prze­bu­dza, nie było z nią jed­nak kon­taktu. Na par­kingu cze­kała jej matka – Bar­bara. Roz­wie­dli się z Artu­rem kilka lat temu, kiedy oboje stwier­dzili, że wspólne życie bar­dziej ich wynisz­cza, niż buduje. Kobieta pod­bie­gła do samo­chodu, otwo­rzyła drzwi i przy­tu­liła mocno córkę.

– Co z tobą, kocha­nie, gdzie byłaś? – szep­tała ze szlo­chem.

– Uwa­żaj, nie doszła jesz­cze do sie­bie – powie­dział ojciec. – Popro­szę o wózek, zawie­ziemy ją do recep­cji.

Z budynku w ich stronę zmie­rzało już dwóch sani­ta­riu­szy, któ­rzy pchali przed sobą inwa­lidz­kie krze­sło.

– Pań­stwo Jura­szo­wie, dzień dobry! – zawo­łał jeden z nich. – Pro­szę nam pozwo­lić zabrać córkę, musimy jak naj­szyb­ciej prze­wieźć ją na oddział, cze­kają już leka­rze. Usiądź­cie na sali odwie­dzin, damy znać, jak tylko będziemy coś wie­dzieć na temat jej stanu.

Rodzice przez chwilę obser­wo­wali męż­czyzn w nie­bie­skich ubra­niach odda­la­ją­cych się z wóz­kiem, na któ­rym sie­działa wciąż ubrana w śpi­wór Dobru­sia.

– Dzięki, bra­cie – zwró­cił się do Oskara Artur. – Nie będę cię tu trzy­mał, Basia odwie­zie mnie do War­szawy. Dzię­kuję ci. Nie wiem, jak bym to zro­bił bez cie­bie.

Wymie­nili jesz­cze parę zdań przy papie­ro­sie, a potem uści­snęli się na poże­gna­nie.

– Dzwoń, jakby coś się działo – wtrą­cił Oskar.

– Dzięki. Mam nadzieję, że nie będę musiał już cię nie­po­koić, przy­naj­mniej dzi­siaj. Odpocz­nij, zadbaj o rękę. Dam znać, jak będę w sto­licy.

Opel odje­chał, mie­ląc opo­nami par­kin­gowy szu­ter. Tym­cza­sem Basia i Artur zasie­dli na kana­pie w sali odwie­dzin. Eks­żona przy­po­mi­nała mu córkę: była szczu­pła i wysoka, miała raczej kości­stą twarz, a jej wyso­kie czoło przy­sła­niały rudawe loki. Pocie­rała pod­krą­żone oczy, bio­rąc przy tym głę­bo­kie odde­chy. Bar­bara prze­stała pić rok przed roz­wo­dem. Wcze­śniej jed­nak przez kilka lat wypa­lał ją nałóg. Mąż nie zauwa­żał symp­to­mów uza­leż­nie­nia, czę­sto bywał poza domem. Artur był ofi­ce­rem w jed­no­stce pie­choty. Odbył w cza­sie swo­jej służby cztery misje poza gra­ni­cami kraju, co ozna­czało, że nie było go przy rodzi­nie przez ponad dwa lata. Czas spę­dzany w kraju też obfi­to­wał w wyjazdy. Alko­ho­lizm żony zaczął zauwa­żać, kiedy, nie­stety, było już za późno. Począt­kowo odre­ago­wy­wała samotne wie­czory kie­lisz­kiem wina. Potem stresu zaczy­nało przy­by­wać: Artur wyjeż­dżał na ryzy­kowne misje, z któ­rych nie wszy­scy wra­cali. Coraz więk­szym pro­ble­mem sta­wało się dla Bar­bary radze­nie sobie z samot­nym wycho­wy­wa­niem dora­sta­ją­cej córki. Nawar­stwiały się zale­gło­ści w pracy… Z cza­sem Basia stała się tak zwaną wysoko funk­cjo­nu­jącą alko­ho­liczką. Pozor­nie wszystko grało, jed­nak liczba bute­lek w wysta­wia­nym co tydzień worku ze szkłem szybko rosła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki