Afghan narcos - Marcin Szymański - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Afghan narcos ebook i audiobook

Szymański Marcin

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

„Nie mamy dolarów, ale mamy heroinę, dużo heroiny, której Allah dla nas nie chce. Chcą jej inni, synu, chcą jej tak bardzo, że w zamian za nią zrobią dla nas wszystko. Ameryka ma dolary, Putin – gaz, Arabowie – ropę, my mamy heroinę. To przekleństwo i szansa zarazem” – tymi słowami Bashid Noorzai zaprosił do współpracy jednego z głównych bohaterów książki. Kim był ów starzec nazywany „afgańskim Pablo”? Co połączyło narkotykowe kartele z Hindukuszu z rosyjskimi oligarchami? Odpowiedzi na te pytania znajdziesz w historii, która przedstawia niedaleką przyszłość w sposób niezwykle realistyczny, pełen faktów i przerażających scenariuszy.

Autor prowadzi czytelnika przez meandry narkotykowego biznesu, posługując się zarówno danymi historycznymi jak i własnymi doświadczeniami, które zdobył podczas dwóch misji w Afganistanie. Zabierze was do afgańskiej wsi, na pokład amerykańskiego lotniskowca, do gmachów kabulskich ministerstw, jak i w wysokie góry na granicy Tadżykistanu.

 

Afghan narcos to political fiction z solidną dawką merytorycznych treści. Kartele, służby specjalne, weterani, bankierzy i rosyjscy najemnicy z Grupy Wagnera – wszystko to znajdziecie w tej książce.

 

Marcin Szymański

Były żołnierz z dwudziestopięcioletnim stażem służby, absolwent amerykańskiej uczelni wojskowej. Oficer – służbę wojskową zakończył na stanowisku szefa sztabu Wojsk Specjalnych. Trzykrotnie brał udział w misjach poza granicami kraju, w tym jako dowódca grupy bojowej w Afganistanie. Za udział w operacjach został odznaczony amerykańską brązową gwiazdą i polskim krzyżem wojskowym z mieczami. Poza wojskiem wykładowca na UJ i USWPS. Aktywny publicysta, autor bloga. Obserwator życia, sportowiec, żeglarz. Jest autorem książek Na sprzedanej wojnie i Zakładnicy piekła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 47 min

Lektor:
Oceny
4,0 (6 ocen)
2
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniuffa

Dobrze spędzony czas

Polecam
00

Popularność




KANDAHAR, AFGANISTAN, marzec 2024 roku

Nuqra to nie­wielka wieś na przed­mie­ściach Kan­da­haru. Miej­sce jak każde inne w tej czę­ści świata – nie ma tu nic, co upraw­nia­łoby przy­by­sza z zewnątrz do wyjazdu stąd z miłymi wra­że­niami. Zbu­do­wane z gliny domy są oto­czone dwu-, cza­sem trzy­me­tro­wymi murami. Wąskie, wymosz­czone śmie­ciami uliczki nie­mi­ło­sier­nie cuchną. W płyt­kich, zala­nych ście­kami rowach tarzają się wychu­dzone psy. Na coko­łach okop­co­nych ruin bawią się bose dzieci. Te mikre, brudne istoty wymy­kają się z domów przez dziury w bla­sza­nych bra­mach. Nie­wiele osób ma tu kom­fort korzy­sta­nia z ener­gii elek­trycz­nej, jesz­cze mniej dys­po­nuje źró­dłem bie­żą­cej wody. Pomimo to miesz­kają tu ludzie – miesz­kają, bo nie mają wyboru.

– Boję się, Isaad, nie jedź do nich… – szep­nęła kobieta, trzy­ma­jąc za rękaw sto­ją­cego przy bra­mie męża.

– Zahab, wiesz, że muszę. Potrze­bują mnie, tylko dzięki temu może uda nam się w tym kraju prze­żyć.

– A jak prze­staną cię potrze­bo­wać, co wtedy? – spy­tała, szar­piąc go za man­kiet.

– Nie prze­staną, nie bój się – odparł, zdej­mu­jąc kłódkę z bramy.

– Tak samo mówi­łeś o Ame­ry­ka­nach, pocho­wa­li­śmy przez nich syna, pamię­tasz? Boję się, Isaad, nasze dzieci, wnuki… nie pora­dzimy sobie bez cie­bie, wiesz to, prawda?

Zahab szlo­chała, zakry­wa­jąc twarz kolo­rową chu­stą.

– Nie prze­staną mnie potrze­bo­wać – odrzekł sta­now­czo. – Obie­cuję ci. Nie jestem już tak głupi i ślepy jak dzie­sięć lat temu.

– Niech Bóg ma cię w opiece. Pro­szę, nie ufaj im – nie ustę­po­wała jego żona.

– Bóg ma nas wszyst­kich w opiece, teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek – mruk­nął w odpo­wie­dzi. – Nikogo oprócz Boga przy nas nie ma, Zahab. Wrócę wie­czo­rem, pil­nuj Asada, niech nie biega sam po ulicy.

Odszedł i z trza­skiem domknął meta­lową bramę. Po chwili zza muru dobiegł odgłos sil­nika toyoty. Jechał do Kan­da­haru spo­tkać się z osobą, od któ­rej zale­żał los jego samego i wszyst­kich ludzi, któ­rych kochał. Tali­bo­wie od kilku lat pano­szyli się w Afga­ni­sta­nie. Ich począt­kowo dość libe­ralna admi­ni­stra­cja z cza­sem zmie­niła się w ordy­narną wer­sję kali­fatu. Pie­kło, które Afgań­czycy znali z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, powró­ciło do tutej­szych miast i wsi z impe­tem, jakiego nikt się nie spo­dzie­wał. Ci, któ­rzy nie padli ofia­rami czy­stek pro­wa­dzo­nych przez fun­da­men­ta­li­stów, pokor­nie pod­dali się sil­nej ręce sza­riatu.

Isaad Kazimi przez dłu­gie lata słu­żył jako ofi­cer w armii rzą­do­wej, wcze­śniej zaś stu­dio­wał na aka­de­mii woj­sko­wej w Związku Radziec­kim. Osoby takie jak on reżim tali­bów likwi­do­wał bez lito­ści. Tak też stało się z jego synem, który jako ofi­cer eli­tar­nej jed­nostki rzą­do­wej nie­stety dostał się w ręce isla­mi­stów. Sam Isaad miał jed­nak szczę­ście, tali­bo­wie natra­fili na jego ślad kilka mie­sięcy po tym, jak się opa­mię­tali. Falę prze­mocy powstrzy­mała myśl o przy­szło­ści – fun­da­men­ta­li­ści zdali sobie sprawę, że potrze­bują wykształ­co­nych ludzi. W wielu dzie­dzi­nach nie byli sobie w sta­nie pora­dzić, a oprócz bicia kijami kobiet, obci­na­nia rąk i modle­nia się do Allaha trzeba było jesz­cze zarzą­dzać pań­stwem. Ludzie tacy jak puł­kow­nik Kazimi stali się ich zakład­ni­kami. Nie mogli opu­ścić Afga­ni­stanu – nawet gdyby im samym się udało, w rękach otur­ba­nio­nych sza­leń­ców pozo­sta­wali ich bli­scy. Cena ucieczki była zbyt wysoka. Tkwili więc pokor­nie w kraju, mając nadzieję na to, że są potrzebni reżi­mowi na tyle, by nie warto było pako­wać im kuli w głowę. W co wie­rzyli? Na co mieli nadzieję? Na nic. Dla nich nie było już nadziei, jedyną ich misją było zadba­nie o rodzinę i prze­trwa­nie kolej­nego dnia. Żyli w gigan­tycz­nym obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym zwa­nym Afga­ni­stan. Ucieczka z tego prze­klę­tego miej­sca nie była moż­liwa. Można było jedy­nie bać się lub umie­rać.

Corolla, którą jechał Isaad, słabo zno­siła wyboje, sta­rał się więc nie doci­skać zbyt­nio gazu. Jego wóz nie miał kli­ma­ty­za­cji, ale do tego zdą­żył się już przy­zwy­czaić. Kilka lat temu jako puł­kow­nik armii rzą­do­wej poru­szał się ele­ganc­kim, służ­bo­wym land cru­ise­rem, jed­nak od czasu, kiedy stery w kraju prze­jęli tali­bo­wie, Isa­ada zaczęły nękać kło­poty. Wypro­wa­dził się z Kabulu i zamiesz­kał wraz ze swoją trój­po­ko­le­niową rodziną u brata. Jego gli­niany dom pod Kan­da­ha­rem nie był za duży, ale jakoś się mie­ścili. Wię­cej loka­to­rów ozna­czało wię­cej rąk do pracy, a praca dawała pie­nią­dze, za które można było prze­żyć. Na wsi było też bez­piecz­niej. Bra­cia, korzy­sta­jąc ze względ­nego spo­koju, upra­wiali zie­mię i hodo­wali kozy. Żona Isa­ada Zahab była nauczy­cielką, kobie­tom zabro­niono jed­nak pra­co­wać – teraz więc bała się nawet przy­znać do swo­jej pro­fe­sji. Tali­bo­wie bez­li­to­śnie tępili wykształ­cone kobiety. Prze­sia­dy­wała zatem w domu, zaj­mu­jąc się gospo­dar­stwem. Po śmierci wła­snego syna, Tarika, Isaad i Zahab zaopie­ko­wali się także wdową po nim i jego dziećmi. Cała ich rodzina: trójka doro­słych i trójka dzieci, zajęła się pracą na roli, obo­wiąz­ków nie bra­ko­wało dla nikogo. Isaad przy­no­sił też od czasu do czasu dodat­kowy grosz, gdyż sąsie­dzi pła­cili mu za drobne naprawy. Był mecha­ni­kiem ama­to­rem – dzięki temu jego bli­scy mieli za co żyć, ale też cza­sem uda­wało im się nieco zaosz­czę­dzić.

Na przed­mie­ściach zatrzy­mali go tali­bo­wie. Wzdłuż ulicy stały zapar­ko­wane dwa opan­ce­rzone HMMWV – samo­chody, które fun­da­men­ta­li­ści prze­jęli po roz­bi­ciu afgań­skiej armii. Z ich opan­ce­rzo­nych wie­ży­czek czuj­nie zer­kali celow­ni­czo­wie kara­bi­nów maszy­no­wych. Jeden z bro­da­czy pod­szedł do wozu Isa­ada. Kie­ru­jąc lufę kałasz­ni­kowa w jego stronę, zażą­dał doku­men­tów. Wró­cił po chwili i naka­zał mu zje­chać na pobo­cze. Toyotę oto­czyło trzech uzbro­jo­nych męż­czyzn. W powie­trzu zawi­sło napię­cie.

– Dokąd jedziesz? Wysia­daj! – pole­cił jeden z żoł­nie­rzy.

– Otwórz wszyst­kie drzwi i bagaż­nik! – krzyk­nął drugi, gesty­ku­lu­jąc.

Isaad pokor­nie speł­nił wszyst­kie żąda­nia, po czym uklęk­nął obok auta z rękoma sple­cio­nymi na poty­licy. Tali­bo­wie prze­trzą­sali samo­chód. Takie momenty zawsze były ogrom­nie nie­bez­pieczne. Bojow­nicy w zasa­dzie mogli zro­bić wszystko, życie i śmierć w tym momen­cie zale­żały cał­ko­wi­cie od humoru dowódcy patrolu. Zda­rzało się, że tali­bo­wie byli pod wpły­wem nar­ko­ty­ków – ofi­cjal­nie nie wolno im było korzy­stać z uży­wek, jed­nak na niskich szcze­blach ich struk­tur bywało z tym róż­nie. A odu­rzeni używ­kami sie­pa­cze byli nie­obli­czalni. Puł­kow­nik Kazimi modlił się w duchu, by udało mu się ujść z życiem.

– Dokąd jedziesz? – spy­tał jesz­cze raz jeden z bro­da­czy.

– Wezwał mnie szef służby bez­pie­czeń­stwa, Moh­tar. Mam się sta­wić w jego kwa­te­rze za godzinę, wczo­raj dosta­łem tele­fon – odpo­wie­dział Isaad ze spusz­czo­nym wzro­kiem.

– A to?! Co to robi w twoim samo­cho­dzie, skąd to masz?! – wrza­snął jeden z tali­bów, potrzą­sa­jąc wycią­gnię­tym z samo­cho­do­wego schowka pisto­le­tem. – Po co ci gnat?!

– Bro­nię swo­jej rodziny – odparł spo­koj­nym gło­sem Kazimi. – Mam żonę, dzieci i wnuki na utrzy­ma­niu. Na wsi gra­sują ban­dyci, sami prze­cież wie­cie… Zło­dzieje zatrzy­mują samo­chody, zabie­rają wszystko, co mamy, chro­nię rodzinę. – Na moment zamilkł, po czym trzy­ma­jąc wciąż ręce sple­cione na gło­wie, dodał: – Jestem dobrym muzuł­ma­ni­nem, żyję spo­koj­nie zgod­nie z nauką Pro­roka. Daj­cie mi jechać, muszę być punk­tu­al­nie u Moh­tara, to podobno ważne.

Tali­bo­wie odda­lili się do swo­ich pojaz­dów. Isaad kątem oka zauwa­żył, że roz­ma­wiają przez tele­fon. Praw­do­po­dob­nie spraw­dzali to, co mówił. Gdy potwier­dzili, co trzeba, jeden z nich ruszył w stronę Isa­ada i wrzu­cił pisto­let przez okno do sto­ją­cej na pobo­czu toyoty.

– Jedź, cze­kają na cie­bie – burk­nął i klep­nął puł­kow­nika po ramie­niu. – Jeśli ktoś cię jesz­cze po dro­dze zatrzyma, powiedz, że spraw­dzał cię Rakim. Jedź już.

– Dzię­kuję, niech Allah ma was w opiece – odrzekł Isaad i wstał.

Kan­da­har był zatło­czo­nym mia­stem. Ulice cen­trum po brzegi wypeł­niały wie­kowe pojazdy: poobi­jane samo­chody, odra­pane moto­cy­kle i wózki z towa­rami pchane przez wła­ści­cieli kra­mów. Sznury aut tonęły w kurzu i kłę­bach duszą­cego smogu. Zgieł­kowi towa­rzy­szył nie­milk­nący hałas klak­so­nów. Jakimś cudem w tym komu­ni­ka­cyj­nym cyrku rzadko docho­dziło do wypad­ków. Tym­cza­sem znie­cier­pli­wiony puł­kow­nik prze­bi­jał się bocz­nymi ulicz­kami do cen­trum. Od celu dzie­liło go jesz­cze kilka prze­cznic. Zmie­rzał w oko­lice sta­rego dworca auto­bu­so­wego, przy któ­rym znaj­do­wał się wysoki na kilka pię­ter, oto­czony murem budy­nek. Miała tu sie­dzibę lokalna służba bez­pie­czeń­stwa. Miej­sce oto­czone było ponurą histo­rią. Tali­bo­wie prze­trzy­my­wali w nim aresz­to­wa­nych Afgań­czy­ków. Na par­te­rze znaj­do­wał się impro­wi­zo­wany areszt. Wielu osa­dzo­nych nie wró­ciło stąd do domów. Cza­sem zni­kały tu całe rodziny. Był to sam śro­dek pie­kła, któ­rego ist­nie­nie lokalni miesz­kańcy wypie­rali z umy­słów. Nikt ni­gdy o nim nie mówił, choć wszy­scy wie­dzieli, że jest. Ci, któ­rym udało się stąd wyjść, zamy­kali się w sobie. Prze­ra­że­nie per­spek­tywą powrotu do tego kosz­maru było sil­niej­sze od chęci podzie­le­nia się bole­snymi doświad­cze­niami.

Przed bramą budynku usta­wiono skle­cony z drew­nia­nych płyt punkt kon­tro­lny. Wjazd na teren pose­sji blo­ko­wał wątły szla­ban. Tali­bo­wie nie oba­wiali się zbyt­nio o swoje bez­pie­czeń­stwo – nie mieli powodu. Po dotar­ciu na miej­sce Kazimi wysiadł z samo­chodu. Tym razem sam prze­ka­zał war­tow­ni­kom trzy­many w schowku pisto­let. Po krót­kiej kon­troli pod­nie­siono szla­ban. Jeden z bro­da­czy wska­zał Isa­adowi miej­sce na dziu­ra­wym par­kingu, a potem popro­wa­dził gościa w stronę wej­ścia do budynku. Wszyst­kie okna w bloku były wykle­jone przy­ciem­nia­jącą folią. Na par­te­rze i pierw­szym pię­trze zamon­to­wano wzmoc­nione siatką meta­lowe kraty. Wej­ście wypo­sa­żono w sta­lowe drzwi, któ­rych gło­śny zgrzyt prze­szy­wał grozą. Pod­łogę obdra­pa­nego kory­ta­rza sta­no­wił mocno sfa­ty­go­wany gumo­lit. Isaad w mil­cze­niu podą­żał za pro­wa­dzą­cym go straż­ni­kiem. Drzwi po obu stro­nach hallu były szczel­nie poza­my­kane. War­tow­nik zatrzy­mał się przed jed­nymi z nich i wsa­dził dłoń do kie­szeni. Wycią­gnął z niej duży klucz i wepchnął go do zamka, po czym szarp­nął kilka razy za klamkę. Męż­czyźni sta­nęli na progu sali, w któ­rej jedyne meble sta­no­wiły usta­wiona pod ścianą ławka i ocyn­ko­wane wia­dro.

– Będziesz tu cze­kał – powie­dział straż­nik, wska­zu­jąc ręką wnę­trze.

– Bra­cie, wzy­wał mnie Moh­tar – wtrą­cił Isaad, sto­jąc wciąż w progu. – Mam się z nim spo­tkać, nazy­wam się Kazimi.

– Cze­kaj tu, ktoś po cie­bie przyj­dzie – odparł sta­now­czo jego roz­mówca i ponow­nie wska­zał ławkę pod ścianą.

Za Isa­adem zamknięto drzwi, a w zamku zatrzesz­czał klucz. Po skó­rze Afgań­czyka prze­szedł dreszcz.

„Czy oni na pewno zro­zu­mieli, po co tu przy­je­cha­łem?” – myślał. „Nie mam tele­fonu, doku­men­tów, nie mam teraz przy sobie nic, a powi­nie­nem już być w biu­rze Moh­tara…”.

Usiadł pod ścianą i zaplótł dło­nie na pod­kur­czo­nych kola­nach. Tra­wiły go nie­pew­ność i strach. Tali­bo­wie ode­brali mu przed wej­ściem pasek, zega­rek i doku­menty. Miał świa­do­mość, że jest już spóź­niony. Stra­cił poczu­cie czasu, zaczął więc obser­wo­wać prze­su­wa­jący się po ścia­nie cień sta­lo­wej kraty.

„Może o mnie zapo­mnieli?” – myślał. „A jeśli nikt go nie powia­do­mił, że tu jestem? Powie­dzą mu, że nie doje­cha­łem, a co zro­bią ze mną…”.

Nie­po­kój Isa­ada się­gał zenitu. Na zewnątrz zapa­dał wie­czór, cień kraty prze­stał już być widoczny. Od kiedy zatrza­śnięto za nim drzwi, minęły dwie, może dwie i pół godziny. Napię­cie stop­niowo zamie­niało się w strach.

„Jestem im potrzebny, jestem im potrzebny…” – powta­rzał sobie w duchu.

W pew­nym momen­cie z kory­ta­rza dobiegł hałas. W stronę celi, w któ­rej go zamknięto, naj­wy­raź­niej szło kilka osób. Isaad przy­ło­żył ucho do drzwi. Ze stru­mie­nia dźwię­ków wyło­wił odgłos kilku par masze­ru­ją­cych stóp i coś w tle, czego nie był w sta­nie ziden­ty­fi­ko­wać. Po kilku sekun­dach zdał sobie sprawę z natury tajem­ni­czego zgrzytu. Było to szu­ra­nie ciała cią­gnię­tego po znisz­czo­nym gumo­li­cie. Tali­bo­wie tar­gali kogoś przez kory­tarz. W zamku odda­lo­nych o kilka metrów drzwi zachrzę­ścił klucz. Potem roz­le­gło się stę­ka­nie, jęki, wresz­cie łomot spo­wo­do­wany praw­do­po­dob­nie ciśnię­ciem bez­wład­nego ciała na pod­łogę. Znów chrzęst zamka i nik­nący powoli tupot woj­sko­wych butów. Kazimi przy­klęk­nął na progu, przy­sta­wia­jąc ucho do drzwi. Sta­rał się wyło­wić ze zło­wro­giej ciszy jakie­kol­wiek kolejne dźwięki. Po kilku minu­tach z celi, do któ­rej wepchnięto bez­władne ciało, dobiegł ledwo sły­szalny pomruk. Ktoś cier­piał, gar­dło spo­czy­wa­ją­cej na pod­ło­dze ofiary przy każ­dym wyde­chu wyda­wało coraz gło­śniej­szy jęk. Mie­szanka świsz­czą­cych wde­chów i postę­ki­wań prze­szy­wała umysł puł­kow­nika. Nie mógł ode­rwać ucha od drzwi, prze­su­wał po nich dło­nią, tak jakby było to ciało czło­wieka, któ­remu sta­rał się ulżyć. Nie miał poję­cia, kto i w jaki spo­sób tra­fił do sąsied­niej celi, mimo to jego serce wypeł­niły współ­czu­cie i żal. Jęki nie usta­wały. Po kil­ku­na­stu minu­tach wsłu­chi­wa­nia się w ich puls Kazimi odda­lił się od drzwi. Znów zasiadł pod ścianą. Zakrył uszy, by już nie sły­szeć ska­to­wa­nego sąsiada, sko­wyt i char­cze­nie wdzie­rały się jed­nak upar­cie pod czaszkę. Teraz współ­czu­cie Isa­ada zmie­niło się w strach.

„Zapo­mnieli o mnie, zapo­mnieli, że w ogóle tu jestem” – myślał. „Wściekną się, jak zacznę krzy­czeć, nie przyjdą, jeśli będę sie­dział cicho… Co robić? Co do dia­bła robić?… Co z Zahab? Na pewno okrop­nie się mar­twi, może ona się o mnie upo­mni? Cho­lera, Zahab miała rację, nie trzeba było tu przy­jeż­dżać. Ucie­kać, trzeba było ucie­kać, gdzie­kol­wiek…”.

Za okra­to­wa­nym oknem zapadł zmrok, nie było już sensu liczyć godzin, teraz czas odmie­rzały jęki cier­pią­cego sąsiada. Celę wypeł­nił chłód. Isaad zwi­nął się na pod­ło­dze, wci­ska­jąc dło­nie pomię­dzy uda. Zda­wał sobie sprawę, jak jest bez­silny wobec rze­czy­wi­sto­ści, na którą ska­zał go los. „Jestem im potrzebny, jestem im potrzebny…” – powta­rzał sobie ponow­nie w duchu, odga­nia­jąc coraz moc­niej para­li­żu­jący lęk. W pew­nej chwili char­cze­nie zza ściany ustało. Isaad uniósł dło­nie, odkry­wa­jąc uszy. Wsłu­chi­wał się w ponurą ciszę. Pod­szedł do drzwi i stał tam przez kilka minut, pró­bu­jąc wyło­wić oznaki życia. Zastu­kał deli­kat­nie w nadziei nawią­za­nia kon­taktu z nie­szczę­sną, do nie­dawna jesz­cze ciężko dyszącą istotą. Zadud­nił pię­ścią, zro­bił to jesz­cze kilka razy, za każ­dym razem moc­niej, aż wresz­cie zawo­łał:

– Hej! Jest tam kto?! Żyjesz?! Halo, czło­wieku!

Kory­tarz nie­zmien­nie wypeł­niała cisza, z sąsied­niej celi nikt nie odpo­wia­dał. Nie było już sły­chać ani jęków, ani świsz­czą­cego odde­chu. Isaad jesz­cze kil­ka­krot­nie zało­mo­tał pię­ściami w drzwi – sam nie wie­dział, po co to robi, jego umysł naj­wy­raź­niej pro­te­sto­wał prze­ciw bez­sil­no­ści i dez­orien­ta­cji. W końcu jed­nak zdy­szany zasiadł pod ścianą, objął dłońmi głowę.

„Jestem im potrzebny, zaraz ktoś po mnie przyj­dzie” – powta­rzał sobie jak modli­twę. „Jestem im potrzebny, nie ska­tują mnie jak tego czło­wieka z sali obok, ja jestem im potrzebny, czeka na mnie Moh­tar, jestem potrzebny”.

Przez okno, pomię­dzy strzę­pami okle­iny, zaj­rzał do niego księ­życ, chwilę po tym na kory­ta­rzu roz­legł się tupot odzia­nych w woj­skowe buty stóp. Szparą pod drzwiami wdarł się jaskrawy blask – ktoś włą­czył oświe­tle­nie. W zamku zachrzę­ścił klucz, a Isaad odru­chowo cof­nął się pod okno. Ktoś pchnął mocno skrzy­piące drzwi, do pomiesz­cze­nia wlało się świa­tło mru­ga­ją­cej na kory­ta­rzu jarze­niówki. Isaad przy­krył oczy, by uchro­nić się przed rażą­cym migo­ta­niem. W progu sta­nęły dwie posta­cie – bro­da­cze w tur­ba­nach z bro­nią prze­wie­szoną przez plecy. Prze­ra­że­nie wypeł­niło Isa­ada po brzegi, oczyma wyobraźni widział, jak to jego ciało wloką po wyło­żo­nym gumą kory­ta­rzu.

– Wsta­waj, idziemy – rzu­cił oschle jeden z męż­czyzn.

– Gdzie mnie zabie­ra­cie? – spy­tał Kazimi, wciąż sto­jąc pod oknem.

– Moh­tar czeka, rusz się.

Musiało być już około pół­nocy, bo na kamien­nych stop­niach klatki scho­do­wej chłód poważ­nie dawał się we znaki. Wspięli się dwa pię­tra, po czym jeden z męż­czyzn otwo­rzył drzwi do jaskrawo oświe­tlo­nego kory­ta­rza. To miej­sce w niczym nie przy­po­mi­nało ponu­rego par­teru. Męż­czyźni stą­pali po czy­stej bor­do­wej wykła­dzi­nie. Po obu stro­nach hallu jaśniały bielą dwu­skrzy­dłowe drzwi, a w powie­trzu uno­sił się słod­kawy zapach – mie­szanka aro­ma­tów her­baty i taniej wody koloń­skiej. Zmie­rzali w stronę otwar­tego pokoju, z któ­rego wnę­trza dobie­gały odgłosy roz­mów. W progu jeden z tali­bów zatrzy­mał Isa­ada i poło­żył mu na ramie­niu dłoń. Zatrzesz­czały deski posadzki. W obi­tym drew­nia­nymi pane­lami gabi­ne­cie stało ogromne biurko, za nim biblio­teka z nie­dbale poukła­da­nymi segre­ga­to­rami. Z wiszą­cych na ścia­nie kin­kie­tów sączyło się żół­tawe świa­tło. Prawy róg pomiesz­cze­nia zaj­mo­wały skó­rzane kanapy, na któ­rych sie­dział Moh­tar w towa­rzy­stwie dwóch męż­czyzn. Byli zajęci roz­mową i praw­do­po­dob­nie dla­tego straż­nicy posta­no­wili zacze­kać z wej­ściem.

– Halib! – krzyk­nął Moh­tar, kie­ru­jąc wzrok w stronę sto­ją­cej w progu trójki. – Zostaw go tu, zamknij­cie drzwi i pocze­kaj­cie na kory­ta­rzu. Dam znać, jak skoń­czymy.

Dłoń dotąd oparta na ramie­niu Isa­ada pchnęła go teraz do wnę­trza gabi­netu. Z trza­skiem zamknięto za nim drzwi. Wzrok Mohara i jego gości zawisł na prze­szy­tym lękiem przy­by­szu.

– Sia­daj – powie­dział jeden z tych ludzi, wska­zu­jąc miej­sce na sofie. Moh­tar prze­chy­lił krysz­ta­łową karafkę i nalał do szklanki wody, po czym prze­su­nął ją po stole w stronę wska­za­nego sie­dzi­ska. Kazimi łap­czy­wie pochło­nął jej zawar­tość. Nie pił nic od momentu, kiedy poja­wił się w tym pie­kiel­nym budynku.

– Dobrze cię widzieć, Isaad, mamy parę tema­tów – zaczął Moh­tar. – To Rahi i Nadir, nasi przy­ja­ciele z Kabulu.

Obaj męż­czyźni mieli na sobie tra­dy­cyjne pasz­tuń­skie stroje. Nadir wyglą­dał na star­szego. Gła­skał dło­nią siwą brodę i roz­pie­rał się w fotelu. Rahi zaś trzy­mał w ręku nie­bie­ski notat­nik. Spra­wiał wra­że­nie sekre­ta­rza.

– Isaad, bra­cie – ode­zwał się Nadir. – Rok temu Allah pole­cił nam daro­wać życie tobie i two­jej rodzi­nie. Chcemy dać ci szansę, byś odwdzię­czył się za ten wspa­niały gest…

Rahi pochy­lił się, prze­su­wa­jąc w stronę Isa­ada po stole czarno–białą foto­gra­fię. Por­tret bar­czy­stego męż­czy­zny w mun­du­rze galo­wym, ofi­cera Armii Czer­wo­nej.

– Roz­po­zna­jesz tego czło­wieka? – zapy­tał Nadir.

Kazimi pochy­lił się nad zdję­ciem. Zmarsz­czył czoło i sku­pił wzrok na popla­mio­nej foto­gra­fii.

– Tak – oznaj­mił, kiwa­jąc głową. – To Woł­kow. Puł­kow­nik Woł­kow, ofi­cer rosyj­skich sił zbroj­nych.

TRASA KANDAHAR–KABUL, kwiecień 2024 roku

Sier­giej Woł­kow pocho­dził z sowiec­kiej klasy śred­niej. Jego ojciec Dmi­trij był Rosja­ni­nem. Słu­żył, podob­nie jak dzia­dek, w Armii Czer­wo­nej. W rodzi­nie Woł­kowów ojciec Sier­gieja był pierw­szym, który zdo­był wykształ­ce­nie. Szkoła ofi­cer­ska, potem Aka­de­mia Sztabu Gene­ral­nego – dzięki konek­sjom i lojal­no­ści dotarł do zaszczytu nosze­nia pago­nów puł­kow­nika wojsk powietrz­no­de­san­to­wych. Zaraz po stu­diach poznał swoją przy­szłą żonę – Łotyszkę. Irina była nauczy­cielką che­mii, poko­chała Dmi­trija i zaak­cep­to­wała styl życia, jaki ofe­ro­wała im Armia Czer­wona. Prze­no­sili się pomię­dzy gar­ni­zo­nami od NRD po Baj­kał. Ni­gdy jed­nak niczego im nie bra­ko­wało, a to w pań­stwie sowiec­kim nie było powszech­nym sta­nem rze­czy. Spo­śród trzech synów to wła­śnie Sier­giej spra­wiał naj­mniej kło­potu. Dobrze się uczył, nie wda­wał się w awan­tury, sto­sun­kowo późno roz­po­czął przy­godę z mło­dzień­czymi roz­ryw­kami. Już w szkole pod­sta­wo­wej wyka­zy­wał się zdol­no­ściami w obsza­rze nauk ści­słych. Tech­ni­kum skoń­czył z wyróż­nie­niem, dla­tego dostał się bez egza­minu do eli­tar­nej radziec­kiej Woj­sko­wej Aka­de­mii Tech­nicz­nej w Kijo­wie. Radził sobie nie­źle, stu­diu­jąc na wydziale awio­niki i osprzętu lot­ni­czego. Uczel­nię ukoń­czył z jedną z czo­ło­wych lokat. Wybrał potem – podą­ża­jąc ścieżką ojca – służbę w desan­cie. Sier­giej spe­cja­li­zo­wał się w tech­nice śmi­głow­co­wej. Szybko awan­so­wał i jako wyso­kiej klasy spe­cja­li­sta zali­czył kilka poważ­nych wyzwań. Jed­nym z nich było peł­nie­nie obo­wiąz­ków szefa wydziału tech­niki lot­ni­czej w radziec­kiej jed­no­stce pod­czas misji w Afga­ni­sta­nie. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej, już jako puł­kow­nik prę­żą­cej muskuły armii rosyj­skiej, zna­lazł się w Syrii. Podob­nie jak w Hin­du­ku­szu, Woł­kow zaj­mo­wał się tam lot­ni­czą logi­styką. Od Sier­gieja sporo zale­żało – jego wpływy się­gały wszę­dzie tam, gdzie prze­mysł i biz­nes zara­biały na zaopa­try­wa­niu rosyj­skiego kon­tyn­gentu. Potrzeb było sporo, a chęt­nych, aby je zaspo­koić, jesz­cze wię­cej. Przed­się­bior­czy logi­styk pozna­wał sporo ludzi i cza­sami mocno na tym korzy­stał. Lot­nicy mieli sprawny sprzęt, przed­się­biorcy – pełne kie­sze­nie, gene­ra­ło­wie – medale, a Sier­giej – nie­no­to­wane oszczęd­no­ści na kon­cie ban­ko­wym w Zury­chu. W pago­nach puł­kow­nika nie był już mło­dym ide­ali­stą – jego głowę zaprzą­tały głów­nie tematy szem­ra­nych inte­re­sów, łapó­wek i konek­sji. Zamie­rzał sko­rzy­stać na woj­nie, ile się da. Nie przej­mo­wał się też zbyt­nio tym, na czyje głowy spa­dały bomby z uspraw­nia­nych przez niego samo­lo­tów. W każ­dym kon­flik­cie zbroj­nym widział po pro­stu kawior i dolary, radził sobie w tym świe­cie dosko­nale. Pro­blemy poja­wiły się w momen­cie, gdy jeden z rosyj­skich gene­ra­łów, szu­ka­jąc pracy dla zię­cia, posta­no­wił wygryźć Woł­kowa z intrat­nej posady. Jak zwy­kle w takich przy­pad­kach po pię­tach zaczęły nie­wy­god­nemu puł­kow­nikowi dep­tać rosyj­skie służby. Sier­giej szybko zorien­to­wał się w sytu­acji, a ponie­waż kariera woj­skowa nie była już jego pasją, to rów­nie szybko zna­lazł alter­na­tywne zaję­cie.

Woj­skowe zaan­ga­żo­wa­nie Rosji w mię­dzy­na­ro­dową poli­tykę bez­li­to­śnie obna­żyło sła­bo­ści spad­ko­bier­ców Armii Czer­wo­nej. Kreml potrze­bo­wał uzbro­jo­nych zawo­dow­ców – w ten spo­sób powstała spon­so­ro­wana przez Moskwę pry­watna armia zwana grupą Wagnera. For­ma­cja bar­dzo szybko rosła w siłę. Jesz­cze przed wybu­chem wojny w Ukra­inie w tej „fir­mie” zatrud­niano kilka tysięcy wete­ra­nów. W jej arse­nale zna­lazł się ciężki sprzęt, w tym śmi­głowce – i tu poja­wiła się szansa dla Sier­gieja. Puł­kow­nik znał decy­den­tów z prze­my­słu lot­ni­czego, co czy­niło go nie­zwy­kle cen­nym nabyt­kiem dla wagne­row­ców. Miał też mnó­stwo doświad­cze­nia w bojo­wej logi­styce, był sprytny i chciwy – a takich wła­śnie ludzi potrze­bo­wała pry­watna armia Kremla. Odszedł więc z woj­sko­wej posady bez żalu, przyj­mu­jąc nie­mal natych­miast sta­no­wi­sko na wyso­kim szcze­blu zarząd­czym w gru­pie Wagnera. W ten spo­sób dołą­czył do watahy eks­woj­sko­wych spe­cja­li­stów, któ­rzy grzali się w bla­sku pło­mie­nia pod­sy­ca­nego roman­sem rosyj­skich oli­gar­chów z poli­ty­kami.

Dla­czego wła­śnie jego foto­gra­fię poka­zano Isa­adowi w kwa­te­rze tali­bów w Hera­cie? Cóż, ci dwaj ofi­ce­ro­wie dobrze się znali, a ich kole­żeń­skie układy zaczęły się na długo przed sowiecką inter­wen­cją w Afga­ni­sta­nie. Było to, jesz­cze zanim Sier­giej zamie­nił sowiecki ide­alizm na kawior i dolary. Wie­dział o tym Moh­tar, wie­dzieli jego zwierzch­nicy i z tego też powodu puł­kow­nik Isaad Kazimi, wraz z rodziną i kil­koma ludźmi eskorty, zna­lazł się na pokła­dzie śmi­głowca lecą­cego do Kabulu. Tali­bo­wie z nie­zna­nego dotąd powodu potrze­bo­wali Woł­kowa, a dotrzeć do niego mógł tylko Isaad. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie dzięki temu on i jego bli­scy wciąż jesz­cze żyli – byli potrzebni reżi­mowi, choć nie bar­dzo wie­dzieli dla­czego.

Kilka dni temu, kiedy Rahi rzu­cił na stół zdję­cie Sier­gieja, puł­kow­nik Kazimi dobrze wie­dział, że niczemu nie warto zaprze­czać. Tali­bo­wie musieli znać ich wspólną histo­rię, a próby zata­ja­nia fak­tów mogły spo­wo­do­wać mnó­stwo pro­ble­mów. Zło w Afga­ni­sta­nie pano­wało nie­po­dziel­nie, nale­żało z nim współ­pra­co­wać lub ocze­ki­wać kary. Isaad miał rodzinę, nie mógł więc sobie pozwo­lić na śmierć. Zresztą, gdyby nawet pró­bo­wał cze­mu­kol­wiek zaprze­czać… Na zakoń­cze­nie dys­ku­sji w obi­tym drew­nem gabi­ne­cie Moh­tar zapro­sił puł­kow­nika na par­ter – tam, gdzie zamknięto go przed roz­po­czę­ciem audien­cji. Otwarto przed nim celę, któ­rej char­czący loka­tor jesz­cze kilka godzin wcze­śniej wzbu­dzał jego współ­czu­cie. W zma­sa­kro­wa­nym ciele Afgań­czyk roz­po­znał swo­jego daw­nego przy­ja­ciela – Rafika. Męż­czy­zna lata temu był razem z Isa­adem na uro­dzi­nach u Woł­kowa. Czy zatem zaprze­cza­nie cze­mu­kol­wiek miało sens? Nale­żało się pokor­nie pod­dać złu i pró­bo­wać prze­żyć, sta­jąc się jego czę­ścią.

Tym­cza­sem śmi­gło­wiec z rodziną Kazi­mich wylą­do­wał w Kabulu. Ponu­rzy bro­da­cze pomo­gli prze­nieść bagaże do cze­ka­ją­cego przy pasie star­to­wym busa. Ruszyli przez opu­sto­szałe lot­ni­sko w stronę obło­żo­nej beto­no­wymi blo­kami bramy. Pozo­sta­ło­ści woj­sko­wej bazy NATO zio­nęły prze­ra­ża­jącą pustką. Po minię­ciu szla­banu wto­pili się w miej­ski ruch. Isaad pamię­tał Kabul jesz­cze z cza­sów, kiedy kobiety nie musiały nosić tu burek. Zahab szarp­nęła męża za rękaw.

– Opo­wiedz mi coś o nim. Po co chcą, żebyś się z nim spo­tkał? Czemu im tak zależy? – spy­tała szep­tem.

– Długa histo­ria – odrzekł jej puł­kow­nik. – Pozna­li­śmy się w Kijo­wie, pod­czas stu­diów na aka­de­mii. To był drugi, może trzeci rok, nie pamię­tam. Wie­czo­rem poszli­śmy na zabawę w mie­ście. Było cie­pło, dużo chłod­nego piwa, dziew­czyny, muzyka, nad ranem wda­li­śmy się w bójkę z bandą śród­miej­skich pijacz­ków. Nic spe­cjal­nego, zwy­kła sprzeczka, potem bija­tyka. Chło­paki gdzieś ucie­kli, zosta­łem tylko ja i jeden Rosja­nin, wła­śnie Sier­giej. Porząd­nie obe­rwa­li­śmy. Mnie zła­mali ząb, a Sie­rioża krwa­wił z nosa jak zarzy­nany baran. Poje­cha­li­śmy pod aka­de­mik jego dziew­czyny. Tam opa­trzyły nas przy­szłe lekarki. I tak to się zaczęło. Potem czę­sto razem wycho­dzi­li­śmy, pozna­łem przy­ja­ciółkę Woł­kowa. Jej kole­żanki mnie uwiel­biały. Piękne, mło­dzień­cze czasy… Kiep­sko mi szło z elek­tro­me­cha­niki, Sier­giej dużo mi poma­gał, ja prze­ra­bia­łem z nim mate­ma­tykę, trzy­ma­li­śmy się razem. Po stu­diach wró­ci­łem do kraju, sporo do sie­bie pisa­li­śmy, cza­sem tele­fo­no­wa­li­śmy. Kilka lat po gra­du­acji Sier­giej zapro­sił mnie na uro­dziny. Miał w pla­nie zarę­czyny z Nadią, swoją przy­ja­ciółką ze stu­denc­kich cza­sów. Zapro­sił wszyst­kich, któ­rzy pamię­tali ich histo­rię. Przy­je­cha­łem do Kijowa, było świet­nie. Bawi­li­śmy się do rana w miej­scach, które odwie­dza­li­śmy pod­czas stu­diów. Wła­śnie wtedy dołą­czył do nas Rafik. Był jesz­cze mło­dym stu­den­tem aka­de­mii. Sier­giej zapro­sił go, bo jako mój przy­ja­ciel czuł się odpo­wie­dzialny za afgań­skich kade­tów. Rafik był zdol­nym dzie­cia­kiem z Mazar, a wiesz, jacy oni są. Obaj go lubi­li­śmy… Potem wchło­nęło nas życie. Było tak do momentu, w któ­rym Sier­giej zja­wił się u nas z sowiec­kim kon­tyn­gen­tem. Spo­tka­li­śmy się w Kabulu dwa, może trzy razy. Pamię­tasz to może? Byli­śmy już wtedy mał­żeń­stwem, pew­nie ci o nim wspo­mi­na­łem.

Zahab pokrę­ciła głową.

– Mie­li­śmy spo­ra­dyczny kon­takt – kon­ty­nu­ował Isaad. – Sowieci bali się wtedy z nami roz­ma­wiać. Nie wolno im było nas odwie­dzać, więc wszyst­kie moje spo­tka­nia z Sier­gie­jem odby­wały się pod jakimś służ­bo­wym pre­tek­stem albo w tajem­nicy. Pamię­tasz, jak wró­ci­łem kie­dyś pijany do domu? Wtedy, gdy przy­wieźli mnie Abdul i Rafik?

– Pamię­tam, Isaad, pamię­tam – sko­men­to­wała Zahab. – Rzu­cili cię na łóżko jak kłodę, zasta­na­wia­łam się, czy ci nic nie jest…

– Wra­ca­łem wtedy ze spo­tka­nia z Woł­ko­wem – kon­ty­nu­ował Kazimi. – Potem coś u niego się stało. Jego przy­ja­ciel, pilot śmi­głowca, dostał się do nie­woli. W oko­li­cach Kan­da­haru dorwali go Pasz­tuni. Poma­ga­łem go odna­leźć, poje­cha­łem nawet na połu­dnie poroz­ma­wiać w jego spra­wie z wuj­kiem Kha­li­bem, bo on miał zna­jo­mo­ści w tam­tych stro­nach. Po paru tygo­dniach zna­leź­li­śmy jeńca. Trzy­mali go w wio­sce nie­da­leko Spin Bol­dak. Sier­giej przy­wiózł pie­nią­dze od jego rodziny. Prze­ka­za­li­śmy okup przez wujka, on też ode­brał faceta z rąk mudża­he­di­nów. A pamię­tasz może ładę, którą mie­li­śmy w Kabulu? Nasz czer­wony samo­chód? Mówi­łem ci, że to auto służ­bowe. Tak naprawdę dał mi je Woł­kow, w dowód wdzięcz­no­ści za uwol­nie­nie przy­ja­ciela. Potem, kiedy je sprze­da­łem, podzie­li­li­śmy się pie­niędzmi z wuj­kiem. Nie widzia­łem Sier­gieja, odkąd wyje­chał z Kabulu. Mnó­stwo lat, bałem się do niego odzy­wać, sama wiesz, jak było. Kilka razy udało nam się poga­dać przez tele­fon. Kiedy poja­wili się Ame­ry­ka­nie, wysła­łem do niego list, ale pew­nie zmie­nił już adres ze sto razy. I to cała histo­ria. A czego tali­bo­wie od niego chcą? Nie mam zie­lo­nego poję­cia.

– Sporo jesz­cze o tobie nie wiem – wes­tchnęła Zahab. – Mam nadzieję, że te zna­jo­mo­ści jakoś nam pomogą.

– Już nam pomo­gły, Zahab, my żyjemy! Pamię­taj o tym. Zabili Rafika, zabili i wielu innych, my z jakie­goś powodu żyjemy i myślę, że to ma sporo wspól­nego z Sier­gie­jem.

Tym­cza­sem bus, któ­rym jechali, zatrzy­mał się przy wci­śnię­tej w wysoki na kilka metrów mur bra­mie. Kie­rowca zatrą­bił parę razy klak­so­nem. Ktoś z wewnątrz uchy­lił meta­lowe wrota. Wje­chali na podwórko. Pię­trowa willa pre­zen­to­wała się oka­zale, jej zie­lon­kawe okna odbi­jały pro­mie­nie zacho­dzą­cego słońca, a ele­wa­cja, choć mocno zaku­rzona, wciąż lśniła jasną farbą. Upstrzony śmie­ciami dzie­dzi­niec nie kore­spon­do­wał jed­nak z tym wra­że­niem. Dom wyglą­dał tak, jakby ktoś go pośpiesz­nie opusz­czał, wyrzu­ca­jąc wszystko, co nie­po­trzebne, na zie­mię. Byli w dziel­nicy, którą kie­dyś zamiesz­ki­wali pro­mi­nentni urzęd­nicy. Willa musiała nale­żeć do boga­tej rodziny, która ucie­kła stąd przed tali­bami. Ucie­kła lub ją stąd zabrano…

– To jest teraz wasz dom – oświad­czył jeden z ochro­nia­rzy. – Zaj­mij­cie pię­tro, my zamiesz­kamy na par­te­rze. Nie wolno wam stąd wycho­dzić bez naszego towa­rzy­stwa. Raz w tygo­dniu zabie­rzemy was na zakupy, dzieci mogą bawić się na podwórku. Żad­nych tele­fo­nów, żad­nych odwie­dzin, żad­nych prób ucieczki. Jeśli będzie­cie chcieli się z kimś skon­tak­to­wać, to tylko z mojego smart­fona. Jeste­śmy tu przez całą dobę, będziemy wam poma­gać, ale nie pró­buj­cie łamać zasad. Jasne?

– Dzię­kuję za ten gest dla mojej rodziny – odparł pokor­nie Isaad. – To dla nas zaszczyt móc miesz­kać w tak pięk­nym domu, dzię­kuję wam za pomoc. Oczy­wi­ście usza­nu­jemy zasady, jeśli tylko będziemy mogli wam jakoś pomóc, daj­cie, pro­szę, znać…

– Isaad, bądź gotowy do wyjazdu – burk­nął jeden z ochro­nia­rzy. – Być może jesz­cze dziś będę musiał cię zabrać do cen­trali wywiadu, ktoś ważny chce z tobą roz­ma­wiać.

Pod­czas roz­mowy dzieci wbie­gły po scho­dach na pię­tro. Teraz jede­na­sto­letni Asad prze­wie­szał się już przez barierkę wysta­ją­cego ponad wej­ściowe drzwi bal­konu.

– Nazi! – krzyk­nęła Zahab. – Nazi, zabierz Asada do środka! Co on tam robi?!

Wdowa po Tariku na moment poja­wiła się na bal­ko­nie. Miała na sobie burkę, spod któ­rej teraz wycią­gnęła ręce, żeby zła­pać nie­sfor­nego syna. Po chwili oboje znik­nęli za zie­lon­ka­wym lustrem szkla­nych drzwi. Isaad dźwi­gnął zaku­rzone walizki i sapiąc, wspiął się po mar­mu­ro­wych scho­dach na pię­tro. Miesz­ka­nie było nad­zwy­czaj obszerne, zapro­jek­to­wane i urzą­dzone w euro­pej­skim stylu. Wszę­dzie pano­wał jed­nak bała­gan. Wycią­gnięte na pod­łogę szu­flady musiały być jakiś czas temu świad­kami cięż­kich przejść ich wła­ści­cieli. Kazimi posta­wił bagaże na środku obło­żo­nego lustrami hallu. Stąd wcho­dziło się bez­po­śred­nio do salonu z jadal­nią, w któ­rej nie­ty­powo jak na afgań­skie domy usta­wiono stół i krze­sła. Pod ścia­nami stały prze­sad­nie zdo­bione skó­rzane meble, a z sufitu zwie­szał się orien­talny żyran­dol. Poza otwartą prze­strze­nią salonu w apar­ta­men­cie były jesz­cze trzy sypial­nie – dobry układ dla dużej rodziny. Jedną z izb zajęła Nazi wraz ze swoją córką Kameh. Asad zaś zamiesz­kał ze swoim o dwa lata star­szym bra­tem Mali­kiem. Naj­więk­szą sypial­nię na końcu kory­ta­rza zajęli Zahab i Isaad. Dom wyma­gał sporo pracy. Poroz­rzu­cane po pod­ło­dze sprzęty pokry­wał kurz, w kuchni cuch­nęło psu­ją­cym się jedze­niem. Zre­zy­gno­wana Zahab sia­dła na posza­rza­łej sofie.

– Jak się z tym wszyst­kim upo­ramy?… Jak długo tu zosta­niemy? – wes­tchnęła, zakry­wa­jąc dło­nią oczy.

W ich wspól­nym życiu poja­wiało się coraz wię­cej nie­wia­do­mych. Zahab tra­ciła poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, Isaad zaś popa­dał w stany depre­syjne spo­wo­do­wane bra­kiem spraw­czo­ści. W tra­dy­cyj­nej pasz­tuń­skiej rodzi­nie ojciec był głową domu. Miał prawo do wszyst­kiego, ale w zamian brał odpo­wie­dzial­ność za losy żon i dzieci. W tej kul­tu­rze męż­czy­zna tra­cił sza­cu­nek, jeśli jego rodzina popa­dała w tara­paty. Kazimi czuł się więc bez­silny, nie miał żad­nego wpływu na to, co miało stać się z jego bli­skimi. Uda­wał pew­nego sie­bie, by dodać sił żonie, ale gdzieś w otchłani duszy kulił się jak skrzyw­dzony chło­piec. Wypeł­niały go dwa naj­do­tkliw­sze dla męż­czy­zny dozna­nia: czuł się bez­bronny i bez­radny. Miał ochotę przy­tu­lić Zahab, pogła­skać jej policzki, instynkt jed­nak kazał mu chwy­tać się resz­tek sam­czej dumy. Roz­pacz­li­wie szu­kał pozo­rów pasz­tuń­skiej i męskiej pew­no­ści sie­bie – takiej, jaką znał z domu, w któ­rym się wycho­wy­wał, takiej, z jaką ojciec odno­sił się do jego matki.

Tego wie­czora tali­bo­wie nie zakłó­cali spo­koju krzą­ta­ją­cej się rodzi­nie. Zahab z synową sprzą­tały do pół­nocy, a potem wszy­scy uło­żyli się do snu. To nie była spo­kojna noc. Oboje roz­my­ślali o tym, co jesz­cze przy­nie­sie im los. Zza okna docho­dziły odgłosy pogrą­żo­nego w mroku mia­sta: pomruk agre­ga­tów, szum samo­cho­dów, spo­ra­dyczne odgłosy poje­dyn­czych strza­łów. Naj­więk­szą jed­nak zmorą dla pró­bu­ją­cej zasnąć pary była nie­pew­ność – nie mieli poję­cia, co spo­tka ich jutro, za tydzień, za mie­siąc, nie byli nawet pewni tego, czy za minutę nie wpadną do ich miesz­ka­nia bro­daci ochro­nia­rze. Do tego stanu Isaad i Zahab musieli przy­wyk­nąć – tylko w ten spo­sób mieli szansę oca­lić się przed sza­leń­stwem. Nie­pew­ność jest naj­bru­tal­niej­szym wię­zie­niem dla ludz­kiej god­no­ści – a oni byli na nią ska­zani.

Nad ranem, tuż po modłach ktoś zastu­kał do ich drzwi.

– Isaad! – krzyk­nął któ­ryś z tali­bów. – Za dzie­sięć minut ruszamy, zejdź na podwórko!

– Tak, zaraz scho­dzę.

Zahab schwy­ciła męża za ramię.

– Może cze­goś się dowiesz… uwa­żaj na sie­bie – wyszep­tała.

– Posta­ram się, posta­ram. Pil­nuj dzieci, niech się nie kręcą koło ochro­nia­rzy, nie dener­wuj­cie ich. Podobno mamy poje­chać do kwa­tery wywiadu, to nie­da­leko stąd. Mam nadzieję, że nie­długo wrócę. Może coś się wyja­śni.

– Niech Bóg ma cię w opiece, uwa­żaj – powtó­rzyła kobieta.

Na podwórku stał już samo­chód. Tym razem w podróż do mia­sta uda­wali się mocno sfa­ty­go­wa­nym land cru­ise­rem – dokład­nie takim, jakim Isaad zwykł jeź­dzić, kiedy słu­żył jesz­cze w armii rzą­do­wej. Od niej też pew­nie pocho­dziło auto, do któ­rego teraz wsia­dał w towa­rzy­stwie trzech tali­bów. Brama skrzyp­nęła i wyje­chali na pogrą­żoną w poran­nym letargu ulicę. W miarę zbli­ża­nia się do cen­trum wzma­gał się ruch. Po tym, jak upadł rząd, puł­kow­nik nie odwa­żył się odwie­dzać sto­licy. Ukry­wał się z rodziną na pro­win­cji, gdyż w mie­ście było bar­dzo nie­bez­piecz­nie. Na wsi zagra­żali mu tylko tali­bo­wie, w Kabulu zaś jego rodzina mogła paść ofiarą zwy­kłych ban­dy­tów, zło­dziei czy szu­ka­ją­cych ujścia dla fru­stra­cji mło­dych isla­mi­stów. Mia­sto było pełne zagro­żeń, zwłasz­cza dla dziew­cząt. Coraz czę­ściej docho­dziło do wymu­sza­nia mał­żeństw z nasto­lat­kami. Młode kobiety były sprze­da­wane, cza­sem pory­wane. Isaad nie zamie­rzał oddać wdowy po synu czy jej córki Kameh w ręce tali­bów. Tymcza­sem obser­wo­wał dyna­mikę ulicy. Sporo się zmie­niło – znik­nął wesoły zgiełk, zapach kebabu, poja­wiły się kobiety w bur­kach i sporo pro­pa­gan­do­wych murali. Więk­szość lokali usłu­go­wych świe­ciła pust­kami, a ich witryny zio­nęły potłu­czo­nym szkłem i strzę­pami zastę­pu­ją­cych szyby kar­to­no­wych płyt. Mało który biz­nes był w sta­nie prze­trwać infla­cję na pozio­mie czter­dzie­stu pro­cent. W stru­mie­niu war­czą­cych na sie­bie aut brnęło kilka pick-upów obsa­dzo­nych uzbro­jo­nymi bro­da­czami. Na skrzy­żo­wa­niach, ron­dach, skwe­rach – wszę­dzie było widać tali­bów. Było ich tu znacz­nie wię­cej niż w Kan­da­ha­rze, wyraź­nie zale­żało im na zdo­mi­no­wa­niu sto­licy. Ten widok nie zachę­cał do rewolty. Jadąc w stronę cen­trum, minęli plac Baraki – kie­dyś lśniły tu zło­tem budynki cen­trów han­dlo­wych, dziś te kon­struk­cje w niczym nie przy­po­mi­nały cza­sów swo­jej świet­no­ści. Obro­sły w kurz, ze ścian zwi­sały strzępy nie­dbale pozry­wa­nych rekla­mo­wych bil­l­bo­ar­dów. Isaad wie­dział, gdzie znaj­duje się sie­dziba wywiadu, i spo­dzie­wał się, że kie­rowca wybie­rze znaną mu trasę. Tali­bo­wie mieli jed­nak inny plan. Po prze­je­cha­niu kilku prze­cznic odbili w lewo, tak jakby chcieli wyje­chać poza Kabul. Zmie­rzali teraz w kie­runku pod­miej­skiej dziel­nicy, w któ­rej kie­dyś znaj­do­wała się aka­de­mia woj­skowa.

„Może tam?” – pomy­ślał Kazimi. „Może zmie­nili loka­li­za­cję? Prze­nie­śli kwa­terę wywiadu?”.

Tym­cza­sem auto pięło się w górę po coraz bar­dziej znisz­czo­nych uli­cach. Minęli ogro­dzone zabu­do­wa­nia uczelni i zmie­rzali dalej, w kie­runku ota­cza­ją­cych Kabul wzgórz. Stru­mie­nie błota try­skały spod mie­lą­cych nawierzch­nię opon. Puł­kow­nik zaczął się nie­po­koić.

„Dokąd mnie wiozą?” – roz­wa­żał gorącz­kowo. „Może chcą mnie zwy­czaj­nie odstrze­lić gdzieś w górach?”.

– Hej, bra­cie, daleko jesz­cze? Gdzie się wybie­ramy? – spy­tał w końcu naj­star­szego z tali­bów.

– Zaraz będziemy – odparł spo­koj­nym gło­sem ochro­niarz. – Tam, za zakrę­tem jest miej­sce, do któ­rego mie­li­śmy cię zawieźć, jesz­cze moment.

Auto pod­sko­czyło kilka razy na wybo­jach, po czym kie­rowca dodał nieco gazu, poko­nu­jąc tonący w brud­nym bajo­rze łuk. Dojeż­dżali do oto­czo­nych wyso­kim murem zabu­do­wań. Usta­wiony na wzgó­rzu kom­pleks przy­po­mi­nał nieco szkołę. To było coś dużego, obiekt, który ktoś budo­wał z inten­cją wypeł­nie­nia go sporą liczbą ludzi. Isaad ni­gdy tu nie był, kom­plet­nie nie znał oko­licy. Zapar­ko­wali na wysy­pa­nym żwi­rem placu. Obok stało jesz­cze kilka samo­cho­dów, w tym dwa pick-upy z uzbro­joną eskortą. Musiał tu prze­by­wać ktoś ważny. Z nie­na­tu­ral­nie czy­stej, opan­ce­rzo­nej toyoty wysia­dło dwóch męż­czyzn. Jeden z nich, wyraź­nie star­szy, miał na sobie śnież­no­białe pasz­tuń­skie ubra­nie i szarą kami­zelkę. Spod jego czar­nego tur­banu spły­wały ciemne, opró­szone siwi­zną włosy, które płyn­nie zamie­niały się w brodę. Towa­rzy­szył mu ktoś młod­szy, euro­pej­sko ubrany facet o śnia­dej twa­rzy.

– Isaad Kazimi, to ty… – ode­zwał się sta­rzec. – Sporo o tobie sły­sza­łem, chodź, zapra­szam. – Wska­zał ręką bla­szaną bramę, po czym skie­ro­wał się powol­nym kro­kiem w jej stronę.

Do wewnątrz pro­wa­dziły wycięte w meta­lo­wych wro­tach drzwi. Męż­czyźni zatrzy­mali się przed nimi na moment. Zgrzyt­nęły meta­lowe rygle, po czym ubrany w woj­skową kurtkę gospo­darz wpu­ścił ich do środka.

Na dzie­dzi­niec pro­wa­dził kil­ku­na­sto­me­trowy kory­tarz, w któ­rego wnę­trzu uno­sił się cuch­nący fetor ludz­kich feka­liów. Plac w cen­trum kom­pleksu pokry­wało błoto, z któ­rego gdzie­nie­gdzie prze­świ­ty­wały kawałki pokry­wa­ją­cej go kie­dyś bru­ko­wej kostki. Otwartą prze­strzeń ota­czały podo­kle­jane do wewnętrz­nej strony muru budynki. Pokaźne, par­te­rowe bloki przy­po­mi­nały nieco zabu­dowę kosza­rową. Na ich dachach uło­żono zwoje kol­cza­stego drutu na wypa­dek, gdyby ktoś chciał stąd uciec. Pod jed­nym z budyn­ków klę­czało kilku męż­czyzn. Isaad wraz z dwoma towa­rzy­szą­cymi mu męż­czyznami pod­szedł w ich kie­runku.

Było ich pię­ciu, wszy­scy mieli na sobie szare, sfa­ty­go­wane i wyraź­nie brudne ubra­nia. Kucali, opie­ra­jąc się o obdra­paną ścianę. Ich ogo­lone głowy wyda­wały się nie­na­tu­ral­nie duże w sto­sunku do wychu­dzo­nych ciał. Choć tem­pe­ra­tura nie była szcze­gól­nie niska, dwóch z nich trzę­sło się jakby z zimna. Nic nie mówili, tylko jeden z klę­czą­cych zebrał się na odwagę unie­sie­nia głowy w kie­runku trójki przy­by­szów. Miał prze­krwione, zapad­nięte oczy. Jego wysta­jące kości policz­kowe pokry­wał prze­rze­dzony stru­pami zarost. Kazimi nie miał już wąt­pli­wo­ści co do tego, gdzie się zna­lazł. Przy­wie­ziono go do ośrodka odosob­nie­nia dla nar­ko­ma­nów – w miej­scach takich jak to tali­bo­wie na swój spo­sób wal­czyli z plagą uza­leż­nień.

Dostęp­ność uży­wek i kata­stro­falne warunki życia spo­wo­do­wały, że opium i haszysz zbie­rały wśród Afgań­czy­ków krwawe żniwo. Każdy, kto mógł sobie na to pozwo­lić, sta­rał się uciec od tutej­szej rze­czy­wi­sto­ści. Dla wielu środki odu­rza­jące były na to jedyną szansą. W 2022 roku rząd kali­fatu ogło­sił więc cał­ko­wity zakaz pro­duk­cji i spo­ży­wa­nia nar­ko­ty­ków. Ten rady­kalny gest miał być kro­kiem w stronę zbu­do­wa­nia rela­cji ze spo­łecz­no­ścią mię­dzy­na­ro­dową. Euro­pej­czycy zda­wali sobie sprawę, że osiem­dzie­siąt pro­cent hero­iny na uli­cach ich miast pocho­dzi z Afga­ni­stanu, a efek­tywna eli­mi­na­cja tego źró­dła mogłaby mocno ogra­ni­czyć pro­blem nar­ko­ma­nii na Zacho­dzie. W zamian wła­dze emi­ratu ocze­ki­wały ofi­cjal­nego uzna­nia ich rządu… Isla­mi­ści zadbali więc o to, by ich „gest” został dostrze­żony. Tuż po wpro­wa­dze­niu zakazu w afgań­skich mia­stach zaczęto urzą­dzać obławy na nar­ko­ma­nów. Tali­bo­wie wyła­py­wali ich na ryn­kach, śmiet­ni­kach, pod mostami, wszę­dzie tam, gdzie bez­domny ćpun szu­kał jedze­nia lub dachu nad głową. Odwyk naj­czę­ściej zaczy­nano od pobi­cia zła­pa­nego nie­szczę­śnika. Wielu z nich nie prze­ży­wało tej próby i może nawet było to lep­sze wyj­ście, bo praw­dziwy kosz­mar zaczy­nał się dopiero za bramą ośrod­ków. Hero­ini­stów gro­ma­dzono w sta­rych kosza­rach lub szko­łach. W try­bie natych­mia­sto­wym odci­nano ich od uży­wek, nie poda­wano im leków ani środ­ków zastęp­czych. Wielu z osa­dzo­nych nie wytrzy­my­wało pierw­szych dób tej próby. Ci, któ­rym udało się prze­żyć, spę­dzali kolejne tygo­dnie na pry­czach wie­lo­oso­bo­wych sal, gdzie zma­gali się z jękami, feto­rem, wszami, gło­dem nar­ko­ty­ko­wym i cho­ro­bami, które ple­niły się tu rów­nie szybko jak insekty. Wyjść stąd mógł tylko ten, po kogo przy­je­chała rodzina lub osoba, która zde­cy­do­wała się wziąć za niego odpo­wie­dzial­ność. Zatem jeśli nie zawi­tał tu ojciec, brat, wujek, przy­ja­ciel czy kto­kol­wiek, kto jesz­cze w cie­bie wie­rzył, byłeś ska­zany na życie w wypeł­nio­nym obłę­dem bagnie. Kazimi sły­szał o tych miej­scach, nazy­wano je nie­ofi­cjal­nie obo­zami śmierci dla nar­ko­ma­nów. Tali­bo­wie wyko­rzy­sty­wali też tego typu ośrodki do znę­ca­nia się nad ludźmi, któ­rych chcieli do cze­goś zmu­sić lub za coś uka­rać. Nikt nie pro­wa­dził tu żad­nych badań, sta­ty­styk, reje­strów czy wery­fi­ka­cji. Nad ośrod­kami nie spra­wo­wał wła­dzy żaden organ medyczny. Nic nie stało więc na prze­szko­dzie, aby przy­wieźć tu cał­kiem zdro­wego faceta po to, by go nieco zmięk­czyć, dając mu moż­li­wość spę­dze­nia kilku tygo­dni na jed­nej z zawszo­nych prycz. Isaad miał świa­do­mość tych prak­tyk, jego nie­po­kój się­gnął więc zenitu.

Tym­cza­sem towa­rzy­szący im młod­szy męż­czy­zna uchy­lił drzwi do jed­nego z bara­ków. Wewnątrz, wzdłuż ścian, usta­wiono kil­ka­na­ście kosza­ro­wych łóżek. Na nie­któ­rych z nich pod sza­rymi kocami leżeli ludzie. Kilku męż­czyzn sie­działo sku­lo­nych przy swo­ich pry­czach. Z rogu pomiesz­cze­nia dobie­gał jęk, na pod­ło­dze klę­czał oparty głową o ścianę młody męż­czy­zna. Był skrę­po­wany kafta­nem bez­pie­czeń­stwa. Tuż obok niego na krze­śle sie­dział bar­czy­sty bro­dacz. Uniósł się na widok trójki gości.

– To Sza­bir – przed­sta­wił go sta­rzec. – Dba o nich. Sam kie­dyś potrze­bo­wał takiego lecze­nia, pomo­gli­śmy mu wtedy, a teraz pra­cuje z innymi.

Męż­czyźni odda­lili się, pozo­sta­wia­jąc Isa­ada w progu cuch­ną­cego baraku. Usie­dli na ławce. Przez chwilę o czymś dys­ku­to­wali, sporo gesty­ku­lu­jąc. Po kilku minu­tach Sza­bir odszedł w stronę kranu, który ster­czał z ziemi przy ścia­nie jed­nego z budyn­ków. Sta­rzec kiw­nął ręką w stronę Isa­ada, wska­zu­jąc miej­sce na ławce.

– Popatrz, Isaad, hero­ina… – powie­dział, kiedy sie­dzieli obok sie­bie. – Ten pie­kielny wyna­la­zek spro­wa­dził na dno wielu dobrych muzuł­ma­nów, spójrz na nich. Z pomocą boską sta­ramy się ich z tego wyrwać. Allah nie chce dla nas nar­ko­ty­ków. Allah nie chce, żeby­śmy mieli z nimi cokol­wiek wspól­nego. Wiem, że ty jesteś inny i rozu­miesz, o czym mówię. Nar­ko­tyki to zło, dia­beł pod­rzu­cił je, by nas pogrą­żyć, odda­lić od pro­roka. Nar­ko­tyki to śmierć wiary, one cuchną nie­wier­nymi, nie chcemy ich tu…

Mówiąc to, sta­rzec chwy­cił Isa­ada za dłoń. Taki gest w kul­tu­rze Pasz­tu­nów oka­zy­wali sobie męż­czyźni, któ­rzy nawza­jem wyjąt­kowo się sza­no­wali.

– Jed­nak, drogi przy­ja­cielu – kon­ty­nu­ował – Allah też chce, żeby­śmy mieli kon­trolę nad kali­fa­tem, a tego, jak sam dobrze wiesz, nie osią­gniemy bez śmi­głow­ców. Bez nich nie dali rady Sowieci, gdyby nie one, nie pano­szy­liby się tu Ame­ry­ka­nie. Potrze­bu­jemy spraw­nych maszyn, Isaad. Maga­zyny są jesz­cze pełne czę­ści, ale musimy kupić fachow­ców. Nie mamy dola­rów, za to mamy hero­inę, dużo hero­iny, któ­rej Allah dla nas nie chce. Chcą jej inni, synu, chcą jej tak bar­dzo, że w zamian za nią zro­bią dla nas wszystko. Ame­ryka ma dolary, Putin gaz, Ara­bo­wie ropę, my mamy hero­inę. To prze­kleń­stwo i szansa zara­zem. Dia­beł pod­rzu­cił nam biały pro­szek w wie­rze, że nas znisz­czy, ale Allah dał nam mądrość i dzięki niej zdo­bę­dziemy to, czego nam potrzeba. Niech te pie­kielne sub­stan­cje wypa­lają nie­wier­nych, a nam Allah niech bło­go­sławi w świę­tej woj­nie o kali­fat.

Isaad nie śmiał prze­ry­wać. Sta­rzec wodził wzro­kiem po ota­cza­ją­cych ośro­dek wznie­sie­niach. Spra­wiał wra­że­nie nie­obec­nego, lecz mówił bar­dzo pew­nie i świa­do­mie. Zro­bił długą pauzę, po czym wciąż trzy­ma­jąc Isa­ada za dłoń, dodał:

– Widzisz, moja rodzina wie to naj­le­piej. Od zawsze sia­li­śmy mak, przez całe dekady pro­du­ko­wa­li­śmy białe złoto, które potem zamie­nia­li­śmy na dolary. Wspie­ra­łem dżi­had, poma­ga­łem bojow­ni­kom w ich walce z nie­wier­nymi. Cała nasza rodzina pra­co­wała na ich suk­ces, wszy­scy pra­gnę­li­śmy, żeby prawda gło­szona przez Pro­roka zwy­cię­żyła. Czy byli­by­śmy w sta­nie osią­gnąć to ina­czej? Psze­nicą, którą dawali nam w zamian Sowieci czy Ame­ry­ka­nie? Widzisz, kiedy byłem jesz­cze far­me­rem, pró­bo­wa­łem to zro­bić. Prawda jest taka, że nic tak nie rośnie na naszej ziemi jak mak, a psze­nica?… Jak już udało się ją wyho­do­wać, trzeba było ją sprze­dać za marne pięt­na­ście pro­cent ceny opium. Tak nie­wierni chcieli zro­bić nie­wol­ni­ków z nas i z naszej ziemi.

Na moment zapa­dła cisza. Sta­rzec zro­bił kilka głę­bo­kich wde­chów, opusz­cza­jąc przy tym powieki. Odwró­cił się w stronę puł­kow­nika i patrząc mu w oczy, dodał:

– Widzisz, Isaad, wszyst­kim, któ­rzy najeż­dżali nasz kraj, zale­żało wyłącz­nie na tym, żeby­śmy nie zde­chli z głodu, bo potrze­bo­wali naszych rąk do pracy. Allah dał nam odwagę, wiarę i wiel­kie serca. Nie dał nam dola­rów, synu, ale dał nam zie­mię, która pro­du­kuje białe złoto. Spę­dzi­łem sie­dem­na­ście lat w ame­ry­kań­skim wię­zie­niu. Mia­łem dużo czasu na modli­twę i prze­my­śle­nia. Nie ma dla nas innej drogi, opium jest haram, ale w świę­tej woj­nie z krzy­żow­cami nie ma dla nas innej szansy. Dżi­had wymaga poświę­ceń, a dla nas poświę­ce­niem będzie świa­dome życie w grze­chu. Nasza zie­mia znów zakwit­nie, Isaad, zdo­bę­dziemy dolary, nasze rodziny znów będą miały co jeść, a rząd emi­ratu z pomocą Allaha popro­wa­dzi ten kraj ku lep­szej przy­szło­ści.

– Mam w sercu wiarę – prze­rwał nie­śmiało Kazimi – i ufam nauce Pro­roka, ale powiedz mi, bra­cie, dla­czego mnie tu przy­wio­złeś? Czego ode mnie chce­cie?

– Znaj­dziesz Sier­gieja, synu, a potem wszystko poto­czy się po myśli Pro­roka. To Wadi Shah­rukh – powie­dział, wska­zu­jąc na sie­dzą­cego obok towa­rzy­sza. – Nie mia­łeś go dotąd oka­zji poznać, ale on zna już cie­bie. Wadi wszystko ci wytłu­ma­czy, będzie­cie razem słu­żyć Alla­howi. Jeste­ście od dziś braćmi połą­czo­nymi w świę­tej woj­nie, dla kali­fatu.

Sta­rzec uniósł się z ławki i dotknął dłońmi głów sie­dzą­cych na niej męż­czyzn.

– Macie szansę zro­bić wiele dobrego, będziemy z was dumni, jestem pewien. Wadi, wró­cisz z Isa­adem do kwa­tery, zacznij­cie pra­co­wać, od dziś, od zaraz. Wiesz, co masz robić.

Zro­bił jesz­cze kilka kro­ków w stronę bramy, po czym obró­cił się, doda­jąc:

– Rodzina, Isaad. Nie martw się o nich. Są bez­pieczni, ale pamię­taj, wycho­wuj wnuki tak, żeby nie musiały tra­fić do miej­sca takiego jak to. Jest tu wielu mło­dych, ich rodzice nie żyli zgod­nie z nauką Pro­roka. Jest tu też wielu ojców nie­szczę­śli­wych rodzin. Bądź mądry, Isaad, wybie­raj mądrze, bo tra­fić tu bar­dzo łatwo, a wyjść – o wiele trud­niej.

Męż­czy­zna zatrzy­mał się jesz­cze na moment, żegna­jąc się z Sza­bi­rem, po czym skrzyp­nęły meta­lowe drzwi. Kazimi i Shah­rukh sie­dzieli kilka minut w mil­cze­niu.

– Mam na imię Wadi – ode­zwał się w końcu nowy zna­jomy Isa­ada.

– To już wiem.

– A wiesz, z kim wła­śnie roz­ma­wia­łeś? Masz poję­cie, kto to był?

– Nie mam, może mnie oświe­cisz?

Shah­rukh pokrę­cił głową i gło­śno się roze­śmiał.

– Naprawdę się nie orien­tu­jesz?

– Naprawdę – odparł Isaad, pod­no­sząc się z ławki.

– Baszir Noorzai. Roz­ma­wia­łeś z samym Baszi­rem – oświad­czył Shah­rukh.

Czyli to on. Jedna z bar­dziej zna­nych postaci nar­ko­ty­ko­wego biz­nesu. Baszir i jego rodzina od dekad kon­tro­lo­wali pro­duk­cję opium i hero­iny w połu­dniowo-zachod­nim Afga­ni­sta­nie. Z uwagi na skalę swo­ich dzia­łań Noorzai zyskał przy­do­mek „afgań­skiego Pabla Esco­bara”, a jego nazwi­sko wid­niało na liście osób najbar­dziej poszu­ki­wa­nych przez ame­ry­kań­ską agen­cję do walki z nar­ko­ty­kami. Przed 2001 rokiem był pro­mi­nentną posta­cią, jego wpływy się­gały daleko poza Kan­da­har. Przy­wódca tali­bów Mułła Omar po ucieczce z mia­sta mia­no­wał go namiest­ni­kiem pro­win­cji. Biz­nes rodziny Noorza­iów roz­wi­jał się bar­dzo dyna­micz­nie. Na pew­nym eta­pie jed­nak „afgań­ski Pablo” rze­komo roz­po­czął współ­pracę z Ame­ry­ka­nami. W 2005 roku agenci Drug Enfor­ce­ment Agency zachę­cili go do zło­że­nia wizyty w Sta­nach. For­tel zadzia­łał, Afgań­czyk wyru­szył w podróż za ocean i tuż po lądo­wa­niu w Nowym Jorku został aresz­to­wany. Wsku­tek trwa­ją­cego kilka lat pro­cesu Baszira ska­zano na doży­wo­cie. Pro­ku­ra­tor udo­wod­nił mu próbę prze­my­ce­nia na teren Sta­nów Zjed­no­czo­nych nar­ko­ty­ków o war­to­ści ponad pięć­dzie­się­ciu milio­nów dola­rów. Rodzina kon­ty­nu­owała jed­nak zaan­ga­żo­wa­nie w nar­ko­biz­nes. Nie zapo­mnieli też o nim tali­bo­wie. Kil­ka­krot­nie upo­mi­nano się o jego uwol­nie­nie w ramach wymiany zakład­ni­ków. W rezul­ta­cie tych sta­rań we wrze­śniu 2022 roku Baszir powró­cił do Kabulu. Dzięki budzą­cej kon­tro­wer­sje wymia­nie do Sta­nów ode­słano prze­trzy­my­wa­nego przez tali­bów ame­ry­kań­skiego inży­niera Marka Fre­richsa. Pomimo upływu lat rodzina Noorza­iów i sam nar­ko­ty­kowy baron nie utra­cili swo­ich wpły­wów. W sto­licy Afga­ni­stanu Baszira witały tłumy dostoj­ni­ków. Krótko po powro­cie stał się ponow­nie jedną z najbar­dziej liczą­cych się w Kabulu osób. Tali­bo­wie zaofe­ro­wali mu kilka urzę­dów, jed­nak Baszir zde­cy­do­wał się pozo­stać w cie­niu, sku­pia­jąc w swo­ich rękach nie­for­malną wła­dzę. Po pod­ję­ciu przez rząd emi­ratu decy­zji o odej­ściu od poli­tyki anty­nar­ko­ty­ko­wej pre­stiż Baszira wzrósł. Rodzina Noorza­iów znów stała się klu­czo­wym ogni­wem łań­cu­cha, któ­rym wycią­gano Afga­ni­stan z eko­no­micz­nej zapa­ści.

Tym­cza­sem Shah­rukh i Kazimi wciąż sie­dzieli na odra­pa­nej ławce.

– Teraz koja­rzę – mruk­nął Isaad. – Oglą­da­łem rela­cje z jego powrotu. Ni­gdy bym nie pomy­ślał, że kie­dyś poznam tego czło­wieka oso­bi­ście. Ale dla­czego ja? Czego ode mnie chce­cie? – spy­tał, spo­glą­da­jąc na Wadiego.

– Wszystko ci wyja­śnię – odparł Shah­rukh i wstał z ławki. – Ale nie tutaj. Chodź, poje­dziemy do miej­sca, w któ­rym będziemy mogli swo­bod­nie roz­ma­wiać.

SZCZECIN, POLSKA, maj 2024 roku

Na bru­natne niebo wpeł­zał świt. Powie­trze wciąż jesz­cze pach­niało desz­czem, który prze­stał padać godzinę temu. Chłód mie­szał się z wil­go­cią i smro­dem napły­wa­ją­cym z zaśmie­co­nego basenu por­to­wego. Ta część mia­sta despe­racko potrze­bo­wała remon­tów, los jed­nak zda­wał się zapo­mi­nać o opusz­czo­nych stocz­nio­wych slum­sach. W ukry­tym pomię­dzy sta­rymi bla­sza­kami oplu sie­działo dwóch męż­czyzn. Oskar i Artur od kilku godzin obser­wo­wali zie­jący pustką okien kil­ku­pię­trowy budy­nek. Zbu­do­wany ponad sto lat temu spi­chlerz mógłby zapewne sta­no­wić pole do popisu dla archi­tek­tów pro­jek­tu­ją­cych współ­cze­sne lofty. Tym­cza­sem jedy­nymi gośćmi ogro­dzo­nego powy­gi­naną bla­chą bloku byli wszy­scy ci, któ­rzy nie życzyli sobie kon­taktu ze stró­żami prawa. W labi­ryn­tach poma­za­nych far­bami kory­ta­rzy koczo­wali nar­ko­mani, zło­dzieje, bez­domni alko­ho­licy, dile­rzy uży­wek, mało­letni ucie­ki­nie­rzy z domów i roz­ma­ite inne postaci, dla któ­rych mia­sto nie było gościnną przy­sta­nią. Spi­chlerz sta­no­wił ośro­dek wyjąt­ko­wej komuny. Wbrew pozo­rom pano­wał tu spo­kój – jak to było moż­liwe? Tego nie wie­dział nikt. Być może z tego rów­nież powodu nie docie­rali tu zbyt czę­sto poli­cjanci. Nie zawa­dza­jąc nikomu, cały prze­krój wyrzut­ków koczo­wał w swoim wła­snym świe­cie. Nie było powodu, by ten korzystny ład burzyć.

– Dla­czego on z nami po pro­stu nie wej­dzie? – zapy­tał Oskar.

– Słu­chaj – mruk­nął Artur, nie odry­wa­jąc oczu od lor­netki. – Płacę face­towi już ponad pół roku, robi swoje. Znam wszyst­kich zna­jo­mych mojej córki, wiem, z kim się zadaje, kto jej sprze­daje towar, z kim i gdzie ćpa. Nie­stety ten gość może mi się jesz­cze przy­dać, więc nie chcę go dema­sko­wać. To jest nasz intel, rozu­miesz? Jak bra­łeś w Afga­ni­sta­nie infor­ma­to­rów na ope­ra­cje, to poka­zy­wa­łeś ich komuś?

– Jasne, że nie… – sko­men­to­wał Oskar i cmok­nął z nie­za­do­wo­le­nia. – Mam tylko nadzieję, że facet nie pakuje nas w jakieś gówno. Spójrz jesz­cze raz na ten plan.

Męż­czy­zna roz­pro­sto­wał dło­nią trzy­many na kola­nach arkusz papieru.

– Tu jest w cho­lerę pomiesz­czeń, wpa­damy pół­noc­nym wej­ściem, potem schody w górę, długi kory­tarz, trze­cie lub czwarte pomiesz­cze­nie po pra­wej. Mam, kurwa, nadzieję, że ją szybko znaj­dziemy i nie naro­bimy przy tym hałasu. To musi się odbyć cicho i sku­tecz­nie, ina­czej… A zresztą, co ja pier­dolę, w końcu sam wiesz naj­le­piej.

– Jest wpół do czwar­tej – prze­rwał Artur. – Raczej już odle­cieli, to ćpuny, oni śpią. Od godziny żad­nego ruchu, powinno być dobrze. Chwy­tamy młodą i spa­damy. Mam nadzieję, że tu jest… Cicho i sku­tecz­nie – mruk­nął i przy­kleił znów oczy do szkieł lor­netki.

Męż­czyźni z opla znali się od ponad dwu­dzie­stu lat. Los dał im szansę zbu­do­wa­nia przy­jaźni pod­czas nie­ła­twej służby w Afga­ni­sta­nie. Nie zmar­no­wali tego. Sta­no­wili nie­zwy­kle zgrany duet, wie­dzieli o sobie wszystko. Łączyła ich męska przy­jaźń, któ­rej we współ­cze­snym świe­cie było coraz mniej. Kilka lat temu obaj ode­szli z armii. Trzeba było „dać szansę mło­dzieży”, jak zwy­kli mawiać, tłu­ma­cząc swoje decy­zje. Artur od kilku lat bory­kał się z pro­ble­mami, któ­rych dostar­czała mu się­ga­jąca po nar­ko­tyki córka. Dobru­sia zaczęła przy­godę z używ­kami jesz­cze w pod­sta­wówce. Wpierw nie­win­nie popa­lała trawkę. Odre­ago­wy­wała nie­obec­ność ojca, alko­ho­lizm matki, potem ich roz­wód. Odwyk, który odbyła za namową rodzi­ców, nie­stety nie­wiele pomógł. Nade­szła kolejna już wio­sna, pod­czas któ­rej ucie­kła z domu na kil­ku­dniowe nar­ko­ty­kowo-alko­ho­lowe tournée. Artur w despe­ra­cji zatrud­nił pry­wat­nego detek­tywa, dzięki któ­remu kon­tro­lo­wał, co działo się z córką. Od kilku dni balo­wała po całym Szcze­ci­nie, a teraz, gdy w końcu osia­dła z bandą ćpu­nów w spi­chle­rzu, poja­wiła się szansa, by ją odzy­skać.

– Słu­chaj, bar­dzo cię pro­szę – powie­dział Oskar, kła­dąc rękę na ster­czą­cym z kabury przy­ja­ciela glocku. – Nie pakuj nas w kło­poty. Pięść, gaz, strze­lamy, tylko jeśli nie będzie wyj­ścia. Cokol­wiek tam zasta­niemy, jesz­cze raz: nie pakuj nas w kło­poty.

Cicho przy­mknęli samo­cho­dowe drzwi, po czym ruszyli chył­kiem w kie­runku spi­chle­rza. Odru­chowo zwięk­szyli dystans pomię­dzy sobą. Ode­zwały się stare nawyki żoł­nie­rzy pie­choty – robili to setki razy pod­czas szko­leń i ope­ra­cji. Roz­pro­szo­nej grupy nie można było powa­lić jedną serią. Co prawda nie zano­siło się na to, by ktoś tu miał do nich strze­lać, ale pew­nych przy­zwy­cza­jeń trudno się pozbyć. Wśli­zgnęli się na teren pose­sji przez dziurę w bla­sza­nym pło­cie. Wokół pano­wała cisza i pół­mrok roz­pra­szany świa­tłem budzą­cego się świtu. Bie­gnąc wzdłuż zaro­śnię­tego pokrzy­wami chod­nika, dotarli do pół­noc­nego wej­ścia. Na moment przy­klę­kli obok murku, który kie­dyś był czę­ścią balu­strady oka­la­ją­cej ganek przed wej­ściem do budynku. Spoj­rzeli na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo, Oskar wycią­gnął przed sie­bie dłoń z kciu­kiem unie­sio­nym w górę, a Artur odwdzię­czył się tym samym. Po minię­ciu wyrwa­nej z zawia­sów kraty zanu­rzyli się w ciem­no­ści kory­ta­rza. Powie­trze cuch­nęło moczem i wil­got­nym tyn­kiem. Po chwili wzrok przy­wyk­nął do braku świa­tła. Przy­spie­szyli kroku, poru­sza­jąc się w kie­runku maja­czą­cych w oddali scho­dów. Par­ter spi­chle­rza wyda­wał się kom­plet­nie pusty. Nie było tu nikogo, a sądząc po wypeł­nia­ją­cym to miej­sce feto­rze, kory­tarz mógł słu­żyć miesz­kań­com za toa­letę. Na pierw­sze pię­tro pro­wa­dziły pozba­wione porę­czy schody. Teraz nale­żało wzmóc czuj­ność. Artur ruszył w górę pierw­szy. Kory­tarz od klatki scho­do­wej oddzie­lały odra­pane drzwi.

– Tego, kurwa, nie było w pla­nie – szep­nął Oskar i wska­zał na cięż­kie wrota.

– Ubez­pie­czaj mnie, zaj­rzę do środka – mruk­nął Artur, klę­ka­jąc przy futry­nie.

Ostroż­nie uchy­lił wiszące na jed­nym zawia­sie skrzy­dło. Wewnątrz kory­ta­rza było już nieco sza­ra­wego świa­tła. Posadzkę pokry­wały śmieci. Przy obma­lo­wa­nej spre­jami ścia­nie stał zabru­dzony fotel samo­cho­dowy i skrzynka, która zapewne słu­żyła za sto­lik. Dalej maja­czyły dwie sterty cze­goś, co wyglą­dało na stare koce – to mogli być śpiący ludzie. Oskar przy­trzy­mał drzwi, przez które obaj wci­snęli się do środka. Ruszyli chył­kiem przy jed­nej ze ścian. Prze­miesz­czali się w stronę pokoi wska­za­nych przez detek­tywa. W pew­nej chwili pod butem Artura zachrzę­ściło potłu­czone szkło – zamarli w bez­ru­chu. Coś poru­szyło się w ster­cie leżą­cych pod ścianą koców. Z sza­ro­ści brud­nych tka­nin wyło­nił się jasny kształt – łaciaty pies wiel­ko­ści beagle’a. Naj­pierw cicho wark­nął, a potem pod­szedł w ich stronę, badaw­czo węsząc. Oskar powoli wycią­gnął do niego rękę. Było jasne, że nie ruszą dalej bez uło­że­nia rela­cji z łacia­tym stró­żem. Pies zro­bił kilka kro­ków w przód i czuj­nie pod­szedł do pozo­sta­ją­cych w bez­ru­chu męż­czyzn. Stali tak, patrząc na sie­bie przez kil­ka­na­ście sekund. Tuż potem roz­le­gło się gło­śne szcze­ka­nie. Wysoki ton wypeł­nił kory­tarz, odbi­ja­jąc się echem od pustych ścian. Szansa na zro­bie­nie roboty cicho wła­śnie wymknęła im się z rąk. Wciąż jesz­cze jed­nak można było zadbać o sku­tecz­ność.

– Kap­sel! Kurwa, co się dzieje? – krzyk­nął zachryp­nię­tym gło­sem pod­no­szący się z mate­raca męż­czy­zna. Po chwili snop z latarki oświe­tlił Oskara.

– Za czym węszy­cie?! Coście, kurwa, za jedni?! – wrzesz­czał ktoś inny.

Pro­mień świa­tła zachwiał się, potem upadł na zie­mię i zgasł, a rów­no­cze­śnie z głębi kory­ta­rza dobiegł gru­chot łama­nego drewna. To Artur powa­lił chry­pią­cego posia­da­cza latarki.

– Wcho­dzę! – krzyk­nął do Oskara. – Zabez­piecz tył!

Obaj dopa­dli do futryny pomiesz­cze­nia, w któ­rym mogła znaj­do­wać się Dobru­sia. Artur wbiegł do środka, a jego part­ner pozo­stał przy wej­ściu, roz­glą­da­jąc się po wypeł­nio­nym wciąż szcze­ka­niem psa kory­ta­rzu. Nie wyglą­dało to dobrze. W spi­chle­rzu prędko pod­niósł się raban.

– Psy! Węszą tu! – wrzesz­czeli budzący się miesz­kańcy meliny.

Na szczę­ście nie było jesz­cze jasno i przy­naj­mniej na razie dwaj przy­ja­ciele robili swoje, korzy­sta­jąc z zamie­sza­nia. Oskar trzy­mał w ręku gra­nat dymny, który miał wyrzu­cić na kory­tarz, gdy tylko Artur odnaj­dzie Dobru­się. Taki wła­śnie był plan B – dzia­ła­nie na wypa­dek utraty zasko­cze­nia. Panika wywo­łana symu­la­cją pożaru miała umoż­li­wić całej trójce ucieczkę z budynku. Naj­pierw jed­nak nale­żało zna­leźć dziew­czynę.

Artur prze­szu­ki­wał meto­dycz­nie całe pomiesz­cze­nie. Kom­pleks sta­no­wiły trzy izby, w pierw­szej nikogo nie było, na pod­ło­dze sze­le­ściły śmieci i potłu­czone butelki. W dru­gim, więk­szym pokoju na podar­tym mate­racu leżały trzy osoby. Z całą trójką nie było kon­taktu – musieli mocno zaćpać ubie­głej nocy.

– Czego tu chce­cie, skur­wy­syny?! – wrza­snęła, wpa­da­jąc na niego, pół­naga kobieta.

Chwy­ciła go mocno za rękaw, uno­sząc w dru­giej dłoni nóż kuchenny. Żoł­nierz odru­chowo zła­pał napast­niczkę za nad­gar­stek, oboje upa­dli na zie­mię. Udało mu się prze­chwy­cić nóż, ona jed­nak wciąż wcze­piała mu się w plecy i wyda­wała z sie­bie prze­raź­liwe krzyki. Artur odrzu­cił nóż w stronę okna, a napast­niczka w amoku dra­pała i gry­zła jego kark. Po chwili sza­mo­ta­niny udało mu się się­gnąć do kie­szeni, w któ­rej trzy­mał pojem­nik z gazem pie­przo­wym. Zakry­wa­jąc twarz, roz­py­lił sprej w kie­runku agre­sorki. Odsko­czyła z krzy­kiem w kąt, po czym scho­wała głowę mię­dzy ramio­nami. Gaz ma jed­nak to do sie­bie, że użyty w pomiesz­cze­niu roz­nosi się bar­dzo szybko – nawet jeśli okna nie mają szyb. Artur, kasz­ląc i trąc łza­wiące oczy, ruszył ku cze­muś, co przy­po­mi­nało starą kanapę. Z oko­lic kory­ta­rza dobiegł go nie­po­ko­jący łomot i krzyki.

– Oskar, w porządku?! – krzyk­nął do przy­ja­ciela.

– Tak, ale spiesz się!

Zerwał koc przy­kry­wa­jący uło­żony na kana­pie spory kształt. Spod sterty brud­nych podu­szek uka­zała się twarz męż­czy­zny, potem jego dłoń mocno pochwy­ciła wete­rana za krtań. Bez namy­słu ude­rzył napast­nika w szczękę. Cały czas w ręku miał pojem­nik ze spre­jem – trza­snął prze­ciw­nika jesz­cze kilka razy meta­lo­wym den­kiem. Uścisk na krtani zelżał, a napast­nik zasło­nił twarz, chro­niąc się przed kolej­nymi cio­sami.

– Nie ruszaj się, bo cię zatłukę – syk­nął Artur, prze­szu­ku­jąc po omacku łóżko.

Pod ścianą, zawi­nięta w podarty śpi­wór leżała Dobru­sia. Jej ciało było wiot­kie, a mię­śnie nie reago­wały na bodźce. Odru­chowo spraw­dził jej tętno: serce cały czas pom­po­wało krew, więc była szansa na to, że po pro­stu dużo zażyła.

– Chodź, kocha­nie, zabie­ram cię stąd. To ja, tata, jedziemy do domu – szep­nął, dźwi­ga­jąc owi­niętą w śpi­wór dziew­czynę. Prze­rzu­cił jej szczu­płe ciało przez ramię, tak by mieć jedną rękę wolną. Wycią­gnął z kabury pisto­let, po czym oznaj­mił: – Koniec pier­do­le­nia, skur­wy­syny. Ruszamy! Oskar! Odpa­laj, ruszamy!

Wśród wrza­sków i łomotu usły­szał cha­rak­te­ry­styczne klik­nię­cie, a potem syk deto­no­wa­nego gra­natu dym­nego. Zanim dopadł do drzwi, na kory­ta­rzu nie było już zupeł­nie nic widać. Poczuł klep­nię­cie dłoni na swo­ich ple­cach.

– To ja! Czy­sto, ruszamy! – krzyk­nął Oskar.

Kory­tarz wypeł­niały krzyki i kaszel bie­ga­ją­cych w panice miesz­kań­ców spi­chle­rza. Ruszyli przy ścia­nie do wyj­ścia. Bie­gli pochy­leni, by zła­pać nieco powie­trza w prze­strzeni wol­nej od dymu. Przy drzwiach rzu­cił się na nich z beł­ko­tem krótko ostrzy­żony facet. Oskar powa­lił go cel­nym cio­sem – ści­skał w ręku meta­lowy kastet, to zawsze dzia­łało. Zbie­gli po wol­nych od dymu scho­dach, na zewnątrz obaj łykali powie­trze tak, jakby wła­śnie wypły­nęli na powierzch­nię po głę­bo­kim nur­ko­wa­niu. Prze­cho­dząc przez dziurę w pło­cie, ostroż­nie podali sobie Dobru­się. Z okien spi­chle­rza uno­sił się dym i choć w jego kłę­bach nikomu nic nie mogło się stać, wszystko wyglą­dało jak poważny pożar. Bio­rąc pod uwagę stan budynku, tego typu zda­rze­nie było cał­kiem real­nym sce­na­riu­szem. Kiedy prze­bie­gali przez ulicę, ze spi­chle­rza zaczęli się wydo­sta­wać pierwsi spa­ni­ko­wani loka­to­rzy. Nikt nie wie­dział, co wła­ści­wie się dzieje, nikt też nie zwra­cał szcze­gól­nej uwagi na dwóch męż­czyzn z kolo­ro­wym pakun­kiem. Dopa­dli do samo­chodu. Oskar wsko­czył za kie­row­nicę. Artur wrzu­cił bez­władną córkę na tylne sie­dze­nie, po czym sam usiadł przy niej.

– Dobra, stary, spier­da­lamy stąd! – rzu­cił Oskar, patrząc w lusterko. – Co z nią? W porządku?

– Nie wiem, co ćpała, jest zaspana, ale mam nadzieję, że doj­dzie do sie­bie. Będzie dobrze, naj­waż­niej­sze, że jest z nami. Może i lepiej, że tego wszyst­kiego nie widziała.

– Może tak – odparł Oskar.

Jadąc w stronę cen­trum, mijali wozy stra­żac­kie i karetki mknące w stronę spi­chle­rza. Ktoś musiał powia­do­mić służby i raczej nie był to nikt z miesz­kań­ców tego przy­bytku. Koła samo­chodu huczały na mokrym bruku. Choć było już widno, mia­sto nie budziło się jesz­cze do życia. Artur odsu­nął deli­kat­nie zamek śpi­wora, Dobru­sia miała na sobie zabru­dzoną wymio­ci­nami koszulkę, a jej poskle­jane rude pukle wciąż wyda­wały mu się naj­pięk­niej­szymi wło­sami świata. Prze­tarł córce czoło wil­gotną chu­s­teczką, pod głowę wło­żył kurtkę. Oddy­chała mia­rowo, a jej blade ciało pozo­sta­wało zwiot­czałe i miej­scami sine. Obej­rzał jej dło­nie i ręce – nie miała śla­dów nakłuć. Dobrusi zda­rzało się wcze­śniej palić hero­inę, tak zapewne było i tym razem.

– Co z nią? – spy­tał Oskar. – Jesteś pewien, że nie powin­ni­śmy jechać pro­sto do szpi­tala?

– Póki co jest dobrze – odparł Artur. – Znam ten stan. Jesz­cze kilka godzin będzie spać. Musimy gnać na War­szawę. Powinna się zna­leźć w swoim ośrodku, u swo­jego leka­rza. Zna tych ludzi, ufa im, nie mogę jej teraz fun­do­wać stresu nowego miej­sca. Może tym razem nie uciek­nie…

Po godzi­nie jazdy zatrzy­mali się na leśnym par­kingu. Teraz dopiero Artur zauwa­żył roz­ciętą skórę na ręku Oskara.

– Co się stało? Daj, zawi­niemy to – powie­dział, wycią­ga­jąc z bagaż­nika apteczkę.

Przy­sie­dli na masce, paląc papie­rosy. Oskar prze­cie­rał ranę chu­s­teczką, gdy Artur przy­go­to­wy­wał opa­tru­nek.

– Nie­zła zadyma, nie­zła – mówił Oskar z papie­ro­sem w zębach. – Dawno nie zro­bi­li­śmy takiego zamie­sza­nia. Ten facet na kory­ta­rzu rzu­cił się na mnie z krze­słem, coś tam wysta­wało, chyba śruba. Zasła­nia­łem się ręką, ale to nic, chyba obej­dzie się bez szy­cia.

Obaj cuch­nęli dymem i mieli na sobie porwane ubra­nia. Sza­mo­ta­nina w spi­chle­rzu pozo­sta­wiła ślady. Z bagaż­nika wycią­gnęli torbę, w któ­rej wieźli rze­czy na zmianę. Podartą odzież zawi­nęli szczel­nie w foliowe worki, a pakunki wci­snęli pod koło zapa­sowe. Po chwili prze­rwy wró­cili do auta, Dobru­sia wciąż spała. Artur spraw­dził jej puls – był mia­rowy, choć led­wie wyczu­walny.

Przed War­szawą zje­chali z głów­nej trasy. Byli już nie­da­leko ośrodka. Dobru­sia mówiła coś przez sen, od czasu do czasu spra­wia­jąc wra­że­nie, że się prze­bu­dza, nie było z nią jed­nak kon­taktu. Na par­kingu cze­kała jej matka – Bar­bara. Roz­wie­dli się z Artu­rem kilka lat temu, kiedy oboje stwier­dzili, że wspólne życie bar­dziej ich wynisz­cza, niż buduje. Kobieta pod­bie­gła do samo­chodu, otwo­rzyła drzwi i przy­tu­liła mocno córkę.

– Co z tobą, kocha­nie, gdzie byłaś? – szep­tała ze szlo­chem.

– Uwa­żaj, nie doszła jesz­cze do sie­bie – powie­dział ojciec. – Popro­szę o wózek, zawie­ziemy ją do recep­cji.

Z budynku w ich stronę zmie­rzało już dwóch sani­ta­riu­szy, któ­rzy pchali przed sobą inwa­lidz­kie krze­sło.

– Pań­stwo Jura­szo­wie, dzień dobry! – zawo­łał jeden z nich. – Pro­szę nam pozwo­lić zabrać córkę, musimy jak naj­szyb­ciej prze­wieźć ją na oddział, cze­kają już leka­rze. Usiądź­cie na sali odwie­dzin, damy znać, jak tylko będziemy coś wie­dzieć na temat jej stanu.

Rodzice przez chwilę obser­wo­wali męż­czyzn w nie­bie­skich ubra­niach odda­la­ją­cych się z wóz­kiem, na któ­rym sie­działa wciąż ubrana w śpi­wór Dobru­sia.

– Dzięki, bra­cie – zwró­cił się do Oskara Artur. – Nie będę cię tu trzy­mał, Basia odwie­zie mnie do War­szawy. Dzię­kuję ci. Nie wiem, jak bym to zro­bił bez cie­bie.

Wymie­nili jesz­cze parę zdań przy papie­ro­sie, a potem uści­snęli się na poże­gna­nie.

– Dzwoń, jakby coś się działo – wtrą­cił Oskar.

– Dzięki. Mam nadzieję, że nie będę musiał już cię nie­po­koić, przy­naj­mniej dzi­siaj. Odpocz­nij, zadbaj o rękę. Dam znać, jak będę w sto­licy.

Opel odje­chał, mie­ląc opo­nami par­kin­gowy szu­ter. Tym­cza­sem Basia i Artur zasie­dli na kana­pie w sali odwie­dzin. Eks­żona przy­po­mi­nała mu córkę: była szczu­pła i wysoka, miała raczej kości­stą twarz, a jej wyso­kie czoło przy­sła­niały rudawe loki. Pocie­rała pod­krą­żone oczy, bio­rąc przy tym głę­bo­kie odde­chy. Bar­bara prze­stała pić rok przed roz­wo­dem. Wcze­śniej jed­nak przez kilka lat wypa­lał ją nałóg. Mąż nie zauwa­żał symp­to­mów uza­leż­nie­nia, czę­sto bywał poza domem. Artur był ofi­ce­rem w jed­no­stce pie­choty. Odbył w cza­sie swo­jej służby cztery misje poza gra­ni­cami kraju, co ozna­czało, że nie było go przy rodzi­nie przez ponad dwa lata. Czas spę­dzany w kraju też obfi­to­wał w wyjazdy. Alko­ho­lizm żony zaczął zauwa­żać, kiedy, nie­stety, było już za późno. Począt­kowo odre­ago­wy­wała samotne wie­czory kie­lisz­kiem wina. Potem stresu zaczy­nało przy­by­wać: Artur wyjeż­dżał na ryzy­kowne misje, z któ­rych nie wszy­scy wra­cali. Coraz więk­szym pro­ble­mem sta­wało się dla Bar­bary radze­nie sobie z samot­nym wycho­wy­wa­niem dora­sta­ją­cej córki. Nawar­stwiały się zale­gło­ści w pracy… Z cza­sem Basia stała się tak zwaną wysoko funk­cjo­nu­jącą alko­ho­liczką. Pozor­nie wszystko grało, jed­nak liczba bute­lek w wysta­wia­nym co tydzień worku ze szkłem szybko rosła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki